Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie jest magiczne pod warunkiem, że będziemy w to wierzyć i otworzymy się na cuda, które dla każdego z nas są już przygotowane.
Rozalia dzieli swój czas pomiędzy pracę, a klinikę, gdzie jej mąż od trzech lat leży w śpiączce. Tuż przed świętami przyjaciel robi jej prezent i wysyła ją na daleką Islandię, żeby odpoczęła i zregenerowała siły. Rozalia trafia do domu Unnur, z którą się zaprzyjaźnia. Poznaje tam nie tylko Bjarmiego, jej syna, ale przede wszystkim odnajduje samą siebie. Za namową nowych przyjaciół spędza z nimi rodzinne Boże Narodzenie, chyba pierwsze takie w jej życiu.
I właśnie wtedy, otulona świąteczną magią, dostaje wiadomość z Polski…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Copyright © Nika Kardasz
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Katarzyna Dubois
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN
978-83-67867-53-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Dla wszystkich, którzy popełnili w życiu złe decyzje.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej historii
zrozumiecie, że takowe nie istnieją.
Każda z nich doprowadzi Was do konkretnego miejsca.
Pytanie, czy to te miejsce, w którym chcielibyście być?
PROLOG
Kochanie, powiedz mi, jak się tu znaleźliśmy?
Podjęłam w życiu wiele złych decyzji. Pierwsza dotyczyła mojego imienia. Dopiero w szkole podstawowej zorientowałam się, że coś jest z nim nie tak. „Rozalia? Jak ta stara baba z warzywniaka na rogu? Ha, ha, ha!”Kiedy najniegrzeczniejszy chłopak w klasie wykrzyczał to zdanie, niemal opluwając się ze śmiechu, popatrzyłam na niego zdziwionym wzrokiem, po czym wróciłam do malowania szlaczków w zeszycie. Nie rozumiałam, co go tak rozśmieszyło, tym bardziej że pani Rozalia z warzywniaka była dla mnie jak babcia, która zmarła, zanim przyszłam na świat (wiedziałam o niej tylko tyle, że też nazywała się Rozalia). Koszmar zaczął się na drugi dzień, kiedy na mój widok śmiał się już nie tylko Pawełek, a cała klasa. Rozpłakałam się dopiero w domu, krzycząc przez łzy do mamy, jak mogła wybrać mi tak brzydkie imię! „Rozalio, sama je sobie wybrałaś”– odpowiadała za każdym razem, kiedy wściekałam się na te kilka liter, które miały być tylko moim imieniem, a w rzeczywistości były jak szpilki wbijane przez innych w moje serce. „Chciałam nazwać cię Julia, ale twój ojciec upierał się, żeby dać ci imię po babci. Kilka dni chodziłam z tym dylematem. Raz zwracaliśmy się do ciebie Julia, następnego dnia Rozalia. Byłaś o wiele spokojniejsza w dni „Rozaliowe”, a twoje usta układały się w coś na kształt uśmiechu, kiedy słyszałaś to imię. Stwierdziliśmy z ojcem, że skoro tak ci się podoba, to niech tak zostanie”.
Czy gdybym była Julią moje życie potoczyłoby się inaczej? Czy Julia podejmowałaby lepsze decyzje? Nigdy nie dowiem się tego.
Wiercę się na wąskim drewnianym krześle. Mogłam poprosić pielęgniarkę o coś wygodniejszego. Mogłam przynieść sobie poduszkę. Mogłam przysunąć fotel spod ściany. Mogłam… Ale moja podświadomość chciała cierpieć. Tak jak Piotr.
Zamykam oczy i próbuję wyłączyć resztę zmysłów. Pozwalam porwać się myślom, byle znaleźć się jak najdalej od tego smutnego miejsca.
Wszystko przez złe decyzje Rozalii Rułki.
W liceum problem z imieniem rozwiązał się sam, kiedy pierwszego dnia usiadłam w ławce z dziewczyną, która właśnie przeprowadziła się ze Stanów i łatwiej było jej mówić do mnie Rose. Spodobało mi się. „Nazywam się Rozalia, ale proszę mówić mi Rose” – to zdanie zostało ze mną do dziś.
Niestety Rose też miała problem z podejmowaniem decyzji. Nie kochała liczb, jak rodzice. Jej miłością był aparat, klisza i zdjęcia. Mimo to wybrała klasę matematyczną zamiast artystycznej, studia ekonomiczne zamiast fotograficznych, pracę w biurze rachunkowym rodziców zamiast pasji i wolności. Firma jest jedną z najlepszych na rynku.
Mój umysł pęka z dumy, ale serce milczy, nie drży z ekscytacji i nie płacze ze szczęścia. To był zły wybór.
Tak jak i każdy chłopak, na którego spojrzałam, obdarzyłam uwagą, a po czasie wpuściłam do łóżka, licząc, że może coś przeoczyłam i tam wybuchną jakieś fajerwerki.
Nie wybuchały.
Może Julia miałaby więcej szczęścia w miłości? A może to opowieści pani Rozalii były przekłamane? Nawet będąc na studiach, przychodziłam do jej warzywniaka. Spędziłam wiele popołudni na zapleczu, podjadając czerwcowe truskawki i słuchając jej rad.
„Mężczyzna, moje kochanie, ma nie tylko zaczarować twoje ciało. To za mało. On ma dotknąć twojego serca. A do tego wystarczy jedno spojrzenie. Oczy, moje kochanie. Oczy są najważniejsze. To przez nie przenikają prawdziwe słowa. Nie usłyszysz ich, ale jeśli je poczujesz, to wiedz, że znalazłaś mężczyznę, na którego czekałaś całe życie”.
„Jak to? Nie rozumiem”.
„I nawet nie próbuj tego zrozumieć. Wystarczy, że poczujesz i będziesz wiedzieć. Logika nie jest ci do tego potrzebna. Nasz umysł nie jest w stanie objąć rozumem prawdziwego uczucia”.
Czyjś głos przegania wspomnienia. Przestraszona otwieram oczy, ale wokół mnie nie ma żywej duszy. Tylko ja i Piotr – mężczyzna, który był świadkiem wszystkich moich złych decyzji.
Jak zwykle najpierw spoglądam na jego klatkę piersiową, czy się porusza, a potem na oczy. Nadal są zamknięte. Zamykam też swoje, ale spóźniam się parę sekund i nie udaje mi się złapać łzy. W grudniu często się to zdarza. To przez rocznicę ślubu, którą niedługo pokaże kalendarz.
Wracam do wyliczania swoich złych wyborów: imię, matematyka, pokój w akademiku – szukałam w nim schronienia przed apodyktyczną matką, a okazał się jeszcze gorszym polem minowym. Niewierny Mateusz, dwulicowa Kamila, zakochany w sobie Fabian, humorzasty Oliwier. I przy tych wszystkich nieszczęściach Piotr – pocieszający, ścierający łzy, rozśmieszający mnie aż do bólu wszystkich mięśni brzucha. Tak daleko jak sięga moja pamięć, on zawsze był.
Naszych rodziców połączyła firma, a nas przyjaźń. Czasem bardziej intensywniejsza, czasem mniej. I chociaż nikt nie powiedział tego na głos, wiedzieliśmy, że w pewnym momencie życia spotkamy się w tym samym miejscu, w firmie, która była marzeniem naszych rodziców, a niekoniecznie naszym. Moim na pewno nie. Ku zaskoczeniu wszystkich, nasze ścieżki – moja i Piotra – zbiegły się o wiele bardziej.
Dotykam palcami jedynego pierścionka na mojej dłoni i okręcam go wokół palca. Zawsze, kiedy tak robię, dogania mnie myśl, czy to była dobra decyzja? Rozchylam lekko powieki i spoglądam na śpiącego Piotra. Jak tu się znaleźliśmy?
Pomimo przemożnego smutku moje wargi układają się w uśmiech na wspomnienie tamtej wigilijnej nocy, kiedy to winem i lodami leczyłam się po kolejnym rozstaniu.
Najpierw wściekałam się na swoją naiwność, potem na męskie ego, a na koniec jak zwykle wszystko sprowadzało się do pani Rozalii z warzywniaka, która naopowiadała mi głupot o miłości. Około północy pukanie do drzwi przerwało moje gorzkie żale. Za drzwiami stał Piotr z winem i złamanym sercem. Pamiętam do dziś, że zamiast łez na policzkach miał płatki śniegu.
– Znowu? – spytał, dotykając mojego opuchniętego od płaczu policzka.
Powoli pokiwałam głową.
– A ty? – szepnęłam.
– Zgadnij.
Jego usta się uśmiechnęły. Oczy już nie. Po tym wiedziałam, że jego serce też było w ruinie.
Podjęłam kolejną decyzję. Złapałam jego dłoń, która nadal gładziła mój policzek, i wpuściłam go do środka. Nie tylko do mieszkania. Zaprosiłam go – choć chyba bardziej pasuje tu słowo zaciągnęłam – do swojej sypialni, łóżka i serca by mógł się na chwilę ogrzać. Przyjemny seks podniósł nas trochę na duchu. Kolejne świąteczne dni wyglądały podobnie. Za dnia spacerowaliśmy po śniegu, a nocą rozgrzewaliśmy się winem, orgazmem i kojącą muzyką. Czas się zatrzymał – jak zwykle w święta – i ruszył, kiedy słońce obudziło nas trzeciego dnia. Love story dobiegła końca. Musieliśmy wrócić do obowiązków, do firmy którą wspólnie prowadziliśmy, i dalszych poszukiwań miłości.
– Mam pomysł, Rose – powiedział tego poranka Piotr i zastygł z ręką na klamce. – Być może najgłupszy na świecie, ale…
Odwrócił się w moją stronę i jakby nigdy nic zapytał:
– Wyjdziesz za mnie?
Zdębiałam. Szaleństwo w jego oczach boleśnie spowalniało bicie mojego serca. Po chwili Piotr się roześmiał. Ja jednak nie potrafiłam.
– To nie jest śmieszne! – Uderzyłam go futrzanymi rękawiczkami w twardy tors. – Już się bałam, że…
– Że się zakochałem? – Zaśmiał się jeszcze głośniej. – Nie, Rose. Ale co, jeżeli będzie to najlepsze rozwiązanie?
Moja lwia zmarszczka z minuty na minutę tylko się pogłębiała.
Piotr złapał mnie za rękę i zamiast wyjść przez drzwi, zaprowadził mnie z powrotem do salonu i posadził na sofie. Sam usiadł obok i przez chwilę mi się przyglądał.
– Tak, Rose. To będzie dobra decyzja – powiedział kolejne niezrozumiałe dla mnie zdanie.
– Piotr, lepiej zacznij się tłumaczyć, bo na razie myślę, że oszalałeś i jestem bliska wołania o pomoc.
– Zobacz. – Z koszyczka na bibeloty wyciągnął dwie białe kostki do gry. – Ani mnie, ani tobie nie wychodzi znalezienie miłości, o jakiej mówiła pani Rozalia. Proponuję, żebyśmy oboje rzucili kostką. Liczba, która wypadnie, będzie końcem poszukiwań. Jeżeli do tego czasu nie ułożymy sobie życia, przyjdę do ciebie z winem tak jak trzy dni temu i zostanę na zawsze.
Czekam na śmiech, ale jego mina jest poważna.
– Piotr, znam cię całe życie, a to najgłupszy pomysł, jaki od ciebie usłyszałam.
– Wiem, Rose. Ale może właśnie o to chodzi. Oboje pracujemy w poważanej firmie, wszędzie tylko liczby, forsa, krawaty, żakiety, szpilki, mankiety, kontrakty, fuzje. Kurwa, dość! Pora zabawić się z życiem, Rose. Zrobić coś szalonego, mało rozważnego, coś śmiesznego, nielogicznego. Coś…
– Dobra. Daj kostkę.
– Oszalałaś, Rose? – powiedział i odsunął ode mnie rękę z kostką.
– Oszalałam, bo zgodziłam się na twoją niedorzeczną propozycję?
– Byłem pewny, że mnie powstrzymasz.
– Nie, bo powoli nie mam siły szukać i czekać na księcia z bajki pani Rozalii.
Chwila milczenia, ale tylko chwila. Potem Piotr wręcza mi kostkę. Chyba jestem odważniejsza, bo robię krok do przodu i rzucam pierwsza. Nie kieruje mną podekscytowanie, raczej zmęczenie, o którym przypomniał mi Piotr. Tak, jestem zmęczona, potwornie zmęczona i rozczarowana. Zatapiam się w tych uczuciach, czekając na jego rzut. Ponaglam go, kiedy orientuję się, że beznadziejność pochłonęła mnie zbyt mocno. Niech już rzuci tą kostką, żebym wiedziała, ile lat muszę jeszcze taplać się w błocie swoich złych wyborów.
Otwieram oczy, słysząc dźwięk przypominający turlanie.
Następne minuty spędziliśmy w ciszy. Siedzieliśmy w zimowych płaszczach opatuleni szalikami i czapkami i zamiast być w drodze do pracy wpatrywaliśmy się w dwie cyfry.
Trzydzieści trzy. Tam jest nasza meta.
Pięć lat później znowu padał śnieg, a ja siedziałam w fotelu przed choinką, przykryta mięciutkim kocem. Delikatny jazz i grzane wino z moim ulubionym cynamonem dodawały mi otuchy. Około północy usłyszałam pukanie.
– Rose, nie mamy czasu! – krzyczał Piotr zza drzwi, a ja stałam przed nimi i przed kolejną decyzją. Otworzyć czy nie?
– Rose? Jesteś tam?
Odwróciłam się na chwilę w stronę salonu. Było w nim pusto i zimno… Podobnie, jak w moim sercu.
– Otwieram – powiedziałam i już po chwili patrzyłam na roześmianą twarz Piotra.
W jednej ręce trzymał wino, w drugiej białą kopertę. Panikę poczułam w momencie, kiedy spojrzałam niżej, na małą walizkę. Nie mogła być czyjaś, musiała być jego.
– Pakuj się! – powiedział i wszedł do środka.
– Oszalałeś? Po co?
– Oszalałem już pięć lat temu, kiedy rzuciłem kostką. Teraz tylko wypełniam przeznaczenie.
– Gdzie jedziemy?
– Do Vegas. Na nasz ślub.
– Ale… już?
– Trzydzieści trzy, pamiętasz?
Jak mogłabym zapomnieć. Wpatruję się w pierścionek, który założył mi Piotr w jednej z kapliczek przy bulwarze w Las Vegas Strip. Miałam wtedy na sobie przesłodką różową sukienkę (chociaż nie przepadałam za tym kolorem), a Piotr ubrał się w zielono-fioletowy garnitur. Wyglądaliśmy niedorzecznie, czyli odpowiednio do sytuacji. Naszym świadkiem był chłopak rozwożący pizzę i pokojówka z hotelu, która akurat wracała z nocnej zmiany.
Śmieję się przez łzy. Nasze małżeństwo było dobre. Znaliśmy się całe życie, niczym nie mogliśmy się zaskoczyć, niczym rozczarować i na swój sposób się kochaliśmy (mam wrażenie, że od zawsze). Byłam przy Piotrze szczęśliwa, nawet bez fajerwerków, o których mówiła świętej pamięci pani Rozalia z warzywniaka. Zrozumiałam, że miłość może mieć różne oblicza.
Nadszedł jednak dzień, kiedy bańka szczęścia prysła i dogoniła mnie kolejna zła decyzja. Były święta, niestety nie białe. Mimo to miałam ochotę pójść na spacer, ale Piotra bolała głowa. Ja namówiłam go na tabletkę przeciwbólową, a on mnie na samotne wyjście.
Mogłam wtedy nie pójść na ten spacer, mogłam nie wciskać mu tej głupiej pigułki, mogłam nie lecieć do Vegas i nie rzucać kośćmi. Mogłam dalej spędzać święta sama, zalewając serce winem. Może wtedy Piotr wiódłby normalne życie, kochał swoją żonę, dzieci… Może wtedy nie zadławiłby się tabletką i nie zapadł w śpiączkę.
Może.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ja cię kocham, a ty śpisz
– Wpadłam tylko na chwilę – mówię zamiast „dzień dobry”.
Odkładam torby z prezentami tuż przy drzwiach i całuję Piotra w policzek. Chociaż w pomieszczeniu jest ciepło, podciągam mu pościel pod samą szyję, tak jak najbardziej lubi. Sara – nowa opiekunka – często o tym zapomina.
Zjeżdżam wzrokiem w dół po nieruchomym ciele i rozglądam się po pomieszczeniu. To już mój nawyk. Sprawdzam, czy niczego mu nie brakuje i czy dobrze mu się śpi. Dziś robię to w ekspresowym tempie.
– Pewnie zastanawiasz się, dokąd się tak spieszę.
Szukam w torebce nowej płyty. Moje uszy nie przyjmą więcej rocka.
– Wigilia firmowa. Mówi ci to coś? Zaraz, przecież to był twój pomysł! Wiedziałeś, że nie lubię świąt, ale uparcie chciałeś to zmienić. – Z płytą w jednej ręce zaczynam wymachiwać rękami. – I wiesz co? Przez chwilę ci się udało, dopóki nie zostawiłeś mnie na lodzie! Zamiast barszczu będzie wino, a zamiast pierogów… nic.
Mało delikatnie wkładam do odtwarzacza płytę, dopiero co kupioną w księgarni.
– Teraz będziesz słuchać jazzu, tak jak ja każdego wieczora w tym miesiącu.
Po kilku pierwszych taktach czuję, jak zalewa mnie fala spokoju. Siadam na niewygodnym krześle i chowam twarz w dłoniach. Dopiero po paru głębokich oddechach jestem w stanie spojrzeć Piotrowi w twarz.
– Przepraszam. Po prostu… Zresztą sam wiesz. Znasz mnie najlepiej. Grudzień jest najcięższym miesiącem w roku. W tej kwestii nadal nic się nie zmieniło. Ale przepraszam, że krzyczałam. – Chwytam jego ciepłą dłoń i przykładam do ust, całując delikatnie. – Gdziekolwiek teraz jesteś, mam nadzieję, że śmiejesz się z tej sytuacji. Zawsze umiałeś obracać w żart moje wkurwienie. Brakuje mi tego. I tego jak… – urywam, porwana przez wspomnienia.
Wstaję, kiedy łzy są blisko. Obiecałam sobie nie być miękką kluchą. Przynajmniej nie przy nim.
– Tak, więc dzisiaj wigilia, chociaż dopiero szósty grudnia. Olek wybrał datę, później wszyscy się rozjeżdżają. Zgodziłam się, bo… ty też byś się zgodził.
Uśmiecham się do niego i pozwalam swoim palcom zginąć w gąszczu jego brody. Unerwione opuszki wysyłają sygnał do mózgu, że wyczuwają mężczyznę. Wszystko w moim ciele się spina. To bardzo niebezpieczna przyjemność, ale nauczyłam się rozpoznawać granicę i kiedy do niej dochodzę, od razu odsuwam rękę. Pod powiekami zbiera mi się więcej łez. Jeszcze chwila… Nie, wystarczy. Zabieram dłoń i staję prosto, jak żołnierz, który nie może się złamać, chociaż wszystko w środku jest miękkie i rozlazłe.
– No to idę. Sztucznie się pouśmiecham, a wieczorem wino wynagrodzi mi te męki. I nie bój się, nie zostałam alkoholiczką. Piję tylko w grudniu.
Wyobrażam sobie, jak mój kiepski żart rozciąga jego usta w uśmiechu i na jedną chwilę zapominam, że od trzech lat nie poruszył się w nim ani jeden mięsień.
– Do jutra – mówię i wychodzę, a raczej odmaszerowuję.
Piotr już chyba przyzwyczaił się do moich grudniowych emocji, a przez to krótszych wizyt.
Jeszcze przez kilkanaście minut chodzę po klinice i rozdaję personelowi czekoladki w kształcie bałwanków, mikołajków i reniferów. Niech osłodzą im dzień, bo mi już nic nie pomoże. Uśmiecham się, chociaż chce mi się wyć. Próbuję wytrwać do końca, do ostatnich drzwi.
Kiedy przez nie przechodzę, żołnierz znika. Ściąga mundur, hełm, odkłada broń. Na chwilę staję się kluchą, dezerterem. Opieram się o ścianę budynku w najmniej widocznym miejscu i drżącymi dłońmi odpalam papierosa. Gdyby Piotr dowiedział się, co teraz robię, wyrzuciłby mnie z domu. Nawet pani Rozalia z warzywniaka przestrzegała przed całowaniem się z popielniczką. Ale spokojnie. To tylko moja grudniowa słabość. Poza tym w pobliżu nie ma ani jemioły, ani nikogo kto zechciałby skosztować moich ust. Jedyna osoba, która mogłaby to zrobić, śpi od trzech lat.
Kucam, palę i ryczę. Mam w sobie wiele łez z jedenastu miesięcy. Mniej więcej przez tyle czasu udaje mi się być twardzielką. Wolę biec i działać jak nakręcona, niż zatrzymywać się pod koniec roku na refleksje. Unikam jakichkolwiek podsumowań i postanowień. To zmusza mnie do spojrzenia wstecz, a to zbyt przerażające. Najchętniej wzięłabym przykład z Piotra i na ten jeden miesiąc zapadłabym w zimowy sen. Byłabym samolubna tak jak on. To pierwsza rzecz, jaką wygarnę mu, kiedy w końcu się obudzi. Wzięliśmy ślub nie po to, żebym sama walczyła z życiem. Plan był inny. Mieliśmy razem nim się bawić.
Zmarznięte dłonie błagają o trochę ciepła. Szybko dopalam papierosa, ocieram łzy i idę w stronę samochodu. Brodzę w białym śniegu, który spadł kilka dni temu. Według prognoz przyszedł tylko na chwilę. Niedobrze. Śnieg sprawia, że grudzień jest znośniejszy. Kojarzy mi się z beztroskim dzieciństwem, jego biel rozświetla szarość moich dni.
Wsiadam do samochodu, włączam ogrzewanie i przyglądam się własnej twarzy we wstecznym lusterku. Czarny tusz z rzęs przedostał się na policzki. Świetnie. Teraz na pewno się spóźnię. W grudniu nigdy się nie malowałam. Ze względu na nagłe wybuchy płaczu. Łudziłam się, że może wytrzymam jeden dzień i z okazji wigilii, oprócz tuszu do rzęs, pokusiłam się jeszcze o cień, kredkę, róż, puder i czerwoną szminkę. Chciałam przechytrzyć smutek i ukryć go za perfekcyjnym makijażem. Niestety i tak jakimś cudem wydostał się na zewnątrz i zmasakrował mi twarz. Mogłam odwiedzić Piotra dopiero po wigilii, mogłam go nie dotykać, mogłam nie płakać, mogłam przyjść jutro. Ale nazywam się Rozalia Rułka i nie potrafię podejmować rozsądnych decyzji.
Sytuacja robi się jeszcze bardziej dramatyczna, kiedy z głośnika mówi do mnie Piotr, a raczej śpiewa specjalnie dla mnie. Piotr, nieważne, że Cugowski, to nadal Piotr. Może głos ma inny, ale słowa są jak najbardziej trafne, jakby napisane wprost dla mnie. Mam popsute radio i tylko jedną stację. Jedynie przycisk „off” może mnie uratować przed jeszcze większym załamaniem. Zatrzymuję dłoń przed wyłącznikiem, opuszczam ją i słucham. Niech na mnie nawrzeszczy, niech mi przypomni, niech przegoni kluchę.
Miałaś nie płakać, miałaś być twarda
Co z tobą jest?
Miałaś nie tęsknić, miałaś już nie śnić
Zapomnieć mnie
Miałaś nie płakać, świat poukładać
Żeby miał sens
Łatwo mówi się…[1].
Ostatni wers śpiewamy razem. Zamykam oczy i wykrzykuję go kilka razy. Wypuszczam ostatnie łzy, żegnam kluchę i próbuję z powrotem włożyć mundur i kask, znowu być żołnierzem. Tego wymaga ode mnie Piotr. I życie. Szukam w torebce czegokolwiek, co mogłoby uratować sytuację, chociaż wiem, że znajdę w niej tylko chusteczki nawilżające. Przez kolejne minuty zmazuję moją maskę ochronną. Trudno. Najwyżej będę siedzieć z opuszczoną głową i udawać większe zainteresowanie jedzeniem na talerzu niż rozmową z ludźmi.
Kiedy jestem już czysta, próbuję obiektywnie ocenić, czy nadaję się do ludzi, czy lepiej schować się w norze. Twarz nieco poczerwieniała od tarcia chusteczką, ale poza tym chyba nie ma do czego się przyczepić. Mama dała mi dobre geny. Chociaż mam trzydzieści osiem lat, podobno wyglądam na mniej. Zmarszczki wokół oczu są raczej delikatne. Siwe włosy giną w gąszczu brązowych loków. Ten nieład na głowie też odziedziczyłam po mamie. Był czas, kiedy próbowałam nad nim zapanować, ale jak ujarzmić milion krótkich sprężynek? W końcu pogodziłam się, że wyglądam jak baran. Piotr pocieszał mnie, że z dołeczkami w policzkach przypominam bardzo urocze zwierzę. Problemem są tylko duże oczy o najsmutniejszym kolorze świata. Kiedyś były niebieskie, dziś raczej szare i lekko poczerwieniałe od płaczu. Chyba lepiej będzie nikogo nimi nie straszyć.
Odpalam samochód i dzwonię do Olka.
– Rose, jedziesz już? – W samochodzie rozlega się jego przyjemny głos, który działa na mnie podobnie jak łagodne dźwięki jazzu. – Za ile będziesz?
– Nie będę – mówię prosto z mostu. – Nie mogę, Olek. Zmazał mi się cały makijaż i wyglądam… naprawdę źle. – Używam subtelniejszych słów, pamiętając, że słownik Olka nie zawiera wulgaryzmów. – Lepiej wam będzie beze mnie. Wytłumacz mnie jakoś.
– Rozumiem, czyli dezercja. – Uderza tym słowem w honor mojego żołnierza, którym ostatnio tylko bywam. – A co powiedziałby na to Piotr?
– Tak się składa, że nic! – Nienawidzę, kiedy zadaje mi to pytanie. – Ma w dupie mnie, was, święta i smacznie sobie śpi.
– Pytam poważnie, Rose.
Cały Olek. Jest tak samo uparty jak Piotr. Pewnie przez to, że od wielu lat był jego prawą ręką, a przy tym najlepszym przyjacielem.
– Co powiedziałby Piotr? – Nie przestaje mnie gnębić.
„Nie bądź miękką dupą” – tak by mi powiedział. Wyraźnie słyszę w głowie jego głos i przypominam sobie słowa piosenki. „Miałaś nie płakać, miałaś być twarda, co z tobą jest?”
Zawracam na najbliższym skrzyżowaniu.
– Daj mi kwadrans.
– Czekamy.
Jadę i usilnie skupiam się na głosie radiowej pogodynki, byle nie słyszeć własnych myśli, które krzyczą „zawracaj!”.
– Święta zapowiadają się zielone. Dziesięć stopni na plusie, a z nieba zamiast śniegu spadnie deszcz.
Wizja szarych świąt jeszcze bardziej mnie dobija. Skoro nie mogę zasnąć jak Piotr, to może chociaż schowam się w okopach, w jakiejś lodowej krainie.
Chciałabym.
[1] Po drugiej stronie chmur, Bracia
ROZDZIAŁ DRUGI
Prezenty od serca
– Chodź. – Olek zatrzymuje mnie przed drzwiami do sali konferencyjnej i ciągnie w stronę swojego gabinetu. – Siadaj. – Sadza mnie na swoim krześle. – Julita zaraz tu będzie.
– A Julita to…
– Makijażystka. Zaraz naprawi ci twarz.
– Olek… – Wzruszenie odbiera mi głos. – Nie musiałeś.
Wstaję i chowam się w jego ramionach. Odkąd Piotr zasnął, tylko w nich mogę szukać ukojenia. Nie mam przyjaciółki, do której mogłabym się tulić, kiedy najdzie mnie ochota, a brak dotyku bardzo mi doskwiera.
– Wiem, ile cię kosztowało, żeby tu dzisiaj przyjechać. Jeżeli makijaż choć trochę poprawi ci samopoczucie, to warto było obdzwonić pół miasta i znaleźć dziewczynę dostępną na już.
– Olek, proszę. Nie mów nic więcej. – Zaczynam chlipać, ale tym razem płacz nie wypala dziur w moim sercu. Wdzięczność, jaką czuję na widok tego człowieka, jego bliskość i wsparcie rozczulają mnie aż do łez.
– Płacz, ile chcesz, Rosie. Nie do końca to rozumiem, ale czytałem, że lepiej uwolnić emocje, niż je w sobie nosić.
Olek nie krzyczy na mnie, żebym była żołnierzem. Pozwala mi na dezercję, pozwala mi odpocząć w swoich ramionach. Wdycham jego owocowy zapach i powoli zbieram się do kupy. Kiedy oddech nie jest już tak płytki, unoszę głowę i patrzę w ciepłe, brązowe oczy.
– Jesteś dla mnie prezentem od losu – wyznaję szczerze. – Dostałam twoją przyjaźń w spadku po Piotrze i to jedyny plus tego, że dzisiaj nie ma go z nami.
– To zaszczyt móc się z tobą przyjaźnić.
Pukanie do drzwi i ładna buzia wyrywają mnie z ciepłych ramion.
Mówię Julicie, na jakim efekcie mi zależy, a ona od razu łapie za pędzel i wciela moje prośby w życie. Jest bardzo miła i co chwilę mnie zagaduje, ale moje myśli i tak krążą wokół mężczyzny, który stoi w rogu pokoju i wszystkiemu się przygląda.
Olek pracuje w firmie, odkąd tylko pamiętam. Podobnie jak Piotr, kocha liczby, a zespół Aspergera sprawił, że był w nich naprawdę dobry. Cyfry stanowiły jego obsesję, nasze biuro rachunkowe traktował czasem jak trening, a czasem jak plac zabaw. Nie istniał problem, którego by nie rozwiązał i mało było ludzi, których dopuszczał naprawdę blisko. Na początku całymi dniami przesiadywał sam w zaciemnionym gabinecie. Tolerował tylko Piotra, który od czasu do czasu do niego zaglądał. I nie po to, by skontrolować jego pracę – Olek nigdy nie przepuścił żadnego błędu – tylko żeby z nim porozmawiać. Z czasem coraz częściej mijałam go na korytarzu i spotykałam w pokoju kawowym. Widziałam, jak się uśmiechał i jak urocze miał przy tym dołeczki. A kiedy usłyszałam jego głos, prawie rozpłynęłam się z zachwytu. Przypominał mi postać z mojej ulubionej bajki. Doszło do tego, że z niecierpliwością czekałam, kiedy coś powie i namiętnie podsłuchiwałam jego rozmowy z innymi pracownikami. Mogłam pierwsza do niego zagadać, w końcu byłam prezesem firmy, ale nie chciałam go wystraszyć. Wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, kiedy i do mnie się odezwie.
Doczekałam się. Niestety nasze rozmowy były bardzo krótkie, formalne i rzadkie. Olek trzymał wyraźny dystans, a winą nie byłam ja ani Asperger. Dopiero kiedy Piotr zapadł w śpiączkę, Aleksander Maliński wpuścił mnie do swojego świata.
– Myślałam, że mnie nie lubisz – powiedziałam w chwili słabości, kiedy oboje czekaliśmy na szpitalnym korytarzu.
– Rozalio, ciebie nie da się nie lubić.
– Unikałeś mnie…
– Ze względu na Piotra. Nie chciałem dawać mu powodów do zazdrości, a tym samym robić mu przykrości.
Popatrzyłam wtedy na niego i zrozumiałam, że mam do czynienia z kimś niezwykłym. Podobała mi się jego bezpośredniość i fakt, że zawsze usłyszę od niego prawdę. Urzekał mnie patetyzm w jego wypowiedziach. Wiedziałam, że Asperger przynosi mu wiele trudności, ale nigdy nie traktowałam go jak chorego. Wielu ludzi mogłoby się od niego uczyć, jak być dobrym człowiekiem.
– Zaopiekuję się tobą. Piotr by sobie tego życzył – powiedział pewnego razu.
Śpiączka Piotra dosłownie mnie rozłożyła. Olek podszedł do wszystkiego na chłodno i wieloma rozmowami gasił mój ogień wywołany głównie poczuciem winy. W żartach, których on nie rozumiał, śmiałam się, że przybył z innej planety, żeby mnie uratować. Odpowiadał wtedy poważnie:
– Kosmos jest niezbadany. Jeżeli rozwój techniki utrzyma się w takim tempie, może za parę lat dowiemy się, czy twoje podejrzenia były słuszne.
Nasza przyjaźń kwitła od trzech lat. Zdążyłam się przyzwyczaić do jego różnych dziwactw, a jego dobroć zaskakiwała mnie do dziś.
– Czy o to pani chodziło? – pyta Julita i podaje mi lusterko.
Mój wzrok szybko ucieka do Olka, który w napięciu czeka na reakcję. Mówię bezdźwięczne „dziękuje”, na co jego ramiona od razu opadają i się rozluźniają.
– Jesteś artystką – zwracam się do dziewczyny. – Nie pozwól, by kiedykolwiek wmówiono ci inaczej.
– Zjadłaś dwa pierogi więcej niż w tamtym roku. To progres.
– Liczyłeś?
– Nie musiałem. Wiesz, że mój mózg sam koduje takie informacje.
Siedzimy z Olkiem na patio, na dachu wieżowca. Moi rodzice mieli gest, umieszczając biuro na ostatnim piętrze warszawskiego drapacza chmur. Odkąd pamiętam, byli rozrzutni. Na stare lata przyszło im szastać forsą w Kansas.
O tej porze roku patio przeobraża się w ogród zimowy. W środku jest ciepło i wygodnie. Są miękkie fotele, kwiaty, żółte lampki i jazz płynący z głośnika – idealna miejscówka na popijanie wina i rozkminianie życia, czym właśnie zajmujemy się z Olkiem.
– Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie przenieść firmy w jakieś przyziemniejsze miejsce, ale… – urywam, zachwycona tym, co widzę.
– Uwielbiasz ten widok? – Olek szybko mnie rozgryza. – Rozumiem. Mnie też on sprawia radość.
– Przyznaj, że magia dzieje się dopiero po zmroku. Miasto jest wtedy spokojniejsze.
Wpatruję się w zasypiającą Warszawę, czując, że oddycha mi się o wiele lżej. Jakbym przez chwilę była blisko miejsca moich marzeń. Zaraz jednak pojawia się nieprzyjemna myśl – dokąd zawędrowało moje życie, a gdzie tak naprawdę chciałabym być. W całym ciele czuję ten rozdźwięk.
– Zdradzić ci moją tajemnicę? – pytam pod wpływem chwili.
– Oczywiście, Rosie. Jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie lubię miasta.
Olek od razu miażdży mnie poważnym spojrzeniem.
– To dlaczego tu jesteś?
No właśnie. Dlaczego?
– Chciałabym pochodzić z tej samej planety co ty, gdzie wszystko jest czarne albo białe.
– Nie rozumiem, Rose.
– Wiem, ale nie przejmuj się. Ja też nie rozumiem.
Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. Sama.
– Życie wymknęło mi się spod kontroli – przyznaję.
Siedzimy w ciszy. Ja staram się skupić na widoku miasta i czerpać czystą radość z tej chwili, a Olek zapewne trawi jeszcze moje poprzednie słowa.
– Rose, muszę ci powiedzieć – odzywa się w końcu. – Źle postępujesz. – Jest bystry, wiedziałam, że do tego dojdzie. – Dwanaście dni temu słuchałem reportażu o celu naszego życia na ziemi. Podobno jesteśmy tu po to, żeby odczuwać szczęście. Twoje szanse na osiągnięcie tego stanu są minimalne, skoro żyjesz w miejscu, którego nie lubisz.
Patrzę w brązowe oczy przyjaciela i żałuję, że mój mózg nie pracuje tak jak jego. Wszystko, co mówi, jest tak logiczne, ale i trudne zarazem. Czuję się, jakbym przegrała w walce o najważniejszą nagrodę w życiu. Nie lubię tego miasta, swojej pracy, wyszłam za mąż z przypadku, nie mam hobby, przyjaciółki, niczego, co mogłoby rozświetlać mi dzień. Moje życie jest pomyłką. Kolejny raz podsumowuję rok właśnie tą myślą.
– Za złe decyzje. – Podnoszę lampkę i spijam z niej słodko-gorzki trunek. Do dna, by jak najszybciej zapomnieć.
– Według tego reportażu złe decyzje nie istnieją. To…
– Stop!
Olek wpatruje się w moją uniesioną rękę i pewnie zastanawia się nad tą dziwną reakcją. Wygląda na skonfundowanego.
– Czy możesz mi opowiedzieć o tym jutro? – pytam łagodnie. Zdarza mi się zapomnieć, jak łatwo gubi się w świecie emocji. – Jestem zmęczona i jeśli pozwolisz, to położę teraz ciężką głowę na twoim ramieniu i posiedzimy sobie w ciszy.
– Dobrze. Ale zanim oddamy się ciszy, chciałbym zrobić jeszcze jedną rzecz.
– W porządku. – Uśmiecham się, słysząc patetyczny ton, który nijak ma się do jego kreskówkowego głosu.
– Mam dla ciebie prezent.
Nagle na moich kolanach pojawia się czerwone pudełko. Już nie jest mi tak do śmiechu. Patrzę to na nie, to na Olka i nie wiem, jak zareagować. Może chociaż powinnam udać, że się cieszę, ale siedzi obok mnie mężczyzna, który zawsze jest ze mną szczery. Mam ochotę odwdzięczyć mu się tym samym.
– Wiesz, że…
– Wiem, że w grudniu nie umiesz się cieszyć, bo to twój pechowy miesiąc – wyprzedza moje marne tłumaczenia. – Wtedy zawsze rzucał cię mężczyzna i wtedy zasnął Piotr. Tym bardziej powinnaś otworzyć to pudełko.
To, co mówi, sprawia, że jeszcze bardziej mam ochotę schować prezent do torebki i zapomnieć o nim na zawsze. Jednak wrażliwość Olka i moja sympatia do niego nie pozwalają mi na takie zachowanie. Nie ociągam się dłużej i z wielkimi obawami zaglądam do środka.
Oddech więźnie mi w gardle na widok znajomego aparatu. Od razu przypominam sobie naszą przezabawną rozmowę parę dni temu, kiedy Olek zapytał, czy nie będę zła, jeżeli na chwilę weźmie jedną rzecz z mojego mieszkania. Poprosił, żebym o nic nie pytała, bo nie będzie umiał skłamać, a chce zrobić mi niespodziankę.
Nie rozumiem, po co mi go teraz dał. Domyślam się, że odpowiedź będzie w białej kopercie.
– Otwórz. – Kładzie rękę na moim ramieniu, żeby dodać mi otuchy.
Takie gesty nie przychodziły mu łatwo. Dotyk jest u niego reakcją wyuczoną a nie odruchową. Wiedziałam, że to, co skrywa się w białej kopercie, wiele dla niego znaczy. Niezbyt zgrabnymi ruchami próbuję dostać się do środka. Rozrywam kopertę i… wybucham głośnym śmiechem, tak bardzo niedorzeczne jest to, co trzymam w dłoniach.
– Olek… Oszalałeś?
– Nie rozumiem. Co masz na myśli?
Wzdycham. Nie wiem, jak mam przemówić mu do rozumu.
– Nie podoba ci się?
– Nie o to chodzi. To za dużo i… nie mogę.
– Co za dużo? Rose, proszę, mów jaśniej.
Wstaję, żeby rozruszać otępiałe od wina ciało. Zaczynam chodzić w kółko i myśleć nad słowami, które oddadzą moje uczucia, a przy tym nie urażą go zanadto.
– Kupiłeś mi bilety na koniec świata.
– Nieprawda. Islandię od Polski dzielą tylko cztery tysiące kilometrów.
– Boże, nie wiem, jak mam z tobą rozmawiać. – Łapię się za głowę.
Przyjaźń z nim naprawdę bywa wyzwaniem.
– Usiądź i podaj mi jasne powody, dlaczego mój prezent ci się nie podoba. Po pierwsze? – Wylicza na palcach. – No słucham?
Siadam, tak jak prosił, i przez chwilę zbieram myśli. Jak to ugryźć?
Najprościej, jak tylko można – słyszę w głowie głos Piotra. Musi mieć niezły ubaw, obserwując to z zaświatów.
– Twój prezent bardzo mi się podoba – mówię Olkowi prosto w oczy, tak by zrozumiał każde słowo. – Tylko nie mogę sobie na niego pozwolić.
Olek chwilę myśli, po czym zagina mnie kolejnym pytaniem.
– Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta i on też ją zna, ale widocznie musi ją usłyszeć. No to mówię:
– Piotr.
To jedno słowo powinno załatwić wszystko. Przynajmniej łudziłam się, że tak będzie.
– Nie widzę związku ze sprawą. Piotr śpi i jest pod najlepszą opieką. Ja zajmę się firmą, a ty wyjedziesz na siedem dni do Islandii. Podobno to najlepszy kraj dla fotografów. I odpoczniesz od miasta. Czy nie o tym marzyłaś?
Olek za jednym zamachem pozbawia mnie jakichkolwiek kontrargumentów. Z wyjątkiem jednego.
– A co, jeżeli Piotr się obudzi?
Ciąg dalszy w wersji pełnej