Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść „Oszuści” otrzymała tytuł najlepszej książki tygodnia dzienników "New York Post" i "Seattle Times".
Lata 50-te w kinie amerykańskim to James Dean, Marylin Monroe i Audrey Hepburn. To także okres antykomunistycznego terroru wprowadzanego systematycznie przez Jospeha McCarthy’ego. Ofiarami listy senatora stały się takie prominentne postaci, jak Charlie Chaplin oraz Arthur Miller.
Powieść bestsellerowej autorki Laury Kalpakian „Oszuści” przenosi w tamte burzliwe czasy i pokazuje, że nie wszystkie jednostki godziły się na cenzurę!
Roxanne Granville pochodzi z rodziny magnatów filmowych, rządzących Los Angeles. Młoda kobieta osiąga wszystko, czego zapragnie. To ona rozdaje karty i nie przywykła słyszeć w odpowiedzi słowa „nie”. Zmienia się to jednak, kiedy zostaje wyklęta przez swojego dziadka. Roxanne nie zamierza się jednak poddać. Otwiera własną agencję reprezentującą młodych scenarzystów. Ich teksty są wywrotowe, genialne, lecz i nielegalne – wpisane na czarną listę McCarthy’ego. Jednak to, że sam senator przekreślił te tytuły, nie oznacza, że Roxanne Granville też postawi na nich krzyżyk. Wręcz przeciwnie – ma zamiar o nie walczyć. Okaże się to jednak dla niej groźne. A kiedy nawiąże romans z Terrencem Dexterem, czarnoskórym dziennikarzem, zaryzykuje jeszcze więcej…
Czy uda jej się obejść surowe i niesprawiedliwe prawo, czy też stanie się kolejną ofiarą systemu McCarthy’ego? Jedno jest pewne – Roxanne to nietuzinkowa bohaterka! Nie ugnie się pod naciskiem mężczyzn i nie uzna różnic rasowych jako przeszkody w relacji.
"Co za książka! Wciągająca, pełna blichtru złotej ery Hollywood, cudowna opowieść o idealizmie, odwadze i cenie miłości. Każda strona dała mi wiele radości!"
Diana Gabaldon
"Fascynująca podróż przez intrygi i hipokryzję Hollywood lat 50. I do tego ta nieustraszona heroina romansów, która śmie łamać zasady. Ekscytująca, dynamiczna i nowatorska książka."
C.W. Gortner
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Część pierwsza
Córka Imperium
1953
Czy będzie padało? Mimo że niebo zasnuły czarne chmury, unoszę woalkę kapelusza i wkładam ciemne okulary, żeby nikt nie mógł spojrzeć mi w oczy, kiedy słuchamy monotonnego wychwalania osiągnięć Julii Greene, jakby właśnie ukończyła studia, a nie umarła. Spada kilka zbłąkanych kropli deszczu, co wystarcza, by kobiety szczelniej otuliły się etolami z norek, a wiele osób z zaskoczeniem popatrywało w górę. W tym morzu celebrytów – najjaśniejszych gwiazd wielkiego ekranu, producentów, reżyserów i szefów wytwórni filmowych – nikt nie wierzy, że może się rozpadać, chyba że reżyser zarządzi: „Strzela grom!”. My, rodzina, siedzimy w pierwszym rzędzie przed mahoniową trumną przystrojoną orchideami. Obok mnie Leon zachowuje stoicki spokój, na jego twarzy nie widać śladu wyrzutów sumienia. Czy żałuje, że złamał Julii serce? Czy w ogóle obchodzi go, że umarła samotnie, w Paryżu? Na samą tę myśl znów zbiera mi się na płacz, ale nie pozwalam sobie na luksus zalania się łzami, ponieważ głos w głowie upomina mnie: „Pamiętaj, że jesteś Roxanne1 Granville, nosisz imię romantycznej bohaterki wielkiej sztuki”. Przypominam sobie, że to Julia wysłała mnie do L’Oiseau d’Or, paryskiej prywatnej szkoły dla dziewcząt, która przygotowuje do życia w wielkim świecie córki obrzydliwie bogatych, gdzie nauczono nas, by za nic nie przyznawać się do żadnych słabości z wyjątkiem nietolerowania bezguścia. Takiego jak ta wulgarna ceremonia pożegnalna. Ot, choćby ta jaskrawa sterta niesamowicie krzykliwych wieńców. Wyglądają, jakby zamówił je niefrasobliwy, nieliczący się z kosztami scenograf. Julia, twardo trzymająca się swoich zasad, wyśmiałaby całą tę pretensjonalność, ale rozumiałaby, że nie może być inaczej. Przecież to Hollywood.
Nie do śmiechu byłoby jej natomiast na widok niektórych twarzy, bo nie podzielała fanatycznego antykomunizmu swojego męża. John Wayne, Ward Bond, Gary Cooper, Hedda Hopper, Cecil B. DeMille, Ginger Rogers oraz wierni sprzymierzeńcy Leona z Sojuszu Filmowców na rzecz Zachowania Amerykańskich Ideałów zjawili się w komplecie, stylowo posępni. Wszyscy oni doskonale zdają sobie sprawę, że w tym żałobnym przedstawieniu gramy jednocześnie podwójne role – widzów i aktorów. Nawet pogrzeb stwarza okazję do odegrania sztuki.
Oprócz tej galerii sław zjawili się dygnitarze z kilkunastu instytucji dotujących działalność kulturalną, które Julia szczodrze finansowała. Ich kobiety wyglądają jak kosztowne bombonierki. Są tu nasi uroczy sąsiedzi Fred Astaire i jego żona, a także kochany Buster Keaton z tymi wiecznie smutnymi oczami. Z Empire Pictures stawili się wszyscy, nie tylko szefowie produkcji, macherzy od finansów i cała kancelaria prawna Melvina Granta, ale także garderobiani, makijażystki, scenografowie, aż po stojących na samym dole drabiny oświetleniowców i cieśli. Ludzie z Empire kochali Julię. W czasie przesilenia zimowego zawsze wydawała kolosalne przyjęcia bożonarodzeniowe i nalegała, żeby od Gwiazdki do Nowego Roku wytwórnia była zamknięta. Płatne wakacje dla każdego! Kiedy w 1949 roku wyjechała wraz ze mną z Kalifornii, Leon zerwał z tą tradycją. Jego poczynania kładły się długim cieniem na setkach pracowników Empire. Obiecałam sobie, że zanim ten koszmarny tydzień się skończy, wyjdę z tego cienia. Oby tylko wystarczyło mi siły. Julia stale mi powtarzała: „Im więcej korzystasz z siły, tym więcej ci jej zostaje”. Mam nadzieję, że to prawda.
Leon ujmuje moją dłoń w czarnej rękawiczce i ściska ją, jakbym znowu miała trzy latka, jakbym była dzieckiem, któremu trzeba dodać otuchy. Nie wychowywali mnie moi rodzice, zastępowali ich dziadkowie, na których mówię Leon i Julia, ponieważ tak się do siebie zwracali. Babcia i dziadek… takie określenia są dobre jako nazwy dla holowników. A Leon i Julia to pełnomorskie jachty – silne osobowości, eleganccy, obyci w świecie, uparci i czarujący (choć wielu uważa ich za manipulatorów). Tego samego nie da się powiedzieć o kobiecie po mojej lewej ręce – Florence, moja matka, siedzi obok swojego zapijaczonego trzeciego męża Waltera. Z zażenowaniem słyszę, jak za naszymi plecami mój szwagier Gordon nieskutecznie tłumi beknięcie. Siedzi w towarzystwie mojej siostry Irene i Jonathana. Jonathan i ja przyjaźnimy się od małego – ot, brat i siostra bez wspólnych rodziców.
W zasadzie byłam sierotą, mieszkałam z dziadkami, odkąd mój ojciec Rowland Granville wrócił do rodzinnej Anglii i na sceny West Endu, a matka ulotniła się z treserem zwierząt z RPA, którego poznała na planie filmowym. Miałam wtedy jakieś trzy lata. Szczerze mówiąc, nie odczułam braku Florence. I wtedy, i teraz jednym spojrzeniem potrafiła wzbudzić we mnie nienawiść do samej siebie. Właśnie dlatego usiadła po mojej lewej ręce. Bo na prawym policzku od urodzenia mam znamię, jakby ze zbytnim zapałem nałożono mi róż od skroni po kość policzkową. Łatwo mogę je zamaskować makijażem, chyba że się zdenerwuję – wtedy jest to barometr moich uczuć. O tej skazie nie potrafię zapomnieć na dobre, nie w mieście, w którym przede wszystkim liczy się piękno fizyczne. Choć z drugiej strony, czy istnieje inny rodzaj piękna?
Zauważam dużą grupę Murzynów, trzymających się z daleka od nas. Poznaję kilku kucharzy ze stołówki w wytwórni Empire, paru tamtejszych dozorców oraz służących z Summit Drive; rzecz jasna, jest także Clarence. Ten niesamowicie wysoki, chudy, stoicki, lakoniczny mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach prowadzi dom mojego dziadka tak, jak dyrygent prowadzi orkiestrę symfoniczną. Stojąca obok niego duża kobieta może być jego żoną, chociaż nic mi nie wiadomo, żeby Clarence miał żonę. Nagle dochodzę do wniosku, że to dziwne. Znam Clarence’a od dwudziestu dwóch lat, przez całe życie, a nie wiem, czy jest żonaty. Pozostałych – mężczyzn w średnim wieku ze stosownie poważnymi minami i z kapeluszami w rękach – nie poznaję. Wśród nich jest starszy pan na wózku inwalidzkim, obok którego stoi wysoki młody człowiek i trzyma nad jego głową parasol, jakby ochrona staruszka była jego świętym obowiązkiem. Gdy deszcz ustaje, składa parasol, ale nadal zachowuje czujność.
Zaczynam dygotać. Leon obejmuje mnie i przyciąga do siebie, a wtedy naprawdę dopada mnie lęk, że się rozpłaczę. Tak bardzo go kocham, ale wciąż mam do niego pretensje. Czy był z tą zdzirą Denise Dell, kiedy Jerrold Davies zadzwonił z informacją o śmierci Julii? Dobrze chociaż, że Denise i Elsie, jej matka rajfura, miały na tyle przyzwoitości, żeby się tu nie pokazywać.
Jak Leon mógł wybrać Denise, mając Julię? Przez czterdzieści lat Julia była nie tylko jego żoną, lecz także wspólniczką w tworzeniu, utrzymywaniu i rozwijaniu Empire Pictures. Czytała i recenzowała scenariusze, pomagała w doborze obsady, półgłosem udzielała rad na planie i bez końca oglądała w naszej sali projekcyjnej nudne materiały z dni zdjęciowych, podczas gdy ja spałam na jej kolanach. Kto oprócz Julii Greene, z jej niesamowitą energią i urokiem, zdołałby w 1937 roku namówić George’a Gershwina do skomponowania muzyki do błahej komedii Maxa Lesliego? Owszem, George zgodził się napisać ścieżkę do The Goldwyn Follies, ale Empire to dużo mniejsze studio i nie mogło zapłacić tyle co Sam Goldwyn. A jednak George z przyjemnością zrobił to dla Julii.
