Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ośmioletnia Claudia dorasta w Kolumbii w latach 90. Wiedzie beztroskie dzieciństwo w szczęśliwej rodzinie. Niestety szczęśliwej tylko z pozoru.
Dziewczynka nie ma rodzeństwa, a matka jest centrum jej wszechświata. Ojca rzadko widuje, gdyż spędza on dni na prowadzeniu rodzinnego supermarketu wraz z siostrą, która niedawno wyszła za mąż za młodszego mężczyznę. Nagły gorący romans wprowadza matkę Claudii w stan ekscytacji, a jego równie nagły koniec pogrąża ją w depresji. W lepsze dni spędza czas na czytaniu magazynów poświęconych stylowi życia celebrytów, gotowaniu posiłków i pielęgnowaniu swojej ogromnej kolekcji roślin.
Im bardziej matka Claudii jest zajęta sobą, tym bardziej córka pragnie miłości i uwagi. Powieść przypomina czytelnikom, że dzieci są w stanie rozpoznać niezwykle złożone sytuacje i dynamikę świata dorosłych, nawet jeśli nie mogą ich w pełni zrozumieć.
„Otchłanie” to psychologiczna powieść o tym, jak rodzina może się rozpaść, pozostając razem. Ukazuje sprzeczności dzieciństwa; jego kruchość, a zarazem niezwykłą odporność. Dotyka także tematu traum i obsesji, które jedno pokolenie dziedziczy, a potem przekazuje następnemu. „Otchłanie” podbiły serca jury nagrody Alfaguara.
Pilar Quintana – jedna z najbardziej cenionych i popularnych pisarek Ameryki Łacińskiej, autorka powieści i zbiorów opowiadań. Studiowała komunikację społeczną na uniwersytecie w Bogocie. Pracowała jako scenarzystka telewizyjna i publicystka, współtworzyła scenariusz do filmu „Łajzy” („Lavaperros”) w reżyserii Carlosa Moreno (Kolumbia, 2020). Wydana w 2017 roku powieść „Suka” stała się bestsellerem w Kolumbii, autorka zdobyła za nią wiele nagród, w tym prestiżową nagrodę kolumbijską Biblioteca de Narrativa Colombiana (2018). „Suka” znalazła się również w gronie nominowanych do National Book Award (2020). Najnowsza powieść Quintany „Otchłanie” zdobyła nagrodę Premio Alfaguara de Novela (2021) i jest przetłumaczona na kilka języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim siostrom
Moja dusza runęła w ohydną czarną otchłań, która zakleja mi usta, uszy, nos…
– FERNANDO IWASAKIEl extraño
Mieliśmy w mieszkaniu tyle roślin, że mówiliśmy o nich „selwa”.
Cały budynek wyglądał jak żywcem wyjęty ze starego futurystycznego filmu. Płaszczyzny, wsporniki, mnóstwo szarości, wielkie otwarte przestrzenie, ogromne okna. Samo mieszkanie miało dwa poziomy, a jedno z okien sięgało od podłogi salonu po sufit drugiej kondygnacji. Na dole podłoga z czarnego granitu z białymi żyłkami, na górze – z białego granitu z czarnymi. Schody z czarnych stalowych rurek, gołe, pełne prześwitów, ze stopniami z polerowanych desek. U góry korytarz otwarty niczym balkon, z poręczami z rur identycznych z tymi od schodów, prowadził do salonu, skąd można było podziwiać rozpełzniętą na wszystkie kąty selwę w dole.
Rośliny na podłodze, na stołach, na sprzęcie grającym i na kredensie, między meblami, na żelbetowych platformach, w glinianych donicach na ścianach i suficie, na dolnych stopniach schodów i w miejscach niewidocznych z drugiego poziomu: w kuchni, pralni i łazience dla gości. Te, które lubią słońce, te, które lubią cień, i te, które lubią wodę. Niektóre – czerwone anturia, białe skrzydłokwiaty – kwitły. Reszta była zielona. Paprocie proste i kręcone, krzewinki z żyłkowatymi, plamkowatymi, kolorowymi liśćmi, palmy, krzaki, ogromne drzewa rozrastające się bujnie w donicach i delikatne zioła mieszczące się w mojej dziecięcej rączce.
Czasem podczas przechadzek po mieszkaniu miałam wrażenie, że rośliny wyciągają w moim kierunku liście, jakby chciały mnie dotknąć, a te największe, rosnące w lesie za sofą, lubią obejmować siedzące tam osoby albo drapać je znienacka, by nastraszyć.
Na ulicy rosły dwa gwajakowce zasłaniające widok z balkonu i salonu. W porze deszczowej gubiły liście i pokrywały się różowym kwieciem. Ptaszki przeskakiwały z ich koron na balkon; te najodważniejsze, kolibry i tyrany, zaglądały nawet do jadalni. Motyle bez lęku przelatywały dalej, do salonu. W niektóre wieczory do domu wpadał zdezorientowany nietoperz i latał nisko. Mama i ja krzyczałyśmy, a tata chwytał miotłę i stał pośrodku selwy tak długo, aż nietoperz wyleciał.
Popołudniami od strony gór nadciągał rześki wiatr i hulał po Cali. Budził gwajakowce, wpadał przez otwarte okna i potrząsał roślinami znajdującymi się wewnątrz domu, robiąc hałas jak na koncercie. Pod wieczór mama podlewała selwę. Woda wypełniała doniczki, przesiąkała przez ziemię, wylatywała przez dziurki i wypełniała podstawki, szemrząc niczym strumyk.
Uwielbiałam biegać po lesie, głaskana przez rośliny, stawać pośrodku, zamykać oczy i słuchać. Szemrania wody, szeptu wiatru, nerwowych gestów rozedrganych gałęzi. Kochałam wbiegać po schodach i patrzeć na selwę z góry, jakbym stała na skraju przepaści, a schody były popękanym urwiskiem. Na naszą selwę, dziką i gęstą, ścielącą się w dole.
Mama zawsze była w domu. Nie chciała iść w ślady babci. Całe życie mi to powtarzała. Babcia sypiała do południa i nigdy nie wstawała, by wyprawić mamę do szkoły. Popołudniami grała w koleżankami w lulo, więc kiedy mama wracała ze szkoły, w cztery spośród pięciu dni jej nie zastawała. Piątego dnia babcia była w domu tylko dlatego, że tym razem ona przyjmowała koleżanki. Osiem pań siedziało przy stole w jadalni, paliło, chichotało, rzucało karty i zajadało się bułeczkami. Babcia nie obdarzała mamy nawet jednym spojrzeniem.
Pewnego razu w klubie mama podsłuchała, jak jakaś pani pyta babcię, dlaczego nie ma więcej dzieci.
– Daj spokój, dziewczyno – powiedziała babcia. – Gdybym mogła tego uniknąć, jej też bym nie miała.
I obie zaniosły się śmiechem. Mama chwilę wcześniej wyszła z basenu i ociekała wodą. Powiedziała mi, że poczuła się wtedy, jakby rozdarły jej pierś, sięgnęły do środka i wyrwały serce.
Dziadek wracał z pracy wieczorem. Przytulał mamę, łaskotał ją i pytał, jak jej minął dzień. Poza tym opiekowały się nią głównie służące, które babcia zmieniała jak rękawiczki, bo żadna jej nie odpowiadała.
W naszym domu służące też się zmieniały. Yesenia przyjechała z Amazonii. Miała dziewiętnaście lat, proste włosy do pasa i surowe rysy kamiennych posągów z San Agustín. Od pierwszego dnia dobrze się rozumiałyśmy. Moją szkołę dzieliło od naszego domu kilka przecznic. Rano Yesenia mnie odprowadzała, a po lekcjach odbierała. Po drodze opowiadała mi o swojej krainie – o owocach, zwierzętach, rzekach szerszych od najszerszej alei.
– To – mówiła, wskazując Cali – nie jest żadna rzeka, tylko strumyk.
Pewnego dnia poszłyśmy prosto do jej pokoju – klitki przy kuchni z łazieneczką i lufcikiem. Usiadłyśmy na łóżku przodem do siebie. Yesenia nie znała piosenek ani zabaw z klaskaniem, więc próbowałam ją nauczyć mojej ulubionej, tej o lalkach z Paryża. Pękałyśmy ze śmiechu, bo myliła się przy każdym ruchu. Wtedy w drzwiach stanęła mama.
– Claudio, bądź łaskawa iść na górę – powiedziała ze śmiertelną powagą.
– Co się stało?
– Powiedziałam „na górę”.
– Ale my się bawimy.
– Nie każ mi powtarzać.
Spojrzałam na Yesenię. „Rób, co każe”, mówiły jej oczy. Przerwałam zabawę i wyszłam. Mama wzięła z podłogi mój tornister. Poszłyśmy na górę i weszłyśmy do mojego pokoju. Zamknęła drzwi.
– Żebyś mi się z nią więcej nie spoufalała.
– Z Yesenią?
– Z żadną służącą.
– Ale czemu?
– Bo to służąca, dziewczyno.
– I co z tego?
– To, że jak tylko zaczynasz się do nich przywiązywać, odchodzą.
– Yesenia nie ma w Cali nikogo. Może z nami zostać na zawsze.
– Oj, Claudio, nie bądź taka naiwna.
Kilka dni później, kiedy byłam w szkole, Yesenia odeszła bez pożegnania.
Podobno ktoś zadzwonił do niej z Leticii i musiała wracać do rodziny. Tak przynajmniej mówiła mama. Podejrzewałam, że to nieprawda, ale ona powiedziała, że tak i już.
Yesenię zastąpiła Lucila, starsza pani z Cauki, która ani trochę się ze mną nie spoufalała i mieszkała u nas najdłużej.
Rano, kiedy byłam w szkole, mama zajmowała się pracami domowymi – robiła zakupy, załatwiała sprawy, płaciła rachunki. W południe spotykała się z tatą w supermarkecie i razem szli do domu na obiad. Potem on wracał autem do pracy, a ona czekała na mnie w domu.
Po powrocie ze szkoły zastawałam ją czytającą magazyny w łóżku. Lubiła „Hola!”, „Vanidades” i „Cosmopolitana”. Pisali tam o życiu znanych osób i mieli duże kolorowe zdjęcia domów, jachtów i przyjęć. Ja jadłam obiad, a ona przerzucała strony. Ja odrabiałam lekcje – ona przerzucała strony. O czwartej zaczynał się program na jedynym kanale telewizyjnym. Ja oglądałam Ulicę Sezamkową – mama przerzucała strony.
Pewnego razu opowiedziała mi, jak krótko przed maturą czekała na powrót dziadka z pracy, żeby mu powiedzieć, że chce iść na studia. Dziadek zdjął guayaberę, cisnął ją na podłogę i został w samym podkoszulku. Wielki, owłosiony, z okrągłym, ciepłym brzuchem. Jak miś. Spojrzał na nią dziwnym, obcym wzrokiem.
– Będę studiować prawo – ośmieliła się powiedzieć.
Dziadkowi nabrzmiały żyłki na szyi i oznajmił srogo, żeby sobie wybiła to z głowy, bo przyzwoite panienki wychodzą za mąż. Wyobrażałam sobie jego bas dudniący jak megafon i moją młodziutką mamę cofającą się w strachu.
Niecały miesiąc później dziadek dostał zawału i umarł.
Mieliśmy w domowej bibliotece ścianę z rodzinnymi portretami.
Wisiała tam w srebrnej ramce czarno-biała fotografia dziadków ze strony mamy. Wykonano ją w klubie podczas ostatniego sylwestra, który spędzili razem. Wokół spadały serpentyny, a ludzie mieli na głowach papierowe kapelusze i tiary. Roześmiani dziadkowie stali objęci wpół. On wielki, w smokingu i okularach dwuogniskowych, z kieliszkiem w ręce. Włosów nie było widać, ale z innych zdjęć i od mamy wiedziałam, że miał je wszędzie – na rękach, plecach, w nosie, a nawet w uszach. Babcia miała włosy upięte na czubku głowy, elegancką suknię z odkrytymi plecami i papierośnicę w dłoni. Była wysoka i chuda jak wyprostowana dżdżownica. Przy nim wydawała się drobniutka.
Piękna i Bestia, nazywałam ich zawsze w myślach, choć mama broniła swojego taty. Mówiła, że nie był żadną bestią, tylko pluszowym misiem, który raz w życiu się zdenerwował.
Dziadek przez całe życie pracował w dziale handlowym fabryki sprzętu gospodarstwa domowego. Miał poważnych klientów, dobrą płacę i prowizję od każdej transakcji. Po jego śmierci prowizje się skończyły, a emerytura po nim, którą pobierała babcia, była zaledwie ułamkiem pensji.
Babcia i mama musiały sprzedać auto, członkostwo w klubie i dom w San Fernando. Przeniosły się do wynajętego mieszkania w centrum. Zwolniły służące i zatrudniły jedną panią, która przychodziła w dzień. Przestały chodzić do fryzjera i nauczyły się same robić sobie paznokcie i włosy. Babcia za pomocą grzebienia do upinania i mnóstwa lakieru układała sobie bombkę na czubku głowy. Przestała grać w lulo, bo nie było jej stać na przyjmowanie u siebie ośmiu pań, i przerzuciła się na kanastę, do której wystarczyły cztery osoby.
Mama, która właśnie skończyła szkołę, została wolontariuszką w szpitalu dla ubogich San Juan de Dios. Dziadek byłby z tego zadowolony. Nigdy nie widziałam tego szpitala od wewnątrz, ale wyobrażałam sobie, że jest posępny i brudny, po ścianach spływa krew, a w korytarzach jęczą konający pacjenci. Kiedy powiedziałam o tym mamie, wybuchnęła śmiechem i wyjaśniła, że szpital jest przestronny i dobrze oświetlony, ma białe ściany i wewnętrzne ogrody. Założono go w osiemnastym wieku i jest prowadzony przez siostry zakonne, które bardzo o niego dbają.
Tam mama poznała tatę.
Portret dziadków ze strony ojca był owalny, w ażurowej ramce z brązu. Gdy porównało się go z portretami rodziny mamy, można było odnieść wrażenie, że rodzice taty żyli we wcześniejszej epoce, którą w dzieciństwie widziałam w równie ciemnych barwach jak te użyte do uwiecznienia ich wizerunku.
Był to obraz olejny wykonany w dniu ślubu na podstawie zdjęcia z pracowni fotograficznej, z brązowym tłem i ciemnymi detalami. Jedynym jasnym akcentem była siedemnastoletnia panna młoda. Siedziała na drewnianym krześle w sukni, która zakrywała ją od szyi po buty. Miała na sobie mantylę, uśmiechała się skromnie i trzymała w rękach różaniec. Wyglądała, jakby szła do bierzmowania, a pan młody, który stał z ręką na jej ramieniu, mógłby być jej ojcem. Wychudzony, łysy, w szarym garniturze i grubych okularach.
Babcia, ta dziewczyna ze zdjęcia, nie dożyła nawet dwudziestki. Zmarła przy narodzinach mojego taty. Mieszkali na plantacji kawy należącej do dziadka, który po tym wszystkim wyjechał do Cali. Pewnie go to złamało, myślałam. Wpadł w rozpacz i nie mógł się nikim opiekować. Zostawił noworodka i moją ciocię Amelię, która miała wtedy dwa lata, pod opieką siostry zmarłej żony.
Ciocia Amelia i mój tata wychowali się na plantacji. Gdy byli w odpowiednim wieku, ciotka zapisała ich do lokalnej szkoły, do której chodzili razem z dziećmi chłopów i robotników. Kiedy w drugiej klasie zaczęły ich cisnąć buty, ciotka obcięła ich czubki nożem i od tej pory dzieci chodziły do szkoły z wystającymi z dziury palcami.
– Byliście biedni? – zapytałam ciocię Amelię, która opowiedziała mi tę historię.
– A skąd. Plantacja dobrze prosperowała.
– To dlaczego nie kupili wam nowych butów?
– Bo ja wiem? – Urwała na chwilę. – Tata nigdy nas nie odwiedzał – dodała.
– Pewnie było mu smutno po śmierci mamy.
– Pewnie tak.
Ich ciotka zachorowała. Lekarze nie mogli nic dla niej zrobić, a kiedy umarła, dzieci wysłano do ojca, do Cali. Ojciec sprzedał plantację i otworzył supermarket.
Ciocia i tata mieszkali z dziadkiem do dorosłości. Miał rozedmę płuc, bo wypalał dwie paczki papierosów dziennie, i umarł na długo przed moimi narodzinami. Wtedy odziedziczyli supermarket.
Ciocia Amelia była na bieżąco ze wszystkim, co się tam działo, ale nie chodziła do pracy. Siedziała w tunice w swoim mieszkaniu, paliła papierosy, a po południu wypijała kieliszek wina. Miała tuniki w najróżniejszych stylach i kolorach. Meksykańskie, z Guajiry, indyjskie, z hipisowskimi wzorami i haftami z Cartago.
Ilekroć zbliżały się jej urodziny albo Boże Narodzenie, mama narzekała, że nie wie, co jej kupić w prezencie. W końcu kupowała tunikę. Ciocia przyjmowała ją z entuzjazmem, który wyglądał na autentyczny. Mówiła, że jest zachwycona. Że akurat takiej nie miała albo że tego koloru jej brakowało.
Tata zarządzał supermarketem. Nigdy nie brał wolnego. Odpoczywał w niedziele i święta, kiedy sklep był zamknięty. Przychodził do pracy jako pierwszy, a wychodził jako ostatni. Czasem odbierał spóźnione dostawy w środku nocy. W soboty po zamknięciu marketu jeździł do szpitala San Juan de Dios z darami dla chorych.
Pewnego razu, gdy przyjechał, w spiżarni akurat była mama. Robiła miejsce na nowy towar. Nie zwróciła na tatę uwagi, za to on był pod takim wrażeniem, że zapytał siostry przełożonej, co to za dziewczyna. Mama opowiadała mi potem, że siostra była gruba i niziutka, więc wyobrażałam ją sobie jako pieniek ściętego drzewa w brązowym habicie rozszerzającym się ku dołowi.
– To nowa wolontariuszka – poinformowała mojego tatę. – Na imię ma Claudia.
Oboje z tatą spojrzeli na mamę.
– I jest panienką – dodała siostra.
Może to go ośmieliło. Zaczekał, aż mama skończy zmianę, po czym podszedł do niej, przedstawił się i zaproponował, że odwiezie ją do domu. Dziewiętnastoletnia dziewczyna omiotła go wzrokiem od stóp do głów.
– Dziękuję, nie trzeba – powiedziała na widok czterdziestolatka.
Tata nie dawał za wygraną. Przyjeżdżał do szpitala z bombonierami, pistacjami i różnymi słodkościami kupowanymi w sklepie La Cristalina, gdzie sprzedawano produkty z importu. Mama jednak nie przyjmowała prezentów.
– Jorge – zapytała któregoś dnia – czy to się panu nigdy nie znudzi?
– Nie.
Zaśmiała się.
– Przyniosłem pani duńskie ciasteczka maślane.
Wyciągnął w jej stronę dużą puszkę. Mama nie mogła się oprzeć. Chwyciła ją.
– Czy dziś pozwoli mi się pani odwieźć do domu?
Tym razem nie miała siły odmówić.
Babci spodobał się ten dżentelmen. Miał dobry rodowód i wykazywał się chrześcijańską dobroczynnością, ofiarowując szpitalowi dary.
– Jest stary – powiedziała mama.
– Nie mówiłaś przypadkiem, że lubisz starszych?
Mama rzeczywiście nie znosiła chłopców w swoim wieku. Uważała ich za głupków, którzy całymi dniami tylko skaczą na główkę do klubowego basenu.
– Ale nie aż tak starych – stwierdziła.
Babcia przewróciła oczami.
– Oj, Claudio, Claudio. Kto cię w ogóle zrozumie?
W poniedziałek po powrocie ze szpitala mama zastała w domu panie od kanasty spowite kłębami dymu papierosowego i pałaszujące duńskie ciasteczka maślane. Cztery gospodynie domowe z wielkimi fryzurami przypominającymi balony tasowały i rzucały na stół karty dłońmi z długimi, wymalowanymi paznokciami.
Opowiadała, że było potwornie gorąco, a ja wyobraziłam sobie jeden z tych dni w Cali, kiedy upał dosłownie cię dusi. Panie wskazały jej krzesło. Usiadła. Aída de Solanilla wzięła ciasteczko i rozkoszowała się jego smakiem.
– Czterdziestoletni mężczyzna – oznajmiła po przełknięciu – nie jest stary, tylko w kwiecie wieku.
– Dzieli nas dwadzieścia jeden lat – zauważyła mama.
Solita de Vélez, która miała fioletowe paznokcie i fałszywy pieprzyk namalowany nad ustami, zdusiła papierosa w popielniczce pełnej petów ze śladami szminki.
– Tym lepiej – zawyrokowała.
Powiedziała, że sama ma męża starszego o osiemnaście lat, Lola de Aparicio – o dwadzieścia, a Miti de Villalobos, której akurat nie było, o dwadzieścia pięć, i wszystkie trzy mogą zaświadczyć, że ich małżeństwa są najlepsze, jakie tylko być mogą, lepsze nawet niż w przypadku równolatków, którzy są młodzi i zwariowani.
Wszystkie panie wbiły wzrok w moją mamę.
– Ten facet ma okulary jak denka od butelki, jest łysy, niziutki i za chudy! – oponowała.
– Jest bardzo elegancki – nie zgodziła się Aída de Solanilla. – Często widuję go w supermarkecie. Nosi markowe i dobrze wyprasowane ubrania.
Temu mama nie mogła zaprzeczyć.
– Prawie nic nie mówi – próbowała dalej.
– Och, dziewczyno! – Lola de Aparicio rozłożyła swój hiszpański wachlarz. – Nie możesz przez całe życie szukać wad u każdego mężczyzny, jakiego spotykasz, bo w końcu zostaniesz sama.
Babcia i pozostałe panie przytaknęły, patrząc na mamę. Wyobraziłam sobie tamten upał, dławiący niczym sznur.
W czasach mamy koszty ślubu pokrywali zwykle rodzice panny młodej, ale ku wielkiej uldze i radości babci mój tata nie zgodził się, by zapłaciła choćby peso, i pozwolił mamie zaplanować wszystko według swojego widzimisię.
Mama nie chciała wesela. Nie chciała nic oprócz ceremonii w kościele. Wybrała białą suknię, niekoniecznie typowo ślubną – do kolan, bez welonu ani ozdób – a włosy upięła w skromny kok upiększony grzebykiem z kwiatuszkami. Tata w marynarce wyglądał kropka w kropkę jak jego ojciec, tylko starszy i bardziej łysy.
Zdjęcie rodziców na ścianie biblioteki było czarno-białe, umieszczone w drewnianej ramce. W głębi ksiądz, ołtarz i Jezus, a na pierwszym planie państwo młodzi zwróceni twarzami do siebie podczas wymiany obrączek. On uśmiechał się promiennie. Ona, ze spuszczonym wzrokiem, wydawała się smutna, ale tak naprawdę była po prostu skupiona na zakładaniu mu obrączki.
Piętnaście dni później babcia umarła na wylew krwi do mózgu.
Początkowo nowożeńcy mieszkali w wynajętym mieszkaniu. Ale dom dziadka, który był za duży dla cioci Amelii, został sprzedany, a za otrzymane pieniądze kupili dwa mieszkania: jedno dla cioci, położone u stóp góry, w Portada al Mar, o kilka przecznic od supermarketu, na skraju historycznej dzielnicy ze starymi rezydencjami i nowoczesnymi budynkami, a drugie dla moich rodziców – bardzo blisko, w bliźniaczej okolicy po przeciwnej stronie rzeki.
Poprzedni właściciele mieszkania rodziców zostawili na balkonie zapomnianą roślinę – zielistkę o dużych liściach z białymi paskami na brzegach. Miały zbrązowiałe końcówki i wyblakłe kolory. W San Fernando, zanim zmarł dziadek, a babcia i mama musiały zmienić swoje życie, babcia hodowała kilka podobnych roślin. Mama zaopiekowała się nimi, gdy jeszcze była w żałobie po dziadkach.
Jadalnię od balkonu oddzielały składane oszklone drzwi w drewnianych ramach. Mama zabrała zielistkę do domu. Podlała ją i przesadziła do większej doniczki z nową ziemią. Nigdy wcześniej nie opiekowała się żywą istotą, więc uradował ją widok odżywającej rośliny.
Od doñi Imeldy, kasjerki z supermarketu, dostała odnóżkę monstery. Zasadziła ją w glinianej doniczce i postawiła na stoliku pośrodku pokoju. Roślina rozrosła się tak bardzo, że sięgała liśćmi do podłogi. Wtedy tata przyniósł mamie niekropień, a ciocia Amelia podarowała jej na urodziny melię.
I tak krok po kroku mieszkanie wypełniało się roślinami, aż przeobraziło się w selwę. Zawsze uważałam, że ta selwa to odrodzeni bliscy, których wskrzesiła mama.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Los abismos
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz Korekta: Małgorzata Lach Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © Ico Maker, © stonepic / Stock.Adobe.com
Copyright © 2021, Pilar Quintana
Copyright © 2021, Penguin Random House Grupo Editorial, S.A.U.
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Iwona Michałowska-Gabrych, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-651-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska