Oszuści - Laura Kalpakian - ebook + książka

Oszuści ebook

Kalpakian Laura

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść „Oszuści” otrzymała tytuł najlepszej książki tygodnia dzienników "New York Post" i "Seattle Times".

Lata 50-te w kinie amerykańskim to James Dean, Marylin Monroe i Audrey Hepburn. To także okres antykomunistycznego terroru wprowadzanego systematycznie przez Jospeha McCarthy’ego. Ofiarami listy senatora stały się takie prominentne postaci, jak Charlie Chaplin oraz Arthur Miller.

Powieść bestsellerowej autorki Laury Kalpakian „Oszuści” przenosi w tamte burzliwe czasy i pokazuje, że nie wszystkie jednostki godziły się na cenzurę!

Roxanne Granville pochodzi z rodziny magnatów filmowych, rządzących Los Angeles. Młoda kobieta osiąga wszystko, czego zapragnie. To ona rozdaje karty i nie przywykła słyszeć w odpowiedzi słowa „nie”. Zmienia się to jednak, kiedy zostaje wyklęta przez swojego dziadka. Roxanne nie zamierza się jednak poddać. Otwiera własną agencję reprezentującą młodych scenarzystów. Ich teksty są wywrotowe, genialne, lecz i nielegalne – wpisane na czarną listę McCarthy’ego. Jednak to, że sam senator przekreślił te tytuły, nie oznacza, że Roxanne Granville też postawi na nich krzyżyk. Wręcz przeciwnie – ma zamiar o nie walczyć. Okaże się to jednak dla niej groźne. A kiedy nawiąże romans z Terrencem Dexterem, czarnoskórym dziennikarzem, zaryzykuje jeszcze więcej…

Czy uda jej się obejść surowe i niesprawiedliwe prawo, czy też stanie się kolejną ofiarą systemu McCarthy’ego? Jedno jest pewne – Roxanne to nietuzinkowa bohaterka! Nie ugnie się pod naciskiem mężczyzn i nie uzna różnic rasowych jako przeszkody w relacji.

"Co za książka! Wciągająca, pełna blichtru złotej ery Hollywood, cudowna opowieść o idealizmie, odwadze i cenie miłości. Każda strona dała mi wiele radości!"

Diana Gabaldon

"Fascynująca podróż przez intrygi i hipokryzję Hollywood lat 50. I do tego ta nieustraszona heroina romansów, która śmie łamać zasady. Ekscytująca, dynamiczna i nowatorska książka."

C.W. Gortner

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 497

Oceny
3,8 (19 ocen)
5
7
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierw­sza. Córka Impe­rium

Część pierw­sza

Córka Impe­rium

1953

Roz­dział pierw­szy

Czy będzie padało? Mimo że niebo zasnuły czarne chmury, uno­szę woalkę kape­lu­sza i wkła­dam ciemne oku­lary, żeby nikt nie mógł spoj­rzeć mi w oczy, kiedy słu­chamy mono­ton­nego wychwa­la­nia osią­gnięć Julii Gre­ene, jakby wła­śnie ukoń­czyła stu­dia, a nie umarła. Spada kilka zbłą­ka­nych kro­pli desz­czu, co wystar­cza, by kobiety szczel­niej otu­liły się eto­lami z norek, a wiele osób z zasko­cze­niem popa­try­wało w górę. W tym morzu cele­bry­tów – naj­ja­śniej­szych gwiazd wiel­kiego ekranu, pro­du­cen­tów, reży­se­rów i sze­fów wytwórni fil­mo­wych – nikt nie wie­rzy, że może się roz­pa­dać, chyba że reży­ser zarzą­dzi: „Strzela grom!”. My, rodzina, sie­dzimy w pierw­szym rzę­dzie przed maho­niową trumną przy­stro­joną orchi­de­ami. Obok mnie Leon zacho­wuje sto­icki spo­kój, na jego twa­rzy nie widać śladu wyrzu­tów sumie­nia. Czy żałuje, że zła­mał Julii serce? Czy w ogóle obcho­dzi go, że umarła samot­nie, w Paryżu? Na samą tę myśl znów zbiera mi się na płacz, ale nie pozwa­lam sobie na luk­sus zala­nia się łzami, ponie­waż głos w gło­wie upo­mina mnie: „Pamię­taj, że jesteś Roxanne1 Gra­nville, nosisz imię roman­tycz­nej boha­terki wiel­kiej sztuki”. Przy­po­mi­nam sobie, że to Julia wysłała mnie do L’Oiseau d’Or, pary­skiej pry­wat­nej szkoły dla dziew­cząt, która przy­go­to­wuje do życia w wiel­kim świe­cie córki obrzy­dli­wie boga­tych, gdzie nauczono nas, by za nic nie przy­zna­wać się do żad­nych sła­bo­ści z wyjąt­kiem nie­to­le­ro­wa­nia bez­gu­ścia. Takiego jak ta wul­garna cere­mo­nia poże­gnalna. Ot, choćby ta jaskrawa sterta nie­sa­mo­wi­cie krzy­kli­wych wień­ców. Wyglą­dają, jakby zamó­wił je nie­fra­so­bliwy, nie­li­czący się z kosz­tami sce­no­graf. Julia, twardo trzy­ma­jąca się swo­ich zasad, wyśmia­łaby całą tę pre­ten­sjo­nal­ność, ale rozu­mia­łaby, że nie może być ina­czej. Prze­cież to Hol­ly­wood.

Nie do śmie­chu byłoby jej nato­miast na widok nie­któ­rych twa­rzy, bo nie podzie­lała fana­tycz­nego anty­ko­mu­ni­zmu swo­jego męża. John Wayne, Ward Bond, Gary Cooper, Hedda Hop­per, Cecil B. DeMille, Gin­ger Rogers oraz wierni sprzy­mie­rzeńcy Leona z Soju­szu Fil­mow­ców na rzecz Zacho­wa­nia Ame­ry­kań­skich Ide­ałów zja­wili się w kom­ple­cie, sty­lowo posępni. Wszy­scy oni dosko­nale zdają sobie sprawę, że w tym żałob­nym przed­sta­wie­niu gramy jed­no­cze­śnie podwójne role – widzów i akto­rów. Nawet pogrzeb stwa­rza oka­zję do ode­gra­nia sztuki.

Oprócz tej gale­rii sław zja­wili się dygni­ta­rze z kil­ku­na­stu insty­tu­cji dotu­ją­cych dzia­łal­ność kul­tu­ralną, które Julia szczo­drze finan­so­wała. Ich kobiety wyglą­dają jak kosz­towne bom­bo­nierki. Są tu nasi uro­czy sąsie­dzi Fred Asta­ire i jego żona, a także kochany Buster Keaton z tymi wiecz­nie smut­nymi oczami. Z Empire Pic­tu­res sta­wili się wszy­scy, nie tylko sze­fo­wie pro­duk­cji, mache­rzy od finan­sów i cała kan­ce­la­ria prawna Melvina Granta, ale także gar­de­ro­biani, maki­ja­żystki, sce­no­gra­fo­wie, aż po sto­ją­cych na samym dole dra­biny oświe­tle­niow­ców i cie­śli. Ludzie z Empire kochali Julię. W cza­sie prze­si­le­nia zimo­wego zawsze wyda­wała kolo­salne przy­ję­cia bożo­na­ro­dze­niowe i nale­gała, żeby od Gwiazdki do Nowego Roku wytwór­nia była zamknięta. Płatne waka­cje dla każ­dego! Kiedy w 1949 roku wyje­chała wraz ze mną z Kali­for­nii, Leon zerwał z tą tra­dy­cją. Jego poczy­na­nia kła­dły się dłu­gim cie­niem na set­kach pra­cow­ni­ków Empire. Obie­ca­łam sobie, że zanim ten kosz­marny tydzień się skoń­czy, wyjdę z tego cie­nia. Oby tylko wystar­czyło mi siły. Julia stale mi powta­rzała: „Im wię­cej korzy­stasz z siły, tym wię­cej ci jej zostaje”. Mam nadzieję, że to prawda.

Leon ujmuje moją dłoń w czar­nej ręka­wiczce i ści­ska ją, jak­bym znowu miała trzy latka, jak­bym była dziec­kiem, któ­remu trzeba dodać otu­chy. Nie wycho­wy­wali mnie moi rodzice, zastę­po­wali ich dziad­ko­wie, na któ­rych mówię Leon i Julia, ponie­waż tak się do sie­bie zwra­cali. Bab­cia i dzia­dek… takie okre­śle­nia są dobre jako nazwy dla holow­ni­ków. A Leon i Julia to peł­no­mor­skie jachty – silne oso­bo­wo­ści, ele­ganccy, obyci w świe­cie, uparci i cza­ru­jący (choć wielu uważa ich za mani­pu­la­to­rów). Tego samego nie da się powie­dzieć o kobie­cie po mojej lewej ręce – Flo­rence, moja matka, sie­dzi obok swo­jego zapi­ja­czo­nego trze­ciego męża Wal­tera. Z zaże­no­wa­niem sły­szę, jak za naszymi ple­cami mój szwa­gier Gor­don nie­sku­tecz­nie tłumi bek­nię­cie. Sie­dzi w towa­rzy­stwie mojej sio­stry Irene i Jona­thana. Jona­than i ja przy­jaź­nimy się od małego – ot, brat i sio­stra bez wspól­nych rodzi­ców.

W zasa­dzie byłam sie­rotą, miesz­ka­łam z dziad­kami, odkąd mój ojciec Row­land Gra­nville wró­cił do rodzin­nej Anglii i na sceny West Endu, a matka ulot­niła się z tre­se­rem zwie­rząt z RPA, któ­rego poznała na pla­nie fil­mo­wym. Mia­łam wtedy jakieś trzy lata. Szcze­rze mówiąc, nie odczu­łam braku Flo­rence. I wtedy, i teraz jed­nym spoj­rze­niem potra­fiła wzbu­dzić we mnie nie­na­wiść do samej sie­bie. Wła­śnie dla­tego usia­dła po mojej lewej ręce. Bo na pra­wym policzku od uro­dze­nia mam zna­mię, jakby ze zbyt­nim zapa­łem nało­żono mi róż od skroni po kość policz­kową. Łatwo mogę je zama­sko­wać maki­ja­żem, chyba że się zde­ner­wuję – wtedy jest to baro­metr moich uczuć. O tej ska­zie nie potra­fię zapo­mnieć na dobre, nie w mie­ście, w któ­rym przede wszyst­kim liczy się piękno fizyczne. Choć z dru­giej strony, czy ist­nieje inny rodzaj piękna?

Zauwa­żam dużą grupę Murzy­nów, trzy­ma­ją­cych się z daleka od nas. Poznaję kilku kucha­rzy ze sto­łówki w wytwórni Empire, paru tam­tej­szych dozor­ców oraz słu­żą­cych z Sum­mit Drive; rzecz jasna, jest także Cla­rence. Ten nie­sa­mo­wi­cie wysoki, chudy, sto­icki, lako­niczny męż­czy­zna o przy­pró­szo­nych siwi­zną wło­sach pro­wa­dzi dom mojego dziadka tak, jak dyry­gent pro­wa­dzi orkie­strę sym­fo­niczną. Sto­jąca obok niego duża kobieta może być jego żoną, cho­ciaż nic mi nie wia­domo, żeby Cla­rence miał żonę. Nagle docho­dzę do wnio­sku, że to dziwne. Znam Cla­rence’a od dwu­dzie­stu dwóch lat, przez całe życie, a nie wiem, czy jest żonaty. Pozo­sta­łych – męż­czyzn w śred­nim wieku ze sto­sow­nie poważ­nymi minami i z kape­lu­szami w rękach – nie poznaję. Wśród nich jest star­szy pan na wózku inwa­lidz­kim, obok któ­rego stoi wysoki młody czło­wiek i trzyma nad jego głową para­sol, jakby ochrona sta­ruszka była jego świę­tym obo­wiąz­kiem. Gdy deszcz ustaje, składa para­sol, ale na­dal zacho­wuje czuj­ność.

Zaczy­nam dygo­tać. Leon obej­muje mnie i przy­ciąga do sie­bie, a wtedy naprawdę dopada mnie lęk, że się roz­pła­czę. Tak bar­dzo go kocham, ale wciąż mam do niego pre­ten­sje. Czy był z tą zdzirą Denise Dell, kiedy Jer­rold Davies zadzwo­nił z infor­ma­cją o śmierci Julii? Dobrze cho­ciaż, że Denise i Elsie, jej matka raj­fura, miały na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby się tu nie poka­zy­wać.

Jak Leon mógł wybrać Denise, mając Julię? Przez czter­dzie­ści lat Julia była nie tylko jego żoną, lecz także wspól­niczką w two­rze­niu, utrzy­my­wa­niu i roz­wi­ja­niu Empire Pic­tu­res. Czy­tała i recen­zo­wała sce­na­riu­sze, poma­gała w dobo­rze obsady, pół­gło­sem udzie­lała rad na pla­nie i bez końca oglą­dała w naszej sali pro­jek­cyj­nej nudne mate­riały z dni zdję­cio­wych, pod­czas gdy ja spa­łam na jej kola­nach. Kto oprócz Julii Gre­ene, z jej nie­sa­mo­witą ener­gią i uro­kiem, zdo­łałby w 1937 roku namó­wić Geo­rge’a Ger­sh­wina do skom­po­no­wa­nia muzyki do bła­hej kome­dii Maxa Lesliego? Ow­szem, Geo­rge zgo­dził się napi­sać ścieżkę do The Gol­dwyn Fol­lies, ale Empire to dużo mniej­sze stu­dio i nie mogło zapła­cić tyle co Sam Gol­dwyn. A jed­nak Geo­rge z przy­jem­no­ścią zro­bił to dla Julii.

Zamy­kam oczy i wra­cam wspo­mnie­niami do dzie­ciń­stwa spę­dzo­nego na Sum­mit Drive, kiedy to Geo­rge i Ira Ger­sh­wi­no­wie nale­żeli nie tylko do po pro­stu sław­nych, ale do legen­dar­nych bywal­ców napa­wa­ją­cych się gościn­no­ścią Gre­ene’ów. Akto­rzy, sce­na­rzy­ści, reży­se­rzy, pro­du­cenci, kom­po­zy­to­rzy, mon­ta­ży­ści, ope­ra­to­rzy, sce­no­gra­fo­wie i kostiu­mo­lo­dzy, a do tego grono naj­więk­szych w mie­ście filan­tro­pów – wszy­scy oni przy­cho­dzili na przy­ję­cia połą­czone z meczami kry­kieta i tenisa, na późne kola­cje przy świe­cach na tara­sie, wie­czory muzyczne, pokazy fil­mowe w sali pro­jek­cyj­nej, wystawne szu­ka­nie jajek wiel­ka­noc­nych dla dzieci, coroczne zabawy syl­we­strowe, intymne kola­cyjki, leniwe lun­che nad base­nem, a… no i na Boże Naro­dze­nie! Cokol­wiek Julia robiła, nada­wała temu blask. Ale nie mogę teraz o tym myśleć, bo się roz­pła­czę. A nie powin­nam pła­kać.

Zer­kam w bok. Leon ma pełen god­no­ści, nie­mal kró­lew­ski pro­fil, teraz jed­nak nie postrze­gam go już tak, jak dziecko patrzy na uko­cha­nego dziadka, tylko jak doro­sła kobieta oce­nia­jąca męż­czy­znę, który ją roz­cza­ro­wał. Mój sza­cu­nek dla niego znikł i tak jak na plaży pod­czas odpływu, na wierzch wyszły roz­ma­ite śmieci, odpadki i brudy… bagno, o któ­rego ist­nie­niu nie mamy poję­cia, pły­wa­jąc na powierzchni przej­rzy­stej wody.

Pomimo jego roman­sów, mał­żeń­stwo Leona i Julii prze­trwało. Julia zawsze wie­rzyła, że praw­dziwą kochanką męża jest wytwór­nia Empire Pic­tu­res, ale jej zachwy­ca­jąca kolek­cja biżu­te­rii sta­no­wiła dowód jego licz­nych zdrad – oraz wyrzu­tów sumie­nia. Jed­nakże zwią­zek Leona z Denise Dell nie skoń­czył się tak jak wszyst­kie. Denise wysy­sała z niego czas i ener­gię, a na koniec skra­dła jego lojal­ność i miłość. W trak­cie trwa­nia tego romansu – a trwał i trwał, i trwał – Julia i Leon mie­wali dłu­gie okresy, kiedy wrza­ski mie­szały się z przy­się­gami i groź­bami. Potem ich złość prze­cho­dziła w ozię­błe mil­cze­nie. Julia prze­nio­sła się do wła­snych apar­ta­men­tów w dru­gim skrzy­dle rezy­den­cji. Zresztą Leon i tak rzadko bywał w domu. Gdy cho­dzi­łam do ostat­niej klasy liceum, mająca trzy­dzie­ści pięć pokoi posia­dłość przy Sum­mit Drive pogrą­żyła się w ciszy, prze­ro­dziła się w kokon nie­szczę­ścia, z któ­rego nie wyfru­nął żaden motyl. Julia skry­wała zgorzk­nie­nie, rzu­ca­jąc lek­ce­wa­żąco: „Stary a głupi”. Tyle że ten stary głu­piec zła­mał jej serce. Oca­lić mogła jedy­nie swoją dumę. Zno­siła to, aż w 1949 roku miała dość i wyje­chała ze mną do Paryża. Mogła­bym napi­sać książkę o tym mie­ście i wie­czor­kach towa­rzy­skich Julii w każdy czwar­tek w naszym apar­ta­men­cie w ósmej dziel­nicy, przy Parc Mon­ceau. A także o cho­dze­niu do małych, zady­mio­nych boîtes, gdzie słu­cha­ły­śmy gry Sid­neya Becheta, albo o L’Oiseau d’Or, skoro już o tym mowa. (Byłam jedyną uczen­nicą, która jeź­dziła do szkoły rowe­rem, na co les gran­des dames patrzyły krzy­wym okiem!). Z rado­ścią zosta­ła­bym w Paryżu, nie­stety Julia uparła się, że ame­ry­kań­ska dziew­czyna powinna ode­brać ame­ry­kań­skie wykształ­ce­nie, poszłam więc do Mills Col­lege w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Tam na początku tego mie­siąca ode­bra­łam tele­fon od Jer­rolda Daviesa, który z dru­giej strony Atlan­tyku poin­for­mo­wał mnie, że moja babka zmarła na atak serca.

Jer­rold nie zja­wił się jed­nak dziś na pogrze­bie. Nawet nie może wró­cić do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W 1950 roku, wezwany do sta­wie­nia się przed Komi­sją do spraw Dzia­łal­no­ści Anty­ame­ry­kań­skiej, uciekł do Paryża, gdzie na kośla­wej półce w jego miesz­ka­niu na rive gau­che stoi Oscar za naj­lep­szy film, któ­rego otrzy­mał za The Ice Age. Sta­tu­etka służy mu teraz jako sto­jak na kape­lu­sze. W 1951 roku do Mek­syku uciekł Simon Stras­sman. Zdaje się, że unie­waż­nili jego pasz­port. Nel­son Hily­ard nie żyje, popeł­nił samo­bój­stwo. Ze sta­rej gwar­dii sce­na­rzy­stów Empire, któ­rzy umi­lali mi dzie­ciń­stwo, jest tu tylko Max Leslie; stoi mię­dzy swoją zasmu­coną żoną Marian a wie­lo­let­nią sekre­tarką Thelmą Bige­low.

– Chodź, psz­czółko. Wra­cajmy do domu. – Leon ujmuje moje dło­nie, pomaga mi wstać. – Nie mamy tu już nic do roboty.

Bie­rze mnie pod rękę, ruszamy do samo­cho­dów i w tym momen­cie na wzgó­rze bie­gnie armia kie­row­ców w libe­riach, uzbro­jo­nych, niczym pie­chu­rzy, w para­sole, by osło­nić nas przed lekką mżawką. Nic nie jest w sta­nie roz­pę­dzić rze­szy obser­wu­ją­cych nas fanów, mimo iż poli­cja utwo­rzyła kor­don mający trzy­mać ich z daleka. Takich jak my przed prasą nic nie uchroni. Ośle­pia nas błysk fle­szy, a Leon macha­niem ręki odga­nia foto­gra­fów.

– Uśmiech­nij się, Gin­ger!

– Fred!

– Panno Stan­wyck, tutaj!

– Hej, Coop!

Prze­my­ka­jąc obok nich, odwra­camy wzrok. Wiemy, że prasa jest i zawsze będzie bez­li­to­sna. Jej rela­cje ze świa­tem fil­mo­wym są takie jak mię­dzy żar­łocz­nymi kani­ba­lami, wza­jem­nie żeru­ją­cymi na sobie.

Nasz kie­rowca pro­wa­dzi nas do rol­lsa, zamyka za nami drzwi, uru­cha­mia sil­nik i odjeż­dża. Z wes­tchnie­niem ulgi opa­damy na kom­for­towe sie­dze­nia. Jona­than pusz­cza w obieg swoją pier­siówkę. Irene, chłodna i pełna uroku blon­dynka, pociąga z niej na swój dys­tyn­go­wany spo­sób. Gor­don woli łyk­nąć Pepto-Bismol, śro­dek na tra­wie­nie. Leon nie chce pić. Ja upi­jam łyk, a Wal­ter osu­sza pier­siówkę do dna i podaje ją Flo­rence, która nie zauważa, że jest pusta. Wszy­scy oprócz mnie otwie­rają pła­skie papie­ro­śnice, wyj­mują fajki i je przy­pa­lają.

Leon bie­rze mnie za rękę.

– Jestem z cie­bie dumny, psz­czółko. Byłaś bar­dzo dzielna. Julia też by była z cie­bie dumna. Dla niej, dla mnie i dla Empire Pic­tu­res jesteś skar­bem.

On zawsze tak gada, jakby Empire Pic­tu­res było żywą istotą, która może uznać kogoś za skarb… albo prze­ciw­nie, za zero. Stale mi przy­po­mina, że jestem córką impe­rium, i cho­ciaż doce­niam pły­nące z tego korzy­ści, to męczy mnie zwią­zana z tym odpo­wie­dzial­ność. Uwal­niam dłoń, opusz­czam szybę i oddy­cham. Głę­boko.

Mowa o Roxane, boha­terce sztuki Edmonda Rostanda Cyrano de Ber­ge­rac (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Roz­dział drugi

Naza­jutrz cała rodzina poje­chała ben­tleyem do kan­ce­la­rii praw­nej, miesz­czą­cej się w obskur­nej dziel­nicy mia­sta. Rynsz­to­kami pły­nęły śmieci. Irene i Gor­don zała­my­wali ręce nad powszech­nym upad­kiem, a Flo­rence na głos zasta­na­wiała się, dla­czego Julia wybrała praw­nika, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał.

– Nazywa się Wil­kie – wyce­dził Leon przez zaci­śnięte zęby.

– Dla­czego nie wzięła Melvina Granta? – spy­tała Flo­rence. – Od wie­ków był waszym praw­ni­kiem.

Leon nie odpo­wie­dział. Ja też się nie odzy­wa­łam, mimo że dosko­nale wie­dzia­łam, dla­czego Julia komu innemu powie­rzyła pro­wa­dze­nie swo­ich inte­re­sów. Melvin Grant bro­niłby Leona, nawet gdyby ozna­czało to zara­zem obronę Denise Dell.

Nasz kie­rowca pod­je­chał pod odra­pany trzy­pię­trowy budy­nek. Na ulicy pełno było zapar­ko­wa­nych nie­pra­wi­dłowo samo­cho­dów; szo­fe­rzy w libe­riach stali obok swo­ich limu­zyn, paląc papie­rosy.

– Chyba się spóź­ni­li­śmy – zauwa­żył Gor­don. – Zdaje się, że wszy­scy są już na miej­scu.

– Bez nas i tak nie zaczną, prawda? – odparł Leon.

Na chod­niku od razu osa­czyli nas żebrzący pijacz­ko­wie, ale cof­nęli się na widok wysia­da­ją­cego z ben­tleya Leona. Dostoj­nie wypro­sto­wana syl­wetka, sze­ro­kie czoło, oku­lary w rogo­wej opra­wie, szorst­kie siwe włosy i ele­ganc­kie gar­ni­tury spra­wiały, że Leon zawsze ema­no­wał wła­dzą. Pode­szli­śmy gęsiego do drzwi, ostroż­nie omi­ja­jąc smarki, zaschniętą gumę do żucia i nie­do­pałki papie­ro­sów. Flo­rence i Irene otu­liły się futrami po szyję. Ja nie zno­szę futer, jestem za młoda, by wyglą­dać jak wypchane zwie­rzę. Ale tak jak wszy­scy mam na sobie pro­stą czerń – czarny płaszcz, czarny kostium od Diora, czarne ręka­wiczki, czarny kape­lusz i torebkę.

Przy win­dzie stary Murzyn odsu­nął meta­lową kratę.

– Wy do biura pana Wil­kiego, tak? Dzi­siaj scho­dzi się tam ele­ganc­kie towa­rzy­stwo – powie­dział, wci­ska­jąc guziki sęka­tymi, wyko­śla­wio­nymi przez artre­tyzm pal­cami. Gdy zatrzy­ma­li­śmy się na trze­cim pię­trze, wska­zał drzwi z tabliczką: „Arthur Wil­kie, adwo­kat”.

W progu powi­tała nas sekre­tarka mece­nasa, przy­wię­dła kobieta, która przed­sta­wiła się jako pani Wil­kie i zapro­po­no­wała, że weź­mie nasze płasz­cze, ale nikt nie sko­rzy­stał. Zapy­tała, czy napi­jemy się kawy albo her­baty, lecz rów­nież wszy­scy odmó­wi­li­śmy. Zapro­wa­dziła nas brud­nym kory­ta­rzem do sali kon­fe­ren­cyj­nej, gdzie fru­wały duchy stu tysięcy nie­do­pał­ków papie­ro­sów, a w poran­nym świe­tle uno­siły się dro­binki kurzu. Posa­dzono nas przy dłu­gim stole, na zare­zer­wo­wa­nych dla naszej szóstki miej­scach. Zna­łam oso­bi­ście albo z widze­nia więk­szość tych oty­łych paniusi i panów z róż­nych fun­da­cji sztuki w Los Ange­les, które Julia od dawna wspie­rała. Rzecz jasna, nie zna­łam pię­ciu dobrze ubra­nych Murzy­nów, cho­ciaż widzia­łam ich na pogrze­bie. Sie­dzieli z boku, a ich twa­rze były jak maski dys­kre­cji. Star­szemu panu na wózku towa­rzy­szył młody męż­czy­zna, który wczo­raj pomy­ślał o zabra­niu para­sola. Dziś nie nosił ciem­nych oku­la­rów. Jego pięk­nie wyrzeź­bioną twarz można by wybi­jać na meda­lio­nach. Ja i on byli­śmy tu naj­młodsi; nasze spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się prze­lot­nie, po czym wszy­scy zwró­cili wzrok na adwo­kata, który zaczął od sztam­po­wych kon­do­len­cji.

Mece­nas Wil­kie był niski, zanie­dbany i ner­wowy; zwię­dły goź­dzik w kla­pie jego mary­narki wyglą­dał żało­śnie. Traj­ko­tał piskli­wym gło­sem, który nie wzbu­dzał zaufa­nia. Pośpiesz­nie wyja­śnił tylko tyle, ile było nie­zbędne do zro­zu­mie­nia sytu­acji mająt­ko­wej pani Gre­ene. Przed wyjaz­dem do Paryża pod­jęła ona kroki w celu oddzie­le­nia więk­szo­ści swo­ich akty­wów od majątku męża.

– Cho­dzi o jej udziały w Empire Pic­tu­res, posia­dłość przy Sum­mit Drive oraz inne nie­ru­cho­mo­ści, któ­rych współ­wła­ści­cie­lem jest pan Gre­ene, takie jak dom nad jezio­rem Tahoe, rezy­den­cja w Malibu…

Leon odkaszl­nął tak, jak tylko on to potra­fił.

Wil­kie szybko zakoń­czył wymie­nia­nie wspól­nego majątku i oznaj­mił:

– Te nie­ru­cho­mo­ści nie są przed­mio­tem dys­ku­sji. Dzi­siaj doko­nu­jemy podziału oso­bi­stego majątku pani Gre­ene.

Zgod­nie z jej życze­niem wyra­żo­nym w testa­men­cie, pierw­szy zapis doty­czył mebli i anty­ków z jej pary­skiego apar­ta­mentu przy Parc Mon­ceau oraz wiszą­cego tam na ścia­nie Matisse’a. Prze­ka­zała je Jer­rol­dowi Davie­sowi, żeby „sfi­nan­so­wał za to swój kolejny film” – odczy­tał z doku­mentu mece­nas Wil­kie, po czym oświad­czył, że skon­tak­tuje się z panem Davie­sem w Paryżu.

Stłu­mi­łam uśmiech. Nawet zza grobu Julia dała Leonowi prztyczka w nos. Mimo to nie spusz­czał oczu z bzy­czą­cej koło żalu­zji muchy. Kiedy jed­nak odczy­tano następny punkt testa­mentu – olbrzy­mią daro­wi­znę dla Kra­jo­wego Sto­wa­rzy­sze­nia na rzecz Popie­ra­nia Lud­no­ści Kolo­ro­wej, NAACP – i Leon, i wszy­scy ci spece od sztuki jak jeden mąż z prze­ra­że­niem wcią­gnęli powie­trze i wle­pili wzrok w Murzy­nów. Leon zaniósł się kasz­lem, jakby miał się udu­sić. Gor­don spoj­rzał na niego i bąk­nął coś w rodzaju „Czy wie­dzia­łeś…”, lecz Leon zigno­ro­wał go i odwró­cił się do mnie z tym samym pyta­niem.

Zaprze­czy­łam ruchem głowy.

– Ależ skąd – odpar­łam szep­tem. – Nie mia­łam poję­cia.

I rze­czy­wi­ście, nic o tym nie wie­dzia­łam. Julia nie podzie­lała zaja­dłych anty­ko­mu­ni­stycz­nych prze­ko­nań Leona, ale NAACP? To już prze­sada!

Star­szy pan na wózku inwa­lidz­kim przed­sta­wił się jako August Branch. Był łysy, miał okrą­głą twarz, pękaty brzuch i nosił muszkę. Z sil­nym akcen­tem połu­dniowca podzię­ko­wał Wil­kiemu i długo wychwa­lał szczo­drość Julii przez lata. Jeśli zauwa­żył, że Leon się wzdry­gnął, nie dał tego po sobie poznać.

– Wie­lo­let­nie wspie­ra­nie naszej sprawy przez panią Gre­ene było wprost nie­oce­nione. W imie­niu NAACP oraz jako wydawca „Chal­len­gera” pra­gnę was zapew­nić: dzięki daro­wiź­nie, którą dziś otrzy­mu­jemy, wygramy walkę z rasi­zmem. – Sto­jący obok młody czło­wiek nachy­lił się do niego i powie­dział coś szep­tem, na co Branch ski­nął głową. – Dzię­kuję, Ter­rence. Panie i pano­wie, przy­po­mniano mi wła­śnie, że redak­cyjne ter­miny gonią. Nie­stety musimy was opu­ścić. Prasa ma swoje prawa. Komu w drogę, temu czas.

Jego dele­ga­cja wstała. Wycho­dząc, wszy­scy zło­żyli posępne kon­do­len­cje Leonowi. Ten ponuro ski­nął im głową. Obyło się bez poda­wa­nia rąk.

Po ich wyj­ściu roz­le­gły się ogólne pomruki obu­rze­nia, poka­sły­wa­nie oraz pstry­ka­nie zapal­ni­czek, a tym­cza­sem Wil­kie wymie­niał kolejne, znacz­nie mniej­sze zapisy pie­niężne na rzecz roz­ma­itych fun­da­cji zwią­za­nych ze sztuką, które Julia wspie­rała i któ­rym mat­ko­wała. Reszta przy­pa­dła mnie. Część była ulo­ko­wana w fun­du­szu powier­ni­czym, do któ­rego nie mia­łam dostępu przed ukoń­cze­niem trzy­dziestki, a część mia­łam otrzy­mać w postaci jed­no­ra­zo­wej wypłaty – kwota przy­pra­wiła mnie o zawrót głowy. Kolek­cję biżu­te­rii Julia podzie­liła mię­dzy mnie i Irene, ale to mnie przy­padł pier­ścień z bry­lan­tem, bry­lan­towy naszyj­nik i bran­so­letka, rubi­nowy wisio­rek i kol­czyki oraz długi sznur ide­al­nie dobra­nych pereł. Moja matka Flo­rence dostała futra Julii. Zało­ży­łam, że ten kolejny dziwny zapis to następny przty­czek w nos, skoro Flo­rence od 1946 roku miesz­kała na Baha­mach. W ten spo­sób Julia zapewne odpła­ciła jej za to, że tak paskud­nie trak­to­wała mnie z powodu zna­mie­nia.

Póź­nym popo­łu­dniem Flo­rence i Wal­ter zła­pią samo­lot i wrócą na Bahamy, a ja nie będę musiała ich oglą­dać aż do ślubu. A tego aku­rat nie mam w pla­nach. Ani teraz, ani w ogóle. Kiedy powie­dzia­łam Julii, że ni­gdy nie wyjdę za mąż, roze­śmiała się.

– Kiedy stra­cisz dla kogoś głowę, Roxanne, chcę przy tym być, zoba­czyć to na wła­sne oczy – powie­działa. – Zako­chasz się po uszy, w porów­na­niu z tobą Cyrano i ory­gi­nalna Roxane będą jak para cyni­ków.

Może i tak, ale czy od razu trzeba brać ślub? Uwiel­biam tek­sty pio­se­nek Iry Ger­sh­wina i nie­śmier­telne cytaty z Casa­blanki. (Już mając dwa­na­ście lat, scenę na lot­ni­sku umia­łam wyre­cy­to­wać słowo w słowo). Moi rodzice w sumie brali ślub sześć razy, rodzice Jona­thana osiem, a przy­naj­mniej o tylu wiemy. Mał­żeń­stwo Julii i Leona prze­trwało, ale nie­wąt­pli­wie nie było zbyt piękne. Moim zda­niem insty­tu­cję mał­żeń­stwa można pole­cać tylko ludziom, któ­rym odpo­wia­dają wspólna hipo­teka i pozy­cja misjo­nar­ska.

Kie­rowca odwiózł nas wszyst­kich na Sum­mit Drive. Irene i Gor­don wsie­dli do swo­jego zie­lo­no­nie­bie­skiego cadil­laca i poje­chali do domu. Flo­rence, wspie­ra­jąc się na ramie­niu Wal­tera, weszła sze­ro­kimi scho­dami do ich pokoju. Leon i ja spoj­rze­li­śmy po sobie; po raz pierw­szy od mojego powrotu z Karo­liny Pół­noc­nej zosta­li­śmy sami.

Ode­tchnę­łam głę­boko.

– Muszę ci coś powie­dzieć – ode­zwa­łam się.

Zmru­żył ukryte za oku­la­rami oczy.

– Nie dzi­siaj, Roxanne. Cokol­wiek to jest, nie dzi­siaj.

– Dzi­siaj.

Zni­żył głos do pomruku.

– To może zacze­kać.

– Nie cho­dzi mi o Denise Dell, jeśli tego się boisz.

– Ja się niczego nie boję.

– Wobec tego wysłu­chaj mnie. To ważne.

– Za dwa­dzie­ścia minut przyjdę do cie­bie do biblio­teki. – Odwró­cił się i odszedł.

Zdję­łam kape­lusz i ręka­wiczki i ruszy­łam wśród więd­ną­cych wień­ców pogrze­bo­wych, które prze­wie­ziono z cmen­ta­rza do holu na Sum­mit Drive, wyso­kiego na dzie­więć metrów, z mar­mu­rową pod­łogą i oka­za­łego jak lobby wspa­nia­łego hotelu. Mimo ogromu tego pomiesz­cze­nia woń więd­ną­cych kwia­tów uno­siła się niczym fetor. Do naj­bar­dziej krzy­kli­wego wieńca dołą­czona była kar­teczka z napi­sem: „Wice­pre­zy­dent Richard M. Nixon z mał­żonką”. Z kolei ten naszpi­ko­wany różami był od mojego ojca, sir Row­landa Gra­nville’a z Lon­dynu. Po opusz­cze­niu Kali­for­nii ojciec ni­gdy nie zapo­mniał o moich uro­dzi­nach, a na Gwiazdkę zawsze przy­sy­łał mi kosz­towny pre­zent, ale nie widzie­li­śmy się do czasu, aż w dro­dze do Paryża zatrzy­ma­ły­śmy się z Julią w Lon­dy­nie. Grał wtedy Malvo­lia w Wie­czo­rze Trzech Króli. Ten bez­sprzecz­nie nad­zwy­czajny aktor był nie­zwy­kle uro­czy, miły, tro­skliwy, a wręcz szar­mancki dla każ­dej z nas. Lubi­łam go, ale nie potra­fi­łam mu mówić „tatu­siu” i nie zno­si­łam jego zadzie­ra­ją­cej nosa trze­ciej żony. Jej nazwi­sko także zna­la­zło się na kar­teczce – lady (a to ci dopiero!) Gra­nville.

Ruszy­łam oka­za­łymi scho­dami obok mrocz­nych sie­dem­na­sto­wiecz­nych obra­zów w ozdob­nych ramach. Na Sum­mit Drive wszyst­kie trzy­dzie­ści pięć pokoi ume­blo­wano reszt­kami świet­no­ści zruj­no­wa­nych ary­sto­kra­tów, obrazy i meble wyszu­kali w Euro­pie i zwieźli agenci Leona jesz­cze przed wojną. Jako dziecko nie zwra­ca­łam uwagi na ten kró­lew­ski prze­pych. Teraz się w nim duszę, jakby wielka, siwa łapa prze­szło­ści chwy­ciła mnie za gar­dło. W Paryżu prze­szłość i teraź­niej­szość cał­kiem się wymie­szały i chęt­nie żyła­bym tam w dowol­nej z nich. Ale Sum­mit Drive jest jak muzeum, niczym Xanadu z Oby­wa­tela Kane’a, acz­kol­wiek nie aż tak krzy­kliwe.

Z trzy­dzie­stu pię­ciu pokoi naj­bar­dziej lubię biblio­tekę, pełną moich naj­lep­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Pomi­ja­jąc ciemne i cięż­kie fla­mandz­kie gobe­liny na jed­nej ścia­nie, jest jasna i wygodna, z obszer­nymi fote­lami oraz pół­kami z pierw­szymi wyda­niami ksią­żek. Dziad­ko­wie czę­sto prze­sia­dy­wali tutaj pod­czas dzie­cię­cych pod­wie­czor­ków dla lalek, ni­gdy nie oka­zu­jąc znie­cier­pli­wie­nia. To tutaj Leon sadzał mnie na kola­nach i czy­tał mi Przy­gody Tomka Sawy­era, Wyspę skar­bów oraz Ali­cję w Kra­inie Cza­rów. Miał głę­boki, cudowny głos i wspa­niale zawie­szał go w odpo­wied­nich momen­tach. To tutaj jako dziecko przy­słu­chi­wa­łam się dłu­gim nasia­dów­kom Leona nad sce­na­riu­szami z Maxem Lesliem, Simo­nem Stras­sma­nem, Nel­so­nem Hily­ar­dem i Jer­rol­dem Davie­sem. Inni auto­rzy przy­cho­dzili i odcho­dzili, ale ci sta­no­wili trzon sce­na­rzy­stów Empire, to wła­śnie oni w latach trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych wynie­śli wytwór­nię na szczyt sławy, swo­imi tek­stami spra­wia­jąc, że miliony ludzi na całym świe­cie zaśmie­wały się bądź pła­kały.

Te wspa­niałe wie­czory pozo­stały w mojej pamięci jako ogólne wra­że­nia prze­fil­tro­wane przez kłęby dymu cygar i papie­ro­sów, brzęk lodu w szklan­kach, pry­ska­nie wody sodo­wej z syfonu, trzask łupa­nych orzesz­ków pista­cjo­wych oraz dud­nie­nie ich głę­bo­kiego, męskiego śmie­chu, pod­czas gdy z tablicy, na któ­rej spi­sy­wali wspólne uwagi, opa­dał żółty pył z kredy. Wokół walały się żółte notat­niki z pognie­cio­nymi kart­kami peł­nymi słów i boho­ma­zów. Spro­wa­dzili pia­nino dla Nel­sona Hily­arda, by mógł grać przy­go­to­wane naprędce par­ty­tury. Max i Simon zry­wali się z krze­seł i odgry­wali scenki. Zwłasz­cza Simon, pomimo ogrom­nej postury, był zwin­nym paro­dy­stą i wywi­jał z lampą pod­ło­gową w ramio­nach, jakby była boha­terką filmu, namięt­nie wyzna­jąc jej miłość, a my zaśmie­wa­li­śmy się do łez. Byłam urze­czona towa­rzy­stwem sce­na­rzy­stów, któ­rzy bazgrali coś, dys­ku­to­wali, przy­dzie­lali role, nale­wali kolej­nego drinka, prze­wra­cali kartki notat­ni­ków i zaczy­nali od nowa. Ich roz­mowy były pikantne i hała­śliwe. Ci ludzie byli bez­tro­skimi gawę­dzia­rzami, zabaw­nymi jak cho­lera. Palce mieli nie­bie­skie od atra­mentu i brą­zowe od niko­tyny, ale już wtedy, choć byłam jesz­cze dziec­kiem, jasno poka­zali mi, że praca może być rów­no­znaczna z rado­ścią.

Jer­rold Davies, jak przy­stało na reży­sera, miał wyczu­cie czasu, które dla niego było wszyst­kim. Spe­cjal­ność Simona Stras­smana sta­no­wiły wiel­kie, odważne dia­logi, westerny, histo­rie o pira­tach i o bra­wu­rze. Max Leslie pisał lek­kie, dow­cipne kome­die. A Nel­son Hily­ard, chyba naj­bar­dziej bły­sko­tliwy z nich wszyst­kich, sły­nął z głę­bo­kich, czu­łych dia­lo­gów. Gdyby wciąż żył, pisałby dla takich akto­rów jak Monty Clift albo Mar­lon Brando. Filmy two­rzone przez Leona i tych ludzi spra­wiały, że widzo­wie rok za rokiem wra­cali, a poza tym dostały kilka Osca­rów i przy­nio­sły Empire sławę oraz zyski. Pod­czas gdy reszta świata (jak się dowie­dzia­łam póź­niej) cier­piała z powodu wiel­kiego kry­zysu, mnie sta­wiano na bla­cie stołu w biblio­tece, żebym ste­po­wała do melo­dii My God How the Money Rolls In, gra­nej na pia­ni­nie przez Nel­sona, i wszy­scy śpie­wa­li­śmy spro­śne zwrotki.

Teraz w biblio­tece pano­wała cisza, a pia­nino i tablica dawno znik­nęły.

Ze wsty­dem przy­po­mnia­łam sobie, że w tym pomiesz­cze­niu cze­ka­łam także z dwoma gli­nia­rzami, któ­rzy przy­pro­wa­dzili do domu mnie i Jona­thana, po tym jak nieco wsta­wiona sto­czy­łam się pac­kar­dem do kanionu. No, może nie tyle wsta­wiona, co zalana w pestkę, a przy nas walały się otwarte puszki piwa. Mia­łam wtedy szes­na­ście lat. Kiedy gli­nia­rze poświe­cili latar­kami do kanionu i samo­chodu, Jona­than i ja byli­śmy w szoku, ale nic nam się nie stało. Pac­kard to wielki, ciężki samo­chód i rów­nież nie ucier­piał, cho­ciaż od strony pasa­żera był nie­źle obtarty i pory­so­wany. Jeden z gli­nia­rzy zorien­to­wał się, kim jeste­śmy, więc wsa­dzili nas do radio­wozu i przy­wieźli na Sum­mit Drive. Leon i Julia zeszli do biblio­teki w stro­jach domo­wych (ni­gdy nie nosili cze­goś tak banal­nego jak szla­froki) i pio­ru­no­wali nas wzro­kiem, pod­czas gdy poli­cjanci wyli­czali nasze grze­chy. Gli­nia­rze dostali w łapę i odje­chali. Obyło się bez gor­szą­cych zarzu­tów. Julia odwio­zła Jona­thana do domu jego ojca (rów­nież przy Sum­mit Drive), a ja w biblio­tece musia­łam się zmie­rzyć z gnie­wem Leona. Gdy ze mną skoń­czył, mia­łam okropne wyrzuty sumie­nia, ale przede wszyst­kim zosta­łam uzie­miona w domu na następne pół roku.

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi i wszedł Cla­rence, prze­ry­wa­jąc mi wspo­mnie­nia. Niósł tacę z kanap­kami, butelką wina i dzban­kiem her­baty; posta­wił ją na stole obok opra­wio­nych w ramki foto­gra­fii Richarda Nixona i J. Edgara Hoovera, ser­decz­nych przy­ja­ciół i poli­tycz­nych sojusz­ni­ków Leona. Leon szcze­gól­nie podzi­wiał Nixona, podob­nie jak on Kali­for­nij­czyka, i było to uczu­cie obu­stronne. Razem z resztą hol­ly­wo­odz­kich ultra­kon­ser­wa­ty­stów, jak Hedda Hop­per i Gary Cooper, Leon dostał zapro­sze­nie na let­nią kon­wen­cję repu­bli­ka­nów w Chi­cago, a na początku mie­siąca poje­chałby na inau­gu­ra­cję, gdyby nie to, że Julia, zupeł­nie nie w porę, umarła.

– Cla­rence, co się stało z wszyst­kimi, któ­rzy tu pra­co­wali? – spy­ta­łam. – Z wyjąt­kiem cie­bie teraz są tu sami nowi.

– Zostali wymie­nieni – odparł tubal­nym gło­sem. Mówił z powagą rek­tora uni­wer­sy­tetu pod­czas uro­czy­stego wrę­cza­nia dyplo­mów.

– Wiem, że po naszym wyjeź­dzie do Paryża Denise wpro­wa­dziła się tu z matką – oświad­czy­łam dra­ma­tycz­nie. – Czy Denise wyrzu­ciła ich, bo byli lojalni wobec mojej babki?

Sfink­sowa mina Cla­rence’a nie zmie­niła się, ale przez chwilę uważ­nie zasta­na­wiał się nad dobo­rem słów.

– Zde­cy­do­wano się na nowy per­so­nel – odparł. – Ale pan Gre­ene wie, że ja jestem nie­za­stą­piony. – Odwró­cił się i wyszedł.

Zer­k­nę­łam na kanapki. Prawdę mówiąc, umie­ra­łam z głodu, ale kto dora­sta w Hol­ly­wood, od małego wie, że nie wolno dopu­ścić, by coś utkwiło nam mię­dzy zębami, gdy mamy wygło­sić prze­mowę, która zmieni nasze życie, wyko­nać gest tak donio­sły, że nic nie może go spla­mić, czyli zro­bić to, co wła­śnie zamie­rza­łam. Niczym Joan Fon­ta­ine w Jane Eyre, oświad­cza­jąca Orso­nowi Wel­le­sowi, że nie, nie zamieszka z nim i nie zosta­nie jego kochanką! Czy Joan przed wygło­sze­niem takiej kwe­stii zja­dłaby racu­cha? Gdy popi­ja­łam wino, prze­mknęło mi przez głowę, czy wszystko, co dla mnie ważne, zawsze naj­pierw musi wyda­rzyć się w fil­mie. Ta myśl mnie ukłuła, na szczę­ście poja­wie­nie się Leona uwol­niło mnie od dys­kom­fortu dal­szego zagłę­bia­nia się w sie­bie.

– Z czym to nie mogłaś zacze­kać, Roxanne? – Usiadł za biur­kiem nale­żą­cym nie­gdyś do fran­cu­skiego opata.

Odsta­wi­łam kie­li­szek na stół.

– Nie chcę wra­cać do Mills Col­lege.

Przez jego twarz prze­mknęło zasko­cze­nie, ale był mistrzem skry­wa­nia uczuć, więc od razu przy­brał sku­pioną minę.

– Julia byłaby tym bar­dzo roz­cza­ro­wana. Uwa­żała, że kobiety powinny mieć wyż­sze wykształ­ce­nie. Sama wybrała ci tę uczel­nię.

– Julia nie żyje – odpar­łam z nadzieją, że zabrzmi to okrut­nie. – Nie chcę cho­dzić do Mil­lsa i już.

– No trudno. Może coś bli­żej domu? UCLA? Albo USC1?

– Nie pójdę już na uni­wer­sy­tet.

– Może nieco dalej? NYU2? Colum­bia?

– Nie słu­chasz mnie, Leonie. Ja w ogóle nie chcę stu­dio­wać.

– Musisz zdo­być wykształ­ce­nie.

– Po co? Wyobra­żasz mnie sobie, jak uczę lice­ali­stów odmiany fran­cu­skich cza­sow­ni­ków?

– Dziś przed kobie­tami są różne ścieżki kariery.

– Wymień choćby jedną.

Leon zamy­ślił się, przy­glą­da­jąc mi się badaw­czo. Nie przy­wykł do tego, żeby mu się sprze­ci­wiano. I nic dziw­nego. Od trzy­dzie­stu pię­ciu lat pro­wa­dził Empire Pic­tu­res i przez ten czas mało kto zakwe­stio­no­wał jego zda­nie, a jesz­cze mniej osób zro­biło to sku­tecz­nie.

– Wykształ­ce­nie posze­rzy twoje hory­zonty.

Pomy­śla­łam, że to bar­dzo słaba ripo­sta, ale nie powie­dzia­łam tego gło­śno. Mia­łam zada­nie do wyko­na­nia.

– Powin­naś wró­cić na uczel­nię. Moim zda­niem ta fran­cu­ska szkoła przy­go­to­wu­jąca do życia w wiel­kim świe­cie to była strata czasu i pie­nię­dzy. Czy nauczyli cię tam cze­goś poży­tecz­nego?

– Jak sobie radzić z męż­czy­znami. Każda kobieta powinna to umieć.

Widać było, że chciał rzu­cić jakąś kąśliwą uwagę, ale się roz­my­ślił.

– Skoro nie chcesz stu­dio­wać, jak wyobra­żasz sobie swoją przy­szłość?

– Czym­kol­wiek się zajmę, na pewno będzie to tutaj, w branży fil­mo­wej. Do czego innego się nadaję? Na czym jesz­cze się znam? Aktorką na pewno nie zostanę. – Odru­chowo dotknę­łam pra­wego policzka.

– Jesteś piękna, Roxanne. Nikomu nie daj sobie wmó­wić, że jest ina­czej.

Omal się nie roz­pła­ka­łam. Przez całe życie Leon i Julia mówili mi, że jestem piękna. Pomy­śla­łam jed­nak o Bette Davis i obsta­wa­łam przy swoim.

– W tej chwili nie myślę o przy­szło­ści. Inte­re­suje mnie teraź­niej­szość i jestem pewna tylko jed­nego: że nie chcę miesz­kać tu razem z tobą.

– A gdzie chcesz zamiesz­kać? – spy­tał, nie zwra­ca­jąc uwagi na moją uszczy­pli­wość.

– Nie tutaj.

– Tu jest twój dom, Roxanne.

Sie­dzia­łam w fotelu z wyso­kim opar­ciem w takiej pozy­cji, jak przy­stało na wycho­wankę L’Oiseau d’Or. Ale dygo­ta­łam z tłu­mio­nych emo­cji.

– Tak? To dla­czego, odkąd wyje­cha­ły­śmy z Julią do Paryża, mieszka tu Denise Dell? – wybuch­nę­łam.

– Zda­wało mi się, że mie­li­śmy nie mówić o Denise. – Wstał, wyszedł zza biurka i usiadł naprze­ciwko mnie, dosta­tecz­nie bli­sko, by wziąć mnie za rękę. – Roxanne, psz­czółko. Przy­kro mi, że tak to widzisz. Wąt­pię, czy Julia by chciała, żebyś opu­ściła Sum­mit Drive.

– Zostanę tylko pod warun­kiem, że Denise Dell się wypro­wa­dzi. – A tuś mi! Joan Fon­ta­ine nie spra­wi­łaby się lepiej! Ten moment aż się pro­sił o coś eks­tra­wa­ganc­kiego, praw­dziwą bra­wurę, a nie tylko o moje per­fumy o takiej wła­śnie nazwie.

Leon się zadu­mał. Cof­nął rękę.

– Przy­pusz­czam, że jesteś już na tyle doro­sła, żeby doko­ny­wać wła­snych wybo­rów – ode­zwał się w końcu. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wybie­rała mądrze i że nie posta­wisz mnie ani Empire Pic­tu­res w złym świe­tle.

– Nie jesteś pęp­kiem świata. Empire też nie.

– No cóż, Empire jest pęp­kiem świata, do któ­rego nale­żysz, psz­czółko. Ten dom zawsze będzie twój, więc gdy­byś zmie­niła zda­nie, w każ­dej chwili możesz wró­cić…

– To dla­czego zmu­si­łeś ją do wyjazdu? Zła­ma­łeś Julii serce! Moje zresztą też. Zła­ma­łeś jej ducha. – Roz­pła­ka­łam się i zakrztu­si­łam.

– Dobrze wiesz, że to Julia ode mnie ode­szła. A ty poje­cha­łaś z nią.

– A jaki miała wybór? Zostać tu i patrzeć, jak się obno­sisz z dziew­czyną młod­szą od cie­bie o czter­dzie­ści lat?

– Julia też miała swoje tajem­nice. Też mnie zdra­dzała.

– Ni­gdy nie była ci nie­wierna.

– A finan­so­wa­nie komu­ni­stycz­nej orga­ni­za­cji z moich pie­nię­dzy? NAACP! W NAACP roi się od czer­wo­nych agi­ta­to­rów pro­wo­ku­ją­cych inne rasy. Dla mnie to nie­wy­ba­czalne sprze­nie­wie­rza­nie się wszel­kim zasa­dom! Ci Murzyni dziś rano śmiali się ze mnie! Takie pie­nią­dze! I ten Matisse dla Jer­rolda Daviesa! Jer­rold to komuch, który uciekł do Fran­cji, bo bał się zezna­wać przed komi­sją Kon­gresu. A Julia wypro­du­ko­wała jego Les Com­ra­des. Film jaw­nie komu­ni­styczny!

– Jej nazwi­ska nie ma w napi­sach – zauwa­ży­łam, choć dosko­nale pamię­ta­łam, jak Julia śmiała się na myśl, że kiedy Leon dowie się o jej udziale z arty­kułu w „Variety”, wpad­nie w szew­ską pasję, i rze­czy­wi­ście tak się stało. Zamó­wił nawet roz­mowę mię­dzy­na­ro­dową z Pary­żem tylko po to, żeby mógł się na nią wydrzeć. Słu­chała go i odpo­wia­dała mono­sy­la­bami, jed­no­cze­śnie piłu­jąc paznok­cie. Podzi­wia­łam jej opa­no­wa­nie. – Nie mam jej tego za złe – powie­dzia­łam sta­now­czo. – Była wście­kła, kiedy wywa­li­łeś Simona, Jer­rolda, Nel­sona i całą resztę.

– Julia dosko­nale wie­działa, że w czter­dzie­stym siód­mym pod­pi­sa­łem Oświad­cze­nie z Hotelu Wal­dorf, razem z sze­fami innych wytwórni. Zło­ży­li­śmy przy­rze­cze­nie, że nie zatrud­nimy nowych ani nie zatrzy­mamy na kon­trak­tach żad­nych zna­nych komu­ni­stów. Ci, któ­rych wyrzu­ci­łem, odmó­wili współ­pracy, kiedy Kon­gres Sta­nów Zjed­no­czo­nych… sam Kon­gres!… kazał im zezna­wać pod przy­sięgą na temat swo­jej przy­na­leż­no­ści.

– A dla­czego nie wolno im wie­rzyć, w co chcą, nawet w komu­nizm? Podobno to wolny kraj.

– To wspa­niały kraj, więc musimy zacho­wać ten stan rze­czy. Komu­ni­ści chcą nas znisz­czyć, pod­wa­żyć ame­ry­kań­ski sys­tem war­to­ści i zamie­rzają wyko­rzy­stać do tego prze­mysł fil­mowy. Poza tym Simon to pijak, a Nel­son był homo. Jeżeli się zabił, to wła­śnie dla­tego.

– Ow­szem, Leonie, zabił się! Byłam z Julią w Paryżu, kiedy zadzwo­niła Kath­leen i nam powie­działa! To było straszne! Strze­lił sobie w głowę w swo­jej sypialni, Leonie! Zna­la­zła go żona!

Leon zapa­no­wał nad wyra­zem twa­rzy. „Strzela grom”. Gdy­bym była reży­se­rem bez wła­snego zda­nia, nie­udacz­nym pro­du­cen­tem albo mar­nym akto­rzyną, to w tej chwili naprawdę bym się bała.

– Nie życzę sobie roz­ma­wiać z tobą o prze­szło­ści, Roxanne. Chcesz opu­ścić dom. Dobrze mówię?

– Tak. – Powstrzy­ma­łam łzy.

– Czy jesteś też gotowa zre­zy­gno­wać z kie­szon­ko­wego, które dosta­jesz ode mnie? Bo jeśli opu­ścisz dom i nie pój­dziesz na stu­dia, na pewno prze­stanę ci je wypła­cać. A to sowita sumka.

– Sły­sza­łeś praw­nika. Julia zosta­wiła mi pie­nią­dze.

– Twoje szczę­ście, bo bez nich musia­ła­byś jakoś zara­biać na życie.

Nie odpo­wie­dzia­łam, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że nie potra­fię robić nic uży­tecz­nego i nie jestem uzdol­niona w żad­nej dzie­dzi­nie. Z edu­ka­cji w L’Oiseau d’Or nie wynio­słam nic, co pomaga zna­leźć pracę, chyba że za coś takiego można uznać umie­jęt­ność odci­na­nia szyjki butelki szam­pana nożem, tak jak to robią we fran­cu­skiej Legii Hono­ro­wej. Uwiel­biam czy­tać, ale nie wyobra­żam sobie, że mogła­bym pisać, a moje zaję­cia z angli­styki i fakul­tet z fran­cu­skiego w Mills? Nie roz­śmie­szaj­cie mnie. Mimo to zdo­by­łam się na ripo­stę:

– A co cię to obcho­dzi, skoro nie będę tu miesz­kać ani brać od cie­bie pie­nię­dzy?

Wró­cił do biurka, pod­niósł słu­chawkę tele­fonu, wybrał numer, po czym przez dobre dwa­dzie­ścia minut roz­ma­wiał z Melvi­nem Gran­tem. Wsta­łam i pode­szłam do okna. Nie nauczy­łam się jesz­cze tak dosko­nale pano­wać nad emo­cjami jak on. Albo jak Julia, skoro już o tym mowa. Może to przy­cho­dzi dopiero z cza­sem, wie­kiem i prak­tyką.

Odło­żył słu­chawkę.

– Jak wiesz, mam w Los Ange­les wiele nie­ru­cho­mo­ści. Mię­dzy innymi par­te­rowy domek w Malibu. Możesz w nim zamiesz­kać. Idź do kan­ce­la­rii Melvina Granta, weź od sekre­tarki klu­cze i pod­pisz umowę najmu.

– Dzięki – powie­dzia­łam drżą­cym gło­sem. Już mia­łam wyjść, ale on także wstał, wziął mnie w ramiona i ści­skał tak mocno, jakby już ni­gdy miał mnie nie puścić. Ja rów­nież go przy­tu­li­łam, wdy­cha­jąc tak dobrze znany zapach, który przy­po­mi­nał mi, że byłam kocha­nym, oto­czo­nym tro­skliwą opieką ulu­bio­nym dziec­kiem. Chcia­łam mu powie­dzieć, jak bar­dzo go kocham, jaka jestem smutna i jak bar­dzo pra­gnę­łam, by wszystko poto­czyło się ina­czej. Ale po co, skoro już ni­gdy nie miało być tak jak kie­dyś?

Uwol­ni­łam się z jego objęć, wzię­łam kape­lusz, ręka­wiczki i torebkę i wyszłam do garażu, gdzie pośród kil­ku­na­stu samo­cho­dów, które Leon tam trzy­mał, stało moje MG model T. To srebrne auto dosta­łam w pre­zen­cie na dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny i uwiel­bia­łam je, mimo że było kapry­śne i czę­sto się psuło. Nie chciało zapa­lić, więc prze­ma­wia­łam do niego czule, modląc się, żebym po tak efek­tow­nym wyj­ściu nie musiała wra­cać do tego domu. W końcu sil­nik zamru­czał i ożył, a ja pomknę­łam dłu­gim pod­jaz­dem i krętą drogą ze wzgó­rza. Kiedy minę­łam bramę, doda­łam gazu i poje­cha­łam do biura Melvina Granta w Wil­shire.

– Panna Gra­nville – powi­tała mnie recep­cjo­nistka w kan­ce­la­rii. – Uprze­dzono mnie, że przy­je­dzie pani pod­pi­sać papiery i wziąć klu­cze. Zechce pani zapła­cić teraz czynsz za pierw­szy rok.

Zro­bi­łam wiel­kie oczy.

– To będzie jeden dolar. – Poda­łam jej bank­not, a ona wysta­wiła mi pokwi­to­wa­nie. – Czynsz za tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­siąty czwarty będzie płatny za rok, pierw­szego stycz­nia. – Wci­snęła mi klucz do ręki.

Poje­cha­łam Bul­wa­rem Zacho­dzą­cego Słońca do Paci­fic Coast High­way. Srebrny Pocisk to trudny w pro­wa­dze­niu angiel­ski samo­chód, ale ma wszystko to, co kocham – szyb­kość, styl, felgi szpry­chowe, cudowny dźwięk sil­nika i wdzięczną syl­wetkę. Auto­stradą ruszy­łam na pół­noc, w kie­runku Malibu, gdzie zje­cha­łam na pobo­cze. Mimo że był sty­czeń, odpię­łam i zło­ży­łam zdej­mo­wany dach, żeby w pełni napa­wać się wol­no­ścią. Pędząc auto­stradą, po lewej ręce mia­łam szare jak del­fin morze; nie­bie­sko­szare fale zała­my­wały się przed bla­dymi pla­żami, two­rząc zmierz­wioną białą pianę. Silny wiatr wyda­wał się kojący i orzeź­wia­jący, więc zerwa­łam z głowy ten głupi kape­lu­sik i wyrzu­ci­łam. Potem, jedna po dru­giej, ścią­gnę­łam czarne ręka­wiczki niczym strip­ti­zerka. Krót­kie włosy owie­wały mi twarz. Ow­szem, byłam osa­mot­niona i smutna z powodu śmierci Julii, osa­mot­niona i smutna, bo ta zdzira Denise ode­brała mi dziadka, ale szczę­śliwa, że naresz­cie jestem sobą, uwol­ni­łam się od prze­szło­ści i jestem gotowa sta­wić czoło przy­szło­ści. Nie myśla­łam jed­nak o tym, jaka będzie i co mi przy­nie­sie ta przy­szłość, na razie mia­łam to gdzieś.

Dwa dni póź­niej wró­ci­łam na Sum­mit Drive po swoje rze­czy. Spe­cjal­nie przy­je­cha­łam przed połu­dniem, wie­dząc, że o tej porze Leon będzie w Empire. Zapar­ko­wa­łam na sze­ro­kim koli­stym pod­jeź­dzie, otwo­rzy­łam ogromne drzwi fron­towe i weszłam do środka. Uda­łam się scho­dami na pię­tro i z zasko­cze­niem zoba­czy­łam, jak matka Denise, Elsie O’Dell, wycho­dzi z sypialni. (Denise tak naprawdę nazy­wała się Dora O’Dell, o czym wie­dzia­łam, ponie­waż Julia nabi­jała się z niej z tego powodu). Na mój widok Elsie z prze­ra­że­niem roz­dzia­wiła prze­sad­nie uma­lo­wane usta. Włosy miała ufar­bo­wane na kolor sza­franu. Wyglą­dała jak wik­to­riań­ska kanapa – nic tylko wałki, fałdy i wypu­kło­ści na małych nóż­kach. Już chcia­łam jej przy­ga­dać, ale zre­zy­gno­wa­łam i minę­łam ją bez słowa. Nie zasłu­gi­wała na to, żeby się do niej odzy­wać.

W prze­stron­nej sypialni, która odkąd się­ga­łam pamię­cią, nale­żała do mnie, nie zmie­nił się tylko widok na wie­lo­po­zio­mowe ogrody, basen oraz sztuczne jezioro. Pokój był czy­sty, ale wszyst­kie moje rze­czy spa­ko­wano do pudeł, opi­sa­nych i usta­wio­nych w stosy. Szu­flady i szafy były puste, z łóżka z bal­da­chi­mem zdjęto pościel. No i dobrze. Poszpe­ra­łam w pudłach. Dziew­czyna miesz­ka­jąca tu przed laty wydała mi się nie­mal obca.

Cla­rence zapu­kał do drzwi i wszedł.

– Czy mam pole­cić, żeby to wszystko zawie­ziono do pani nowego domu?

– Chcę tylko swoje ubra­nia, książki, płyty i sprzęt gra­jący. Resztę można wynieść na strych.

– Tak jest, panno Roxanne. Przed wyj­ściem pro­szę mi zosta­wić nowy adres. A wła­śnie, wczo­raj przy­szedł do pani list. – Podał mi kopertę, ski­nął głową i wyszedł.

Adres zwrotny wska­zy­wał, że list nadano w kan­ce­la­rii Wil­kiego. W koper­cie znaj­do­wała się wystu­kana na maszy­nie, pod­pi­sana przez praw­nika notatka, stwier­dza­jąca, że załą­czony list od Julii ma cha­rak­ter ści­śle pry­watny. Wil­kie miał mi go wysłać, a nie wrę­czać przy oka­zji odczy­ty­wa­nia testa­mentu, w obec­no­ści innych. List dato­wano w listo­pa­dzie ubie­głego roku, dwa mie­siące przed jej śmier­cią.

Naj­droż­sza Roxanne,

jeśli to czy­tasz, kocha­nie, to zna­czy, że nie żyję. Nie opła­kuj mnie. Od Two­jego wyjazdu tęsk­nię za Tobą codzien­nie, ale w sumie powin­naś ode­brać ame­ry­kań­skie wykształ­ce­nie i urzą­dzić się we wła­snym kraju, zna­leźć sobie satys­fak­cjo­nu­jącą pracę i męż­czy­znę, który wyna­gro­dzi i odwza­jemni Twoją miłość.

Mimo że moje mał­żeń­stwo z Leonem się roz­pa­dało, co przy­spa­rzało Ci cier­pień, to wiedz, że oboje zawsze Cię kocha­li­śmy. Nawet jeśli na jakiś czas prze­sta­li­śmy kochać sie­bie nawza­jem. Ale nasza miłość do Cie­bie ni­gdy nie wyga­śnie. Życie jest krót­kie, a miłość prze­ciw­nie. Dużo wymaga, ale też daje satys­fak­cję, iry­tuje, a cza­sami wku­rza, jed­nak ni­gdy nie wygasa, nie koń­czy się, nie zamiera, nawet w obli­czu śmierci.

Cie­bie i Leona kocham naj­bar­dziej na świe­cie i nie chcę, byście mieli do sie­bie pre­ten­sje z mojego powodu. Piszę to, Roxanne, żebyś bez cie­nia wąt­pli­wo­ści wie­działa, że wyba­czy­łam Leonowi. Może się dzi­wisz, dla­czego nie piszę do niego. Rany, które Leon i ja zada­li­śmy sobie nawza­jem, wciąż są zbyt świeże, zbyt bole­sne, abym mogła mu o tym powie­dzieć. Ale Ty możesz to zro­bić. Kiedy uznasz, że nad­szedł wła­ściwy czas, powiedz mu, pro­szę, że mu wyba­czy­łam. Ty także musisz mu wyba­czyć. Opie­kuj się nim, Roxanne.

Zawsze Was kocha­łam i zawsze będę kochać. A skoro mnie już nie ma, Wy musi­cie kochać sie­bie. Nie cho­waj przeze mnie urazy. Bądź dobra… dla niego i dla sie­bie, mój skar­bie. Jaki­kol­wiek fir­ma­ment wybie­rzesz, będziesz na nim naj­ja­śniej­szą gwiazdą, naj­droż­sza. Byłaś rado­ścią mojego życia.

Twoja kocha­jącaJulia

Gdy­bym na scho­dach nie zoba­czyła Elsie O’Dell, od razu wsko­czy­ła­bym do samo­chodu, poje­chała pro­sto do Empire Stu­dios, wpa­dła do gabi­netu Leona i wtu­liła się w jego ramiona. Oboje byśmy pła­kali i śmiali się, czy­ta­jąc list, pła­kali i śmiali się z powodu naszej wza­jem­nej miło­ści i miło­ści do Julii. Coś tak pod­no­szą­cego na duchu jak scena z Tego wspa­nia­łego życia albo nawet z jakiejś wzru­sza­ją­cej kome­dii Maxa Lesliego. Ale nie­stety ujrza­łam Elsie O’Dell. W tym kon­kret­nym fil­mie każdy już doko­nał wyboru. Julia może i wyba­czyła Leonowi ból i zdradę, ale ja tego nie potra­fi­łam. Dałam sobie słowo, że nie wrócę na Sum­mit Drive, a nawet nie ode­zwę się do Leona, dopóki Denise się stąd nie wynie­sie. Scho­wa­łam list do torebki i zeszłam na par­ter.

Szu­ka­jąc Cla­rence’a, prze­szłam przez pokój śnia­da­niowy. Sie­działa tam Denise Dell, spod szla­froka błysz­czał blady pół­księ­życ odsło­nię­tej pra­wej piersi. Paliła papie­rosa i czy­tała pisma bran­żowe. Kosmyk olśnie­wa­jąco jasnych wło­sów opa­dał jej na ramię. Spoj­rzała na mnie, po czym wró­ciła do „Variety”, jak­bym nie zasłu­gi­wała na to, by się ze mną przy­wi­tać czy choćby posłać mi zwy­cię­ski uśmiech.

UCLA – Uni­wer­sy­tet Kali­for­nij­ski w Los Ange­les; USC – Uni­wer­sy­tet Połu­dnio­wej Kali­for­nii. [wróć]

NYU – Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski. [wróć]

Roz­dział trzeci

Domek, który dosta­łam za dolara rocz­nie, stał na pół­noc­nym skraju mod­nej czę­ści Malibu zwa­nej Colony. Była to roz­pa­da­jąca się rudera na wznie­sie­niu, ze schod­kami pro­wa­dzą­cymi na sze­roki taras z wido­kiem na plażę i morze – zupeł­nie jakby się było na jach­cie, tyle że bez cho­roby mor­skiej. Podob­nie jak kilka sąsied­nich dom­ków, ten też stał tyłem do Paci­fic Coast High­way, a fron­tem do oce­anu; od plaży oddzie­lały go niskie wydmy, czę­ściowo pokryte glebą, czę­ściowo piasz­czy­ste, ozdo­bione szcze­ci­nia­stymi, kolo­ro­wymi kar­po­bro­tami, które pomimo wia­tru, fal i rucho­mych pia­sków jakoś się tu trzy­mały. Zimą wyso­kie fale nad­gry­zały plażę, pozo­sta­wia­jąc wiel­kie, lśniące, mie­dziane zwoje wodo­ro­stów zazna­cza­jące linię przy­pływu; w górze krą­żyły szare mewy.

Ledwo zdą­ży­łam prze­wie­trzyć domek, gdy poja­wił się sąsiad Geo­rge Wil­bur z żoną Mil­dred na doczepkę. Mówię „na doczepkę”, bo szła za nim, sta­nęła za nim i odzy­wała się tylko w odpo­wie­dzi na pyta­nie. Była lepiej wytre­so­wana niż ich pies, wielki życz­liwy seter irlandzki, który ganiał tam i z powro­tem po tara­sie, gotowy się zaprzy­jaź­nić. Wil­burowie byli mało­mówni, w śred­nim wieku i wścib­scy. Twier­dzili, że zaj­rzeli tylko po to, by się upew­nić, że nie jestem dziką loka­torką. Mówili, że od mie­sięcy nikt tu nie miesz­kał, a wcze­śniej domek zaj­mo­wał jakiś podej­rzany sce­na­rzy­sta; wie­dzieli, że jest podej­rzany, bo czę­sto zosta­wały u niego na noc roz­ma­ite kobiety. A jesz­cze wcze­śniej miesz­kał tu podej­rzany muzyk. On też stale przyj­mo­wał róż­nych noc­nych gości. Kiedy już prze­ko­na­łam Wil­burów, że nie jestem dziką loka­torką (czy chcą zoba­czyć moją umowę najmu?), oświad­czyli, że cie­szą się z takiej sąsiadki. Mnie aku­rat ich sąsiedz­two wcale nie cie­szyło, acz­kol­wiek polu­bi­łam ich psa Bru­nona.

Sądząc po ścia­nach z wąskich drew­nia­nych desek, mój dom zbu­do­wano dawno temu. Wiel­kie okna w kuchni i salo­nie wycho­dziły na sze­roki taras z bajecz­nym wido­kiem na plażę, ocean i hory­zont oraz na odby­wa­jącą się mię­dzy nimi przez cały dzień grę świa­teł. W salo­nie stało pod­nisz­czone pia­nino, kom­plet­nie roz­stro­jone, z kla­wi­szami wyglą­da­ją­cymi jak roz­sa­dzone przez słone powie­trze, a jed­nak na­dal można by na nim grać. Byłam cie­kawa, czy to na tym pia­ni­nie Nel­son gry­wał w biblio­tece przed laty. W pale­ni­sku wiel­kiego kamien­nego kominka zna­la­złam popiół – ani chybi po pierw­szych wer­sjach sce­na­riu­sza. Sce­na­rzy­sta zosta­wił po sobie półkę pełną ksią­żek Dashiella Ham­metta, Ray­monda Chan­dlera i wielu pomniej­szych pisa­rzy, a także mnó­stwo ołów­ków. W lodówce był kar­ton mleka i boche­nek chleba, tak poro­śnięty ple­śnią, że wyglą­dała jak gęsty mech. Na kuchen­nym bla­cie stała pułapka na myszy. Będę miała co robić.

W mniej­szej sypialni znaj­do­wało się wąskie meta­lowe łóżko, które wyglą­dało jak wzięte z sie­ro­cińca. Bar­dziej pogodna była więk­sza sypial­nia – miała wiel­kie, wycho­dzące na połu­dnie okno, podwójne łóżko, komodę i dwa sto­liki nocne, wszystko z zaokrą­glo­nymi rogami, w stylu lat dwu­dzie­stych. W całym domu były bam­bu­sowe żalu­zje i zesta­wione na chy­bił tra­fił meble. W salo­nie pod oknem stało biurko, a naprze­ciwko olbrzy­miego, wytar­tego i obi­tego per­ka­lem fotela był tele­wi­zor z anteną poko­jową, który może uda­łoby się dopro­wa­dzić do stanu uży­wal­no­ści. W sumie bar­dziej mi się to podo­bało niż antyki na Sum­mit Drive, cuch­nące euro­pej­ską prze­szło­ścią. Wiem jed­nak, że Julia byłaby prze­ra­żona, widząc, że tak chęt­nie jestem gotowa polu­bić to miej­sce. Zawsze była comme il faut i ele­gancka, ale bra­ko­wało jej spon­ta­nicz­no­ści. Mnie zaś pocią­gała teraz spon­ta­nicz­ność, cyga­ne­ria arty­styczna, eklek­tyzm – moje nowe ulu­bione słowa.

Pierw­szą rze­czą, którą wypa­ko­wa­łam i posta­wi­łam na toa­letce w sypialni, była na wpół opróż­niona butelka per­fum Bra­wura. Słowo to poja­wia się w sztuce Cyrano de Ber­ge­rac. W 1931 roku, tym samym, w któ­rym się uro­dzi­łam, Empire nakrę­ciło oparty na niej film dźwię­kowy, a wtedy Leon zamó­wił u per­fu­mia­rza z Beverly Hills stwo­rze­nie kom­po­zy­cji zapa­cho­wej o nazwie Bra­wura jako pre­zentu dla Julii. To upa­ja­jący zapach. W akor­dzie wyso­kim jest cytru­sowy, w bazo­wym wyczuwa się ber­ga­motę z nutą wani­lii. Te per­fumy to znak fir­mowy Julii, tylko ona mogła ich uży­wać. Na pięt­na­ste uro­dziny spre­zen­to­wała mi fla­ko­nik i oznaj­miła, że bra­wura jest wła­ściwa i jej, i mnie. Poczu­łam się bar­dzo doro­sła. Tego samego dnia zawio­zła mnie do pra­cowni maki­ja­żystki wytwórni Empire, Vio­let Andreas. Kazała mi usiąść na krze­śle i powie­działa Vio­let, żeby mnie nauczyła, jak umie­jęt­nym maki­ja­żem można zama­sko­wać zna­mię na policzku – a ja od tej pory codzien­nie korzy­sta­łam z tych rad.

Z Malibu poje­cha­łam do per­fu­mia­rza w Beverly Hills, który zło­żył mi kon­do­len­cje, gdy zama­wia­łam następny fla­kon Bra­wury. Tego samego dnia odwie­dzi­łam inne butiki, gdzie moje nazwi­sko wystar­czało za kartę kre­dy­tową. Zamó­wi­łam z dostawą do domu pościel z cie­niut­kiej bawełny, naczy­nia i sztućce oraz zestaw garn­ków (cho­ciaż ni­gdy nie goto­wa­łam tylko dla sie­bie). Z mojego domu do naj­bliż­szych restau­ra­cji było dość daleko, dla­tego w dro­dze powrot­nej zaj­rza­łam do małego lokal­nego skle­piku, gdzie kupi­łam zapas jajek (usma­że­nie jajecz­nicy chyba nie jest takie trudne?), gotowe dania wyma­ga­jące tylko pod­grza­nia, owoce, czipsy ziem­nia­czane, piwo, szam­pana oraz pudełko pącz­ków. Kasjer podał mi resztę i arkusz cze­goś zie­lo­nego.

– Co to jest? – spy­ta­łam.

– Kupony raba­towe Green Stamps – odparł. – Teraz każdy je zbiera. No wie pani – tłu­ma­czył mi cier­pli­wie. – Dostaje je pani po zro­bie­niu zaku­pów, nakleja w spe­cjal­nej ksią­żeczce, zanosi do sklepu Green Stamps i kupuje pani za nie, co chce. – Wyda­wał się bar­dzo zado­wo­lony z sie­bie.

Wybuch­nę­łam śmie­chem.

– Ni­gdy nie będę lizała żad­nych znacz­ków i wkle­jała ich do ksią­żeczki! To śmieszne. Pro­szę. – Poda­łam znaczki kobie­cie sto­ją­cej za mną w kolejce do kasy i roz­ba­wiona wyszłam ze sklepu.

Chcia­łam zakryć czymś gołe ściany, więc zadzwo­ni­łam do biblio­te­ka­rza w archi­wum Empire i popro­si­łam o kilka pla­ka­tów do fil­mów sprzed wielu lat. Zazna­czy­łam, żeby na żad­nym nie zna­la­zła się przy­pad­kiem Denise Dell. Biblio­te­karz zna­lazł mi praw­dziwą perełkę, krzy­kliwy pla­kat z 1931 roku do Cyrana de Ber­ge­rac, który powie­si­łam nad komin­kiem. Jako dziecko cza­sami oglą­da­łam Cyrana w sali pro­jek­cyj­nej w Sum­mit Drive, cał­kiem sama, żeby zoba­czyć na ekra­nie ojca. Kiedy w 1951 roku Oscara za naj­lep­szą pierw­szo­pla­nową rolę męską dostał José Fer­rer, byłam zazdro­sna w imie­niu mojego ojca, bo był bez porów­na­nia lep­szy.

Dom w Malibu miał jeden minus – musia­łam par­ko­wać moje kochane bry­tyj­skie spor­towe autko od strony Paci­fic Coast High­way, nara­ża­jąc lakier, skó­rzaną tapi­cerkę i drew­nianą deskę roz­dziel­czą na nisz­czy­ciel­skie dzia­ła­nie soli w powie­trzu. Dla­tego nie infor­mu­jąc Leona ani Melvina Granta, zapła­ci­łam cie­śli z Empire, żeby mi posta­wił garaż.

Wło­ży­łam gumowe ręka­wice i zabra­łam się do szo­ro­wa­nia, aż w końcu poko­na­łam brud i pleśń; z apa­ra­tury hi-fi przez cały czas leciała gło­śna muzyka – Peggy Lee, Rose­mary Clo­oney, Frank Sina­tra, Perry Como. Na ścia­nach powie­si­łam opra­wione pla­katy. Na biurku w salo­nie, pod oknem z wido­kiem na Pacy­fik, posta­wi­łam dwie foto­gra­fie w ram­kach – zro­biony w stu­diu por­tret Julii z lat trzy­dzie­stych oraz zdję­cie, na któ­rym jeste­śmy obie w Paryżu. Tę drugą fotkę lubi­łam szcze­gól­nie, ponie­waż uka­zy­wała rodzinne podo­bień­stwo. Obie mamy na niej ciemne włosy, sze­roko osa­dzone ciemne oczy, wyso­kie czoła i taki sam uśmiech.

Dopiero gdy zapro­wa­dzi­łam już w domu jaki taki porzą­dek, zapro­si­łam Irene, ale bez Gor­dona, bez Gor­dona juniora i bez jej bliź­nia­ków, które były jesz­cze gor­szymi bacho­rami niż junior. Nie­dawno znów zaszła w ciążę, więc była blada i źle się czuła. Rzecz jasna, oświad­czyła, że mój dom jest kosz­marny. Na tara­sie z tyłu wypi­ły­śmy butelkę szam­pana, a następ­nie poje­cha­ły­śmy na kola­cję do Farm Café, który to lokal, jej zda­niem, rów­nież był kosz­marny. Wyszu­kane ma gusta ta moja Irene.

Mimo że róż­nica wieku mię­dzy nami wynosi rap­tem pięć lat, jeste­śmy skraj­nymi prze­ci­wień­stwami. Ja zawsze byłam bole­śnie świa­doma obec­no­ści mojego zna­mie­nia, towa­rzy­sko nie­wy­ro­biona i nie­ła­two się zaprzy­jaź­nia­łam. Irene zaś była jak Grace Kelly, zanim ta zdo­była sławę – piękna, jasno­włosa, bez­na­miętna, obo­jętna na wszel­kie pro­blemy. Matka Irene ucie­kła z kaska­de­rem, a ojciec Wal­ter był jed­nym z tych akto­rów, któ­rych stale obsa­dzano w rolach pala­czy fajek. Gdy Flo­rence wyszła za niego w 1941 roku (nawia­sem mówiąc, był jej trze­cim mężem), nale­gała, żebym się wypro­wa­dziła od dziad­ków i zamiesz­kała z nimi oraz Irene w Bren­twood. Odmó­wi­łam i wpa­dłam w szał. Mia­łam dzie­sięć lat i nie zna­łam innego domu niż ten przy Sum­mit Drive. Leon i Julia oświad­czyli, że nie, abso­lut­nie się ze mną nie roz­staną, więc Flo­rence w końcu zagro­ziła, że pój­dzie do sądu. To by ozna­czało skan­dal, ale Flo­rence była na to gotowa, od dawna tliła się w niej złość na Leona i Julię.

Dzie­ciń­stwo Flo­rence znisz­czyła śmierć młod­szego brata, który w wieku czte­rech lat uto­nął pod­czas wypadku jachtu. Leon i Julia byli zała­mani, odrę­twiali uczu­ciowo przez dzie­sięć lat, aż do moich uro­dzin w 1931 roku. Julia stale powta­rzała, że przy­cho­dząc na świat, przy­wró­ci­łam ich do życia. Mieli na moim punk­cie bzika, roz­piesz­czali mnie, wychwa­lali za wszyst­kie małe zwy­cię­stwa i ganili za błędy, ale przede wszyst­kim przy­my­kali oczy na moje poważne wpadki, do tego stop­nia, że choć z powodu zna­mie­nia na policzku ni­gdy nie będę się czuła naprawdę piękna, to nie brak mi pew­no­ści sie­bie, a nawet esprit, na co praw­do­po­dob­nie nie zasłu­ży­łam.

Pomi­ja­jąc to, że przy­własz­czy­łam sobie uczu­cia jej rodzi­ców, Flo­rence ni­gdy nie pogo­dziła się z moim zna­mie­niem. W dniu, kiedy mnie uro­dziła, pła­kała. I to na pla­nie Cyrana! Pewna, że mój ojciec roman­suje z aktorką gra­jącą zakon­nicę, uparła się, że będzie obser­wo­wać krę­ce­nie filmu, mimo że miała już spo­ra­dyczne skur­cze. Kamery poszły w ruch i w trak­cie przej­mu­ją­cej sceny, kiedy Cyrano (mój ojciec) miał sko­nać w ramio­nach Roxane, Flo­rence wydała strasz­liwy krzyk, a potem roz­wrzesz­czała się na dobre. Przy­tar­gali sofę, Flo­rence się poło­żyła, a Row­land zemdlał, gdy pie­lę­gniarka wytwórni, przy pomocy gar­de­ro­bia­nej, ode­brała poród. Zawi­nięto mnie w aksa­mitną pele­rynę Cyrana i dano matce w ramiona. A ona gła­skała mnie po pra­wym policzku i bez prze­rwy pła­kała. Skąd o tym wiem? Bo mi powie­działa. I to nie raz.

Flo­rence ni­gdy mnie nie lubiła, ale tant pis. Po tym, jak wyje­chała do Połu­dnio­wej Afryki, pra­wie jej nie widy­wa­łam. To zna­czy dopóki nie wyszła za Wal­tera, bo wtedy (choć wciąż sza­la­łam z wście­kło­ści) siłą zabrano mnie z Sum­mit Drive do dusz­nego Bren­twood. Bun­to­wa­łam się prze­ciwko temu na wszel­kie moż­liwe spo­soby. Irene się nie bun­to­wała, prze­cze­ki­wała to ze spo­ko­jem, który z cza­sem zaczę­łam podzi­wiać, a potem naśla­do­wać. Nie zgo­dziła się nazy­wać Flo­rence mamą, a ja nie zgo­dziłam się mówić do Wal­tera tato, dla­tego na­dal zwra­ca­ły­śmy się do nich po imie­niu. Irene i ja zosta­ły­śmy praw­dzi­wymi sio­strami, sprzy­mie­rzo­nymi w walce ze świa­tem Flo­rence i Wal­tera. A Julia i Leon poko­chali Irene jak kolejną wnuczkę.

I nagle Irene wyszła za Gor­dona. Nie miała nawet dwu­dzie­stu lat. Gdy tylko wypro­wa­dziła się z Bren­twood, Flo­rence zaczęła się przy­glą­dać mojemu zna­mie­niu, jak gdyby – znowu! – chciała „coś z tym zro­bić”. A już wcze­śniej prze­szłam dwie bole­sne i bez­sku­teczne tera­pie. Zapła­kana zadzwo­ni­łam do Julii, która powie­działa: „Pakuj się. Wra­casz do domu”. Ni­gdy nie usły­sza­łam nic rów­nie miłego.

Kiedy Flo­rence zastała mnie w trak­cie wrzu­ca­nia ciu­chów do walizki, teatral­nie (czego ni­gdy nie uni­ka­łam) oświad­czy­łam: „Odcho­dzę, już ni­gdy wię­cej mnie nie skrzyw­dzisz!”.

Tu aku­rat bar­dzo się pomy­li­łam, ale mówiąc to, czu­łam się wspa­niale. Gdy nacho­dzi mnie ochota naśla­do­wa­nia nauk Świę­tego Fran­ciszka z Asyżu, współ­czuję Flo­rence. Poza tym sta­ram się w ogóle o niej nie myśleć.

Jona­than, tak samo jak Irene, oświad­czył, że mój dom w Malibu jest kosz­marny. No, ale on nie lubi pia­sku ani oce­anu. Jest pedan­tem do tego stop­nia, że podo­bało mu się w szkole woj­sko­wej, do któ­rej posłał go ojciec. Tyle że szkoła woj­skowa nie zro­biła z niego żoł­nie­rza, więc po jej ukoń­cze­niu wyje­chał do Nowego Jorku, stu­dio­wać aktor­stwo metodą Sta­ni­sław­skiego. Powró­ciw­szy do Kali­for­nii kilka lat póź­niej, natych­miast wypro­wa­dził się z posia­dło­ści ojca przy Sum­mit Drive i wyna­jął wielki dom przy Lau­rel Canyon, szybko ochrzczony mia­nem Casa Fie­sta, gdzie imprezy orga­ni­zo­wały się same. Mło­dzi przy­cho­dzili do Casa Fie­sta, żeby pona­rze­kać, cheł­pić się i chwa­lić, zrzę­dzić, puszyć się, żeby dopiesz­czać swoje ego, prze­le­cieć kogoś albo się uchlać. Rachunki za sam alko­hol zja­dały pew­nie połowę gaży Jona­thana za dowolny film, zwłasz­cza że na­dal grał drobne role, i to głów­nie w mod­nych ostat­nio histo­rycz­nych gnio­tach.

– Żałuj, że cię nie było na wczo­raj­szej impre­zie – powie­dział, strze­pu­jąc pia­sek z man­kie­tów i sia­da­jąc na tara­sie z tyłu domu na krze­śle, które naj­pierw oczy­ścił z kurzu. – W sam raz dla cie­bie. Wręcz lite­racka. Char­les Bukow­ski recy­to­wał swoje wier­sze do wtóru bon­go­sów, a dziew­czyna w bere­cie tań­czyła.

– A miała na sobie coś poza bere­tem?

– Nie­wiele. Potem ją puk­ną­łem. – „Puk­nię­ciem” Jona­than okre­ślał doda­nie kolej­nego tro­feum do swo­jej kolek­cji. Zawsze twier­dzi­łam, że dzięki temu słowu brzmi jak polu­jący na kuro­pa­twy ary­sto­krata, co uzna­wał za kom­ple­ment. – Przy­szedł Monty Clift – cią­gnął. – Była Nata­lie Wood, no i ten aktor, z któ­rym cho­dzi­łaś kilka tygo­dni temu. Jak mu było?

– Wolę nie pamię­tać. Jego oddech odarłby z lakieru „Queen Mary”. A w ogóle to skoń­czy­łam z akto­rami, chyba że byłby to Bill Hol­den albo Burt Lan­ca­ster.

– Są dla cie­bie za sta­rzy!

– Może i tak. Ale nudzi mnie już ta sztampa. Przy­stojni, pro­ści, dobrzy na par­kie­cie i kor­cie teni­so­wym.

– I dobrzy w łóżku – dopo­wie­dział.

– Zgoda, masz rację. Ale mam dość akto­rów. To sami ego­iści, próżni i nie­szcze­rzy.

– Opi­sa­łaś mnie ide­al­nie.

– Ty się nie liczysz. Jesteś Kacząt­kiem i Kwacz­kiem.

Jona­than i ja nale­że­li­śmy kie­dyś do Zakonu Brzyd­kich Kaczą­tek. Byli­śmy jedy­nymi człon­kami. On w dzie­ciń­stwie był gruby i się jąkał. Ale to mło­dzień­cze jąka­nie się, brak wiary w sie­bie i pulch­ność minęły bez śladu. Jona­than Moore jest wysoki, ciem­no­włosy i roz­ma­rzony niczym Tyrone Power, kla­sycz­nie przy­stojny, a do tego ma łobu­zer­ski, cięty dow­cip. Za to ja wciąż mam to zna­mię Brzyd­kiego Kaczątka. Poda­łam mu piwo, otwo­rzy­łam swoją butelkę i usia­dłam na krze­śle obok niego.

– Co tu pora­biasz całymi dniami? – zapy­tał.

– Czy­tam, spa­ce­ruję, jem, piję, pły­wam, gram na pia­ni­nie. A jeśli działa antena, oglą­dam tele­wi­zję.

– Rób tak dalej, a się roz­ty­jesz i zgłu­pie­jesz, Kwaczku.

Dostrzegł mnie Bruno, spa­ce­ru­jący z Wil­bu­rami nad brze­giem morza, i popę­dził przez plażę. Wbiegł po schod­kach, obśli­nił mnie psimi poca­łun­kami i natych­miast chciał się zakum­plo­wać z Jona­tha­nem, ale ten go odgo­nił.

– Bruno, siad! – Odcią­gnę­łam zwie­rzaka.

– Boże! Roxanne! Jak możesz wytrzy­mać z takim psem?

– Kocham cię, Bruno, prawda? – rze­kłam czule, głasz­cząc szczę­śli­wego psa po łbie. Spro­wa­dzi­łam go po schod­kach, a kiedy pobiegł do Wil­bu­rów, bez entu­zja­zmu poma­cha­łam im ręką.

– To twoi jedyni sąsie­dzi? Tych dwoje? Wyglą­dają jak suszone figi na nogach.

Roze­śmia­łam się.

– Tra­fi­łeś w punkt.

– Jak możesz wytrzy­mać w takim miej­scu, tylko w towa­rzy­stwie tych ludzi i tego ich wiel­kiego, głu­piego psa?

– Mnie się tu podoba.

– Paryż to nie jest.

– Racja, ale tu jest mój dom.

W przy­jem­nej ciszy patrzy­li­śmy na fale, niczym para sta­rusz­ków, która prze­żyła razem całe życie, co w sumie nie było dale­kie od prawdy. Matka Jona­thana ode­szła, kiedy był małym szkra­bem, a jego wie­lo­krot­nie żonaty ojciec, wład­czy dyrek­tor w MGM, ni­gdy się nim nie inte­re­so­wał. Oni rów­nież miesz­kali przy Sum­mit Drive, ale Jona­than zde­cy­do­wa­nie lepiej się czuł w moim domu, bo Leon i Julia bar­dzo go lubili. Jako dzie­ciaki mogli­śmy się swo­bod­nie poru­szać po Empire, na pla­nach fil­mo­wych i w stu­diach nagrań, jeśli aku­rat nie były uży­wane. Bawi­li­śmy się w pira­tów na stat­kach wytwórni; pusz­cza­li­śmy nasze łódeczki w głę­bo­kim po pas base­nie do krę­ce­nia zdjęć; urzą­dza­li­śmy strze­la­niny i gania­li­śmy kury na pla­nach wester­nów, a na uli­cach Nowego Jorku bawi­li­śmy się w poli­cjan­tów i zło­dziei. Zaglą­da­li­śmy, gdzie tylko mie­li­śmy ochotę. Straż­nicy z wytwórni mogli nas obsztor­co­wać, ale ni­gdy nie zosta­li­śmy uka­rani, ponie­waż Leon zawsze był skłonny wyba­czyć nam nasze dzie­cięce wybryki. Byli­śmy szczę­śliwi, mie­li­śmy dzie­ciń­stwo jak nikt inny. W wieku trzy­na­stu lat przy­się­gli­śmy, że zawsze będziemy mówili sobie prawdę i że ni­gdy nie będziemy się cało­wać ani ze sobą cho­dzić. Wpraw­dzie raz się poca­ło­wa­li­śmy, ale to było obrzy­dliwe. Jak­bym się cało­wała z bra­tem.

– A skoro już wspo­mnia­łaś Billa Hol­dena… – Uśmiech­nął się kon­spi­ra­cyj­nie. – Zdra­dzić ci tajem­nicę? Agent zała­twił mi casting do Mostów Toko-Ri! Bill Hol­den! Grace Kelly! Jona­than Moore!

– Ty Kwaczku jeden! Gra­tu­la­cje!

– To duża dra­ma­tyczna rola, jestem do niej stwo­rzony. A raczej etap do wiel­kiej dra­ma­tycz­nej roli, do któ­rej jestem stwo­rzony… Ham­leta! Nie jestem ani tro­chę gor­szym akto­rem niż Monty, niż James Dean, a pro­po­nują mi tylko te histo­ryczne gnioty.

– Po Mostach Toko-Ri to się zmieni! Nie będziesz się mógł opę­dzić od pro­po­zy­cji! Ależ ci zazdrosz­czę! Zna­la­złeś coś, do czego jesteś stwo­rzony. Możesz mówić: „Jestem akto­rem”! A ja? Ja do niczego się nie nadaję.

– Jesteś dziew­czyną. Musisz tylko dobrze wyjść za mąż.

– Nie wygłu­piaj się. Jestem Roxanne Gra­nville, noszę imię boha­terki wspa­nia­łej sztuki. Mój ojciec dostał od kró­lo­wej tytuł szla­checki. Niby po co mia­ła­bym zmie­niać nazwi­sko?

– Wszyst­kie dziew­czyny chcą wyjść za mąż.

– Skąd wiesz? A zresztą, czy wśród naszych zna­jo­mych znasz jakie­goś wol­nego męż­czy­znę, który się nadaje na męża? Choćby jed­nego?

Jona­than zadu­mał się nad tym, aż w końcu pokrę­cił głową.

– Sam widzisz.

– Możesz zostać jedną z tych nie­mo­ral­nych kobiet wyle­gu­ją­cych się nad base­nem w hotelu Beverly Hills i dry­fu­ją­cych przez życie dzięki pie­nią­dzom i konek­sjom.

– Gdy­bym została jedną z nich, Julia przeze mnie spa­li­łaby się ze wstydu.

– To czego ty w końcu chcesz, Kwaczku?

– Chcę być wytworna jak Julia. Stale mi powta­rzała, że wytwor­ność to nic innego jak umie­jęt­ność szyb­kiego mówie­nia, śmia­nia się na zawo­ła­nie, oszczęd­nej gesty­ku­la­cji i pozo­sta­wia­nia po sobie bla­sku.

– A co to kon­kret­nie zna­czy?

– Nie jestem pewna. Ale ona to umiała. Widać było, że przy­cho­dzi jej to bez trudu.

– Może z cza­sem się tego nauczysz, Kwaczku.

– Może, ale co mam robić teraz? Potrzebna mi praca. Cokol­wiek.

– W Empire możesz dostać każdą posadę, robić wszystko, co może robić kobieta. Być mon­ta­żystką, sce­no­grafką, kostiu­mo­lożką, maki­ja­żystką.

– Takich rze­czy trzeba się uczyć latami! A za bar­dzo mnie nosi, żeby się zająć nauką. Poza tym cokol­wiek bym robiła w Empire, wszy­scy by gadali: „Biedna Roxanne, nikt oprócz dziadka nie miał dla niej pracy”. Nawet gdyby tego nie mówili, to tak by myśleli. Muszę udo­wod­nić samej sobie, że zasłu­guję na… – No wła­śnie, na co? Tego nie wie­dzia­łam. Pocią­gnę­łam piwo z gwinta w taki spo­sób, że moja babka byłaby zgor­szona.

– A może spró­buj pisać sce­na­riu­sze? Musia­łaś się cze­goś nauczyć od tych sta­rych pier­ni­ków pod­czas ich nasia­dó­wek. Od Simona, Maxa, Nel­sona i Jer­rolda.

– Grunt to fabuła! – zacy­to­wa­łam Nel­sona. – Co wpraw­dzie nie zna­czy, że film okaże się kaso­wym hitem, ale bez dobrej fabuły można zapo­mnieć o suk­ce­sie.

– No i dobrze. Kup sobie maszynę do pisa­nia i spró­buj.

– Nie chcę pisać. Bra­kuje mi koniecz­nej do tego dys­cy­pliny.

Jona­than w zamy­śle­niu popi­jał piwo; takie mil­cze­nie było dla niego nie­ty­powe.

– Wobec tego zostań agentką. Zatrud­nij się w jed­nej z tych wiel­kich agen­cji. Będziesz cho­dziła na służ­bowe lun­che, a kel­ne­rzy będą nad­ska­ki­wać tobie i twoim przy­stoj­nym klien­tom.

– Cie­bie ni­gdy nie zgo­dzi­ła­bym się repre­zen­to­wać. Współ­czuję two­jemu agen­towi.

– Ale przy­znasz, że jestem przy­stojny.

– Jasne, Kwaczku. W sumie to nie jest zły pomysł. Wśród agen­tów nie ma zbyt wielu kobiet.

– Wśród reży­se­rów też jest ich nie­wiele, ale tra­fiła się taka Ida Lupino. Wiem, jak bar­dzo ją podzi­wiasz.

– Podzi­wiam ją, ow­szem, ale nie mam… – Odwagi? Serca? Talentu? Deter­mi­na­cji? Sama nie wie­dzia­łam, czego mi bra­kuje.

– Prze­sły­sza­łem się, czy dopiero co mówi­łaś, że jesteś słynną Roxanne Gra­nville, nazwaną imie­niem postaci sce­nicz­nej? Twój ojciec dostał tytuł szla­checki. Dla­czego mia­ła­byś się oba­wiać zawodu agentki?

– Ja się nie boję. Ja… – Sama nie wie­dzia­łam, o co mi cho­dzi.

– Wszy­scy wie­dzą, że rządy wiel­kich wytwórni się koń­czą. Wierz mi, jestem akto­rem. Akto­rzy, pro­du­cenci, reży­se­rzy, sce­na­rzy­ści… my już nie żyjemy w małych lepian­kach dla nie­wol­ni­ków wokół wiel­kiej rezy­den­cji, tak jak kie­dyś. Jeste­śmy bar­dziej nie­za­leżni, ale potrze­bu­jemy kuma­tych agen­tów. Teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Mogła­byś się tym zająć. Czy w L’Oiseau d’Or nie uczyli cię, jak posłu­gi­wać się wdzię­kiem?

– To się nazywa char­mant! Ale agenci nie są char­mant. To najem­nicy.

– Najem­nicy wal­czący w dobrej spra­wie. Zli­tuj się nad ubo­gim akto­rem czy sce­na­rzy­stą, który usi­łuje wyro­bić sobie pozy­cję, Roxanne. – Zło­żył ręce jak do modli­twy i zapa­trzył się na hory­zont. – Oni mają talent, ambi­cje, wiel­kie nadzieje… – Zdu­sił papie­rosa i dorzu­cił: – Ale potrze­bują kogoś, kto się nimi zaj­mie, kto dopil­nuje, żeby stale pra­co­wali. Jesteś Roxanne Gra­nville, znasz wszyst­kich w branży! Powin­naś zostać agentką i pomóc tym zagu­bio­nym bie­da­kom.

– Powie­dzia­łam ci, koniec z akto­rami.

– W porządku, to weź sce­na­rzy­stów! Lubisz czy­tać. Poza tym lubisz sce­na­rzy­stów i uczy­łaś się od naj­lep­szych z nich.

– To prawda.

– Oni są mądrzy. Ty jesteś mądra.

– To rów­nież prawda – odpar­łam zado­wo­lona.

– No to masz odpo­wiedź, Kwaczku.

Dwa dni póź­niej pre­sti­żowa agen­cja Rakoff/Holtz przy­jęła mnie bez mru­gnię­cia okiem, mimo że nie mia­łam doświad­cze­nia ani refe­ren­cji, nie umia­łam pisać na maszy­nie i nie ukoń­czy­łam stu­diów. Może zaim­po­no­wało im to, że płyn­nie mówi­łam po fran­cu­sku i wło­sku, że kie­dyś nauczy­łam się grać Debussy’ego na for­te­pia­nie, że pobie­ra­łam nauki w L’Oiseau d’Or i że nosi­łam ubra­nia od naj­lep­szych pro­jek­tan­tów (Diora i Balen­ciagi). Wra­że­nie mogło też wywrzeć na nich to, że sty­li­zu­jąc się na Julię Gre­ene, nie­ży­jącą już jedną z naj­sław­niej­szych filan­tro­pek w mie­ście, nabra­łam tej ary­sto­kra­tycz­nej pew­no­ści sie­bie, dzięki któ­rej nawet w ciągu dnia nosi­łam pier­ścio­nek z bry­lan­tem. Albo to, że moim dziad­kiem jest legen­darny Leon Gre­ene z Empire Pic­tu­res. A może to, że moim ojcem jest sir Row­land Gra­nville, któ­remu nowa kró­lowa nie­dawno nadała tytuł szla­checki i który wła­śnie wzbu­dzał entu­zjazm widzów na West Endzie, gra­jąc Mak­beta. Powiem tak: nie musia­łam wymie­niać żad­nych nazwisk poza swoim wła­snym. No i rzecz jasna, nie zaczy­na­łam od posady gońca.

Roz­dział czwarty

Agen­cja Rakoff/Holtz mie­ściła się w naj­droż­szej czę­ści Bul­waru Zacho­dzą­cego Słońca – miała tam cztery kon­dy­gna­cje z wido­kiem na bul­war, a na swoim kon­cie dwa­dzie­ścia lat histo­rii kine­ma­to­gra­fii z impo­nu­jącą listą ich akto­rów, reży­se­rów i sce­na­rzy­stów. Gabi­nety były tak tra­dy­cyjne jak getry na buty. W recep­cji wisiał ogromny por­tret olejny part­nera Irva, Sid­neya Holtza, który zmarł przed rokiem. Zły obraz i zły gust, gdyby ktoś chciał znać moje zda­nie, ale oczy­wi­ście nikt mnie o nie nie pytał. Jak już założę wła­sną agen­cję, powie­szę na ścia­nach efek­towną sztukę współ­cze­sną.

Nasza piątka prak­ty­kan­tów gnieź­dziła się w nija­kim pokoju, nie­mal bez okien, który nazy­wa­li­śmy Farmą, usy­tu­owa­nym tak, żeby żaden klient agen­cji Rakoff/Holtz przy­pad­kiem nas nie zoba­czył. Nazy­wa­li­śmy sie­bie Parob­kami. Na każ­dym sza­rym meta­lo­wym biurku znaj­do­wała się nie­po­ręczna maszyna do pisa­nia, tele­fon i książka adre­sowa, która rado­śnie otwie­rała się sama, gdy naje­chało się strzałką na kon­kretną literę. Na zaj­mu­ją­cej całą ścianę tablicy wid­niały przy­dzie­lone nam zada­nia, ozna­ko­wane kolo­rami przy­pi­sa­nymi do każ­dego z nas. Byłam jedyną dziew­czyną w zespole, więc faceci stale nabi­jali się ze mnie, że kiep­sko piszę na maszy­nie. Na ich docinki odpo­wia­da­łam: „A czy Swi­fty Lazar1 sam wystu­kuje swoje pisma? Nie. Jak już założę wła­sną agen­cję, nie będę musiała pisać na maszy­nie”. A na razie jedną szu­fladę biurka trzy­ma­łam pustą, żeby nie było widać, że w koszu na śmieci już się nie miesz­czą moje zużyte kartki.

Trzy wen­ty­la­tory szu­miały na wol­nych obro­tach, ale i tak w ten sierp­niowy pora­nek byli­śmy zlani potem. Faceci zaraz po przyj­ściu zdjęli mary­narki, polu­zo­wali kra­waty i pod­wi­nęli rękawy koszul. Joe Roberts nawet zrzu­cił buty i z nogami na biurku czy­tał maga­zyn „Hol­ly­wood Repor­ter”. Dla mnie nie było lito­ści – poń­czo­chy, szpilki, obci­sła spód­nica i bluzka z krep­de­szynu. Tom Wil­lis jesz­cze się nie zja­wił, więc zasta­na­wia­li­śmy się, czy jest zbyt ska­co­wany, by przyjść do pracy. Pił wię­cej niż my wszy­scy razem wzięci.

Irving Paul „Swi­fty” Lazar – legen­darny agent repre­zen­tu­jący naj­więk­sze gwiazdy fil­mowe i muzyczne oraz naj­świet­niej­szych auto­rów ame­ry­kań­skich. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki