Oxygen 2088 - Tomasz Smerliński - ebook + książka

Oxygen 2088 ebook

Smerliński Tomasz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W odmętach ciemności nawet nadzieja nie jest w stanie załagodzić ludzkich lęków. Świat spowiły mrok i popiół, tlenu brakło. Ludzkość od wielu lat stoi na granicy wymarcia, a sytuacji nie poprawiają mroczne opowieści o wrogich istotach gnieżdżących się w ciemnych zakamarkach nowego świata.

Największą nadzieją na przetrwanie staje się lud wiciędzów, żyjący na olbrzymim statku pośród polskich mórz. To właśnie oni odnajdują sposób na wytwarzanie cennego tlenu z mikroorganizmu żyjącego w głębinach oceanu – Archaea. Niepełka – młody wiciędz zamknięty w bańce swych własnych przekonań – wiedzie względnie spokojny żywot do czasu, gdy zaczynają nawiedzać go potworne sny.

Czy w świecie skazanym na zagładę istnieje jeszcze miejsce na dobro i radość? Czy ludzka wola jest w stanie przeciwstawić się nieznanej sile? Zanurz się w pełnym przerażających sekretów świecie i doświadcz prawdziwej walki o przetrwanie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 563

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja: Ola Ju­rysz­czak
Ko­rekta: Alek­san­dra Wroń­ska
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by To­masz Smer­liń­ski 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-52-4
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Świat spo­wiły gę­ste ob­łoki dymu, sy­gna­li­zu­jąc nad­cią­ga­jący nie­ubła­ga­nie ko­niec. Ko­niec wszyst­kiego, co dane było czło­wie­kowi po­znać. Co­dzien­ność, która za­ko­rze­niła się głę­boko w ludz­kich umy­słach, ode­szła w za­po­mnie­nie. Z po­pio­łów po­wstało mroczne miej­sce, wy­peł­nione po bez­kres oćmą prze­sła­nia­jącą ludzki wzrok. Tem­pe­ra­tura wzro­sła, tlenu bra­kło, Zie­mia wy­bu­dziła się z dłu­giego le­targu. Za­wyła gło­śno, roz­draż­niona wie­lo­let­nim cier­pie­niem, na ja­kie na­ra­ziła ją istota z po­zoru tak nie­winna – czło­wiek.

Nowa wieść nio­sła, że pro­sto z głę­bin tej go­re­ją­cej rany wy­ło­niło się coś, czego ro­zum ludzki nie był w sta­nie po­jąć, i choćby po­świę­cił cały swój po­zo­stały czas na tej ja­ło­wej pla­ne­cie, to zdo­łałby wy­snuć je­dy­nie teo­rie nie­po­parte żad­nymi do­wo­dami. Tylko tyle. W końcu jego stru­dzony umysł po­chło­nąłby obłęd, a to, co nie­praw­do­po­dobne i nie­na­ma­calne, sta­łoby się prze­ra­ża­ją­cym i jakże rze­czy­wi­stym utra­pie­niem. Choć nie­malże pewne jest, że w no­wej i mrocz­nej erze nie­liczni do­stą­pią luk­susu my­śle­nia o czym­kol­wiek in­nym niż prze­trwa­niu.

Osta­tecz­nie ra­tu­nek od­na­le­ziono w pew­nym mi­kro­or­ga­niź­mie ży­ją­cym w wo­dzie, kon­kret­nie w mo­rzu. Ten nie­wi­doczny go­łym okiem byt oka­zał się zba­wienny dla dal­szego prze­trwa­nia ja­kie­go­kol­wiek ist­nie­nia. Dość szybko stał się naj­waż­niej­szą wa­lutą prze­tar­gową w walce o wła­sne ży­cie. Nic nie­zna­cząca w sta­rym świe­cie bak­te­ria, która w przy­padku, gdy za­brak­nie jej tlenu, sama po­trafi go wy­twa­rzać. Ar­chaea – cu­downe stwo­rze­nie na­tury da­jące na­dzieję – te­raz jest wy­ko­rzy­sty­wane w po­tęż­nej ma­chi­nie, prze­ka­zu­ją­cej ży­cio­dajny pier­wia­stek naj­bar­dziej za­chłan­nej ra­sie, która ma oka­zję prze­trwać gniew do­go­ry­wa­ją­cej skały, krą­żą­cej spo­koj­nie po or­bi­cie wszech­obec­nej pustki.

Po wielu la­tach oca­leńcy za­częli za­po­mi­nać, jak wy­glą­dała co­dzien­ność przed wy­da­rze­niem na­zwa­nym w hi­sto­rii „Gnie­wem Swa­roga”. Prawda zo­stała za­tarta, w jej miej­sce za­częto przy­wo­ły­wać co­raz wię­cej no­wych le­gend, któ­rych jed­nak nikt nie był w sta­nie zwe­ry­fi­ko­wać. W osi czasu wła­śnie w ten spo­sób na­kre­ślono nową wiarę, a po­zo­stałe, te ze sta­rego świata, uznano za za­ka­zane. Zbrod­nią stało się choćby i wspo­mnie­nie lub ci­chy szept o nich. Sporo z oca­la­łych prze­stało wie­rzyć w co­kol­wiek. Ich po­zba­wione głęb­szego sensu ist­nie­nie za­częło zle­wać ze sobą każdy ko­lejny dzień w kaźni.

Oso­bi­ście do­stą­pi­łem tego wąt­pli­wego za­szczytu by­cia my­śli­cie­lem swo­ich cza­sów. Co cie­kawe, obec­nie, przez więk­szość po­spól­stwa je­stem trak­to­wany jak trę­do­waty po­twór. Za ple­cami sły­szę ich drwiące głosy, które su­ge­rują, że wy­obra­żam so­bie nie wia­domo co. Prze­cież za­miast nic nie wno­szą­cego beł­kotu po­wi­nie­nem przy­czy­nić się do prze­trwa­nia na­szej au­to­de­struk­tyw­nej rasy. A ja, o lo­sie, chciał­bym za­py­tać, do­kąd zmie­rza ich dzia­ła­nie? Gdzie jest sens w prze­trwa­niu rasy, która nic nie po­trafi od sie­bie za­ofe­ro­wać? Gło­wię się i gło­wię nad tym, kto ma ra­cję, lecz ze smut­kiem przy­znaję, że nie wi­dzę zwy­cięzcy. Ja­ło­wość na­szej ziemi zdaje się wni­kać w na­sze du­sze. Sta­li­śmy się tak samo pu­ści jak te­reny nas ota­cza­jące. Za­mknięci w ko­pu­łach ma­ją­cych imi­to­wać praw­dziwy dom gnieź­dzimy się, wal­cząc o ostat­nią kromkę chleba wy­pro­du­ko­wa­nego przez Po­lan.

W mym wnę­trzu go­reje za­zdrość. Ści­ska mnie za gar­dło tak, że nie po­tra­fię z ulgą ode­tchnąć. Za­zdrosz­czę moim przod­kom, moim oj­com i dziad­kom. Osta­tecz­nie wy­zna­czy­łem so­bie nowy cel, dla któ­rego prze­trwam te męki. Udam się do wcze­śniej wspo­mnia­nych ziem Po­lan. Po­dobno mają tam ol­brzymi młyn, udało im się za­cho­wać jed­ność z na­turą i z wła­snym du­chem. Chciał­bym bli­żej po­znać ich kul­turę. Obym tylko pod­czas po­dróży nie na­tknął się na NICH. Boję się tego bar­dziej niż sa­mej śmierci. Spa­ko­wa­łem do torby wszystko to, co jest mi po­trzebne. Wy­ru­szam ju­tro skoro świt, oby droga była bez­pieczna...

Ostatni zna­le­ziony frag­ment rę­ko­pisu Braw­lina Esta – „Na umy­śle zmą­cony”.

ROZ­DZIAŁ I

Bez­kres oce­anu

Nie­siony falą zmą­co­nego mo­rza ol­brzymi sta­tek pły­nął nie­stru­dze­nie przed sie­bie. Wbi­jał się w ciem­no­błę­kitne od­męty ni­czym ta­ran we wrota pod­bi­ja­nego zamku. Do­dat­kowy, bo­jowy wręcz, efekt wzbu­dzał gło­śny szum wia­tru zda­ją­cego się pę­dzić na prze­kór w cał­ko­wi­cie prze­ciwną stronę. Mo­men­tami strze­lał ni­czym bicz do­zorcy, który po­pę­dzał stru­dzo­nego pra­cow­nika, le­d­wie trzy­ma­ją­cego się na no­gach. Ten okręt jed­nak w ni­czym nie przy­po­mi­nał do­go­ry­wa­ją­cej, po­zba­wio­nej wszel­kich sił ofiary, wręcz prze­ciw­nie, aż biło od niego siłą. Wy­da­wać by się mo­gło, że zu­peł­nie nic nie jest w sta­nie sta­nąć mu na dro­dze pod­czas po­dróży do ob­ra­nego celu.

Wo­kół pa­no­wała cał­ko­wita pustka. Gdyby nie dźwięk agre­syw­nie roz­bi­ja­nych ścian wody, to nikt z obec­nych na po­kła­dzie nie do­wie­działby się, gdzie tak wła­ści­wie jest. Niebo prze­sła­niały gę­ste chmury dymu po­łą­czo­nego z po­pio­łem opa­da­ją­cym w bez­denną prze­paść. Co pe­wien czas de­li­katna smuga świa­tła wy­glą­dała przez tę­gie ob­łoki, ale pra­wie że na­tych­miast po­now­nie pod­da­wała się i zni­kała da­leko, poza za­sięg ludz­kiego oka.

Sam sta­tek lśnił ni­czym gwiazda po­ranna. Setki za­pa­lo­nych, nie­wiel­kich świa­te­łek, wspól­nie two­rzyły naj­praw­dziw­szą po­chod­nię roz­świe­tla­jącą mrok czy­ha­jący tylko, aby wy­cią­gnąć swe zdra­dliwe szpony ku wszyst­kiemu, co żywe.

Nie­pełka jak za­wsze z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem spo­glą­dał na da­leki ho­ry­zont prze­sło­nięty ciem­no­ścią i na samą myśl o tym, co ta­kiego może się tam znaj­do­wać, przez jego ciało prze­szła fala nie­przy­jem­nego chłodu. Szybko pod­szedł do kra­wę­dzi po­kładu i wy­chy­lił się gwał­tow­nie, o mało co nie wy­pa­da­jąc za burtę. Chciał jak naj­szyb­ciej wy­rzu­cić ze swo­jej głowy te po­tworne ob­razy, które kla­ro­wały mu się w gło­wie, a nic nie po­ma­gało na to le­piej od wi­doku prze­pięk­nych, ska­li­stych or­na­men­tów wy­ku­tych w kształ­cie dawno już wy­mar­łych zwie­rząt.

Za­le­d­wie dzie­więt­na­sto­letni chło­pak z roz­trze­paną czu­pryną na gło­wie otwo­rzył sze­roko usta z za­chwytu. Nie­ważne, jak czę­sto ro­bił to pod­czas swo­jej zmiany, ten wi­dok za­wsze na­pa­wał go nie­zwy­kłą eks­cy­ta­cją oraz nutką za­fa­scy­no­wa­nia. Pierw­szym z ob­ra­zów, na który tym ra­zem zwró­cił uwagę, był prze­dziw­nie wy­glą­da­jący „stwór”, który za­miast nosa miał ogromny róg. Jego dzi­kie spoj­rze­nie zda­wało się wbi­jać w znaj­du­jący się za­raz obok niego wi­ze­ru­nek przy­bie­ra­ją­cego jesz­cze bar­dziej dzi­kie spoj­rze­nie nie­zwy­kle du­żego kota. Nie­pełka przy­po­mniał so­bie, że pew­nego dnia, kiedy przy­bili do brzegu, aby do­ko­nać stan­dar­do­wej wy­miany z han­dla­rzami, do­strzegł ma­łego, brą­zo­wego fu­trzaka, któ­rego ktoś z ze­wnątrz przy­pro­wa­dził na po­kład. Wi­dział go za­le­d­wie przez kilka se­kund, lecz po­mimo bie­gną­cego czasu mło­dzie­niec miał przed oczami wy­raźny za­rys tego nie­sa­mo­wi­tego zwie­rzę­cia. Usta same otwo­rzyły mu się z za­chwytu, kiedy do­tarło do niego, że kie­dyś po lą­dzie cho­dziły jego zde­cy­do­wa­nie więk­sze i groź­niej­sze wer­sje.

– Cie­kawe, czy były przy­ja­zne – wy­szep­tał po­nuro i zer­k­nął na ze­ga­rek. – Już pra­wie czas od­po­czynku – wes­tchnął głę­boko, wciąż opie­ra­jąc się o so­lidne ba­rierki ma­jące chro­nić przed nie­szczę­śli­wym wy­pad­nię­ciem ze statku.

Przy ko­lej­nym wde­chu po­czuł de­li­katny opór, któ­rego po­wo­dem była szczelna ma­ska za­kry­wa­jąca jego usta i nos. Wie­dział, że to ozna­cza tylko jedno – kap­sułka z tle­nem wła­śnie do­go­ry­wała. Się­gnął po­now­nie lewą ręką do pra­wego nad­garstka, jed­nak nie po to, aby po raz ko­lejny zer­k­nąć na ze­ga­rek. Tym ra­zem jego dłoń za­wę­dro­wała da­lej, do opa­ski umiej­sco­wio­nej nieco wy­żej niż wcze­śniej wspo­mniany przed­miot. Dziwna bran­so­letka miała w so­bie dzi­waczne, małe sloty, roz­miesz­czone do­okoła, w któ­rych znaj­do­wały się nie­wiel­kie, nie­bie­skie kap­sułki. Nie­pełka wy­cią­gnął jedną z nich, wziął głę­boki od­dech, utwo­rzył małą szcze­linę w boku ma­ski, gdzie znaj­do­wał się nie­duży zbior­ni­czek, i na ko­niec wrzu­cił tam kap­sułkę. Po wszyst­kim po­now­nie uszczel­nił ma­skę, po­li­czył do czte­rech i wziął ko­lejny głę­boki od­dech.

– Od razu le­piej.

Jesz­cze kilka głęb­szych od­de­chów i po­now­nie mógł ła­pać po­wie­trze z nie­sły­chaną lek­ko­ścią.

Po ca­łym pro­ce­sie zro­bił jesz­cze jedno kółko do­okoła tyl­nego skrzy­dła statku, a kiedy upew­nił się, że wszystko jest w jak naj­lep­szym po­rządku, usiadł wy­god­nie na jed­nej ze sta­cji wy­po­czyn­ko­wych, gdzie spo­glą­da­jąc w dal, po­now­nie za­czął snuć na te­mat świata lą­do­wego naj­róż­niej­sze hi­sto­rie, które po­tra­fiły zmro­zić krew w ży­łach.

Pod­czas peł­nie­nia warty kon­tro­l­nej nie było zbyt wiele czyn­no­ści, które miały w so­bie choć iskierkę cie­ka­wo­ści. Czas pły­nął mo­zol­nie, wlókł się wręcz nie­mo­żeb­nie, a my­śli bar­dzo szybko ucie­kały w kie­runku nie­zna­nego.

Znu­dzony Nie­pełka prze­tarł z czoła gę­sty, biały pył, po czym, wy­ko­rzy­stu­jąc resztki sił, ze­rwał się na równe nogi i ru­szył w kie­runku ma­syw­nych wrót, jed­nego z naj­bar­dziej oświe­tlo­nych miejsc na po­kła­dzie. Po­wód ta­kiego za­biegu był ba­nal­nie pro­sty. W ra­zie nie­prze­wi­dzia­nych sy­tu­acji chciano, aby każda z osób znaj­du­jąca się poza bez­pieczną strefą wie­działa, w którą stronę po­winna się nie­zwłocz­nie udać. W chłopca, jak w każ­dym ta­kim przy­padku, wstą­piły do­dat­kowe siły, za­re­zer­wo­wane spe­cjal­nie na ostatni prze­marsz do swo­jej upra­gnio­nej ka­juty, gdzie cze­kał go długi i przy­jemny sen.

Nie­spo­dzie­wa­nie, nim udało mu się do­trzeć do osta­tecz­nego celu, drzwi z im­pe­tem się otwo­rzyły, a już po chwili w ośle­pia­ją­cym świe­tle za­ma­ja­czyła nie­wy­raźna syl­wetka ja­kie­goś męż­czy­zny.

Chło­pak aż pod­sko­czył w miej­scu, kiedy za­uwa­żył, kto taki znaj­duje się w przej­ściu dzie­lą­cym go od wy­god­nej pry­czy. To był je­den z głów­nych ka­pi­ta­nów we wła­snej oso­bie. Nie­pełka do­sko­nale go znał, ten szcze­gól­nie do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna z dużą i szorstką brodą mie­niącą się ko­lo­rem za­ka­za­nych pło­mieni ogni­ska miał strasz­liwą re­pu­ta­cję po­śród mło­dzi­ków. I tak samo jak owe pło­mie­nie aura bi­jąca od tego czło­wieka po­tra­fiła po­zba­wić tlenu naj­dziel­niej­szych z dziel­nych.

– Oho ho! Ko­góż to moje oczy wi­dzą – po­wie­dział ba­so­wym gło­sem nie­spo­dzie­wany gość. – Nie­pełka!

Chło­piec za­drżał na sam od­głos wy­po­wia­da­nego przez ol­brzy­miego ka­pi­tana imie­nia.

– K... ka­pi­tan Ra­ci­bor. – Dzie­więt­na­sto­la­tek przy­brał od­po­wied­nią po­zy­cję do sa­lutu. – Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie – za­wył wręcz nie­zdar­nie.

– Ach, daj spo­kój. – Mach­nął ręką. – No, Nie-pełka! Sia­daj, nad­ro­bimy za­le­gło­ści. Dawno żem cię nie wi­dział, ty mały nic­po­niu, ha, ha!

– Tak jest! – Po­now­nie sta­nął na bacz­ność.

Ka­pi­tan spoj­rzał na niego z roz­ba­wie­niem.

– No prze­cież ci mó­wi­łem. For­mal­no­ści to na służ­bie, a ty, coś mi się zdaje, że już je­steś po. – Prze­tarł swą ol­brzy­mią ręką rów­nie po­kaźną brodę. – Chodź, chodź. Może przed­sta­wię ci ja­kieś cie­kawe wie­ści ze świata, bo zdra­dzę ci w se­kre­cie – po­wie­dział, zni­ża­jąc te­atral­nie głos i uda­jąc, że to, co ma za­miar prze­ka­zać, jest wielce strze­żoną ta­jem­nicą – że w tym przed­nim skrzy­dle to nie ma do kogo gęby otwo­rzyć. Ha, ha! – Wy­buch­nął do­no­śnym śmie­chem. – Same po­nu­raki – do­dał po chwili i ru­szył w kie­runku naj­bliż­szego miej­sca wy­po­czyn­ko­wego.

Na­sto­la­tek to­wa­rzy­szył mu krok w krok. Pod­czas tego krót­kiego spa­ceru z uzna­niem przy­znał, że nie do­sięga swo­jemu to­wa­rzy­szowi na­wet do zwi­sa­ją­cej aż po oboj­czyk dłu­giej brody, która w więk­szo­ści wy­sta­wała spod czer­wo­nej ma­ski.

– O, tu klap­niemy. – Ka­pi­tan wska­zał gru­bym pa­lu­chem nie­wielką ławkę, po czym opu­ścił się na nią z sza­leń­czą we­rwą. – Jak do­brze – wes­tchnął z ulgą. – Nie ma to jak świeże po­wie­trze, co? Ha, ha! No, sia­daj, Nie­pełka. Cze­kasz na za­pro­sze­nie?

Zmie­szany całą sy­tu­acją chło­pak wy­ko­nał po­słusz­nie po­le­ce­nie.

Ławka była zimna. Kiedy tylko ostroż­nie na niej przy­siadł, pra­wie pod­sko­czył, czu­jąc w po­ślad­kach prze­szy­wa­jący mróz. Na­tych­miast przy­po­mniał so­bie słowa jed­nej z na­uczy­cie­lek od spraw prak­tycz­nych, którą w grun­cie rze­czy bar­dzo lu­bił. Prze­ka­zy­wała mu mnó­stwo in­te­re­su­ją­cej wie­dzy i lu­biła przy tym rzu­cić ja­kimś za­pa­da­ją­cym w pa­mięci zda­niem.

– Nie­pełka, ni­gdy nie sia­daj na zim­nej po­wierzchni, bo wilka kie­dyś zła­piesz – rze­kła pew­nego razu.

Chło­piec oczy­wi­ście nie ro­zu­miał, o co mo­gło cho­dzić i czym tak wła­ści­wie jest ten wilk. Ko­bieta szybko po­spie­szyła z od­po­wie­dzią, wy­ja­śnia­jąc, że wilki to ta­kie ory­gi­nalne psy, które jesz­cze nie po­tra­fiły szcze­kać. Nie­stety do­dała rów­nie szybko, że naj­praw­do­po­dob­niej wszyst­kie już wy­marły, bo nie wi­dziano ich od wielu, wielu lat.

– Tak więc uwa­żaj, Nie­pełka. Raz na zim­nym usią­dziesz i wilk znie­nacka cap­nie cię w ty­łek – tłu­ma­czyła.

Na­sto­la­tek aż się wzdry­gnął na to wspo­mnie­nie. Na­wet te­raz, kiedy ma już pra­wie dwa­dzie­ścia ciem­nych jak noc lat, nie wie­dział, co ta­kiego ozna­cza przyj­ście wilka i co ma wspól­nego z sie­dze­niem na czymś zim­nym?

– Coś ty, chło­paku, nie­obecny dzi­siaj je­steś – po­wie­dział Ra­ci­bor, wy­ry­wa­jąc go z za­my­śle­nia. – Wi­dzi mi się, że to ta warta tak cię wy­koń­czyła. Znam to. Też by­łem kie­dyś na twoim miej­scu. Cią­głe cho­dze­nie w tę i we w tę, spraw­dza­nie, czy wszystko jest pod kon­trolą. Je­dyne, co mnie wtedy ra­to­wało, to bo­gata wy­obraź­nia, a wy­obra­ża­łem so­bie wiele. Głów­nie z udzia­łem pięk­nej Bo­gny, ha, ha!

Sza­leń­czy śmiech ka­pi­tana zo­stał za­głu­szony nie­spo­dzie­wa­nym po­tęż­nym grzmo­tem, któ­remu to­wa­rzy­szył prze­ni­kli­wie ja­sny błysk, po­tra­fiący ośle­pić czło­wieka na kilka chwil.

– Niech mnie wa­leń opluje! – Ka­pi­tan splu­nął przez ra­mię i spoj­rzał w górę na strze­gącą ich od prze­sło­nię­tego czarną chmurą dymu nieba prze­zro­czy­stą za­słonę.

Nie­pełka do­my­ślił się, że ten chciał spraw­dzić, czy za­bez­pie­cze­nia są na tyle so­lidne, aby za­pew­nić im od­po­wied­nie schro­nie­nie.

– A za­po­wia­dało się na taką spo­kojną po­ga­wędkę – wy­znał po­nuro. – Bu­rza. Nie zno­szę tej czar­ciej suki. Ha­ła­suje, ośle­pia, strzela. Jak baba w rui – wes­tchnął. – Mó­wię ci, Nie­pełka, uni­kaj ta­kich ko­biet. Su­chej nitki na to­bie nie zo­sta­wią, a i tak się nie za­mkną.

Mło­dzie­niec co­raz do­tkli­wiej uświa­da­miał so­bie, że wła­ści­wie to nie wie, po co na­dal tu­taj sie­dzi, skoro mógłby już wy­grze­wać się pod cie­płym ko­cem w swo­jej wy­god­nej pry­czy. Jak zwy­kle zo­stał zwa­biony obiet­nicą opo­wie­dze­nia in­try­gu­ją­cych hi­sto­rii ze świata. Uwiel­biał ich słu­chać, ale nic po­nad to. Świat ze­wnętrzny prze­ra­żał go na tyle, że sam ni­gdy nie śmiałby za­pu­ścić się gdzieś da­lej niż poza główną przy­stań.

Na­stała chwila ka­san­drycz­nej ci­szy, która tylko spo­tę­go­wała roz­draż­nie­nie i nie­po­kój chło­paka.

– Do­bra, wiem, na co cze­kasz – rzu­cił Ra­ci­bor, jakby czy­ta­jąc w my­ślał Nie­pełki. – Co tam sły­chać w tym strasz­nym świe­cie, co?

Ka­pi­tan prze­cią­gnął się ospale, strze­lił gło­śno pal­cami, tak jakby przy­go­to­wy­wał się do pi­sa­nia waż­nego ra­portu, roz­parł swe wiel­kie dło­nie na ko­la­nach i od­chrząk­nął na znak, że wła­śnie roz­po­czyna długą i in­te­re­su­jącą opo­wieść.

– Ech, wła­ści­wie to nie mam zbyt wiele po­zy­tyw­nych rze­czy do po­wie­dze­nia. U nas, na plaży Stogi, spo­kój, bo i kto śmiałby ru­szyć tych, dzięki któ­rym mogą od­dy­chać. Po­wiem ci, Nie­pełka, że uro­dzić się w dzi­siej­szych cza­sach wi­cię­dzem to wiel­kie szczę­ście. Mniej tego szczę­ścia mają z pew­no­ścią ci, któ­rych zły los wy­gnał na wschód, do ko­mu­ni­stów. Jak sami się okre­ślają: „Re­pu­blika Lu­dowa”, psia jego mać. Wielcy wy­bawcy, któ­rzy nie mają do za­ofe­ro­wa­nia nic wię­cej niż znie­wo­le­nie, pro­duk­cję amu­ni­cji i prze­moc. Co prawda wpro­wa­dzili na­prawdę po­myślny spo­sób na prze­miesz­cza­nie się po­mię­dzy swo­imi wio­skami. Wy­obraź so­bie, chłop­cze, że te ga­dziny wy­ko­rzy­stują ze­słań­ców z ko­lo­nii Sejny do ka­torż­ni­czej pracy w bu­do­wie pod­ziem­nych tu­neli po­mię­dzy swo­imi sta­cjami. Tylko dzięki temu udało im się to osią­gnąć, a tra­fić do tej ko­lo­nii, mó­wię ci ja, jest na­prawdę ła­two. Źle spoj­rza­łeś na ko­goś z wyż­szym stop­niem? Pro­szę, oto bi­let na wy­cieczkę w jedną stronę. Ubra­łeś się nie­sto­sow­nie do oka­zji? Pro­szę bar­dzo bi­le­cik. Jesz­cze chwila i za­czną te cho­lerne bi­lety roz­da­wać po wsiach. Praw­dziwe dia­bły. Aż mi wę­zeł gar­dło ści­ska, kiedy po­my­ślę so­bie, że nasz tlen tra­fia w ich brudne od krwi łap­ska. Ciesz się, dzie­ciaku, że ni­gdy nie bę­dzie ci dane udać się w tamte strony. Coś mi się też nasi part­ne­rzy han­dlowi skar­żyli, że pod­ziemne dia­bły chcą im za­brać wieś Or­neta. Po­dobno ma dla nich ja­kieś ważne zna­cze­nie stra­te­giczne pod wzglę­dem bu­do­wa­nia dal­szej sieci tu­neli, ale po mo­jemu, to te chujki chcą zgar­nąć ko­lejne te­reny. Wi­dać Raj­gród im już nie wy­star­cza, chcą zbu­do­wać so­bie ko­lejną sto­licę. Po­woli prze­stają spra­wiać po­zory i od­kry­wają swoją praw­dziwą twarz. Wiesz, że jesz­cze do nie­dawna na­zy­wali sami sie­bie „RP Lu­dowa”? Te­raz ja­koś ta li­terka „P” prze­stała wy­stę­po­wać. Da­leko na po­łu­dniu mamy „ZRPP – Zjed­no­czony Rząd Pol­skich Pa­trio­tów”. Na­zwa jesz­cze bar­dziej wy­nio­sła od dia­błów. Ubili so­bie w gło­wach, że na nowo od­two­rzą silną Pol­skę, która sa­mym swym bla­skiem bę­dzie ośle­piać wro­gów. Banda za­go­rza­łych pa­trio­tów wal­czą­cych w imię cze­goś, czego w więk­szo­ści sami zbyt­nio nie ro­zu­mieją. Po praw­dzie to tro­chę jest mi ich żal. Swoją główną sie­dzibę za­ło­żyli w nie­gdy­siej­szej sto­licy na­szej pięk­nej oj­czy­zny. Po­noć jesz­cze za­nim wy­da­rzyło się to wszystko, było to piękne mia­sto. Te­raz, jak prze­cież do­brze wiesz, stoi na po­gra­ni­czu z gę­stymi opa­rami dymu, two­rzą­cymi praw­dziwą ścianę, za którą nie wi­dać kom­plet­nie nic. Co­dzien­nie giną w obro­nie sta­rej sto­licy, sym­bolu, o któ­rym wiele osób już cał­ko­wi­cie za­po­mniało. Po­dobno co ja­kiś czas wy­cho­dzą z tej nie­prze­nik­nio­nej mgły ja­kieś ta­jem­ni­cze kre­atury, któ­rych nie da się opi­sać ludz­kimi sło­wami. – Ka­pi­tan wzdry­gnął się, jakby po­my­ślał o ja­kimś strasz­li­wym wy­da­rze­niu ze swo­jej prze­szło­ści. – Po­wia­dają, że to Wę­drowcy ich wy­sy­łają, ale zmieńmy już te­mat. Nie chcę na­wet my­śleć o tym, cóż ta­kiego może się tam skry­wać.