Zamykam oczy i wracam wspomnieniami do dzieciństwa spędzonego na Summit Drive, kiedy to George i Ira Gershwinowie należeli nie tylko do po prostu sławnych, ale do legendarnych bywalców napawających się gościnnością Greene’ów. Aktorzy, scenarzyści, reżyserzy, producenci, kompozytorzy, montażyści, operatorzy, scenografowie i kostiumolodzy, a do tego grono największych w mieście filantropów – wszyscy oni przychodzili na przyjęcia połączone z meczami krykieta i tenisa, na późne kolacje przy świecach na tarasie, wieczory muzyczne, pokazy filmowe w sali projekcyjnej, wystawne szukanie jajek wielkanocnych dla dzieci, coroczne zabawy sylwestrowe, intymne kolacyjki, leniwe lunche nad basenem, a… no i na Boże Narodzenie! Cokolwiek Julia robiła, nadawała temu blask. Ale nie mogę teraz o tym myśleć, bo się rozpłaczę. A nie powinnam płakać.
Zerkam w bok. Leon ma pełen godności, niemal królewski profil, teraz jednak nie postrzegam go już tak, jak dziecko patrzy na ukochanego dziadka, tylko jak dorosła kobieta oceniająca mężczyznę, który ją rozczarował. Mój szacunek dla niego znikł i tak jak na plaży podczas odpływu, na wierzch wyszły rozmaite śmieci, odpadki i brudy… bagno, o którego istnieniu nie mamy pojęcia, pływając na powierzchni przejrzystej wody.
Pomimo jego romansów, małżeństwo Leona i Julii przetrwało. Julia zawsze wierzyła, że prawdziwą kochanką męża jest wytwórnia Empire Pictures, ale jej zachwycająca kolekcja biżuterii stanowiła dowód jego licznych zdrad – oraz wyrzutów sumienia. Jednakże związek Leona z Denise Dell nie skończył się tak jak wszystkie. Denise wysysała z niego czas i energię, a na koniec skradła jego lojalność i miłość. W trakcie trwania tego romansu – a trwał i trwał, i trwał – Julia i Leon miewali długie okresy, kiedy wrzaski mieszały się z przysięgami i groźbami. Potem ich złość przechodziła w oziębłe milczenie. Julia przeniosła się do własnych apartamentów w drugim skrzydle rezydencji. Zresztą Leon i tak rzadko bywał w domu. Gdy chodziłam do ostatniej klasy liceum, mająca trzydzieści pięć pokoi posiadłość przy Summit Drive pogrążyła się w ciszy, przerodziła się w kokon nieszczęścia, z którego nie wyfrunął żaden motyl. Julia skrywała zgorzknienie, rzucając lekceważąco: „Stary a głupi”. Tyle że ten stary głupiec złamał jej serce. Ocalić mogła jedynie swoją dumę. Znosiła to, aż w 1949 roku miała dość i wyjechała ze mną do Paryża. Mogłabym napisać książkę o tym mieście i wieczorkach towarzyskich Julii w każdy czwartek w naszym apartamencie w ósmej dzielnicy, przy Parc Monceau. A także o chodzeniu do małych, zadymionych boîtes, gdzie słuchałyśmy gry Sidneya Becheta, albo o L’Oiseau d’Or, skoro już o tym mowa. (Byłam jedyną uczennicą, która jeździła do szkoły rowerem, na co les grandes dames patrzyły krzywym okiem!). Z radością zostałabym w Paryżu, niestety Julia uparła się, że amerykańska dziewczyna powinna odebrać amerykańskie wykształcenie, poszłam więc do Mills College w Karolinie Północnej. Tam na początku tego miesiąca odebrałam telefon od Jerrolda Daviesa, który z drugiej strony Atlantyku poinformował mnie, że moja babka zmarła na atak serca.
Jerrold nie zjawił się jednak dziś na pogrzebie. Nawet nie może wrócić do Stanów Zjednoczonych. W 1950 roku, wezwany do stawienia się przed Komisją do spraw Działalności Antyamerykańskiej, uciekł do Paryża, gdzie na koślawej półce w jego mieszkaniu na rive gauche stoi Oscar za najlepszy film, którego otrzymał za The Ice Age. Statuetka służy mu teraz jako stojak na kapelusze. W 1951 roku do Meksyku uciekł Simon Strassman. Zdaje się, że unieważnili jego paszport. Nelson Hilyard nie żyje, popełnił samobójstwo. Ze starej gwardii scenarzystów Empire, którzy umilali mi dzieciństwo, jest tu tylko Max Leslie; stoi między swoją zasmuconą żoną Marian a wieloletnią sekretarką Thelmą Bigelow.
– Chodź, pszczółko. Wracajmy do domu. – Leon ujmuje moje dłonie, pomaga mi wstać. – Nie mamy tu już nic do roboty.
Bierze mnie pod rękę, ruszamy do samochodów i w tym momencie na wzgórze biegnie armia kierowców w liberiach, uzbrojonych, niczym piechurzy, w parasole, by osłonić nas przed lekką mżawką. Nic nie jest w stanie rozpędzić rzeszy obserwujących nas fanów, mimo iż policja utworzyła kordon mający trzymać ich z daleka. Takich jak my przed prasą nic nie uchroni. Oślepia nas błysk fleszy, a Leon machaniem ręki odgania fotografów.
– Uśmiechnij się, Ginger!
– Fred!
– Panno Stanwyck, tutaj!
– Hej, Coop!
Przemykając obok nich, odwracamy wzrok. Wiemy, że prasa jest i zawsze będzie bezlitosna. Jej relacje ze światem filmowym są takie jak między żarłocznymi kanibalami, wzajemnie żerującymi na sobie.
Nasz kierowca prowadzi nas do rollsa, zamyka za nami drzwi, uruchamia silnik i odjeżdża. Z westchnieniem ulgi opadamy na komfortowe siedzenia. Jonathan puszcza w obieg swoją piersiówkę. Irene, chłodna i pełna uroku blondynka, pociąga z niej na swój dystyngowany sposób. Gordon woli łyknąć Pepto-Bismol, środek na trawienie. Leon nie chce pić. Ja upijam łyk, a Walter osusza piersiówkę do dna i podaje ją Florence, która nie zauważa, że jest pusta. Wszyscy oprócz mnie otwierają płaskie papierośnice, wyjmują fajki i je przypalają.
Leon bierze mnie za rękę.
– Jestem z ciebie dumny, pszczółko. Byłaś bardzo dzielna. Julia też by była z ciebie dumna. Dla niej, dla mnie i dla Empire Pictures jesteś skarbem.
On zawsze tak gada, jakby Empire Pictures było żywą istotą, która może uznać kogoś za skarb… albo przeciwnie, za zero. Stale mi przypomina, że jestem córką imperium, i chociaż doceniam płynące z tego korzyści, to męczy mnie związana z tym odpowiedzialność. Uwalniam dłoń, opuszczam szybę i oddycham. Głęboko.
Mowa o Roxane, bohaterce sztuki Edmonda Rostanda Cyrano de Bergerac (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
Nazajutrz cała rodzina pojechała bentleyem do kancelarii prawnej, mieszczącej się w obskurnej dzielnicy miasta. Rynsztokami płynęły śmieci. Irene i Gordon załamywali ręce nad powszechnym upadkiem, a Florence na głos zastanawiała się, dlaczego Julia wybrała prawnika, o którym nikt nigdy nie słyszał.
– Nazywa się Wilkie – wycedził Leon przez zaciśnięte zęby.
– Dlaczego nie wzięła Melvina Granta? – spytała Florence. – Od wieków był waszym prawnikiem.
Leon nie odpowiedział. Ja też się nie odzywałam, mimo że doskonale wiedziałam, dlaczego Julia komu innemu powierzyła prowadzenie swoich interesów. Melvin Grant broniłby Leona, nawet gdyby oznaczało to zarazem obronę Denise Dell.
Nasz kierowca podjechał pod odrapany trzypiętrowy budynek. Na ulicy pełno było zaparkowanych nieprawidłowo samochodów; szoferzy w liberiach stali obok swoich limuzyn, paląc papierosy.
– Chyba się spóźniliśmy – zauważył Gordon. – Zdaje się, że wszyscy są już na miejscu.
– Bez nas i tak nie zaczną, prawda? – odparł Leon.
Na chodniku od razu osaczyli nas żebrzący pijaczkowie, ale cofnęli się na widok wysiadającego z bentleya Leona. Dostojnie wyprostowana sylwetka, szerokie czoło, okulary w rogowej oprawie, szorstkie siwe włosy i eleganckie garnitury sprawiały, że Leon zawsze emanował władzą. Podeszliśmy gęsiego do drzwi, ostrożnie omijając smarki, zaschniętą gumę do żucia i niedopałki papierosów. Florence i Irene otuliły się futrami po szyję. Ja nie znoszę futer, jestem za młoda, by wyglądać jak wypchane zwierzę. Ale tak jak wszyscy mam na sobie prostą czerń – czarny płaszcz, czarny kostium od Diora, czarne rękawiczki, czarny kapelusz i torebkę.
Przy windzie stary Murzyn odsunął metalową kratę.
– Wy do biura pana Wilkiego, tak? Dzisiaj schodzi się tam eleganckie towarzystwo – powiedział, wciskając guziki sękatymi, wykoślawionymi przez artretyzm palcami. Gdy zatrzymaliśmy się na trzecim piętrze, wskazał drzwi z tabliczką: „Arthur Wilkie, adwokat”.
W progu powitała nas sekretarka mecenasa, przywiędła kobieta, która przedstawiła się jako pani Wilkie i zaproponowała, że weźmie nasze płaszcze, ale nikt nie skorzystał. Zapytała, czy napijemy się kawy albo herbaty, lecz również wszyscy odmówiliśmy. Zaprowadziła nas brudnym korytarzem do sali konferencyjnej, gdzie fruwały duchy stu tysięcy niedopałków papierosów, a w porannym świetle unosiły się drobinki kurzu. Posadzono nas przy długim stole, na zarezerwowanych dla naszej szóstki miejscach. Znałam osobiście albo z widzenia większość tych otyłych paniusi i panów z różnych fundacji sztuki w Los Angeles, które Julia od dawna wspierała. Rzecz jasna, nie znałam pięciu dobrze ubranych Murzynów, chociaż widziałam ich na pogrzebie. Siedzieli z boku, a ich twarze były jak maski dyskrecji. Starszemu panu na wózku towarzyszył młody mężczyzna, który wczoraj pomyślał o zabraniu parasola. Dziś nie nosił ciemnych okularów. Jego pięknie wyrzeźbioną twarz można by wybijać na medalionach. Ja i on byliśmy tu najmłodsi; nasze spojrzenia skrzyżowały się przelotnie, po czym wszyscy zwrócili wzrok na adwokata, który zaczął od sztampowych kondolencji.
Mecenas Wilkie był niski, zaniedbany i nerwowy; zwiędły goździk w klapie jego marynarki wyglądał żałośnie. Trajkotał piskliwym głosem, który nie wzbudzał zaufania. Pośpiesznie wyjaśnił tylko tyle, ile było niezbędne do zrozumienia sytuacji majątkowej pani Greene. Przed wyjazdem do Paryża podjęła ona kroki w celu oddzielenia większości swoich aktywów od majątku męża.
– Chodzi o jej udziały w Empire Pictures, posiadłość przy Summit Drive oraz inne nieruchomości, których współwłaścicielem jest pan Greene, takie jak dom nad jeziorem Tahoe, rezydencja w Malibu…
Leon odkaszlnął tak, jak tylko on to potrafił.
Wilkie szybko zakończył wymienianie wspólnego majątku i oznajmił:
– Te nieruchomości nie są przedmiotem dyskusji. Dzisiaj dokonujemy podziału osobistego majątku pani Greene.
Zgodnie z jej życzeniem wyrażonym w testamencie, pierwszy zapis dotyczył mebli i antyków z jej paryskiego apartamentu przy Parc Monceau oraz wiszącego tam na ścianie Matisse’a. Przekazała je Jerroldowi Daviesowi, żeby „sfinansował za to swój kolejny film” – odczytał z dokumentu mecenas Wilkie, po czym oświadczył, że skontaktuje się z panem Daviesem w Paryżu.
Stłumiłam uśmiech. Nawet zza grobu Julia dała Leonowi prztyczka w nos. Mimo to nie spuszczał oczu z bzyczącej koło żaluzji muchy. Kiedy jednak odczytano następny punkt testamentu – olbrzymią darowiznę dla Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej, NAACP – i Leon, i wszyscy ci spece od sztuki jak jeden mąż z przerażeniem wciągnęli powietrze i wlepili wzrok w Murzynów. Leon zaniósł się kaszlem, jakby miał się udusić. Gordon spojrzał na niego i bąknął coś w rodzaju „Czy wiedziałeś…”, lecz Leon zignorował go i odwrócił się do mnie z tym samym pytaniem.
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Ależ skąd – odparłam szeptem. – Nie miałam pojęcia.
I rzeczywiście, nic o tym nie wiedziałam. Julia nie podzielała zajadłych antykomunistycznych przekonań Leona, ale NAACP? To już przesada!
Starszy pan na wózku inwalidzkim przedstawił się jako August Branch. Był łysy, miał okrągłą twarz, pękaty brzuch i nosił muszkę. Z silnym akcentem południowca podziękował Wilkiemu i długo wychwalał szczodrość Julii przez lata. Jeśli zauważył, że Leon się wzdrygnął, nie dał tego po sobie poznać.
– Wieloletnie wspieranie naszej sprawy przez panią Greene było wprost nieocenione. W imieniu NAACP oraz jako wydawca „Challengera” pragnę was zapewnić: dzięki darowiźnie, którą dziś otrzymujemy, wygramy walkę z rasizmem. – Stojący obok młody człowiek nachylił się do niego i powiedział coś szeptem, na co Branch skinął głową. – Dziękuję, Terrence. Panie i panowie, przypomniano mi właśnie, że redakcyjne terminy gonią. Niestety musimy was opuścić. Prasa ma swoje prawa. Komu w drogę, temu czas.
Jego delegacja wstała. Wychodząc, wszyscy złożyli posępne kondolencje Leonowi. Ten ponuro skinął im głową. Obyło się bez podawania rąk.
Po ich wyjściu rozległy się ogólne pomruki oburzenia, pokasływanie oraz pstrykanie zapalniczek, a tymczasem Wilkie wymieniał kolejne, znacznie mniejsze zapisy pieniężne na rzecz rozmaitych fundacji związanych ze sztuką, które Julia wspierała i którym matkowała. Reszta przypadła mnie. Część była ulokowana w funduszu powierniczym, do którego nie miałam dostępu przed ukończeniem trzydziestki, a część miałam otrzymać w postaci jednorazowej wypłaty – kwota przyprawiła mnie o zawrót głowy. Kolekcję biżuterii Julia podzieliła między mnie i Irene, ale to mnie przypadł pierścień z brylantem, brylantowy naszyjnik i bransoletka, rubinowy wisiorek i kolczyki oraz długi sznur idealnie dobranych pereł. Moja matka Florence dostała futra Julii. Założyłam, że ten kolejny dziwny zapis to następny prztyczek w nos, skoro Florence od 1946 roku mieszkała na Bahamach. W ten sposób Julia zapewne odpłaciła jej za to, że tak paskudnie traktowała mnie z powodu znamienia.
Późnym popołudniem Florence i Walter złapią samolot i wrócą na Bahamy, a ja nie będę musiała ich oglądać aż do ślubu. A tego akurat nie mam w planach. Ani teraz, ani w ogóle. Kiedy powiedziałam Julii, że nigdy nie wyjdę za mąż, roześmiała się.
– Kiedy stracisz dla kogoś głowę, Roxanne, chcę przy tym być, zobaczyć to na własne oczy – powiedziała. – Zakochasz się po uszy, w porównaniu z tobą Cyrano i oryginalna Roxane będą jak para cyników.
Może i tak, ale czy od razu trzeba brać ślub? Uwielbiam teksty piosenek Iry Gershwina i nieśmiertelne cytaty z Casablanki. (Już mając dwanaście lat, scenę na lotnisku umiałam wyrecytować słowo w słowo). Moi rodzice w sumie brali ślub sześć razy, rodzice Jonathana osiem, a przynajmniej o tylu wiemy. Małżeństwo Julii i Leona przetrwało, ale niewątpliwie nie było zbyt piękne. Moim zdaniem instytucję małżeństwa można polecać tylko ludziom, którym odpowiadają wspólna hipoteka i pozycja misjonarska.
Kierowca odwiózł nas wszystkich na Summit Drive. Irene i Gordon wsiedli do swojego zielononiebieskiego cadillaca i pojechali do domu. Florence, wspierając się na ramieniu Waltera, weszła szerokimi schodami do ich pokoju. Leon i ja spojrzeliśmy po sobie; po raz pierwszy od mojego powrotu z Karoliny Północnej zostaliśmy sami.
Odetchnęłam głęboko.
– Muszę ci coś powiedzieć – odezwałam się.
Zmrużył ukryte za okularami oczy.
– Nie dzisiaj, Roxanne. Cokolwiek to jest, nie dzisiaj.
– Dzisiaj.
Zniżył głos do pomruku.
– To może zaczekać.
– Nie chodzi mi o Denise Dell, jeśli tego się boisz.
– Ja się niczego nie boję.
– Wobec tego wysłuchaj mnie. To ważne.
– Za dwadzieścia minut przyjdę do ciebie do biblioteki. – Odwrócił się i odszedł.
Zdjęłam kapelusz i rękawiczki i ruszyłam wśród więdnących wieńców pogrzebowych, które przewieziono z cmentarza do holu na Summit Drive, wysokiego na dziewięć metrów, z marmurową podłogą i okazałego jak lobby wspaniałego hotelu. Mimo ogromu tego pomieszczenia woń więdnących kwiatów unosiła się niczym fetor. Do najbardziej krzykliwego wieńca dołączona była karteczka z napisem: „Wiceprezydent Richard M. Nixon z małżonką”. Z kolei ten naszpikowany różami był od mojego ojca, sir Rowlanda Granville’a z Londynu. Po opuszczeniu Kalifornii ojciec nigdy nie zapomniał o moich urodzinach, a na Gwiazdkę zawsze przysyłał mi kosztowny prezent, ale nie widzieliśmy się do czasu, aż w drodze do Paryża zatrzymałyśmy się z Julią w Londynie. Grał wtedy Malvolia w Wieczorze Trzech Króli. Ten bezsprzecznie nadzwyczajny aktor był niezwykle uroczy, miły, troskliwy, a wręcz szarmancki dla każdej z nas. Lubiłam go, ale nie potrafiłam mu mówić „tatusiu” i nie znosiłam jego zadzierającej nosa trzeciej żony. Jej nazwisko także znalazło się na karteczce – lady (a to ci dopiero!) Granville.
Ruszyłam okazałymi schodami obok mrocznych siedemnastowiecznych obrazów w ozdobnych ramach. Na Summit Drive wszystkie trzydzieści pięć pokoi umeblowano resztkami świetności zrujnowanych arystokratów, obrazy i meble wyszukali w Europie i zwieźli agenci Leona jeszcze przed wojną. Jako dziecko nie zwracałam uwagi na ten królewski przepych. Teraz się w nim duszę, jakby wielka, siwa łapa przeszłości chwyciła mnie za gardło. W Paryżu przeszłość i teraźniejszość całkiem się wymieszały i chętnie żyłabym tam w dowolnej z nich. Ale Summit Drive jest jak muzeum, niczym Xanadu z Obywatela Kane’a, aczkolwiek nie aż tak krzykliwe.
Z trzydziestu pięciu pokoi najbardziej lubię bibliotekę, pełną moich najlepszych wspomnień z dzieciństwa. Pomijając ciemne i ciężkie flamandzkie gobeliny na jednej ścianie, jest jasna i wygodna, z obszernymi fotelami oraz półkami z pierwszymi wydaniami książek. Dziadkowie często przesiadywali tutaj podczas dziecięcych podwieczorków dla lalek, nigdy nie okazując zniecierpliwienia. To tutaj Leon sadzał mnie na kolanach i czytał mi Przygody Tomka Sawyera, Wyspę skarbów oraz Alicję w Krainie Czarów. Miał głęboki, cudowny głos i wspaniale zawieszał go w odpowiednich momentach. To tutaj jako dziecko przysłuchiwałam się długim nasiadówkom Leona nad scenariuszami z Maxem Lesliem, Simonem Strassmanem, Nelsonem Hilyardem i Jerroldem Daviesem. Inni autorzy przychodzili i odchodzili, ale ci stanowili trzon scenarzystów Empire, to właśnie oni w latach trzydziestych i czterdziestych wynieśli wytwórnię na szczyt sławy, swoimi tekstami sprawiając, że miliony ludzi na całym świecie zaśmiewały się bądź płakały.
Te wspaniałe wieczory pozostały w mojej pamięci jako ogólne wrażenia przefiltrowane przez kłęby dymu cygar i papierosów, brzęk lodu w szklankach, pryskanie wody sodowej z syfonu, trzask łupanych orzeszków pistacjowych oraz dudnienie ich głębokiego, męskiego śmiechu, podczas gdy z tablicy, na której spisywali wspólne uwagi, opadał żółty pył z kredy. Wokół walały się żółte notatniki z pogniecionymi kartkami pełnymi słów i bohomazów. Sprowadzili pianino dla Nelsona Hilyarda, by mógł grać przygotowane naprędce partytury. Max i Simon zrywali się z krzeseł i odgrywali scenki. Zwłaszcza Simon, pomimo ogromnej postury, był zwinnym parodystą i wywijał z lampą podłogową w ramionach, jakby była bohaterką filmu, namiętnie wyznając jej miłość, a my zaśmiewaliśmy się do łez. Byłam urzeczona towarzystwem scenarzystów, którzy bazgrali coś, dyskutowali, przydzielali role, nalewali kolejnego drinka, przewracali kartki notatników i zaczynali od nowa. Ich rozmowy były pikantne i hałaśliwe. Ci ludzie byli beztroskimi gawędziarzami, zabawnymi jak cholera. Palce mieli niebieskie od atramentu i brązowe od nikotyny, ale już wtedy, choć byłam jeszcze dzieckiem, jasno pokazali mi, że praca może być równoznaczna z radością.
Jerrold Davies, jak przystało na reżysera, miał wyczucie czasu, które dla niego było wszystkim. Specjalność Simona Strassmana stanowiły wielkie, odważne dialogi, westerny, historie o piratach i o brawurze. Max Leslie pisał lekkie, dowcipne komedie. A Nelson Hilyard, chyba najbardziej błyskotliwy z nich wszystkich, słynął z głębokich, czułych dialogów. Gdyby wciąż żył, pisałby dla takich aktorów jak Monty Clift albo Marlon Brando. Filmy tworzone przez Leona i tych ludzi sprawiały, że widzowie rok za rokiem wracali, a poza tym dostały kilka Oscarów i przyniosły Empire sławę oraz zyski. Podczas gdy reszta świata (jak się dowiedziałam później) cierpiała z powodu wielkiego kryzysu, mnie stawiano na blacie stołu w bibliotece, żebym stepowała do melodii My God How the Money Rolls In, granej na pianinie przez Nelsona, i wszyscy śpiewaliśmy sprośne zwrotki.
Teraz w bibliotece panowała cisza, a pianino i tablica dawno zniknęły.
Ze wstydem przypomniałam sobie, że w tym pomieszczeniu czekałam także z dwoma gliniarzami, którzy przyprowadzili do domu mnie i Jonathana, po tym jak nieco wstawiona stoczyłam się packardem do kanionu. No, może nie tyle wstawiona, co zalana w pestkę, a przy nas walały się otwarte puszki piwa. Miałam wtedy szesnaście lat. Kiedy gliniarze poświecili latarkami do kanionu i samochodu, Jonathan i ja byliśmy w szoku, ale nic nam się nie stało. Packard to wielki, ciężki samochód i również nie ucierpiał, chociaż od strony pasażera był nieźle obtarty i porysowany. Jeden z gliniarzy zorientował się, kim jesteśmy, więc wsadzili nas do radiowozu i przywieźli na Summit Drive. Leon i Julia zeszli do biblioteki w strojach domowych (nigdy nie nosili czegoś tak banalnego jak szlafroki) i piorunowali nas wzrokiem, podczas gdy policjanci wyliczali nasze grzechy. Gliniarze dostali w łapę i odjechali. Obyło się bez gorszących zarzutów. Julia odwiozła Jonathana do domu jego ojca (również przy Summit Drive), a ja w bibliotece musiałam się zmierzyć z gniewem Leona. Gdy ze mną skończył, miałam okropne wyrzuty sumienia, ale przede wszystkim zostałam uziemiona w domu na następne pół roku.
Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Clarence, przerywając mi wspomnienia. Niósł tacę z kanapkami, butelką wina i dzbankiem herbaty; postawił ją na stole obok oprawionych w ramki fotografii Richarda Nixona i J. Edgara Hoovera, serdecznych przyjaciół i politycznych sojuszników Leona. Leon szczególnie podziwiał Nixona, podobnie jak on Kalifornijczyka, i było to uczucie obustronne. Razem z resztą hollywoodzkich ultrakonserwatystów, jak Hedda Hopper i Gary Cooper, Leon dostał zaproszenie na letnią konwencję republikanów w Chicago, a na początku miesiąca pojechałby na inaugurację, gdyby nie to, że Julia, zupełnie nie w porę, umarła.
– Clarence, co się stało z wszystkimi, którzy tu pracowali? – spytałam. – Z wyjątkiem ciebie teraz są tu sami nowi.
– Zostali wymienieni – odparł tubalnym głosem. Mówił z powagą rektora uniwersytetu podczas uroczystego wręczania dyplomów.
– Wiem, że po naszym wyjeździe do Paryża Denise wprowadziła się tu z matką – oświadczyłam dramatycznie. – Czy Denise wyrzuciła ich, bo byli lojalni wobec mojej babki?
Sfinksowa mina Clarence’a nie zmieniła się, ale przez chwilę uważnie zastanawiał się nad doborem słów.
– Zdecydowano się na nowy personel – odparł. – Ale pan Greene wie, że ja jestem niezastąpiony. – Odwrócił się i wyszedł.
Zerknęłam na kanapki. Prawdę mówiąc, umierałam z głodu, ale kto dorasta w Hollywood, od małego wie, że nie wolno dopuścić, by coś utkwiło nam między zębami, gdy mamy wygłosić przemowę, która zmieni nasze życie, wykonać gest tak doniosły, że nic nie może go splamić, czyli zrobić to, co właśnie zamierzałam. Niczym Joan Fontaine w Jane Eyre, oświadczająca Orsonowi Wellesowi, że nie, nie zamieszka z nim i nie zostanie jego kochanką! Czy Joan przed wygłoszeniem takiej kwestii zjadłaby racucha? Gdy popijałam wino, przemknęło mi przez głowę, czy wszystko, co dla mnie ważne, zawsze najpierw musi wydarzyć się w filmie. Ta myśl mnie ukłuła, na szczęście pojawienie się Leona uwolniło mnie od dyskomfortu dalszego zagłębiania się w siebie.
– Z czym to nie mogłaś zaczekać, Roxanne? – Usiadł za biurkiem należącym niegdyś do francuskiego opata.
Odstawiłam kieliszek na stół.
– Nie chcę wracać do Mills College.
Przez jego twarz przemknęło zaskoczenie, ale był mistrzem skrywania uczuć, więc od razu przybrał skupioną minę.
– Julia byłaby tym bardzo rozczarowana. Uważała, że kobiety powinny mieć wyższe wykształcenie. Sama wybrała ci tę uczelnię.
– Julia nie żyje – odparłam z nadzieją, że zabrzmi to okrutnie. – Nie chcę chodzić do Millsa i już.
– No trudno. Może coś bliżej domu? UCLA? Albo USC1?
– Nie pójdę już na uniwersytet.
– Może nieco dalej? NYU2? Columbia?
– Nie słuchasz mnie, Leonie. Ja w ogóle nie chcę studiować.
– Musisz zdobyć wykształcenie.
– Po co? Wyobrażasz mnie sobie, jak uczę licealistów odmiany francuskich czasowników?
– Dziś przed kobietami są różne ścieżki kariery.
– Wymień choćby jedną.
Leon zamyślił się, przyglądając mi się badawczo. Nie przywykł do tego, żeby mu się sprzeciwiano. I nic dziwnego. Od trzydziestu pięciu lat prowadził Empire Pictures i przez ten czas mało kto zakwestionował jego zdanie, a jeszcze mniej osób zrobiło to skutecznie.
– Wykształcenie poszerzy twoje horyzonty.
Pomyślałam, że to bardzo słaba riposta, ale nie powiedziałam tego głośno. Miałam zadanie do wykonania.
– Powinnaś wrócić na uczelnię. Moim zdaniem ta francuska szkoła przygotowująca do życia w wielkim świecie to była strata czasu i pieniędzy. Czy nauczyli cię tam czegoś pożytecznego?
– Jak sobie radzić z mężczyznami. Każda kobieta powinna to umieć.
Widać było, że chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale się rozmyślił.
– Skoro nie chcesz studiować, jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?
– Czymkolwiek się zajmę, na pewno będzie to tutaj, w branży filmowej. Do czego innego się nadaję? Na czym jeszcze się znam? Aktorką na pewno nie zostanę. – Odruchowo dotknęłam prawego policzka.
– Jesteś piękna, Roxanne. Nikomu nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.
Omal się nie rozpłakałam. Przez całe życie Leon i Julia mówili mi, że jestem piękna. Pomyślałam jednak o Bette Davis i obstawałam przy swoim.
– W tej chwili nie myślę o przyszłości. Interesuje mnie teraźniejszość i jestem pewna tylko jednego: że nie chcę mieszkać tu razem z tobą.
– A gdzie chcesz zamieszkać? – spytał, nie zwracając uwagi na moją uszczypliwość.
– Nie tutaj.
– Tu jest twój dom, Roxanne.
Siedziałam w fotelu z wysokim oparciem w takiej pozycji, jak przystało na wychowankę L’Oiseau d’Or. Ale dygotałam z tłumionych emocji.
– Tak? To dlaczego, odkąd wyjechałyśmy z Julią do Paryża, mieszka tu Denise Dell? – wybuchnęłam.
– Zdawało mi się, że mieliśmy nie mówić o Denise. – Wstał, wyszedł zza biurka i usiadł naprzeciwko mnie, dostatecznie blisko, by wziąć mnie za rękę. – Roxanne, pszczółko. Przykro mi, że tak to widzisz. Wątpię, czy Julia by chciała, żebyś opuściła Summit Drive.
– Zostanę tylko pod warunkiem, że Denise Dell się wyprowadzi. – A tuś mi! Joan Fontaine nie sprawiłaby się lepiej! Ten moment aż się prosił o coś ekstrawaganckiego, prawdziwą brawurę, a nie tylko o moje perfumy o takiej właśnie nazwie.
Leon się zadumał. Cofnął rękę.
– Przypuszczam, że jesteś już na tyle dorosła, żeby dokonywać własnych wyborów – odezwał się w końcu. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wybierała mądrze i że nie postawisz mnie ani Empire Pictures w złym świetle.
– Nie jesteś pępkiem świata. Empire też nie.
– No cóż, Empire jest pępkiem świata, do którego należysz, pszczółko. Ten dom zawsze będzie twój, więc gdybyś zmieniła zdanie, w każdej chwili możesz wrócić…
– To dlaczego zmusiłeś ją do wyjazdu? Złamałeś Julii serce! Moje zresztą też. Złamałeś jej ducha. – Rozpłakałam się i zakrztusiłam.
– Dobrze wiesz, że to Julia ode mnie odeszła. A ty pojechałaś z nią.
– A jaki miała wybór? Zostać tu i patrzeć, jak się obnosisz z dziewczyną młodszą od ciebie o czterdzieści lat?
– Julia też miała swoje tajemnice. Też mnie zdradzała.
– Nigdy nie była ci niewierna.
– A finansowanie komunistycznej organizacji z moich pieniędzy? NAACP! W NAACP roi się od czerwonych agitatorów prowokujących inne rasy. Dla mnie to niewybaczalne sprzeniewierzanie się wszelkim zasadom! Ci Murzyni dziś rano śmiali się ze mnie! Takie pieniądze! I ten Matisse dla Jerrolda Daviesa! Jerrold to komuch, który uciekł do Francji, bo bał się zeznawać przed komisją Kongresu. A Julia wyprodukowała jego Les Comrades. Film jawnie komunistyczny!
– Jej nazwiska nie ma w napisach – zauważyłam, choć doskonale pamiętałam, jak Julia śmiała się na myśl, że kiedy Leon dowie się o jej udziale z artykułu w „Variety”, wpadnie w szewską pasję, i rzeczywiście tak się stało. Zamówił nawet rozmowę międzynarodową z Paryżem tylko po to, żeby mógł się na nią wydrzeć. Słuchała go i odpowiadała monosylabami, jednocześnie piłując paznokcie. Podziwiałam jej opanowanie. – Nie mam jej tego za złe – powiedziałam stanowczo. – Była wściekła, kiedy wywaliłeś Simona, Jerrolda, Nelsona i całą resztę.
– Julia doskonale wiedziała, że w czterdziestym siódmym podpisałem Oświadczenie z Hotelu Waldorf, razem z szefami innych wytwórni. Złożyliśmy przyrzeczenie, że nie zatrudnimy nowych ani nie zatrzymamy na kontraktach żadnych znanych komunistów. Ci, których wyrzuciłem, odmówili współpracy, kiedy Kongres Stanów Zjednoczonych… sam Kongres!… kazał im zeznawać pod przysięgą na temat swojej przynależności.
– A dlaczego nie wolno im wierzyć, w co chcą, nawet w komunizm? Podobno to wolny kraj.
– To wspaniały kraj, więc musimy zachować ten stan rzeczy. Komuniści chcą nas zniszczyć, podważyć amerykański system wartości i zamierzają wykorzystać do tego przemysł filmowy. Poza tym Simon to pijak, a Nelson był homo. Jeżeli się zabił, to właśnie dlatego.
– Owszem, Leonie, zabił się! Byłam z Julią w Paryżu, kiedy zadzwoniła Kathleen i nam powiedziała! To było straszne! Strzelił sobie w głowę w swojej sypialni, Leonie! Znalazła go żona!
Leon zapanował nad wyrazem twarzy. „Strzela grom”. Gdybym była reżyserem bez własnego zdania, nieudacznym producentem albo marnym aktorzyną, to w tej chwili naprawdę bym się bała.
– Nie życzę sobie rozmawiać z tobą o przeszłości, Roxanne. Chcesz opuścić dom. Dobrze mówię?
– Tak. – Powstrzymałam łzy.
– Czy jesteś też gotowa zrezygnować z kieszonkowego, które dostajesz ode mnie? Bo jeśli opuścisz dom i nie pójdziesz na studia, na pewno przestanę ci je wypłacać. A to sowita sumka.
– Słyszałeś prawnika. Julia zostawiła mi pieniądze.
– Twoje szczęście, bo bez nich musiałabyś jakoś zarabiać na życie.
Nie odpowiedziałam, ale nie ulegało wątpliwości, że nie potrafię robić nic użytecznego i nie jestem uzdolniona w żadnej dziedzinie. Z edukacji w L’Oiseau d’Or nie wyniosłam nic, co pomaga znaleźć pracę, chyba że za coś takiego można uznać umiejętność odcinania szyjki butelki szampana nożem, tak jak to robią we francuskiej Legii Honorowej. Uwielbiam czytać, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym pisać, a moje zajęcia z anglistyki i fakultet z francuskiego w Mills? Nie rozśmieszajcie mnie. Mimo to zdobyłam się na ripostę:
– A co cię to obchodzi, skoro nie będę tu mieszkać ani brać od ciebie pieniędzy?
Wrócił do biurka, podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer, po czym przez dobre dwadzieścia minut rozmawiał z Melvinem Grantem. Wstałam i podeszłam do okna. Nie nauczyłam się jeszcze tak doskonale panować nad emocjami jak on. Albo jak Julia, skoro już o tym mowa. Może to przychodzi dopiero z czasem, wiekiem i praktyką.
Odłożył słuchawkę.
– Jak wiesz, mam w Los Angeles wiele nieruchomości. Między innymi parterowy domek w Malibu. Możesz w nim zamieszkać. Idź do kancelarii Melvina Granta, weź od sekretarki klucze i podpisz umowę najmu.
– Dzięki – powiedziałam drżącym głosem. Już miałam wyjść, ale on także wstał, wziął mnie w ramiona i ściskał tak mocno, jakby już nigdy miał mnie nie puścić. Ja również go przytuliłam, wdychając tak dobrze znany zapach, który przypominał mi, że byłam kochanym, otoczonym troskliwą opieką ulubionym dzieckiem. Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo go kocham, jaka jestem smutna i jak bardzo pragnęłam, by wszystko potoczyło się inaczej. Ale po co, skoro już nigdy nie miało być tak jak kiedyś?
Uwolniłam się z jego objęć, wzięłam kapelusz, rękawiczki i torebkę i wyszłam do garażu, gdzie pośród kilkunastu samochodów, które Leon tam trzymał, stało moje MG model T. To srebrne auto dostałam w prezencie na dwudzieste pierwsze urodziny i uwielbiałam je, mimo że było kapryśne i często się psuło. Nie chciało zapalić, więc przemawiałam do niego czule, modląc się, żebym po tak efektownym wyjściu nie musiała wracać do tego domu. W końcu silnik zamruczał i ożył, a ja pomknęłam długim podjazdem i krętą drogą ze wzgórza. Kiedy minęłam bramę, dodałam gazu i pojechałam do biura Melvina Granta w Wilshire.
– Panna Granville – powitała mnie recepcjonistka w kancelarii. – Uprzedzono mnie, że przyjedzie pani podpisać papiery i wziąć klucze. Zechce pani zapłacić teraz czynsz za pierwszy rok.
Zrobiłam wielkie oczy.
– To będzie jeden dolar. – Podałam jej banknot, a ona wystawiła mi pokwitowanie. – Czynsz za tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty będzie płatny za rok, pierwszego stycznia. – Wcisnęła mi klucz do ręki.
Pojechałam Bulwarem Zachodzącego Słońca do Pacific Coast Highway. Srebrny Pocisk to trudny w prowadzeniu angielski samochód, ale ma wszystko to, co kocham – szybkość, styl, felgi szprychowe, cudowny dźwięk silnika i wdzięczną sylwetkę. Autostradą ruszyłam na północ, w kierunku Malibu, gdzie zjechałam na pobocze. Mimo że był styczeń, odpięłam i złożyłam zdejmowany dach, żeby w pełni napawać się wolnością. Pędząc autostradą, po lewej ręce miałam szare jak delfin morze; niebieskoszare fale załamywały się przed bladymi plażami, tworząc zmierzwioną białą pianę. Silny wiatr wydawał się kojący i orzeźwiający, więc zerwałam z głowy ten głupi kapelusik i wyrzuciłam. Potem, jedna po drugiej, ściągnęłam czarne rękawiczki niczym striptizerka. Krótkie włosy owiewały mi twarz. Owszem, byłam osamotniona i smutna z powodu śmierci Julii, osamotniona i smutna, bo ta zdzira Denise odebrała mi dziadka, ale szczęśliwa, że nareszcie jestem sobą, uwolniłam się od przeszłości i jestem gotowa stawić czoło przyszłości. Nie myślałam jednak o tym, jaka będzie i co mi przyniesie ta przyszłość, na razie miałam to gdzieś.
Dwa dni później wróciłam na Summit Drive po swoje rzeczy. Specjalnie przyjechałam przed południem, wiedząc, że o tej porze Leon będzie w Empire. Zaparkowałam na szerokim kolistym podjeździe, otworzyłam ogromne drzwi frontowe i weszłam do środka. Udałam się schodami na piętro i z zaskoczeniem zobaczyłam, jak matka Denise, Elsie O’Dell, wychodzi z sypialni. (Denise tak naprawdę nazywała się Dora O’Dell, o czym wiedziałam, ponieważ Julia nabijała się z niej z tego powodu). Na mój widok Elsie z przerażeniem rozdziawiła przesadnie umalowane usta. Włosy miała ufarbowane na kolor szafranu. Wyglądała jak wiktoriańska kanapa – nic tylko wałki, fałdy i wypukłości na małych nóżkach. Już chciałam jej przygadać, ale zrezygnowałam i minęłam ją bez słowa. Nie zasługiwała na to, żeby się do niej odzywać.
W przestronnej sypialni, która odkąd sięgałam pamięcią, należała do mnie, nie zmienił się tylko widok na wielopoziomowe ogrody, basen oraz sztuczne jezioro. Pokój był czysty, ale wszystkie moje rzeczy spakowano do pudeł, opisanych i ustawionych w stosy. Szuflady i szafy były puste, z łóżka z baldachimem zdjęto pościel. No i dobrze. Poszperałam w pudłach. Dziewczyna mieszkająca tu przed laty wydała mi się niemal obca.
Clarence zapukał do drzwi i wszedł.
– Czy mam polecić, żeby to wszystko zawieziono do pani nowego domu?
– Chcę tylko swoje ubrania, książki, płyty i sprzęt grający. Resztę można wynieść na strych.
– Tak jest, panno Roxanne. Przed wyjściem proszę mi zostawić nowy adres. A właśnie, wczoraj przyszedł do pani list. – Podał mi kopertę, skinął głową i wyszedł.
Adres zwrotny wskazywał, że list nadano w kancelarii Wilkiego. W kopercie znajdowała się wystukana na maszynie, podpisana przez prawnika notatka, stwierdzająca, że załączony list od Julii ma charakter ściśle prywatny. Wilkie miał mi go wysłać, a nie wręczać przy okazji odczytywania testamentu, w obecności innych. List datowano w listopadzie ubiegłego roku, dwa miesiące przed jej śmiercią.
Najdroższa Roxanne,
jeśli to czytasz, kochanie, to znaczy, że nie żyję. Nie opłakuj mnie. Od Twojego wyjazdu tęsknię za Tobą codziennie, ale w sumie powinnaś odebrać amerykańskie wykształcenie i urządzić się we własnym kraju, znaleźć sobie satysfakcjonującą pracę i mężczyznę, który wynagrodzi i odwzajemni Twoją miłość.
Mimo że moje małżeństwo z Leonem się rozpadało, co przysparzało Ci cierpień, to wiedz, że oboje zawsze Cię kochaliśmy. Nawet jeśli na jakiś czas przestaliśmy kochać siebie nawzajem. Ale nasza miłość do Ciebie nigdy nie wygaśnie. Życie jest krótkie, a miłość przeciwnie. Dużo wymaga, ale też daje satysfakcję, irytuje, a czasami wkurza, jednak nigdy nie wygasa, nie kończy się, nie zamiera, nawet w obliczu śmierci.
Ciebie i Leona kocham najbardziej na świecie i nie chcę, byście mieli do siebie pretensje z mojego powodu. Piszę to, Roxanne, żebyś bez cienia wątpliwości wiedziała, że wybaczyłam Leonowi. Może się dziwisz, dlaczego nie piszę do niego. Rany, które Leon i ja zadaliśmy sobie nawzajem, wciąż są zbyt świeże, zbyt bolesne, abym mogła mu o tym powiedzieć. Ale Ty możesz to zrobić. Kiedy uznasz, że nadszedł właściwy czas, powiedz mu, proszę, że mu wybaczyłam. Ty także musisz mu wybaczyć. Opiekuj się nim, Roxanne.
Zawsze Was kochałam i zawsze będę kochać. A skoro mnie już nie ma, Wy musicie kochać siebie. Nie chowaj przeze mnie urazy. Bądź dobra… dla niego i dla siebie, mój skarbie. Jakikolwiek firmament wybierzesz, będziesz na nim najjaśniejszą gwiazdą, najdroższa. Byłaś radością mojego życia.
Twoja kochającaJulia
Gdybym na schodach nie zobaczyła Elsie O’Dell, od razu wskoczyłabym do samochodu, pojechała prosto do Empire Studios, wpadła do gabinetu Leona i wtuliła się w jego ramiona. Oboje byśmy płakali i śmiali się, czytając list, płakali i śmiali się z powodu naszej wzajemnej miłości i miłości do Julii. Coś tak podnoszącego na duchu jak scena z Tego wspaniałego życia albo nawet z jakiejś wzruszającej komedii Maxa Lesliego. Ale niestety ujrzałam Elsie O’Dell. W tym konkretnym filmie każdy już dokonał wyboru. Julia może i wybaczyła Leonowi ból i zdradę, ale ja tego nie potrafiłam. Dałam sobie słowo, że nie wrócę na Summit Drive, a nawet nie odezwę się do Leona, dopóki Denise się stąd nie wyniesie. Schowałam list do torebki i zeszłam na parter.
Szukając Clarence’a, przeszłam przez pokój śniadaniowy. Siedziała tam Denise Dell, spod szlafroka błyszczał blady półksiężyc odsłoniętej prawej piersi. Paliła papierosa i czytała pisma branżowe. Kosmyk olśniewająco jasnych włosów opadał jej na ramię. Spojrzała na mnie, po czym wróciła do „Variety”, jakbym nie zasługiwała na to, by się ze mną przywitać czy choćby posłać mi zwycięski uśmiech.
UCLA – Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles; USC – Uniwersytet Południowej Kalifornii. [wróć]
NYU – Uniwersytet Nowojorski. [wróć]
Domek, który dostałam za dolara rocznie, stał na północnym skraju modnej części Malibu zwanej Colony. Była to rozpadająca się rudera na wzniesieniu, ze schodkami prowadzącymi na szeroki taras z widokiem na plażę i morze – zupełnie jakby się było na jachcie, tyle że bez choroby morskiej. Podobnie jak kilka sąsiednich domków, ten też stał tyłem do Pacific Coast Highway, a frontem do oceanu; od plaży oddzielały go niskie wydmy, częściowo pokryte glebą, częściowo piaszczyste, ozdobione szczeciniastymi, kolorowymi karpobrotami, które pomimo wiatru, fal i ruchomych piasków jakoś się tu trzymały. Zimą wysokie fale nadgryzały plażę, pozostawiając wielkie, lśniące, miedziane zwoje wodorostów zaznaczające linię przypływu; w górze krążyły szare mewy.
Ledwo zdążyłam przewietrzyć domek, gdy pojawił się sąsiad George Wilbur z żoną Mildred na doczepkę. Mówię „na doczepkę”, bo szła za nim, stanęła za nim i odzywała się tylko w odpowiedzi na pytanie. Była lepiej wytresowana niż ich pies, wielki życzliwy seter irlandzki, który ganiał tam i z powrotem po tarasie, gotowy się zaprzyjaźnić. Wilburowie byli małomówni, w średnim wieku i wścibscy. Twierdzili, że zajrzeli tylko po to, by się upewnić, że nie jestem dziką lokatorką. Mówili, że od miesięcy nikt tu nie mieszkał, a wcześniej domek zajmował jakiś podejrzany scenarzysta; wiedzieli, że jest podejrzany, bo często zostawały u niego na noc rozmaite kobiety. A jeszcze wcześniej mieszkał tu podejrzany muzyk. On też stale przyjmował różnych nocnych gości. Kiedy już przekonałam Wilburów, że nie jestem dziką lokatorką (czy chcą zobaczyć moją umowę najmu?), oświadczyli, że cieszą się z takiej sąsiadki. Mnie akurat ich sąsiedztwo wcale nie cieszyło, aczkolwiek polubiłam ich psa Brunona.
Sądząc po ścianach z wąskich drewnianych desek, mój dom zbudowano dawno temu. Wielkie okna w kuchni i salonie wychodziły na szeroki taras z bajecznym widokiem na plażę, ocean i horyzont oraz na odbywającą się między nimi przez cały dzień grę świateł. W salonie stało podniszczone pianino, kompletnie rozstrojone, z klawiszami wyglądającymi jak rozsadzone przez słone powietrze, a jednak nadal można by na nim grać. Byłam ciekawa, czy to na tym pianinie Nelson grywał w bibliotece przed laty. W palenisku wielkiego kamiennego kominka znalazłam popiół – ani chybi po pierwszych wersjach scenariusza. Scenarzysta zostawił po sobie półkę pełną książek Dashiella Hammetta, Raymonda Chandlera i wielu pomniejszych pisarzy, a także mnóstwo ołówków. W lodówce był karton mleka i bochenek chleba, tak porośnięty pleśnią, że wyglądała jak gęsty mech. Na kuchennym blacie stała pułapka na myszy. Będę miała co robić.
W mniejszej sypialni znajdowało się wąskie metalowe łóżko, które wyglądało jak wzięte z sierocińca. Bardziej pogodna była większa sypialnia – miała wielkie, wychodzące na południe okno, podwójne łóżko, komodę i dwa stoliki nocne, wszystko z zaokrąglonymi rogami, w stylu lat dwudziestych. W całym domu były bambusowe żaluzje i zestawione na chybił trafił meble. W salonie pod oknem stało biurko, a naprzeciwko olbrzymiego, wytartego i obitego perkalem fotela był telewizor z anteną pokojową, który może udałoby się doprowadzić do stanu używalności. W sumie bardziej mi się to podobało niż antyki na Summit Drive, cuchnące europejską przeszłością. Wiem jednak, że Julia byłaby przerażona, widząc, że tak chętnie jestem gotowa polubić to miejsce. Zawsze była comme il faut i elegancka, ale brakowało jej spontaniczności. Mnie zaś pociągała teraz spontaniczność, cyganeria artystyczna, eklektyzm – moje nowe ulubione słowa.
Pierwszą rzeczą, którą wypakowałam i postawiłam na toaletce w sypialni, była na wpół opróżniona butelka perfum Brawura. Słowo to pojawia się w sztuce Cyrano de Bergerac. W 1931 roku, tym samym, w którym się urodziłam, Empire nakręciło oparty na niej film dźwiękowy, a wtedy Leon zamówił u perfumiarza z Beverly Hills stworzenie kompozycji zapachowej o nazwie Brawura jako prezentu dla Julii. To upajający zapach. W akordzie wysokim jest cytrusowy, w bazowym wyczuwa się bergamotę z nutą wanilii. Te perfumy to znak firmowy Julii, tylko ona mogła ich używać. Na piętnaste urodziny sprezentowała mi flakonik i oznajmiła, że brawura jest właściwa i jej, i mnie. Poczułam się bardzo dorosła. Tego samego dnia zawiozła mnie do pracowni makijażystki wytwórni Empire, Violet Andreas. Kazała mi usiąść na krześle i powiedziała Violet, żeby mnie nauczyła, jak umiejętnym makijażem można zamaskować znamię na policzku – a ja od tej pory codziennie korzystałam z tych rad.
Z Malibu pojechałam do perfumiarza w Beverly Hills, który złożył mi kondolencje, gdy zamawiałam następny flakon Brawury. Tego samego dnia odwiedziłam inne butiki, gdzie moje nazwisko wystarczało za kartę kredytową. Zamówiłam z dostawą do domu pościel z cieniutkiej bawełny, naczynia i sztućce oraz zestaw garnków (chociaż nigdy nie gotowałam tylko dla siebie). Z mojego domu do najbliższych restauracji było dość daleko, dlatego w drodze powrotnej zajrzałam do małego lokalnego sklepiku, gdzie kupiłam zapas jajek (usmażenie jajecznicy chyba nie jest takie trudne?), gotowe dania wymagające tylko podgrzania, owoce, czipsy ziemniaczane, piwo, szampana oraz pudełko pączków. Kasjer podał mi resztę i arkusz czegoś zielonego.
– Co to jest? – spytałam.
– Kupony rabatowe Green Stamps – odparł. – Teraz każdy je zbiera. No wie pani – tłumaczył mi cierpliwie. – Dostaje je pani po zrobieniu zakupów, nakleja w specjalnej książeczce, zanosi do sklepu Green Stamps i kupuje pani za nie, co chce. – Wydawał się bardzo zadowolony z siebie.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Nigdy nie będę lizała żadnych znaczków i wklejała ich do książeczki! To śmieszne. Proszę. – Podałam znaczki kobiecie stojącej za mną w kolejce do kasy i rozbawiona wyszłam ze sklepu.
Chciałam zakryć czymś gołe ściany, więc zadzwoniłam do bibliotekarza w archiwum Empire i poprosiłam o kilka plakatów do filmów sprzed wielu lat. Zaznaczyłam, żeby na żadnym nie znalazła się przypadkiem Denise Dell. Bibliotekarz znalazł mi prawdziwą perełkę, krzykliwy plakat z 1931 roku do Cyrana de Bergerac, który powiesiłam nad kominkiem. Jako dziecko czasami oglądałam Cyrana w sali projekcyjnej w Summit Drive, całkiem sama, żeby zobaczyć na ekranie ojca. Kiedy w 1951 roku Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę męską dostał José Ferrer, byłam zazdrosna w imieniu mojego ojca, bo był bez porównania lepszy.
Dom w Malibu miał jeden minus – musiałam parkować moje kochane brytyjskie sportowe autko od strony Pacific Coast Highway, narażając lakier, skórzaną tapicerkę i drewnianą deskę rozdzielczą na niszczycielskie działanie soli w powietrzu. Dlatego nie informując Leona ani Melvina Granta, zapłaciłam cieśli z Empire, żeby mi postawił garaż.
Włożyłam gumowe rękawice i zabrałam się do szorowania, aż w końcu pokonałam brud i pleśń; z aparatury hi-fi przez cały czas leciała głośna muzyka – Peggy Lee, Rosemary Clooney, Frank Sinatra, Perry Como. Na ścianach powiesiłam oprawione plakaty. Na biurku w salonie, pod oknem z widokiem na Pacyfik, postawiłam dwie fotografie w ramkach – zrobiony w studiu portret Julii z lat trzydziestych oraz zdjęcie, na którym jesteśmy obie w Paryżu. Tę drugą fotkę lubiłam szczególnie, ponieważ ukazywała rodzinne podobieństwo. Obie mamy na niej ciemne włosy, szeroko osadzone ciemne oczy, wysokie czoła i taki sam uśmiech.
Dopiero gdy zaprowadziłam już w domu jaki taki porządek, zaprosiłam Irene, ale bez Gordona, bez Gordona juniora i bez jej bliźniaków, które były jeszcze gorszymi bachorami niż junior. Niedawno znów zaszła w ciążę, więc była blada i źle się czuła. Rzecz jasna, oświadczyła, że mój dom jest koszmarny. Na tarasie z tyłu wypiłyśmy butelkę szampana, a następnie pojechałyśmy na kolację do Farm Café, który to lokal, jej zdaniem, również był koszmarny. Wyszukane ma gusta ta moja Irene.
Mimo że różnica wieku między nami wynosi raptem pięć lat, jesteśmy skrajnymi przeciwieństwami. Ja zawsze byłam boleśnie świadoma obecności mojego znamienia, towarzysko niewyrobiona i niełatwo się zaprzyjaźniałam. Irene zaś była jak Grace Kelly, zanim ta zdobyła sławę – piękna, jasnowłosa, beznamiętna, obojętna na wszelkie problemy. Matka Irene uciekła z kaskaderem, a ojciec Walter był jednym z tych aktorów, których stale obsadzano w rolach palaczy fajek. Gdy Florence wyszła za niego w 1941 roku (nawiasem mówiąc, był jej trzecim mężem), nalegała, żebym się wyprowadziła od dziadków i zamieszkała z nimi oraz Irene w Brentwood. Odmówiłam i wpadłam w szał. Miałam dziesięć lat i nie znałam innego domu niż ten przy Summit Drive. Leon i Julia oświadczyli, że nie, absolutnie się ze mną nie rozstaną, więc Florence w końcu zagroziła, że pójdzie do sądu. To by oznaczało skandal, ale Florence była na to gotowa, od dawna tliła się w niej złość na Leona i Julię.
Dzieciństwo Florence zniszczyła śmierć młodszego brata, który w wieku czterech lat utonął podczas wypadku jachtu. Leon i Julia byli załamani, odrętwiali uczuciowo przez dziesięć lat, aż do moich urodzin w 1931 roku. Julia stale powtarzała, że przychodząc na świat, przywróciłam ich do życia. Mieli na moim punkcie bzika, rozpieszczali mnie, wychwalali za wszystkie małe zwycięstwa i ganili za błędy, ale przede wszystkim przymykali oczy na moje poważne wpadki, do tego stopnia, że choć z powodu znamienia na policzku nigdy nie będę się czuła naprawdę piękna, to nie brak mi pewności siebie, a nawet esprit, na co prawdopodobnie nie zasłużyłam.
Pomijając to, że przywłaszczyłam sobie uczucia jej rodziców, Florence nigdy nie pogodziła się z moim znamieniem. W dniu, kiedy mnie urodziła, płakała. I to na planie Cyrana! Pewna, że mój ojciec romansuje z aktorką grającą zakonnicę, uparła się, że będzie obserwować kręcenie filmu, mimo że miała już sporadyczne skurcze. Kamery poszły w ruch i w trakcie przejmującej sceny, kiedy Cyrano (mój ojciec) miał skonać w ramionach Roxane, Florence wydała straszliwy krzyk, a potem rozwrzeszczała się na dobre. Przytargali sofę, Florence się położyła, a Rowland zemdlał, gdy pielęgniarka wytwórni, przy pomocy garderobianej, odebrała poród. Zawinięto mnie w aksamitną pelerynę Cyrana i dano matce w ramiona. A ona głaskała mnie po prawym policzku i bez przerwy płakała. Skąd o tym wiem? Bo mi powiedziała. I to nie raz.
Florence nigdy mnie nie lubiła, ale tant pis. Po tym, jak wyjechała do Południowej Afryki, prawie jej nie widywałam. To znaczy dopóki nie wyszła za Waltera, bo wtedy (choć wciąż szalałam z wściekłości) siłą zabrano mnie z Summit Drive do dusznego Brentwood. Buntowałam się przeciwko temu na wszelkie możliwe sposoby. Irene się nie buntowała, przeczekiwała to ze spokojem, który z czasem zaczęłam podziwiać, a potem naśladować. Nie zgodziła się nazywać Florence mamą, a ja nie zgodziłam się mówić do Waltera tato, dlatego nadal zwracałyśmy się do nich po imieniu. Irene i ja zostałyśmy prawdziwymi siostrami, sprzymierzonymi w walce ze światem Florence i Waltera. A Julia i Leon pokochali Irene jak kolejną wnuczkę.
I nagle Irene wyszła za Gordona. Nie miała nawet dwudziestu lat. Gdy tylko wyprowadziła się z Brentwood, Florence zaczęła się przyglądać mojemu znamieniu, jak gdyby – znowu! – chciała „coś z tym zrobić”. A już wcześniej przeszłam dwie bolesne i bezskuteczne terapie. Zapłakana zadzwoniłam do Julii, która powiedziała: „Pakuj się. Wracasz do domu”. Nigdy nie usłyszałam nic równie miłego.
Kiedy Florence zastała mnie w trakcie wrzucania ciuchów do walizki, teatralnie (czego nigdy nie unikałam) oświadczyłam: „Odchodzę, już nigdy więcej mnie nie skrzywdzisz!”.
Tu akurat bardzo się pomyliłam, ale mówiąc to, czułam się wspaniale. Gdy nachodzi mnie ochota naśladowania nauk Świętego Franciszka z Asyżu, współczuję Florence. Poza tym staram się w ogóle o niej nie myśleć.
Jonathan, tak samo jak Irene, oświadczył, że mój dom w Malibu jest koszmarny. No, ale on nie lubi piasku ani oceanu. Jest pedantem do tego stopnia, że podobało mu się w szkole wojskowej, do której posłał go ojciec. Tyle że szkoła wojskowa nie zrobiła z niego żołnierza, więc po jej ukończeniu wyjechał do Nowego Jorku, studiować aktorstwo metodą Stanisławskiego. Powróciwszy do Kalifornii kilka lat później, natychmiast wyprowadził się z posiadłości ojca przy Summit Drive i wynajął wielki dom przy Laurel Canyon, szybko ochrzczony mianem Casa Fiesta, gdzie imprezy organizowały się same. Młodzi przychodzili do Casa Fiesta, żeby ponarzekać, chełpić się i chwalić, zrzędzić, puszyć się, żeby dopieszczać swoje ego, przelecieć kogoś albo się uchlać. Rachunki za sam alkohol zjadały pewnie połowę gaży Jonathana za dowolny film, zwłaszcza że nadal grał drobne role, i to głównie w modnych ostatnio historycznych gniotach.
– Żałuj, że cię nie było na wczorajszej imprezie – powiedział, strzepując piasek z mankietów i siadając na tarasie z tyłu domu na krześle, które najpierw oczyścił z kurzu. – W sam raz dla ciebie. Wręcz literacka. Charles Bukowski recytował swoje wiersze do wtóru bongosów, a dziewczyna w berecie tańczyła.
– A miała na sobie coś poza beretem?
– Niewiele. Potem ją puknąłem. – „Puknięciem” Jonathan określał dodanie kolejnego trofeum do swojej kolekcji. Zawsze twierdziłam, że dzięki temu słowu brzmi jak polujący na kuropatwy arystokrata, co uznawał za komplement. – Przyszedł Monty Clift – ciągnął. – Była Natalie Wood, no i ten aktor, z którym chodziłaś kilka tygodni temu. Jak mu było?
– Wolę nie pamiętać. Jego oddech odarłby z lakieru „Queen Mary”. A w ogóle to skończyłam z aktorami, chyba że byłby to Bill Holden albo Burt Lancaster.
– Są dla ciebie za starzy!
– Może i tak. Ale nudzi mnie już ta sztampa. Przystojni, prości, dobrzy na parkiecie i korcie tenisowym.
– I dobrzy w łóżku – dopowiedział.
– Zgoda, masz rację. Ale mam dość aktorów. To sami egoiści, próżni i nieszczerzy.
– Opisałaś mnie idealnie.
– Ty się nie liczysz. Jesteś Kaczątkiem i Kwaczkiem.
Jonathan i ja należeliśmy kiedyś do Zakonu Brzydkich Kaczątek. Byliśmy jedynymi członkami. On w dzieciństwie był gruby i się jąkał. Ale to młodzieńcze jąkanie się, brak wiary w siebie i pulchność minęły bez śladu. Jonathan Moore jest wysoki, ciemnowłosy i rozmarzony niczym Tyrone Power, klasycznie przystojny, a do tego ma łobuzerski, cięty dowcip. Za to ja wciąż mam to znamię Brzydkiego Kaczątka. Podałam mu piwo, otworzyłam swoją butelkę i usiadłam na krześle obok niego.
– Co tu porabiasz całymi dniami? – zapytał.
– Czytam, spaceruję, jem, piję, pływam, gram na pianinie. A jeśli działa antena, oglądam telewizję.
– Rób tak dalej, a się roztyjesz i zgłupiejesz, Kwaczku.
Dostrzegł mnie Bruno, spacerujący z Wilburami nad brzegiem morza, i popędził przez plażę. Wbiegł po schodkach, obślinił mnie psimi pocałunkami i natychmiast chciał się zakumplować z Jonathanem, ale ten go odgonił.
– Bruno, siad! – Odciągnęłam zwierzaka.
– Boże! Roxanne! Jak możesz wytrzymać z takim psem?
– Kocham cię, Bruno, prawda? – rzekłam czule, głaszcząc szczęśliwego psa po łbie. Sprowadziłam go po schodkach, a kiedy pobiegł do Wilburów, bez entuzjazmu pomachałam im ręką.
– To twoi jedyni sąsiedzi? Tych dwoje? Wyglądają jak suszone figi na nogach.
Roześmiałam się.
– Trafiłeś w punkt.
– Jak możesz wytrzymać w takim miejscu, tylko w towarzystwie tych ludzi i tego ich wielkiego, głupiego psa?
– Mnie się tu podoba.
– Paryż to nie jest.
– Racja, ale tu jest mój dom.
W przyjemnej ciszy patrzyliśmy na fale, niczym para staruszków, która przeżyła razem całe życie, co w sumie nie było dalekie od prawdy. Matka Jonathana odeszła, kiedy był małym szkrabem, a jego wielokrotnie żonaty ojciec, władczy dyrektor w MGM, nigdy się nim nie interesował. Oni również mieszkali przy Summit Drive, ale Jonathan zdecydowanie lepiej się czuł w moim domu, bo Leon i Julia bardzo go lubili. Jako dzieciaki mogliśmy się swobodnie poruszać po Empire, na planach filmowych i w studiach nagrań, jeśli akurat nie były używane. Bawiliśmy się w piratów na statkach wytwórni; puszczaliśmy nasze łódeczki w głębokim po pas basenie do kręcenia zdjęć; urządzaliśmy strzelaniny i ganialiśmy kury na planach westernów, a na ulicach Nowego Jorku bawiliśmy się w policjantów i złodziei. Zaglądaliśmy, gdzie tylko mieliśmy ochotę. Strażnicy z wytwórni mogli nas obsztorcować, ale nigdy nie zostaliśmy ukarani, ponieważ Leon zawsze był skłonny wybaczyć nam nasze dziecięce wybryki. Byliśmy szczęśliwi, mieliśmy dzieciństwo jak nikt inny. W wieku trzynastu lat przysięgliśmy, że zawsze będziemy mówili sobie prawdę i że nigdy nie będziemy się całować ani ze sobą chodzić. Wprawdzie raz się pocałowaliśmy, ale to było obrzydliwe. Jakbym się całowała z bratem.
– A skoro już wspomniałaś Billa Holdena… – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – Zdradzić ci tajemnicę? Agent załatwił mi casting do Mostów Toko-Ri! Bill Holden! Grace Kelly! Jonathan Moore!
– Ty Kwaczku jeden! Gratulacje!
– To duża dramatyczna rola, jestem do niej stworzony. A raczej etap do wielkiej dramatycznej roli, do której jestem stworzony… Hamleta! Nie jestem ani trochę gorszym aktorem niż Monty, niż James Dean, a proponują mi tylko te historyczne gnioty.
– Po Mostach Toko-Ri to się zmieni! Nie będziesz się mógł opędzić od propozycji! Ależ ci zazdroszczę! Znalazłeś coś, do czego jesteś stworzony. Możesz mówić: „Jestem aktorem”! A ja? Ja do niczego się nie nadaję.
– Jesteś dziewczyną. Musisz tylko dobrze wyjść za mąż.
– Nie wygłupiaj się. Jestem Roxanne Granville, noszę imię bohaterki wspaniałej sztuki. Mój ojciec dostał od królowej tytuł szlachecki. Niby po co miałabym zmieniać nazwisko?
– Wszystkie dziewczyny chcą wyjść za mąż.
– Skąd wiesz? A zresztą, czy wśród naszych znajomych znasz jakiegoś wolnego mężczyznę, który się nadaje na męża? Choćby jednego?
Jonathan zadumał się nad tym, aż w końcu pokręcił głową.
– Sam widzisz.
– Możesz zostać jedną z tych niemoralnych kobiet wylegujących się nad basenem w hotelu Beverly Hills i dryfujących przez życie dzięki pieniądzom i koneksjom.
– Gdybym została jedną z nich, Julia przeze mnie spaliłaby się ze wstydu.
– To czego ty w końcu chcesz, Kwaczku?
– Chcę być wytworna jak Julia. Stale mi powtarzała, że wytworność to nic innego jak umiejętność szybkiego mówienia, śmiania się na zawołanie, oszczędnej gestykulacji i pozostawiania po sobie blasku.
– A co to konkretnie znaczy?
– Nie jestem pewna. Ale ona to umiała. Widać było, że przychodzi jej to bez trudu.
– Może z czasem się tego nauczysz, Kwaczku.
– Może, ale co mam robić teraz? Potrzebna mi praca. Cokolwiek.
– W Empire możesz dostać każdą posadę, robić wszystko, co może robić kobieta. Być montażystką, scenografką, kostiumolożką, makijażystką.
– Takich rzeczy trzeba się uczyć latami! A za bardzo mnie nosi, żeby się zająć nauką. Poza tym cokolwiek bym robiła w Empire, wszyscy by gadali: „Biedna Roxanne, nikt oprócz dziadka nie miał dla niej pracy”. Nawet gdyby tego nie mówili, to tak by myśleli. Muszę udowodnić samej sobie, że zasługuję na… – No właśnie, na co? Tego nie wiedziałam. Pociągnęłam piwo z gwinta w taki sposób, że moja babka byłaby zgorszona.
– A może spróbuj pisać scenariusze? Musiałaś się czegoś nauczyć od tych starych pierników podczas ich nasiadówek. Od Simona, Maxa, Nelsona i Jerrolda.
– Grunt to fabuła! – zacytowałam Nelsona. – Co wprawdzie nie znaczy, że film okaże się kasowym hitem, ale bez dobrej fabuły można zapomnieć o sukcesie.
– No i dobrze. Kup sobie maszynę do pisania i spróbuj.
– Nie chcę pisać. Brakuje mi koniecznej do tego dyscypliny.
Jonathan w zamyśleniu popijał piwo; takie milczenie było dla niego nietypowe.
– Wobec tego zostań agentką. Zatrudnij się w jednej z tych wielkich agencji. Będziesz chodziła na służbowe lunche, a kelnerzy będą nadskakiwać tobie i twoim przystojnym klientom.
– Ciebie nigdy nie zgodziłabym się reprezentować. Współczuję twojemu agentowi.
– Ale przyznasz, że jestem przystojny.
– Jasne, Kwaczku. W sumie to nie jest zły pomysł. Wśród agentów nie ma zbyt wielu kobiet.
– Wśród reżyserów też jest ich niewiele, ale trafiła się taka Ida Lupino. Wiem, jak bardzo ją podziwiasz.
– Podziwiam ją, owszem, ale nie mam… – Odwagi? Serca? Talentu? Determinacji? Sama nie wiedziałam, czego mi brakuje.
– Przesłyszałem się, czy dopiero co mówiłaś, że jesteś słynną Roxanne Granville, nazwaną imieniem postaci scenicznej? Twój ojciec dostał tytuł szlachecki. Dlaczego miałabyś się obawiać zawodu agentki?
– Ja się nie boję. Ja… – Sama nie wiedziałam, o co mi chodzi.
– Wszyscy wiedzą, że rządy wielkich wytwórni się kończą. Wierz mi, jestem aktorem. Aktorzy, producenci, reżyserzy, scenarzyści… my już nie żyjemy w małych lepiankach dla niewolników wokół wielkiej rezydencji, tak jak kiedyś. Jesteśmy bardziej niezależni, ale potrzebujemy kumatych agentów. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Mogłabyś się tym zająć. Czy w L’Oiseau d’Or nie uczyli cię, jak posługiwać się wdziękiem?
– To się nazywa charmant! Ale agenci nie są charmant. To najemnicy.
– Najemnicy walczący w dobrej sprawie. Zlituj się nad ubogim aktorem czy scenarzystą, który usiłuje wyrobić sobie pozycję, Roxanne. – Złożył ręce jak do modlitwy i zapatrzył się na horyzont. – Oni mają talent, ambicje, wielkie nadzieje… – Zdusił papierosa i dorzucił: – Ale potrzebują kogoś, kto się nimi zajmie, kto dopilnuje, żeby stale pracowali. Jesteś Roxanne Granville, znasz wszystkich w branży! Powinnaś zostać agentką i pomóc tym zagubionym biedakom.
– Powiedziałam ci, koniec z aktorami.
– W porządku, to weź scenarzystów! Lubisz czytać. Poza tym lubisz scenarzystów i uczyłaś się od najlepszych z nich.
– To prawda.
– Oni są mądrzy. Ty jesteś mądra.
– To również prawda – odparłam zadowolona.
– No to masz odpowiedź, Kwaczku.
Dwa dni później prestiżowa agencja Rakoff/Holtz przyjęła mnie bez mrugnięcia okiem, mimo że nie miałam doświadczenia ani referencji, nie umiałam pisać na maszynie i nie ukończyłam studiów. Może zaimponowało im to, że płynnie mówiłam po francusku i włosku, że kiedyś nauczyłam się grać Debussy’ego na fortepianie, że pobierałam nauki w L’Oiseau d’Or i że nosiłam ubrania od najlepszych projektantów (Diora i Balenciagi). Wrażenie mogło też wywrzeć na nich to, że stylizując się na Julię Greene, nieżyjącą już jedną z najsławniejszych filantropek w mieście, nabrałam tej arystokratycznej pewności siebie, dzięki której nawet w ciągu dnia nosiłam pierścionek z brylantem. Albo to, że moim dziadkiem jest legendarny Leon Greene z Empire Pictures. A może to, że moim ojcem jest sir Rowland Granville, któremu nowa królowa niedawno nadała tytuł szlachecki i który właśnie wzbudzał entuzjazm widzów na West Endzie, grając Makbeta. Powiem tak: nie musiałam wymieniać żadnych nazwisk poza swoim własnym. No i rzecz jasna, nie zaczynałam od posady gońca.
Agencja Rakoff/Holtz mieściła się w najdroższej części Bulwaru Zachodzącego Słońca – miała tam cztery kondygnacje z widokiem na bulwar, a na swoim koncie dwadzieścia lat historii kinematografii z imponującą listą ich aktorów, reżyserów i scenarzystów. Gabinety były tak tradycyjne jak getry na buty. W recepcji wisiał ogromny portret olejny partnera Irva, Sidneya Holtza, który zmarł przed rokiem. Zły obraz i zły gust, gdyby ktoś chciał znać moje zdanie, ale oczywiście nikt mnie o nie nie pytał. Jak już założę własną agencję, powieszę na ścianach efektowną sztukę współczesną.
Nasza piątka praktykantów gnieździła się w nijakim pokoju, niemal bez okien, który nazywaliśmy Farmą, usytuowanym tak, żeby żaden klient agencji Rakoff/Holtz przypadkiem nas nie zobaczył. Nazywaliśmy siebie Parobkami. Na każdym szarym metalowym biurku znajdowała się nieporęczna maszyna do pisania, telefon i książka adresowa, która radośnie otwierała się sama, gdy najechało się strzałką na konkretną literę. Na zajmującej całą ścianę tablicy widniały przydzielone nam zadania, oznakowane kolorami przypisanymi do każdego z nas. Byłam jedyną dziewczyną w zespole, więc faceci stale nabijali się ze mnie, że kiepsko piszę na maszynie. Na ich docinki odpowiadałam: „A czy Swifty Lazar1 sam wystukuje swoje pisma? Nie. Jak już założę własną agencję, nie będę musiała pisać na maszynie”. A na razie jedną szufladę biurka trzymałam pustą, żeby nie było widać, że w koszu na śmieci już się nie mieszczą moje zużyte kartki.
Trzy wentylatory szumiały na wolnych obrotach, ale i tak w ten sierpniowy poranek byliśmy zlani potem. Faceci zaraz po przyjściu zdjęli marynarki, poluzowali krawaty i podwinęli rękawy koszul. Joe Roberts nawet zrzucił buty i z nogami na biurku czytał magazyn „Hollywood Reporter”. Dla mnie nie było litości – pończochy, szpilki, obcisła spódnica i bluzka z krepdeszynu. Tom Willis jeszcze się nie zjawił, więc zastanawialiśmy się, czy jest zbyt skacowany, by przyjść do pracy. Pił więcej niż my wszyscy razem wzięci.
Irving Paul „Swifty” Lazar – legendarny agent reprezentujący największe gwiazdy filmowe i muzyczne oraz najświetniejszych autorów amerykańskich. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki