Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W odmętach ciemności nawet nadzieja nie jest w stanie załagodzić ludzkich lęków. Świat spowiły mrok i popiół, tlenu brakło. Ludzkość od wielu lat stoi na granicy wymarcia, a sytuacji nie poprawiają mroczne opowieści o wrogich istotach gnieżdżących się w ciemnych zakamarkach nowego świata.
Największą nadzieją na przetrwanie staje się lud wiciędzów, żyjący na olbrzymim statku pośród polskich mórz. To właśnie oni odnajdują sposób na wytwarzanie cennego tlenu z mikroorganizmu żyjącego w głębinach oceanu – Archaea. Niepełka – młody wiciędz zamknięty w bańce swych własnych przekonań – wiedzie względnie spokojny żywot do czasu, gdy zaczynają nawiedzać go potworne sny.
Czy w świecie skazanym na zagładę istnieje jeszcze miejsce na dobro i radość? Czy ludzka wola jest w stanie przeciwstawić się nieznanej sile? Zanurz się w pełnym przerażających sekretów świecie i doświadcz prawdziwej walki o przetrwanie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Prolog
Świat spowiły gęste obłoki dymu, sygnalizując nadciągający nieubłaganie koniec. Koniec wszystkiego, co dane było człowiekowi poznać. Codzienność, która zakorzeniła się głęboko w ludzkich umysłach, odeszła w zapomnienie. Z popiołów powstało mroczne miejsce, wypełnione po bezkres oćmą przesłaniającą ludzki wzrok. Temperatura wzrosła, tlenu brakło, Ziemia wybudziła się z długiego letargu. Zawyła głośno, rozdrażniona wieloletnim cierpieniem, na jakie naraziła ją istota z pozoru tak niewinna – człowiek.
Nowa wieść niosła, że prosto z głębin tej gorejącej rany wyłoniło się coś, czego rozum ludzki nie był w stanie pojąć, i choćby poświęcił cały swój pozostały czas na tej jałowej planecie, to zdołałby wysnuć jedynie teorie niepoparte żadnymi dowodami. Tylko tyle. W końcu jego strudzony umysł pochłonąłby obłęd, a to, co nieprawdopodobne i nienamacalne, stałoby się przerażającym i jakże rzeczywistym utrapieniem. Choć niemalże pewne jest, że w nowej i mrocznej erze nieliczni dostąpią luksusu myślenia o czymkolwiek innym niż przetrwaniu.
Ostatecznie ratunek odnaleziono w pewnym mikroorganiźmie żyjącym w wodzie, konkretnie w morzu. Ten niewidoczny gołym okiem byt okazał się zbawienny dla dalszego przetrwania jakiegokolwiek istnienia. Dość szybko stał się najważniejszą walutą przetargową w walce o własne życie. Nic nieznacząca w starym świecie bakteria, która w przypadku, gdy zabraknie jej tlenu, sama potrafi go wytwarzać. Archaea – cudowne stworzenie natury dające nadzieję – teraz jest wykorzystywane w potężnej machinie, przekazującej życiodajny pierwiastek najbardziej zachłannej rasie, która ma okazję przetrwać gniew dogorywającej skały, krążącej spokojnie po orbicie wszechobecnej pustki.
Po wielu latach ocaleńcy zaczęli zapominać, jak wyglądała codzienność przed wydarzeniem nazwanym w historii „Gniewem Swaroga”. Prawda została zatarta, w jej miejsce zaczęto przywoływać coraz więcej nowych legend, których jednak nikt nie był w stanie zweryfikować. W osi czasu właśnie w ten sposób nakreślono nową wiarę, a pozostałe, te ze starego świata, uznano za zakazane. Zbrodnią stało się choćby i wspomnienie lub cichy szept o nich. Sporo z ocalałych przestało wierzyć w cokolwiek. Ich pozbawione głębszego sensu istnienie zaczęło zlewać ze sobą każdy kolejny dzień w kaźni.
Osobiście dostąpiłem tego wątpliwego zaszczytu bycia myślicielem swoich czasów. Co ciekawe, obecnie, przez większość pospólstwa jestem traktowany jak trędowaty potwór. Za plecami słyszę ich drwiące głosy, które sugerują, że wyobrażam sobie nie wiadomo co. Przecież zamiast nic nie wnoszącego bełkotu powinienem przyczynić się do przetrwania naszej autodestruktywnej rasy. A ja, o losie, chciałbym zapytać, dokąd zmierza ich działanie? Gdzie jest sens w przetrwaniu rasy, która nic nie potrafi od siebie zaoferować? Głowię się i głowię nad tym, kto ma rację, lecz ze smutkiem przyznaję, że nie widzę zwycięzcy. Jałowość naszej ziemi zdaje się wnikać w nasze dusze. Staliśmy się tak samo puści jak tereny nas otaczające. Zamknięci w kopułach mających imitować prawdziwy dom gnieździmy się, walcząc o ostatnią kromkę chleba wyprodukowanego przez Polan.
W mym wnętrzu goreje zazdrość. Ściska mnie za gardło tak, że nie potrafię z ulgą odetchnąć. Zazdroszczę moim przodkom, moim ojcom i dziadkom. Ostatecznie wyznaczyłem sobie nowy cel, dla którego przetrwam te męki. Udam się do wcześniej wspomnianych ziem Polan. Podobno mają tam olbrzymi młyn, udało im się zachować jedność z naturą i z własnym duchem. Chciałbym bliżej poznać ich kulturę. Obym tylko podczas podróży nie natknął się na NICH. Boję się tego bardziej niż samej śmierci. Spakowałem do torby wszystko to, co jest mi potrzebne. Wyruszam jutro skoro świt, oby droga była bezpieczna...
Ostatni znaleziony fragment rękopisu Brawlina Esta – „Na umyśle zmącony”.
ROZDZIAŁ I
Bezkres oceanu
Niesiony falą zmąconego morza olbrzymi statek płynął niestrudzenie przed siebie. Wbijał się w ciemnobłękitne odmęty niczym taran we wrota podbijanego zamku. Dodatkowy, bojowy wręcz, efekt wzbudzał głośny szum wiatru zdającego się pędzić na przekór w całkowicie przeciwną stronę. Momentami strzelał niczym bicz dozorcy, który popędzał strudzonego pracownika, ledwie trzymającego się na nogach. Ten okręt jednak w niczym nie przypominał dogorywającej, pozbawionej wszelkich sił ofiary, wręcz przeciwnie, aż biło od niego siłą. Wydawać by się mogło, że zupełnie nic nie jest w stanie stanąć mu na drodze podczas podróży do obranego celu.
Wokół panowała całkowita pustka. Gdyby nie dźwięk agresywnie rozbijanych ścian wody, to nikt z obecnych na pokładzie nie dowiedziałby się, gdzie tak właściwie jest. Niebo przesłaniały gęste chmury dymu połączonego z popiołem opadającym w bezdenną przepaść. Co pewien czas delikatna smuga światła wyglądała przez tęgie obłoki, ale prawie że natychmiast ponownie poddawała się i znikała daleko, poza zasięg ludzkiego oka.
Sam statek lśnił niczym gwiazda poranna. Setki zapalonych, niewielkich światełek, wspólnie tworzyły najprawdziwszą pochodnię rozświetlającą mrok czyhający tylko, aby wyciągnąć swe zdradliwe szpony ku wszystkiemu, co żywe.
Niepełka jak zawsze z wielkim zaciekawieniem spoglądał na daleki horyzont przesłonięty ciemnością i na samą myśl o tym, co takiego może się tam znajdować, przez jego ciało przeszła fala nieprzyjemnego chłodu. Szybko podszedł do krawędzi pokładu i wychylił się gwałtownie, o mało co nie wypadając za burtę. Chciał jak najszybciej wyrzucić ze swojej głowy te potworne obrazy, które klarowały mu się w głowie, a nic nie pomagało na to lepiej od widoku przepięknych, skalistych ornamentów wykutych w kształcie dawno już wymarłych zwierząt.
Zaledwie dziewiętnastoletni chłopak z roztrzepaną czupryną na głowie otworzył szeroko usta z zachwytu. Nieważne, jak często robił to podczas swojej zmiany, ten widok zawsze napawał go niezwykłą ekscytacją oraz nutką zafascynowania. Pierwszym z obrazów, na który tym razem zwrócił uwagę, był przedziwnie wyglądający „stwór”, który zamiast nosa miał ogromny róg. Jego dzikie spojrzenie zdawało się wbijać w znajdujący się zaraz obok niego wizerunek przybierającego jeszcze bardziej dzikie spojrzenie niezwykle dużego kota. Niepełka przypomniał sobie, że pewnego dnia, kiedy przybili do brzegu, aby dokonać standardowej wymiany z handlarzami, dostrzegł małego, brązowego futrzaka, którego ktoś z zewnątrz przyprowadził na pokład. Widział go zaledwie przez kilka sekund, lecz pomimo biegnącego czasu młodzieniec miał przed oczami wyraźny zarys tego niesamowitego zwierzęcia. Usta same otworzyły mu się z zachwytu, kiedy dotarło do niego, że kiedyś po lądzie chodziły jego zdecydowanie większe i groźniejsze wersje.
– Ciekawe, czy były przyjazne – wyszeptał ponuro i zerknął na zegarek. – Już prawie czas odpoczynku – westchnął głęboko, wciąż opierając się o solidne barierki mające chronić przed nieszczęśliwym wypadnięciem ze statku.
Przy kolejnym wdechu poczuł delikatny opór, którego powodem była szczelna maska zakrywająca jego usta i nos. Wiedział, że to oznacza tylko jedno – kapsułka z tlenem właśnie dogorywała. Sięgnął ponownie lewą ręką do prawego nadgarstka, jednak nie po to, aby po raz kolejny zerknąć na zegarek. Tym razem jego dłoń zawędrowała dalej, do opaski umiejscowionej nieco wyżej niż wcześniej wspomniany przedmiot. Dziwna bransoletka miała w sobie dziwaczne, małe sloty, rozmieszczone dookoła, w których znajdowały się niewielkie, niebieskie kapsułki. Niepełka wyciągnął jedną z nich, wziął głęboki oddech, utworzył małą szczelinę w boku maski, gdzie znajdował się nieduży zbiorniczek, i na koniec wrzucił tam kapsułkę. Po wszystkim ponownie uszczelnił maskę, policzył do czterech i wziął kolejny głęboki oddech.
– Od razu lepiej.
Jeszcze kilka głębszych oddechów i ponownie mógł łapać powietrze z niesłychaną lekkością.
Po całym procesie zrobił jeszcze jedno kółko dookoła tylnego skrzydła statku, a kiedy upewnił się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, usiadł wygodnie na jednej ze stacji wypoczynkowych, gdzie spoglądając w dal, ponownie zaczął snuć na temat świata lądowego najróżniejsze historie, które potrafiły zmrozić krew w żyłach.
Podczas pełnienia warty kontrolnej nie było zbyt wiele czynności, które miały w sobie choć iskierkę ciekawości. Czas płynął mozolnie, wlókł się wręcz niemożebnie, a myśli bardzo szybko uciekały w kierunku nieznanego.
Znudzony Niepełka przetarł z czoła gęsty, biały pył, po czym, wykorzystując resztki sił, zerwał się na równe nogi i ruszył w kierunku masywnych wrót, jednego z najbardziej oświetlonych miejsc na pokładzie. Powód takiego zabiegu był banalnie prosty. W razie nieprzewidzianych sytuacji chciano, aby każda z osób znajdująca się poza bezpieczną strefą wiedziała, w którą stronę powinna się niezwłocznie udać. W chłopca, jak w każdym takim przypadku, wstąpiły dodatkowe siły, zarezerwowane specjalnie na ostatni przemarsz do swojej upragnionej kajuty, gdzie czekał go długi i przyjemny sen.
Niespodziewanie, nim udało mu się dotrzeć do ostatecznego celu, drzwi z impetem się otworzyły, a już po chwili w oślepiającym świetle zamajaczyła niewyraźna sylwetka jakiegoś mężczyzny.
Chłopak aż podskoczył w miejscu, kiedy zauważył, kto taki znajduje się w przejściu dzielącym go od wygodnej pryczy. To był jeden z głównych kapitanów we własnej osobie. Niepełka doskonale go znał, ten szczególnie dobrze zbudowany mężczyzna z dużą i szorstką brodą mieniącą się kolorem zakazanych płomieni ogniska miał straszliwą reputację pośród młodzików. I tak samo jak owe płomienie aura bijąca od tego człowieka potrafiła pozbawić tlenu najdzielniejszych z dzielnych.
– Oho ho! Kogóż to moje oczy widzą – powiedział basowym głosem niespodziewany gość. – Niepełka!
Chłopiec zadrżał na sam odgłos wypowiadanego przez olbrzymiego kapitana imienia.
– K... kapitan Racibor. – Dziewiętnastolatek przybrał odpowiednią pozycję do salutu. – Cała przyjemność po mojej stronie – zawył wręcz niezdarnie.
– Ach, daj spokój. – Machnął ręką. – No, Nie-pełka! Siadaj, nadrobimy zaległości. Dawno żem cię nie widział, ty mały nicponiu, ha, ha!
– Tak jest! – Ponownie stanął na baczność.
Kapitan spojrzał na niego z rozbawieniem.
– No przecież ci mówiłem. Formalności to na służbie, a ty, coś mi się zdaje, że już jesteś po. – Przetarł swą olbrzymią ręką równie pokaźną brodę. – Chodź, chodź. Może przedstawię ci jakieś ciekawe wieści ze świata, bo zdradzę ci w sekrecie – powiedział, zniżając teatralnie głos i udając, że to, co ma zamiar przekazać, jest wielce strzeżoną tajemnicą – że w tym przednim skrzydle to nie ma do kogo gęby otworzyć. Ha, ha! – Wybuchnął donośnym śmiechem. – Same ponuraki – dodał po chwili i ruszył w kierunku najbliższego miejsca wypoczynkowego.
Nastolatek towarzyszył mu krok w krok. Podczas tego krótkiego spaceru z uznaniem przyznał, że nie dosięga swojemu towarzyszowi nawet do zwisającej aż po obojczyk długiej brody, która w większości wystawała spod czerwonej maski.
– O, tu klapniemy. – Kapitan wskazał grubym paluchem niewielką ławkę, po czym opuścił się na nią z szaleńczą werwą. – Jak dobrze – westchnął z ulgą. – Nie ma to jak świeże powietrze, co? Ha, ha! No, siadaj, Niepełka. Czekasz na zaproszenie?
Zmieszany całą sytuacją chłopak wykonał posłusznie polecenie.
Ławka była zimna. Kiedy tylko ostrożnie na niej przysiadł, prawie podskoczył, czując w pośladkach przeszywający mróz. Natychmiast przypomniał sobie słowa jednej z nauczycielek od spraw praktycznych, którą w gruncie rzeczy bardzo lubił. Przekazywała mu mnóstwo interesującej wiedzy i lubiła przy tym rzucić jakimś zapadającym w pamięci zdaniem.
– Niepełka, nigdy nie siadaj na zimnej powierzchni, bo wilka kiedyś złapiesz – rzekła pewnego razu.
Chłopiec oczywiście nie rozumiał, o co mogło chodzić i czym tak właściwie jest ten wilk. Kobieta szybko pospieszyła z odpowiedzią, wyjaśniając, że wilki to takie oryginalne psy, które jeszcze nie potrafiły szczekać. Niestety dodała równie szybko, że najprawdopodobniej wszystkie już wymarły, bo nie widziano ich od wielu, wielu lat.
– Tak więc uważaj, Niepełka. Raz na zimnym usiądziesz i wilk znienacka capnie cię w tyłek – tłumaczyła.
Nastolatek aż się wzdrygnął na to wspomnienie. Nawet teraz, kiedy ma już prawie dwadzieścia ciemnych jak noc lat, nie wiedział, co takiego oznacza przyjście wilka i co ma wspólnego z siedzeniem na czymś zimnym?
– Coś ty, chłopaku, nieobecny dzisiaj jesteś – powiedział Racibor, wyrywając go z zamyślenia. – Widzi mi się, że to ta warta tak cię wykończyła. Znam to. Też byłem kiedyś na twoim miejscu. Ciągłe chodzenie w tę i we w tę, sprawdzanie, czy wszystko jest pod kontrolą. Jedyne, co mnie wtedy ratowało, to bogata wyobraźnia, a wyobrażałem sobie wiele. Głównie z udziałem pięknej Bogny, ha, ha!
Szaleńczy śmiech kapitana został zagłuszony niespodziewanym potężnym grzmotem, któremu towarzyszył przenikliwie jasny błysk, potrafiący oślepić człowieka na kilka chwil.
– Niech mnie waleń opluje! – Kapitan splunął przez ramię i spojrzał w górę na strzegącą ich od przesłoniętego czarną chmurą dymu nieba przezroczystą zasłonę.
Niepełka domyślił się, że ten chciał sprawdzić, czy zabezpieczenia są na tyle solidne, aby zapewnić im odpowiednie schronienie.
– A zapowiadało się na taką spokojną pogawędkę – wyznał ponuro. – Burza. Nie znoszę tej czarciej suki. Hałasuje, oślepia, strzela. Jak baba w rui – westchnął. – Mówię ci, Niepełka, unikaj takich kobiet. Suchej nitki na tobie nie zostawią, a i tak się nie zamkną.
Młodzieniec coraz dotkliwiej uświadamiał sobie, że właściwie to nie wie, po co nadal tutaj siedzi, skoro mógłby już wygrzewać się pod ciepłym kocem w swojej wygodnej pryczy. Jak zwykle został zwabiony obietnicą opowiedzenia intrygujących historii ze świata. Uwielbiał ich słuchać, ale nic ponad to. Świat zewnętrzny przerażał go na tyle, że sam nigdy nie śmiałby zapuścić się gdzieś dalej niż poza główną przystań.
Nastała chwila kasandrycznej ciszy, która tylko spotęgowała rozdrażnienie i niepokój chłopaka.
– Dobra, wiem, na co czekasz – rzucił Racibor, jakby czytając w myślał Niepełki. – Co tam słychać w tym strasznym świecie, co?
Kapitan przeciągnął się ospale, strzelił głośno palcami, tak jakby przygotowywał się do pisania ważnego raportu, rozparł swe wielkie dłonie na kolanach i odchrząknął na znak, że właśnie rozpoczyna długą i interesującą opowieść.
– Ech, właściwie to nie mam zbyt wiele pozytywnych rzeczy do powiedzenia. U nas, na plaży Stogi, spokój, bo i kto śmiałby ruszyć tych, dzięki którym mogą oddychać. Powiem ci, Niepełka, że urodzić się w dzisiejszych czasach wiciędzem to wielkie szczęście. Mniej tego szczęścia mają z pewnością ci, których zły los wygnał na wschód, do komunistów. Jak sami się określają: „Republika Ludowa”, psia jego mać. Wielcy wybawcy, którzy nie mają do zaoferowania nic więcej niż zniewolenie, produkcję amunicji i przemoc. Co prawda wprowadzili naprawdę pomyślny sposób na przemieszczanie się pomiędzy swoimi wioskami. Wyobraź sobie, chłopcze, że te gadziny wykorzystują zesłańców z kolonii Sejny do katorżniczej pracy w budowie podziemnych tuneli pomiędzy swoimi stacjami. Tylko dzięki temu udało im się to osiągnąć, a trafić do tej kolonii, mówię ci ja, jest naprawdę łatwo. Źle spojrzałeś na kogoś z wyższym stopniem? Proszę, oto bilet na wycieczkę w jedną stronę. Ubrałeś się niestosownie do okazji? Proszę bardzo bilecik. Jeszcze chwila i zaczną te cholerne bilety rozdawać po wsiach. Prawdziwe diabły. Aż mi węzeł gardło ściska, kiedy pomyślę sobie, że nasz tlen trafia w ich brudne od krwi łapska. Ciesz się, dzieciaku, że nigdy nie będzie ci dane udać się w tamte strony. Coś mi się też nasi partnerzy handlowi skarżyli, że podziemne diabły chcą im zabrać wieś Orneta. Podobno ma dla nich jakieś ważne znaczenie strategiczne pod względem budowania dalszej sieci tuneli, ale po mojemu, to te chujki chcą zgarnąć kolejne tereny. Widać Rajgród im już nie wystarcza, chcą zbudować sobie kolejną stolicę. Powoli przestają sprawiać pozory i odkrywają swoją prawdziwą twarz. Wiesz, że jeszcze do niedawna nazywali sami siebie „RP Ludowa”? Teraz jakoś ta literka „P” przestała występować. Daleko na południu mamy „ZRPP – Zjednoczony Rząd Polskich Patriotów”. Nazwa jeszcze bardziej wyniosła od diabłów. Ubili sobie w głowach, że na nowo odtworzą silną Polskę, która samym swym blaskiem będzie oślepiać wrogów. Banda zagorzałych patriotów walczących w imię czegoś, czego w większości sami zbytnio nie rozumieją. Po prawdzie to trochę jest mi ich żal. Swoją główną siedzibę założyli w niegdysiejszej stolicy naszej pięknej ojczyzny. Ponoć jeszcze zanim wydarzyło się to wszystko, było to piękne miasto. Teraz, jak przecież dobrze wiesz, stoi na pograniczu z gęstymi oparami dymu, tworzącymi prawdziwą ścianę, za którą nie widać kompletnie nic. Codziennie giną w obronie starej stolicy, symbolu, o którym wiele osób już całkowicie zapomniało. Podobno co jakiś czas wychodzą z tej nieprzeniknionej mgły jakieś tajemnicze kreatury, których nie da się opisać ludzkimi słowami. – Kapitan wzdrygnął się, jakby pomyślał o jakimś straszliwym wydarzeniu ze swojej przeszłości. – Powiadają, że to Wędrowcy ich wysyłają, ale zmieńmy już temat. Nie chcę nawet myśleć o tym, cóż takiego może się tam skrywać.
Jakby czekając właśnie na tę chwilę, ktoś szarpnął żywo drzwi wyjściowe, te, które były najbardziej oświetlone, i wyszedł na zewnątrz, powodując przyspieszenie bicia serca u obu pogrążonych w rozmowie mężczyzn.
– Kogo to diabły niosą w takim momencie?! Już ja go nauczę wyczucia czasu! – warknął gniewnie poruszony kapitan. – Ktoś ty? Przedstaw się, jak stajesz przed kimś z wyższym stopniem!
Tajemniczym gościem okazał się kolejny wartownik, który na widok dowódcy zareagował podobnie jak Niepełka. Stanął dęba i płynnie, niczym wiersz, wyrecytował:
– Młodszy asystent Maksym, przyszedłem w celu pełnienia mojej środkowej zmiany. – Na koniec oddał godny pochwały salut.
– No tak, zapomniałem, że Niepełka już nie ma warty. – Wskazał grubym paluchem na wolne miejsce przy stole, a grzmot z błyskiem dodał całości złowróżbnej otoczki. – Siadaj do nas, Maksym. Właśnie opowiadałem Niepełce o sytuacji na świecie.
– Ale kapi...
– Siadaj, powiedziałem! – ryknął dosadnie. – Obchód zrobisz później. No dalej, chodźże tutaj, bo zmokniesz. Chcesz, żeby wypaliło ci twarz, jak innym, którzy lekceważyli te pieruńskie opady?
– Tak jest! – Pospiesznie podbiegł do dwójki spoglądających na niego towarzyszy i usiadł zwinnie na zimnej ławce.
– No! I to mi się podoba – rzucił kapitan. – A teraz na czym to ja... ach, Patrioci.
Nawet słowem nie napomknął już o Wędrowcach ani o tajemniczych potworach wybiegających z popiołów. Widać nawet sam dowódca miał rzeczy, których najzwyczajniej w świecie się obawiał.
– Ci są w stanie wojny z Diabłami – dodał. – Podobno w Wiznie trwają zaciekłe walki, ale nie słyszałem na ten temat wiele więcej. Nasi partnerzy handlowi, czyli IV RP, powzięli układy zarówno z aniołami, jak i diabłami. Aniołki mają zapewnić im ochronę przed atakami diabłów, a diabły, o ironio, dostarczają im broń. Sprytni ci nasi sąsiedzi, nie ma co. Po prawdzie IV RP wykorzystuje naiwność ZRPP i ich ślepotę. A może oni wcale nie są ślepi, może nie mają innego wyjścia. Widzicie, Patrioci, nasze aniołki, nie mają innego źródła tlenu niż dostawy od naszych sąsiadów, to też możliwe, że na wszystko godzą się celowo. Natomiast IV RP prowadzi handel z komunistami za pomocą niezależnych miast. Że niby one kupują broń dla siebie, ale skąd te niezależne miasteczka miały tak wielkie zasoby tlenu, żeby handlować z komunistami? To pozostaje wielkim sekretem. Oficjalnie mają duże zniżki w ramach przeciągnięcia ich na swoją stronę. Nieoficjalnie wszyscy wiemy, jak jest. Pozostają jeszcze Polanie. Moja ulubiona grupa. Jakbym miał możliwość wybrać kiedyś, aby zostać kimś innym niż wiciędzem, to bez wahania wybrałbym to miejsce. Wiecie, że oni tam mają wielki młyn wodny? Udało im się znaleźć sposób, żeby filtrować wodę z rzeki i wypiekają tam najprawdziwsze pieczywo. Podobno jest przepyszne, ale niestety jeszcze nigdy nie udało mi się go spróbować. Zanim przejdzie taki kawał drogi, to robi się już nieświeże. Trzeba wam wiedzieć, że Polanie są w pełni autonomiczni. To, co dzieje się poza granicami ich ziemi, jest im całkowicie obojętne. Niestety, są bardzo wierzący. Wierzą w jakiegoś Swaroga, czy czort ich tam wie kogo jeszcze. Kręcą się tam też... – splunął na ziemię – Wędrowcy. W dużych ilościach, ino prawdziwa plaga. Tobie już, Niepełka, mówiłem, a ty, Maksym, słuchaj uważnie. Wielkim szczęściem jest w takich czasach urodzić się prawdziwym wiciędzem. Tu nic złego nas nie czeka, a tam... Piekło, niebo, demony, bandyci, śmierć i los gorszy od śmierci.
Cała trójka wzdrygnęła się przez nagły atak mrozu i pogrążyła w zadumie. W głowie Niepełki wirowało mnóstwo myśli.
Świat umiera, a oni ze sobą walczą, dlaczego? – zastanawiał się młodzieniec. Czy nawet koniec wszystkiego nie jest w stanie zmienić tej destruktywnej ludzkiej natury, o której tyle się nauczyłem z książek Brawlina Esta? Jest tak, jak napisał: „Jeśli przetrwa jeden człowiek, to umrze, kończąc tym samym żywot rozumnej rasy. Jeśli przetrwa dwoje ludzi, to w wyniku ich miłości zrodzą się nowi ludzie, którzy to kierowani zazdrością i niesprawiedliwością będą ze sobą walczyć. NIECH ŻYJE ROZUMNA RASA! Niech żyje wojna. Niech żyje śmierć...” – wyrecytował w głowie. Nie chcę tam trafić. Nie chcę. Wolność za spokój.
– Chętnie jeszcze bym pogawędził, ale widzę, że Niepełka już ledwie trzyma powieki otwarte – zaśmiał się charczliwie kapitan. – Leć już do kajuty i do spania, żebyś miał siły. – Nagle przerzucił swój palący wzrok na Maksyma. – A ty, chłopaku? Chciałbyś jeszcze trochę pogawędzić z brodatym staruszkiem?
– Tak jest! – krzyknął z ekscytacji. – To dla mnie zaszczyt.
Racibor machnął obojętnie ręką.
– A tam, większym zaszczytem już jest kopnąć konia w dupę.
Niepełka zebrał w sobie ponownie rezerwy energii, wstał, zasalutował i odszedł powolnym krokiem w kierunku najjaśniej świecących drzwi.
Niebywale kwaśny deszcz kąsał chłopaka po odkrytej części twarzy. Pomimo masywnego kaptura zatrute pociski i tak trafiały do swojego celu. Niepełka zbyt wiele się nasłuchał o ofiarach długiego przebywania na toksycznej ulewie i ani myślał zwlekać z powrotem do swojej upragnionej kajuty. Nim przekroczył próg bezpiecznych drzwi, usłyszał jeszcze potężny grzmot i zobaczył błyskawicę rozjaśniającą nieboskłon, który pod jej wpływem stał się całkowicie szkarłatny. Ten widok może i robił wrażenie za pierwszym razem, ale po czasie stał się czymś zwyczajnym i nudnym. W tych czasach prawie że codziennością były tego typu zjawiska pogodowe.
Maszerował dobrze oświetlonym, wąskim korytarzem prowadzącym w dół, aż doszedł do rozwidlenia, na którym skręcił w lewo. Tam boczne ścianki zaczęły się od siebie oddalać, tworząc więcej przestrzeni do poruszania się.
Nie lubię tego miejsca. zawsze dostaję prawie że ataku klaustrofobii – wyznał w duchu. Chyba mogę już zdjąć maskę.
Wziął głęboki oddech, poluzował zaczepy znajdujące się z tyłu głowy i już po chwili usłyszał trzask spowodowany odczepieniem klamer mocujących. Odetchnął z ulgą. Nie lubił jej nosić, jak na ironię bardzo skutecznie ograniczała oddychanie. Za pierwszym razem, podczas szkoleń z noszenia masek, zdarzyło mu się nawet zemdleć z powodu niewystarczającej ilości tlenu. Rówieśnicy bardzo skutecznie mu przypominali o tym incydencie i właściwie pozostało tak do dziś.
Niepełka przeklął fakt, że jest do niej, chcąc nie chcąc, przywiązany, kiedy wychodzi na zewnątrz.
Kolejny powód, dla którego nie mam wcale ochoty poznawać świata zewnętrznego – pomyślał rozgoryczony.
Droga do prywatnej kajuty dłużyła mu się niemożebnie. Z każdą sekundą szedł coraz to wolniej i wolniej, wkładając więcej wysiłku w utrzymanie równowagi na nogach.
– Co jest jutro? Czwarty dzień czy... – Przystanął na chwilę. – Piąty! – krzyknął, unosząc nieświadomie głos z ekscytacji.
Oznaczało to tyle, że Niepełka ma tego dnia wolne od trzymania warty. Cały ten czas będzie mógł poświęcić na to, co tylko zechce, a on już wiedział, gdzie się uda. Zawsze w ten dzień, w tygodniu na wielkiej sali, w środkowej części olbrzymiego statku, przedstawiana jest historia Bohaterskiego Stomira, który to uratował całą ludzkość. Chłopak uwielbiał jej słuchać, choć oczywiście znał ją już na pamięć.
Ostatecznie, w zamyśleniu o tym, co go czeka, dotarł do jeszcze szerszego korytarza, gdzie znajdowało się mnóstwo drzwi z zapisanymi na nich numerami. Te, których szukał, oznaczone były numerem 171, z dopiskiem „P Niepełka”. Skrót pochodził od posiadanej rangi. Nastolatek mógł na ten moment poszczycić się jedynie literką „P” oznaczającą pomocnika. Był to poziom wyżej od zmieniającego go Maksyma, ale jeszcze o wiele poziomów niżej od kapitana.
W szczelinie pomiędzy drzwiami dostrzegł zmęczonym wzrokiem mały liścik, który okazał się wiadomością od jego przyjaciela – Kosmy, energicznego młodzieńca zdającego się stanowić niebywałe przeciwieństwo Niepełki. W każdej wolnej chwili opowiadał mu, jak to chciałby pewnego dnia wyruszyć w podróż po nieznanych krainach, badać nieodkryte jeszcze tereny. Oczywiście nieodkryte jeszcze w nowym i ciemnym świecie. Niewątpliwie zdecydowanie groźniejszym dla Wędrowców niż ten z zamierzchłych czasów.
Niepełka otworzył liścik. W środku zapisano krótką wiadomość, brzmiącą bardziej jak rozkaz niż cokolwiek innego:
„Jutro, godzina 13:30, w pracowni, zaraz po przedstawieniu. Nie spóźnij się!
Kosma”.
Po przeczytaniu chłopak złożył niedbale kawałek pergaminu i schował do kieszeni. Raczej był już przyzwyczajony do tonu przyjaciela, znał go prawie całe swoje życie. Nie myślał o tym długo, bo nastał moment, na który tak bardzo wyczekiwał, w końcu. Drzwi uchyliły się pod naciskiem jego dłoni i ujrzał swoją małą, jakże przytulną kajutę. Znajomy zapach uderzył w jego nozdrza, momentalnie wprawiając go w błogie uczucie spokoju i relaksu. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak to zostawił przed wyjściem na wartę.
Po prawej stronie niewielkiego pomieszczenia znajdowało się przywalone mnóstwem papierów oraz różnego sprzętu biurko. Można tam było odnaleźć niedokończone raporty z odbytych wart, których po prawdzie nikt, będąc na morzu, nie czytał. Liczyły się jedynie te, które zostały sporządzone podczas cumowania przy przystani na plaży Stogi. W te dni każdy z wiciędzy chodził podenerwowany. Kątem oka ktoś zawsze dostrzegał dziwne cienie poruszające się w ciemnościach, co rusz meldowano podejrzane zachowania pośród tamtejszych tubylców. Prawdziwy koncert paniki. Niepełka nie potrafił w takie dni zmrużyć oka, a wtedy siadał przy biurku i pisał. Wiedziony inspiracją czerpaną z książek Esta sam lubił spisywać swoje niespokojne, wzburzone myśli.
Oprócz dokumentów na biurku stały jeszcze lampka, kilka urządzeń biurowych, szkatułka z miesięcznym zapasem niebieskich kulek wypełnionych tlenem, a nad nim wisiała dobrze umocowana, zapasowa maska tlenowa. W samym rogu leżał medalik, rzekomo należący do jego ojca. Trzymanie takich przedmiotów na statku było surowo zakazane. Tutaj nikt nie znał swoich rodziców – ani matki, ani ojca, twierdzono, że cała społeczność to jedna duża rodzina. Niepełka przez długi czas też tak myślał, dopóki jedna z nauczycielek nie opowiedziała mu historii kochanego jedynie przez dwoje ludzi, którzy gotowi byli zrobić wszystko dla jego dobra, dziecka. Miał wówczas około czternastu lat, właśnie wtedy dotarło do niego, że nie ma obok siebie nikogo takiego. Owszem, miał przyjaciela, Kosmę, z którym spędzał każdą wolną chwilę, ale to nie była relacja tego typu. Od tamtej chwili w sercu zawsze odczuwał dziwną pustkę, a ten medalik dostał od samego kapitana Racibora. Widać dostrzegł w jego oczach to puste spojrzenie. Pewnego dnia podszedł do chłopaka, włożył swymi wielkimi palcami niewielki srebrny medalik w kształcie kotwicy w jego dłoń i rzekł:
– To pamiątka po człowieku, który był ci najbliższy. Trzymaj ją zawsze przy sobie, a nigdy nie będziesz sam.
Prosty gest, proste zdanie, które równie dobrze mogło być całkowicie wyssane z palca, ale pomogło. Niepełka załatał część dziury w swoim sercu, strach jednak pozostał.
Po lewej stronie pomieszczenia nie było zbyt wiele rzeczy. Tylko niewielkie, zabrudzone lusterko, pod którym wisiała mocno potłuczona umywalka, a na niej nieliczne środki czystości wyrabiane z tłuszczów zwierząt morskich.
Niepełka szybko do niej podszedł, obmył twarz z mieszanki palących jeszcze kropel deszczu oraz popiołu i rzucił się na swoje dobrze znane wygodne łóżko, które stało pod ścianą, po przeciwnej stronie od wejścia. Nastolatek przed snem chciał jeszcze zagłębić się w myślach o odległym świecie, ale stracił świadomość tak szybko, że nie zdążył. Zamiast tego pogrążył się w świecie snów równie mrocznych, co nieboskłon jedynego znanego mu świata.
Nagle znalazł się zupełnie sam na odległym pustkowiu. W panice szybko obmacał własną twarz, aby sprawdzić, czy ma na niej swoją maskę. Miał. Ta świadomość trochę go uspokoiła, lecz nadal nie wiedział, jak, całkowicie przypadkiem, znalazł się w takim straszliwym miejscu. Dookoła ciągnęły się wymarłe, ciemne góry, z których wystrzeliwały snopy potężnej, czerwonej substancji. Tym wystrzałom towarzyszył potężny huk, a dookoła sypał się szary i brudny od smogu popiół. Co pewien czas zachmurzone niebo przebijały groźnie rozpadające się na wiele części jasne pioruny, które waliły szaleńczo w ziemię, zdając się jeszcze bardziej podjudzać wystarczająco już wściekłe góry.
Niepełka zauważył coś jeszcze, po zboczach wielkich wyżyn spływała gęsta, zupełnie mu nieznana substancja. Bez litości pożerała wszystko to, co znalazło się na jej drodze, sprawiając jednocześnie, że ciemność stawała się nieco mniej dokuczliwa. Pomimo czarnych chmur było jasno.
Niebywałe – pomyślał. Cóż to jest takiego?
Kolejny grzmot, kolejna łuna światła pędząca na złamanie karku w stronę lądu. Chłopak poczuł strach. Niewiarygodny strach przed nieznanym, którego do tej pory nie czuł jeszcze w takim stopniu.
Gdzie ja jestem? Co tu się dzieje?
Myśli nie przestawały wirować w jego zmąconej z przerażenia głowie. Odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku. Chciał uciec od tego hałasu jak najdalej. W uszach mu dzwoniło, a nogi uginały się od wstrząsów.
Co się dzieje? Gdzie jest statek? Przecież musi gdzieś tu być.
Kręcił głową w poszukiwaniu swojego olbrzymiego okrętu wypełnionego po bokach ornamentami dzikich zwierząt, które niegdyś stąpały po tym świecie. Statku z wielkim i dumnym napisem „Konungahella”. Tak właśnie wiciędzowie nazywali swoją dumę, która niosła ich latami po niespokojnych, wiecznie zgaszonych wodach.
Konungahella. Jakże bardzo Niepełka pragnął ujrzeć ten wielki, dobrze oświetlony napis. Konungahella – świetlisty ratunek.
Statku nigdzie nie było. Nieważne jak energicznie rozglądał się dookoła, nie dostrzegał kompletnie nic poza mieszanką czerni, światła piorunów oraz czerwieni wściekłych gór. Strach powoli przeistoczył się w panikę, logiczne myśli opuściły jego umysł, w ich miejsce wskoczyła żałosna potrzeba ratowania własnego życia.
Kiedy już wszelkie nadzieje go opuszczały, wtedy to zobaczył. Z początku zauważył zwykły cień majaczący niewyraźnie na horyzoncie. Nic strasznego, w końcu to była najzwyklejsza rzecz, jaką dotąd tutaj ujrzał. Cień jednak powoli zaczął przeistaczać się w coraz wyraźniejszą sylwetkę, a ta sylwetka w żadnym stopniu nie przypominała człowieka. Maska coraz bardziej ciążyła chłopakowi, nie mógł złapać powietrza, ale zdjąć jej też nie mógł. Był na nią skazany.
Głos. W jego głowie rozległo się przeraźliwe syczenie wprawiające w osłupienie. Dźwięk był niemożebnie podły i nienawistny. Zdawał się atakować nie tylko bębenki, ale także cały układ nerwowy. Przemawiał do pozbawionego nadziei chłopaka, a ten coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
– Oto jestem. Obserwowałem cię od dłuższego czasu. Oto jestem. Zwiastun śmierci i cierpienia. Czego boisz się najbardziej na świecie, chłopcze? Powiedz mi. Wyznaj swe winy. Przyznaj się do słabości. Powiedz...
Paraliż. To, co ujrzały oczy bezbronnego chłopaka, wprawiło go w najprawdziwszą trwogę, jakiej do tej pory w swym życiu nie zaznał. W jego stronę przemieszczała się olbrzymia na trzy metry postać, w całości okryta czarnym dymem. Tam, gdzie powinny być oczy i usta, widniały niebieskie promienie, palące się niczym ognisko w wietrzny dzień. Zamiast dłoni – szpony rozjaśnione tym samym, niebieskim blaskiem. Niepełka z wielkim przerażeniem przyznał, że olbrzymie łapy stwora byłyby w stanie zgnieść jego czaszkę bez większego wysiłku. Strach. Rezygnacja. Przestał myśleć o ucieczce, przestał planować. Przegrał.
Potwór przemieszczał się powoli w jego kierunku, nie spieszył się, jakby wiedząc, że jego ofiara i tak nie ma dokąd uciec.
– Już niedługo. Już niedługo czeka nas spotkanie, a wtedy utracisz wszystko, co ci bliskie na tym świecie. Pokaż mi swoje prawdziwe oblicze. Okaż swoją słabość. Dołącz do mnie. Dołącz...
W tym momencie bestia zbliżyła się już do niego na wyciągnięcie ręki, uniosła swą olbrzymią demoniczną dłoń i położyła ją na czole chłopaka. Całe ciało zapiekło żywym ogniem. Rozpalone do granic możliwości. Wzdłuż kręgosłupa przeszła rozrywająca mięśnie na kawałki potężna fala prądu.
– Teraz jesteś naznaczony. Teraz już nie ma odwrotu. Oto jestem. Zwiastun końca.
Nastał kres wszystkiego. Nagła ciemność i pustka. Niepełka nie czuł już zupełnie nic poza strachem. Dookoła nie znajdowało się nic więcej. Usiadł na ziemi, skulił się, chowając głowę między kolana, i zaczął płakać. Łkał, a echo jego rozpaczy niosło się przez nieskończone ciemności, aż w końcu rozpływały się w eterze nicości...
Niepełka wybudził się cały zlany przeszywająco zimnym potem. Przetarł dłońmi każdy element swojego ubioru i ze zdumieniem przyznał, że jest przemoczony do suchej nitki. Jeszcze przez chwilę miał w głowie wyraźny obraz dziwacznej istoty, która nawiedziła go we śnie, ale po chwili wszystko stawało się rozmyte, jakby chowało się gdzieś za gęstniejącą z każdą sekundą mgłą. W końcu po realistycznym koszmarze pozostało tylko zacierające się uczucie przerażenia i bezradności, które po czasie również minęło.
Przemarznięty chłopak zerknął na zegarek. Była godzina dziewiąta trzynaście. Miał jeszcze dużo czasu do przedstawienia, więc postanowił wstać z łóżka i się umyć. Tego dnia nic nie mogło mu zepsuć...