Jakby cze­ka­jąc wła­śnie na tę chwilę, ktoś szarp­nął żywo drzwi wyj­ściowe, te, które były naj­bar­dziej oświe­tlone, i wy­szedł na ze­wnątrz, po­wo­du­jąc przy­spie­sze­nie bi­cia serca u obu po­grą­żo­nych w roz­mo­wie męż­czyzn.

– Kogo to dia­bły niosą w ta­kim mo­men­cie?! Już ja go na­uczę wy­czu­cia czasu! – wark­nął gniew­nie po­ru­szony ka­pi­tan. – Ktoś ty? Przed­staw się, jak sta­jesz przed kimś z wyż­szym stop­niem!

Ta­jem­ni­czym go­ściem oka­zał się ko­lejny war­tow­nik, który na wi­dok do­wódcy za­re­ago­wał po­dob­nie jak Nie­pełka. Sta­nął dęba i płyn­nie, ni­czym wiersz, wy­re­cy­to­wał:

– Młod­szy asy­stent Mak­sym, przy­sze­dłem w celu peł­nie­nia mo­jej środ­ko­wej zmiany. – Na ko­niec od­dał godny po­chwały sa­lut.

– No tak, za­po­mnia­łem, że Nie­pełka już nie ma warty. – Wska­zał gru­bym pa­lu­chem na wolne miej­sce przy stole, a grzmot z bły­skiem do­dał ca­ło­ści zło­wróżb­nej otoczki. – Sia­daj do nas, Mak­sym. Wła­śnie opo­wia­da­łem Nie­pełce o sy­tu­acji na świe­cie.

– Ale kapi...

– Sia­daj, po­wie­dzia­łem! – ryk­nął do­sad­nie. – Ob­chód zro­bisz póź­niej. No da­lej, chodźże tu­taj, bo zmok­niesz. Chcesz, żeby wy­pa­liło ci twarz, jak in­nym, któ­rzy lek­ce­wa­żyli te pie­ruń­skie opady?

– Tak jest! – Po­spiesz­nie pod­biegł do dwójki spo­glą­da­ją­cych na niego to­wa­rzy­szy i usiadł zwin­nie na zim­nej ławce.

– No! I to mi się po­doba – rzu­cił ka­pi­tan. – A te­raz na czym to ja... ach, Pa­trioci.

Na­wet sło­wem nie na­po­mknął już o Wę­drow­cach ani o ta­jem­ni­czych po­two­rach wy­bie­ga­ją­cych z po­pio­łów. Wi­dać na­wet sam do­wódca miał rze­czy, któ­rych naj­zwy­czaj­niej w świe­cie się oba­wiał.

– Ci są w sta­nie wojny z Dia­błami – do­dał. – Po­dobno w Wi­znie trwają za­cie­kłe walki, ale nie sły­sza­łem na ten te­mat wiele wię­cej. Nasi part­ne­rzy han­dlowi, czyli IV RP, po­wzięli układy za­równo z anio­łami, jak i dia­błami. Aniołki mają za­pew­nić im ochronę przed ata­kami dia­błów, a dia­bły, o iro­nio, do­star­czają im broń. Sprytni ci nasi są­sie­dzi, nie ma co. Po praw­dzie IV RP wy­ko­rzy­stuje na­iw­ność ZRPP i ich śle­potę. A może oni wcale nie są ślepi, może nie mają in­nego wyj­ścia. Wi­dzi­cie, Pa­trioci, na­sze aniołki, nie mają in­nego źró­dła tlenu niż do­stawy od na­szych są­sia­dów, to też moż­liwe, że na wszystko go­dzą się ce­lowo. Na­to­miast IV RP pro­wa­dzi han­del z ko­mu­ni­stami za po­mocą nie­za­leż­nych miast. Że niby one ku­pują broń dla sie­bie, ale skąd te nie­za­leżne mia­steczka miały tak wiel­kie za­soby tlenu, żeby han­dlo­wać z ko­mu­ni­stami? To po­zo­staje wiel­kim se­kre­tem. Ofi­cjal­nie mają duże zniżki w ra­mach prze­cią­gnię­cia ich na swoją stronę. Nie­ofi­cjal­nie wszy­scy wiemy, jak jest. Po­zo­stają jesz­cze Po­la­nie. Moja ulu­biona grupa. Jak­bym miał moż­li­wość wy­brać kie­dyś, aby zo­stać kimś in­nym niż wi­cię­dzem, to bez wa­ha­nia wy­brał­bym to miej­sce. Wie­cie, że oni tam mają wielki młyn wodny? Udało im się zna­leźć spo­sób, żeby fil­tro­wać wodę z rzeki i wy­pie­kają tam naj­praw­dziw­sze pie­czywo. Po­dobno jest prze­pyszne, ale nie­stety jesz­cze ni­gdy nie udało mi się go spró­bo­wać. Za­nim przej­dzie taki ka­wał drogi, to robi się już nie­świeże. Trzeba wam wie­dzieć, że Po­la­nie są w pełni au­to­no­miczni. To, co dzieje się poza gra­ni­cami ich ziemi, jest im cał­ko­wi­cie obo­jętne. Nie­stety, są bar­dzo wie­rzący. Wie­rzą w ja­kie­goś Swa­roga, czy czort ich tam wie kogo jesz­cze. Kręcą się tam też... – splu­nął na zie­mię – Wę­drowcy. W du­żych ilo­ściach, ino praw­dziwa plaga. To­bie już, Nie­pełka, mó­wi­łem, a ty, Mak­sym, słu­chaj uważ­nie. Wiel­kim szczę­ściem jest w ta­kich cza­sach uro­dzić się praw­dzi­wym wi­cię­dzem. Tu nic złego nas nie czeka, a tam... Pie­kło, niebo, de­mony, ban­dyci, śmierć i los gor­szy od śmierci.

Cała trójka wzdry­gnęła się przez na­gły atak mrozu i po­grą­żyła w za­du­mie. W gło­wie Nie­pełki wi­ro­wało mnó­stwo my­śli.

Świat umiera, a oni ze sobą wal­czą, dla­czego? – za­sta­na­wiał się mło­dzie­niec. Czy na­wet ko­niec wszyst­kiego nie jest w sta­nie zmie­nić tej de­struk­tyw­nej ludz­kiej na­tury, o któ­rej tyle się na­uczy­łem z ksią­żek Braw­lina Esta? Jest tak, jak na­pi­sał: „Je­śli prze­trwa je­den czło­wiek, to umrze, koń­cząc tym sa­mym ży­wot ro­zum­nej rasy. Je­śli prze­trwa dwoje lu­dzi, to w wy­niku ich mi­ło­ści zro­dzą się nowi lu­dzie, któ­rzy to kie­ro­wani za­zdro­ścią i nie­spra­wie­dli­wo­ścią będą ze sobą wal­czyć. NIECH ŻYJE RO­ZUMNA RASA! Niech żyje wojna. Niech żyje śmierć...” – wy­re­cy­to­wał w gło­wie. Nie chcę tam tra­fić. Nie chcę. Wol­ność za spo­kój.

– Chęt­nie jesz­cze bym po­ga­wę­dził, ale wi­dzę, że Nie­pełka już le­d­wie trzyma po­wieki otwarte – za­śmiał się charcz­li­wie ka­pi­tan. – Leć już do ka­juty i do spa­nia, że­byś miał siły. – Na­gle prze­rzu­cił swój pa­lący wzrok na Mak­syma. – A ty, chło­paku? Chciał­byś jesz­cze tro­chę po­ga­wę­dzić z bro­da­tym sta­rusz­kiem?

– Tak jest! – krzyk­nął z eks­cy­ta­cji. – To dla mnie za­szczyt.

Ra­ci­bor mach­nął obo­jęt­nie ręką.

– A tam, więk­szym za­szczy­tem już jest kop­nąć ko­nia w dupę.

Nie­pełka ze­brał w so­bie po­now­nie re­zerwy ener­gii, wstał, za­sa­lu­to­wał i od­szedł po­wol­nym kro­kiem w kie­runku naj­ja­śniej świe­cą­cych drzwi.

Nie­by­wale kwa­śny deszcz ką­sał chło­paka po od­kry­tej czę­ści twa­rzy. Po­mimo ma­syw­nego kap­tura za­trute po­ci­ski i tak tra­fiały do swo­jego celu. Nie­pełka zbyt wiele się na­słu­chał o ofia­rach dłu­giego prze­by­wa­nia na tok­sycz­nej ule­wie i ani my­ślał zwle­kać z po­wro­tem do swo­jej upra­gnio­nej ka­juty. Nim prze­kro­czył próg bez­piecz­nych drzwi, usły­szał jesz­cze po­tężny grzmot i zo­ba­czył bły­ska­wicę roz­ja­śnia­jącą nie­bo­skłon, który pod jej wpły­wem stał się cał­ko­wi­cie szkar­łatny. Ten wi­dok może i ro­bił wra­że­nie za pierw­szym ra­zem, ale po cza­sie stał się czymś zwy­czaj­nym i nud­nym. W tych cza­sach pra­wie że co­dzien­no­ścią były tego typu zja­wi­ska po­go­dowe.

Ma­sze­ro­wał do­brze oświe­tlo­nym, wą­skim ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym w dół, aż do­szedł do roz­wi­dle­nia, na któ­rym skrę­cił w lewo. Tam boczne ścianki za­częły się od sie­bie od­da­lać, two­rząc wię­cej prze­strzeni do po­ru­sza­nia się.

Nie lu­bię tego miej­sca. za­wsze do­staję pra­wie że ataku klau­stro­fo­bii – wy­znał w du­chu. Chyba mogę już zdjąć ma­skę.

Wziął głę­boki od­dech, po­lu­zo­wał za­czepy znaj­du­jące się z tyłu głowy i już po chwili usły­szał trzask spo­wo­do­wany od­cze­pie­niem kla­mer mo­cu­ją­cych. Ode­tchnął z ulgą. Nie lu­bił jej no­sić, jak na iro­nię bar­dzo sku­tecz­nie ogra­ni­czała od­dy­cha­nie. Za pierw­szym ra­zem, pod­czas szko­leń z no­sze­nia ma­sek, zda­rzyło mu się na­wet ze­mdleć z po­wodu nie­wy­star­cza­ją­cej ilo­ści tlenu. Ró­wie­śnicy bar­dzo sku­tecz­nie mu przy­po­mi­nali o tym in­cy­den­cie i wła­ści­wie po­zo­stało tak do dziś.

Nie­pełka prze­klął fakt, że jest do niej, chcąc nie chcąc, przy­wią­zany, kiedy wy­cho­dzi na ze­wnątrz.

Ko­lejny po­wód, dla któ­rego nie mam wcale ochoty po­zna­wać świata ze­wnętrz­nego – po­my­ślał roz­go­ry­czony.

Droga do pry­wat­nej ka­juty dłu­żyła mu się nie­mo­żeb­nie. Z każdą se­kundą szedł co­raz to wol­niej i wol­niej, wkła­da­jąc wię­cej wy­siłku w utrzy­ma­nie rów­no­wagi na no­gach.

– Co jest ju­tro? Czwarty dzień czy... – Przy­sta­nął na chwilę. – Piąty! – krzyk­nął, uno­sząc nie­świa­do­mie głos z eks­cy­ta­cji.

Ozna­czało to tyle, że Nie­pełka ma tego dnia wolne od trzy­ma­nia warty. Cały ten czas bę­dzie mógł po­świę­cić na to, co tylko ze­chce, a on już wie­dział, gdzie się uda. Za­wsze w ten dzień, w ty­go­dniu na wiel­kiej sali, w środ­ko­wej czę­ści ol­brzy­miego statku, przed­sta­wiana jest hi­sto­ria Bo­ha­ter­skiego Sto­mira, który to ura­to­wał całą ludz­kość. Chło­pak uwiel­biał jej słu­chać, choć oczy­wi­ście znał ją już na pa­mięć.

Osta­tecz­nie, w za­my­śle­niu o tym, co go czeka, do­tarł do jesz­cze szer­szego ko­ry­ta­rza, gdzie znaj­do­wało się mnó­stwo drzwi z za­pi­sa­nymi na nich nu­me­rami. Te, któ­rych szu­kał, ozna­czone były nu­me­rem 171, z do­pi­skiem „P Nie­pełka”. Skrót po­cho­dził od po­sia­da­nej rangi. Na­sto­la­tek mógł na ten mo­ment po­szczy­cić się je­dy­nie li­terką „P” ozna­cza­jącą po­moc­nika. Był to po­ziom wy­żej od zmie­nia­ją­cego go Mak­syma, ale jesz­cze o wiele po­zio­mów ni­żej od ka­pi­tana.

W szcze­li­nie po­mię­dzy drzwiami do­strzegł zmę­czo­nym wzro­kiem mały li­ścik, który oka­zał się wia­do­mo­ścią od jego przy­ja­ciela – Ko­smy, ener­gicz­nego mło­dzieńca zda­ją­cego się sta­no­wić nie­by­wałe prze­ci­wień­stwo Nie­pełki. W każ­dej wol­nej chwili opo­wia­dał mu, jak to chciałby pew­nego dnia wy­ru­szyć w po­dróż po nie­zna­nych kra­inach, ba­dać nie­od­kryte jesz­cze te­reny. Oczy­wi­ście nie­od­kryte jesz­cze w no­wym i ciem­nym świe­cie. Nie­wąt­pli­wie zde­cy­do­wa­nie groź­niej­szym dla Wę­drow­ców niż ten z za­mierz­chłych cza­sów.

Nie­pełka otwo­rzył li­ścik. W środku za­pi­sano krótką wia­do­mość, brzmiącą bar­dziej jak roz­kaz niż co­kol­wiek in­nego:

„Ju­tro, go­dzina 13:30, w pra­cowni, za­raz po przed­sta­wie­niu. Nie spóź­nij się!

Ko­sma”.

Po prze­czy­ta­niu chło­pak zło­żył nie­dbale ka­wa­łek per­ga­minu i scho­wał do kie­szeni. Ra­czej był już przy­zwy­cza­jony do tonu przy­ja­ciela, znał go pra­wie całe swoje ży­cie. Nie my­ślał o tym długo, bo na­stał mo­ment, na który tak bar­dzo wy­cze­ki­wał, w końcu. Drzwi uchy­liły się pod na­ci­skiem jego dłoni i uj­rzał swoją małą, jakże przy­tulną ka­jutę. Zna­jomy za­pach ude­rzył w jego noz­drza, mo­men­tal­nie wpra­wia­jąc go w bło­gie uczu­cie spo­koju i re­laksu. Wszystko wy­glą­dało do­kład­nie tak samo, jak to zo­sta­wił przed wyj­ściem na wartę.

Po pra­wej stro­nie nie­wiel­kiego po­miesz­cze­nia znaj­do­wało się przy­wa­lone mnó­stwem pa­pie­rów oraz róż­nego sprzętu biurko. Można tam było od­na­leźć nie­do­koń­czone ra­porty z od­by­tych wart, któ­rych po praw­dzie nikt, bę­dąc na mo­rzu, nie czy­tał. Li­czyły się je­dy­nie te, które zo­stały spo­rzą­dzone pod­czas cu­mo­wa­nia przy przy­stani na plaży Stogi. W te dni każdy z wi­cię­dzy cho­dził po­de­ner­wo­wany. Ką­tem oka ktoś za­wsze do­strze­gał dziwne cie­nie po­ru­sza­jące się w ciem­no­ściach, co rusz mel­do­wano po­dej­rzane za­cho­wa­nia po­śród tam­tej­szych tu­byl­ców. Praw­dziwy kon­cert pa­niki. Nie­pełka nie po­tra­fił w ta­kie dni zmru­żyć oka, a wtedy sia­dał przy biurku i pi­sał. Wie­dziony in­spi­ra­cją czer­paną z ksią­żek Esta sam lu­bił spi­sy­wać swoje nie­spo­kojne, wzbu­rzone my­śli.

Oprócz do­ku­men­tów na biurku stały jesz­cze lampka, kilka urzą­dzeń biu­ro­wych, szka­tułka z mie­sięcz­nym za­pa­sem nie­bie­skich ku­lek wy­peł­nio­nych tle­nem, a nad nim wi­siała do­brze umo­co­wana, za­pa­sowa ma­ska tle­nowa. W sa­mym rogu le­żał me­da­lik, rze­komo na­le­żący do jego ojca. Trzy­ma­nie ta­kich przed­mio­tów na statku było su­rowo za­ka­zane. Tu­taj nikt nie znał swo­ich ro­dzi­ców – ani matki, ani ojca, twier­dzono, że cała spo­łecz­ność to jedna duża ro­dzina. Nie­pełka przez długi czas też tak my­ślał, do­póki jedna z na­uczy­cie­lek nie opo­wie­działa mu hi­sto­rii ko­cha­nego je­dy­nie przez dwoje lu­dzi, któ­rzy go­towi byli zro­bić wszystko dla jego do­bra, dziecka. Miał wów­czas około czter­na­stu lat, wła­śnie wtedy do­tarło do niego, że nie ma obok sie­bie ni­kogo ta­kiego. Ow­szem, miał przy­ja­ciela, Ko­smę, z któ­rym spę­dzał każdą wolną chwilę, ale to nie była re­la­cja tego typu. Od tam­tej chwili w sercu za­wsze od­czu­wał dziwną pustkę, a ten me­da­lik do­stał od sa­mego ka­pi­tana Ra­ci­bora. Wi­dać do­strzegł w jego oczach to pu­ste spoj­rze­nie. Pew­nego dnia pod­szedł do chło­paka, wło­żył swymi wiel­kimi pal­cami nie­wielki srebrny me­da­lik w kształ­cie ko­twicy w jego dłoń i rzekł:

– To pa­miątka po czło­wieku, który był ci naj­bliż­szy. Trzy­maj ją za­wsze przy so­bie, a ni­gdy nie bę­dziesz sam.

Pro­sty gest, pro­ste zda­nie, które rów­nie do­brze mo­gło być cał­ko­wi­cie wy­ssane z palca, ale po­mo­gło. Nie­pełka za­ła­tał część dziury w swoim sercu, strach jed­nak po­zo­stał.

Po le­wej stro­nie po­miesz­cze­nia nie było zbyt wiele rze­czy. Tylko nie­wiel­kie, za­bru­dzone lu­sterko, pod któ­rym wi­siała mocno po­tłu­czona umy­walka, a na niej nie­liczne środki czy­sto­ści wy­ra­biane z tłusz­czów zwie­rząt mor­skich.

Nie­pełka szybko do niej pod­szedł, ob­mył twarz z mie­szanki pa­lą­cych jesz­cze kro­pel desz­czu oraz po­piołu i rzu­cił się na swoje do­brze znane wy­godne łóżko, które stało pod ścianą, po prze­ciw­nej stro­nie od wej­ścia. Na­sto­la­tek przed snem chciał jesz­cze za­głę­bić się w my­ślach o od­le­głym świe­cie, ale stra­cił świa­do­mość tak szybko, że nie zdą­żył. Za­miast tego po­grą­żył się w świe­cie snów rów­nie mrocz­nych, co nie­bo­skłon je­dy­nego zna­nego mu świata.

* * *

Na­gle zna­lazł się zu­peł­nie sam na od­le­głym pust­ko­wiu. W pa­nice szybko ob­ma­cał wła­sną twarz, aby spraw­dzić, czy ma na niej swoją ma­skę. Miał. Ta świa­do­mość tro­chę go uspo­ko­iła, lecz na­dal nie wie­dział, jak, cał­ko­wi­cie przy­pad­kiem, zna­lazł się w ta­kim strasz­li­wym miej­scu. Do­okoła cią­gnęły się wy­marłe, ciemne góry, z któ­rych wy­strze­li­wały snopy po­tęż­nej, czer­wo­nej sub­stan­cji. Tym wy­strza­łom to­wa­rzy­szył po­tężny huk, a do­okoła sy­pał się szary i brudny od smogu po­piół. Co pe­wien czas za­chmu­rzone niebo prze­bi­jały groź­nie roz­pa­da­jące się na wiele czę­ści ja­sne pio­runy, które wa­liły sza­leń­czo w zie­mię, zda­jąc się jesz­cze bar­dziej pod­ju­dzać wy­star­cza­jąco już wście­kłe góry.

Nie­pełka za­uwa­żył coś jesz­cze, po zbo­czach wiel­kich wy­żyn spły­wała gę­sta, zu­peł­nie mu nie­znana sub­stan­cja. Bez li­to­ści po­że­rała wszystko to, co zna­la­zło się na jej dro­dze, spra­wia­jąc jed­no­cze­śnie, że ciem­ność sta­wała się nieco mniej do­kucz­liwa. Po­mimo czar­nych chmur było ja­sno.

Nie­by­wałe – po­my­ślał. Cóż to jest ta­kiego?

Ko­lejny grzmot, ko­lejna łuna świa­tła pę­dząca na zła­ma­nie karku w stronę lądu. Chło­pak po­czuł strach. Nie­wia­ry­godny strach przed nie­zna­nym, któ­rego do tej pory nie czuł jesz­cze w ta­kim stop­niu.

Gdzie ja je­stem? Co tu się dzieje?

My­śli nie prze­sta­wały wi­ro­wać w jego zmą­co­nej z prze­ra­że­nia gło­wie. Od­wró­cił się i ru­szył w prze­ciw­nym kie­runku. Chciał uciec od tego ha­łasu jak naj­da­lej. W uszach mu dzwo­niło, a nogi ugi­nały się od wstrzą­sów.

Co się dzieje? Gdzie jest sta­tek? Prze­cież musi gdzieś tu być.

Krę­cił głową w po­szu­ki­wa­niu swo­jego ol­brzy­miego okrętu wy­peł­nio­nego po bo­kach or­na­men­tami dzi­kich zwie­rząt, które nie­gdyś stą­pały po tym świe­cie. Statku z wiel­kim i dum­nym na­pi­sem „Ko­nun­ga­hella”. Tak wła­śnie wi­cię­dzo­wie na­zy­wali swoją dumę, która nio­sła ich la­tami po nie­spo­koj­nych, wiecz­nie zga­szo­nych wo­dach.

Ko­nun­ga­hella. Jakże bar­dzo Nie­pełka pra­gnął uj­rzeć ten wielki, do­brze oświe­tlony na­pis. Ko­nun­ga­hella – świe­tli­sty ra­tu­nek.

Statku ni­g­dzie nie było. Nie­ważne jak ener­gicz­nie roz­glą­dał się do­okoła, nie do­strze­gał kom­plet­nie nic poza mie­szanką czerni, świa­tła pio­ru­nów oraz czer­wieni wście­kłych gór. Strach po­woli prze­isto­czył się w pa­nikę, lo­giczne my­śli opu­ściły jego umysł, w ich miej­sce wsko­czyła ża­ło­sna po­trzeba ra­to­wa­nia wła­snego ży­cia.

Kiedy już wszel­kie na­dzieje go opusz­czały, wtedy to zo­ba­czył. Z po­czątku za­uwa­żył zwy­kły cień ma­ja­czący nie­wy­raź­nie na ho­ry­zon­cie. Nic strasz­nego, w końcu to była naj­zwy­klej­sza rzecz, jaką do­tąd tu­taj uj­rzał. Cień jed­nak po­woli za­czął prze­ista­czać się w co­raz wy­raź­niej­szą syl­wetkę, a ta syl­wetka w żad­nym stop­niu nie przy­po­mi­nała czło­wieka. Ma­ska co­raz bar­dziej cią­żyła chło­pa­kowi, nie mógł zła­pać po­wie­trza, ale zdjąć jej też nie mógł. Był na nią ska­zany.

Głos. W jego gło­wie roz­le­gło się prze­raź­liwe sy­cze­nie wpra­wia­jące w osłu­pie­nie. Dźwięk był nie­mo­żeb­nie podły i nie­na­wistny. Zda­wał się ata­ko­wać nie tylko bę­benki, ale także cały układ ner­wowy. Prze­ma­wiał do po­zba­wio­nego na­dziei chło­paka, a ten co­raz bar­dziej tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Oto je­stem. Ob­ser­wo­wa­łem cię od dłuż­szego czasu. Oto je­stem. Zwia­stun śmierci i cier­pie­nia. Czego bo­isz się naj­bar­dziej na świe­cie, chłop­cze? Po­wiedz mi. Wy­znaj swe winy. Przy­znaj się do sła­bo­ści. Po­wiedz...

Pa­ra­liż. To, co uj­rzały oczy bez­bron­nego chło­paka, wpra­wiło go w naj­praw­dziw­szą trwogę, ja­kiej do tej pory w swym ży­ciu nie za­znał. W jego stronę prze­miesz­czała się ol­brzy­mia na trzy me­try po­stać, w ca­ło­ści okryta czar­nym dy­mem. Tam, gdzie po­winny być oczy i usta, wid­niały nie­bie­skie pro­mie­nie, pa­lące się ni­czym ogni­sko w wietrzny dzień. Za­miast dłoni – szpony roz­ja­śnione tym sa­mym, nie­bie­skim bla­skiem. Nie­pełka z wiel­kim prze­ra­że­niem przy­znał, że ol­brzy­mie łapy stwora by­łyby w sta­nie zgnieść jego czaszkę bez więk­szego wy­siłku. Strach. Re­zy­gna­cja. Prze­stał my­śleć o ucieczce, prze­stał pla­no­wać. Prze­grał.

Po­twór prze­miesz­czał się po­woli w jego kie­runku, nie spie­szył się, jakby wie­dząc, że jego ofiara i tak nie ma do­kąd uciec.

– Już nie­długo. Już nie­długo czeka nas spo­tka­nie, a wtedy utra­cisz wszystko, co ci bli­skie na tym świe­cie. Po­każ mi swoje praw­dziwe ob­li­cze. Okaż swoją sła­bość. Do­łącz do mnie. Do­łącz...

W tym mo­men­cie be­stia zbli­żyła się już do niego na wy­cią­gnię­cie ręki, unio­sła swą ol­brzy­mią de­mo­niczną dłoń i po­ło­żyła ją na czole chło­paka. Całe ciało za­pie­kło ży­wym ogniem. Roz­pa­lone do gra­nic moż­li­wo­ści. Wzdłuż krę­go­słupa prze­szła roz­ry­wa­jąca mię­śnie na ka­wałki po­tężna fala prądu.

– Te­raz je­steś na­zna­czony. Te­raz już nie ma od­wrotu. Oto je­stem. Zwia­stun końca.

Na­stał kres wszyst­kiego. Na­gła ciem­ność i pustka. Nie­pełka nie czuł już zu­peł­nie nic poza stra­chem. Do­okoła nie znaj­do­wało się nic wię­cej. Usiadł na ziemi, sku­lił się, cho­wa­jąc głowę mię­dzy ko­lana, i za­czął pła­kać. Łkał, a echo jego roz­pa­czy nio­sło się przez nie­skoń­czone ciem­no­ści, aż w końcu roz­pły­wały się w ete­rze ni­co­ści...

* * *

Nie­pełka wy­bu­dził się cały zlany prze­szy­wa­jąco zim­nym po­tem. Prze­tarł dłońmi każdy ele­ment swo­jego ubioru i ze zdu­mie­niem przy­znał, że jest prze­mo­czony do su­chej nitki. Jesz­cze przez chwilę miał w gło­wie wy­raźny ob­raz dzi­wacz­nej istoty, która na­wie­dziła go we śnie, ale po chwili wszystko sta­wało się roz­myte, jakby cho­wało się gdzieś za gęst­nie­jącą z każdą se­kundą mgłą. W końcu po re­ali­stycz­nym kosz­ma­rze po­zo­stało tylko za­cie­ra­jące się uczu­cie prze­ra­że­nia i bez­rad­no­ści, które po cza­sie rów­nież mi­nęło.

Prze­mar­z­nięty chło­pak zer­k­nął na ze­ga­rek. Była go­dzina dzie­wiąta trzy­na­ście. Miał jesz­cze dużo czasu do przed­sta­wie­nia, więc po­sta­no­wił wstać z łóżka i się umyć. Tego dnia nic nie mo­gło mu ze­psuć...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki