Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na niewielkiej wyspie, w tajemniczym miasteczku Nightcrow, do którego jedyna droga prowadzi przez otoczony gęstą mgłą most, dochodzi do zaginięcia dziecka. O rozwiązanie całego zajścia zostaje poproszony doświadczony detektyw – Jack Harris. Niestety, wydarzenia z dawno już zamkniętej sprawy nie pozwalają mu na sprawne rozwiązanie najnowszej zagadki. Dodatkowo dość szybko okazuje się, że za tą historią kryje się o wiele mroczniejsza rzeczywistość, niż ktokolwiek by przypuszczał, a lokalne wierzenia zdają się odgrywać kluczową rolę w tym wszystkim…
Odkryj wraz z bohaterem sekrety, które skryły się w ciemnych zakątkach Nightcrow, i poznaj historię zwykłych ludzi uwikłanych w niezwykłe okoliczności…
To, co zwykłe bardzo często zalewa mrok, gdy w grę wchodzi ludzki umysł.
Tomasz Smerliński – pasjonat kazusów i tajemniczych zagadek. Od bardzo dawna zakochany w psach rasy shiba, zresztą z wzajemnością. W wolnych chwilach słucha podcastów kryminalnych, czyta akta spraw karnych i wyszukuje kolejne horrory. Uzależniony od strachu, wiecznie bujający w obłokach, twórca internetowy. Ma przygotowaną playlistę na każdą okazję. Prowadzi konto na Instagramie, na którym regularnie publikuje swoje opowiadania oraz historie true crime.
Instagram: akta_umyslu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Tomasz Smerliński 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: © by Artic_photo/Shutterstock
Ilustracje przy nagłówkach i mapa: © by Jakub.tworzy
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-330-0
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Mapa Nightcrow
Prolog
Rozdział I
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Epilog
Dla Marcina.Człowieka, który, pomimo uwięzienia w gęstej mgle, potrafił dostrzec promyk światła dla innych
Mapa Nightcrow
Prolog
Kiedy tylko pierwsze promienie słońca wpadły do małego, przytulnego pokoju, Timmy z podekscytowaniem wyczołgał się spod kołdry.
– W końcu sobota! – krzyknął radośnie, rozciągając się przy tym energicznie.
To był najważniejszy dzień w tygodniu, właśnie wtedy chłopak, liczący zaledwie dwanaście wiosen, mógł bez żadnych zmartwień wybiec z domu i zwiedzać okolice małego miasteczka Nightcrow. Znajdowało się ono na wyspie przypominającej żółwia skrytego w swej skorupie, która była niewiele oddalona od sąsiadującego z nią Brightside.
Naprędce przejrzał się w lustrze. Na głowie rosły mu niezwykle jasne, dziko roztrzepane włosy, w tym momencie sięgające ramion. Błękitne oczy sprawiały, że rodzina zwykła zwracać się do niego „aniołku”. Timmy tego nienawidził i za każdym, razem kiedy słyszał to określenie, ogromnie się czerwienił. Oczywiście częstokroć odpowiadał im wyniosłym tonem, że nie życzy sobie, aby tak go nazywano. Skutkowało to jedynie rozbawieniem krewnych.
Po niedbałym ułożeniu fryzury wybiegł z pokoju, zbiegł po schodach i usiadł ciężko przy stole, rzucając się łapczywie na czekające już na niego śniadanie. To także stanowiło wielką rzadkość. Tylko w ten jeden wyjątkowy dzień ojciec Timmy’ego wstawał wcześniej od niego i robił mu przepyszne naleśniki polane roztopioną czekoladą oraz syropem.
– Kocham soboty – oznajmił szczęśliwy.
Ojca jednak nie było już w domu, więc chłopiec uznał, że najprawdopodobniej znajduje się w garażu, naprawiając kolejne samochody klientów. Ta myśl wprawiła go w zdecydowanie gorszy nastrój, lecz zaraz po tym przypomniał sobie, co jeszcze go dziś czeka…
Kiedy zjadł naleśniki, które zniknęły z talerza błyskawicznie, pobiegł poszukać ojca. Nie mylił się, ten siedział już pod nieznanym Timmy’emu autem, cały umorusany w różnego rodzaju smarach.
– Tato, zjadłem śniadanie. Mogę już iść? – zapytał nieśmiałym tonem.
– Co? Ach, tak. Jasne, mały, tylko pamiętaj, przed piątą masz być w domu! – odrzekł mężczyzna, wysuwając się spod samochodu.
– Tak, będę pamiętał. Na razie! – Chłopak wybiegł z garażu, nie czekając na odpowiedź. – Hura! Jestem wolny! – Wyszedł głównymi drzwiami i zakrył ręką zmrużone od światła oczy, aby cokolwiek zobaczyć.
Dom, w którym mieszkali, znajdował się przy spokojnej ulicy Crunbrich. Zdecydowanie wyróżniał się na tle innych budynków w sąsiedztwie. Niestety nie w pozytywnym sensie.
Budynek nie został wykończony, ponieważ zabrakło im pieniędzy, a może chęci. Po śmierci matki chłopca jego ojciec całkowicie się załamał. Nie można było nawiązać z nim żadnego kontaktu. Miało to miejsce ponad dwa lata temu, niedługo po tym, jak zaczęli budowę nowego gniazda. Wszystko szło gładko do momentu, w którym u kobiety zdiagnozowano raka. Timmy nie rozumiał wtedy, co się właściwie działo, a ojciec unikał tematu. Wkrótce jej stan znacznie się pogorszył, przez co trafiła do szpitala. Miesiąc później zmarła.
Pojawiły się problemy z pieniędzmi, prace nad wykończeniem lokum stanęły w miejscu. Ich świat, niegdyś tak kolorowy, zaczął się sypać niczym jesienne liście. Od tamtej pory kontakt z Billym – ojcem chłopaka – praktycznie zniknął. Mężczyzna ograniczał się do „cześć”, „na razie” czy „przed piątą masz być w domu”. Sobota stała się jedynym dniem, w którym Timmy otrzymywał od ojca nieco więcej uwagi, poprzez zwykłe przygotowanie mu śniadania.
– Ale gorąco, zaraz się roztopię.
Jego oczy powoli przywykły do jasnego światła i w końcu ujrzał dobrze mu znaną ulicę. Na zewnątrz było pusto.
Pewnie wszyscy pochowali się przed słońcem.
Nie czekając długo, pobiegł wzdłuż drogi aż do małego wzniesienia, z którego lubił obserwować okolicę. Z tamtego miejsca mógł dostrzec praktycznie całe miasteczko, w tym wielki most będący jedyną drogą wyjazdu z wyspy. Zawsze robił na nim ogromne wrażenie. Ów most nie był w żadnym znaczeniu zwyczajny, miał dwie ważne cechy wyróżniające go na tle innych tego typu budowli. Pierwszą z nich było to, że na jego środku powstało średniej wielkości rozwidlenie, z którego powodu wyglądał podobnie do dość mocno spłaszczonego jajka. Drugą znacznie ważniejszą i mroczniejszą cechę stanowił fakt, że jego podstawa prawie zawsze skrywała się we mgle tak gęstej, iż nawet osoba z sokolim wzrokiem nie zobaczyłaby w niej własnej dłoni wyciągniętej przed siebie.
– To mój dzisiejszy cel – oznajmił krótko Timmy.
Wiedział, że nie może zapuszczać się tam sam. „To zbyt niebezpieczne, trzymaj się od mostu z daleka, zrozumiano?” – zwykł powtarzać jego ojciec. Mimo to niesamowicie ciekawiło go, cóż takiego zagadkowego skrywa w sobie to miejsce. Chłopak zdecydowanie nie przepadał za towarzystwem rówieśników, był bardzo wycofany. Dlatego też „wędrował” po nieodkrytych jeszcze miejscach całkiem sam. Zagłębiał się w świat pełen tajemnic, snując najróżniejsze historie na temat nowo odkrytych lokalizacji. Na ostatniej wyprawie szukał kawałka meteorytu. Nazbierał nawet całą torbę podejrzanie wyglądającego, czarnego materiału. Niestety po konsultacji z ojcem dowiedział się, że to wcale nie kawałek pozaziemskiej skały, tylko zwykły węgiel, który pewnie wypadł z jakiegoś przejeżdżającego transportu.
– Tym razem znajdę dowód na istnienie życia w kosmosie – stwierdził ochoczo i powędrował w wyznaczonym przez siebie kierunku.
Nie mógł jednak spodziewać się tego, co miało się wydarzyć…
Zbiegł ze wzgórza z niesamowitą prędkością, co jakiś czas potykając się o wystającą przeszkodę, lecz za każdym razem łapał na nowo równowagę i pędził dalej. Przebiegł przez pustą ulicę Charing Cross Road – stanowiącą skrzyżowanie z dobrze mu znaną Crunbrich – gdzie spotkał sąsiadkę z naprzeciwka, która najprawdopodobniej wracała z zakupów. Bardzo ją lubił, czasem dawała mu własnej roboty ciasteczka przy okazji takiego właśnie spotkania. Często nawet po cichu liczył, że na nią trafi. Lubił, kiedy ktoś okazywał mu zainteresowanie, a jeśli na dodatek wiązało się to z otrzymaniem pysznych słodyczy, chłopczyk był wniebowzięty.
– Dokąd tak biegniesz? – zawołała za nim wesoło.
Chłopiec zatrzymał się zdyszany, opierając ręce na kolanach.
– Dziś sobota, proszę pani – oznajmił, nadal nie mogąc złapać tchu.
– Aaa, no tak. Oczywiście… – Zachichotała cicho. – Stara już jestem. Wszystkie dni zlewają mi się ze sobą. Wybacz – ciągnęła, przeglądając torbę z zakupami. – Niestety… tym razem chyba nic dla ciebie nie mam.
– Nic nie szkodzi, przed chwilą jadłem. – Chłopak powoli dochodził do siebie. – Ruszam dalej.
– Jasne, już nie zatrzymuję młodego odkrywcy. Obiecuję, że następnym razem lepiej się przygotuję! – krzyknęła za już odbiegającym od niej chłopcem.
– Jasne, dziękuję! – Usłyszała jeszcze Timmy’ego, który zaraz zniknął, skręcając za jeden z domów.
Dzieciaki. Zaśmiała się radośnie, a w duchu odczuła nagłą tęsknotę. Starsza kobieta nigdy nie przypuszczałaby, że to ostatni raz, kiedy zobaczy dwunastolatka żywego…
Timmy biegł cały czas prosto urokliwą dzielnicą Ponytail, na której wszystkie budynki miały inny neonowy kolor. Abstrakcyjność tego miejsca zaskakiwała go za każdym razem, gdy tędy przechodził. Nie wiedział co, ale coś powodowało, że w powietrzu unosiła się magiczna atmosfera. Zupełnie jak w Harrym Potterze. Nagła myśl zrodziła się w jego głowie. Niedawno musiał przeczytać pierwszą część przygód słynnego czarodzieja jako szkolną lekturę. Przy ulicy znajdowały się wiszące lampiony sprawiające wrażenie, jakby latały. Działo się tak dzięki niesamowicie cienkim, metalowym słupkom, które nawet w ciągu dnia trudno było dostrzec. Kiedy nadchodziła noc, a światła lampionów włączały się, działy się prawdziwe czary. Każdy dom miał unikatową aurę, opowiadającą niepowtarzalną historię w niezwykle emocjonalny sposób, zachowując przy tym upiorną tajemnicę… Fioletowy, różowy, pomarańczowy, żółty – każda z tych barw raziła swym blaskiem w oczy.
– O nie, teraz będzie zielony. – Chłopak przełknął głośno ślinę i zwolnił nieco, aż w końcu zaczął maszerować. – Oby go nie było, oby go nie było… – Serce zabiło mu mocniej, a dłonie intensywnie się pociły.
– Widzę cię, ty mały potworze! – Ochrypły głos dobiegł z zielonego domu. – Myślisz, że zapomniałem? O nie, nigdy nie zapomnę, diable!
W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe.
– Nie! – krzyknął Timmy i popędził czym prędzej przed siebie.
Nie oglądał się przez ramię, za bardzo przerażała go wizja biegnącego za nim starszego mężczyzny z siekierką. Minął jeden zakręt, potem drugi, aż w końcu znalazł się w wąskim przejściu pomiędzy dwoma budynkami.
– Ha! Stamtąd nie ma ucieczki, teraz cię złapię! – krzyczał staruszek.
Timmy jednak doskonale wiedział, co robi, znał to przejście na pamięć. Tuż za domkami znajdował się mały podkop, zapewne wyryty przez jakiegoś błąkającego się w okolicy psa. Ów podkop był na tyle duży, aby zmieścił się w nim drobny człowiek lub dziecko… Chłopiec bez trudu przeczołgał się pod płotem i przebiegł przez podwórko państwa Connellów. Wiedział, że w tym momencie jest bezpieczny. Mieszkające tu małżeństwo prawie zawsze gdzieś wyjeżdżało, więc pewnie nie było ich w domu. Szybko podbiegł do furtki, prowadzącej na ulicę znajdującą się po przeciwnej stronie, i zwinnie ją przeskoczył.
– Uratowany – wydyszał.
– Gdzie on polazł? Wyłaź, mały diable!
Wrzaski ścigającego go mężczyzny powoli cichły, w miarę jak chłopiec oddalał się od niego, kontynuując podróż w stronę mostu.
Po drodze myślał o człowieku, któremu kiedyś podrzucił psie odchody pod wycieraczkę, a konkretniej podrzucał… Namówiło go do tego dwóch starszych chłopaków. Nikt z tamtejszych dzieciaków nie lubił pana Ebenezera Scrooge’a, który w rzeczywistości nazywał się Romuald Turd. Przezywano go tak przez jego nieukrywaną nienawiść do dzieciaków i podobną do tej słynnej postaci aparycję.
Gdy głośne przekleństwa całkowicie ucichły, Timmy się uspokoił, odetchnął z ulgą, a jego myśli na nowo skupiły się jedynie na tajemniczym moście.
W końcu jego oczom ukazało się niewielkie pole, na którym rosła wyłącznie świeżo skoszona trawa. Zapach ten zawsze wywoływał w chłopcu dziwne uczucie tęsknoty, choć miał ledwie dwanaście lat. Tylko to miejsce dzieliło go od celu. Ruszył pewnym krokiem przed siebie, a z każdą sekundą radość ulatniała się z niego niczym para z gorącego garnka. Niespodziewanie poczuł dziwny chłód, lecz nie taki zwyczajny… Ten chłód miał w sobie coś złowieszczego. Nic mnie już od niego nie dzieli. Z niewiadomych przyczyn jednak siedzące w głowie chłopca słowa wprowadziły go w zaniepokojenie.
Powietrze zrobiło się gęste, wszelkie dźwięki ucichły, zupełnie jakby nie mogły przebić się przez tajemniczą aurę tego miejsca. Jedyne, co dochodziło do uszu Timmy’ego, to odgłos własnego oddechu i stawianych kroków. Przystanął na chwilę i raz jeszcze przyjrzał się obiektowi pożądania. Ponuro stojący most zdawał się prowadzić donikąd. Jego drugi koniec znikał całkowicie w odmętach białej, nieprzeniknionej mgły. Stojąc tak blisko, istotnie można było odnieść wrażenie, jakby budowla wyrastała z nicości. Wysokie maszty bujane wiatrem kołysały się złowrogo, przywodząc na myśl statek tonący w głębinach oceanu. Ów statek nie miał jednak kapitana ani załogi. Nie było na nim nikogo, zupełna pustka wypełniała całą jego powierzchnię. W całości zdawał się krzyczeć do podchodzących, aby zawrócili, bo inaczej czeka ich ponury los…
Chłopiec podrapał się w zakłopotaniu po ręce, spojrzał za siebie i ponownie na most. W głowie wirowało mu mnóstwo myśli.
Nie powinieneś tego robić, tata ci zakazał.
Idź, biegnij! Zobacz, co takiego skrywa gęsta mgła! Pędź ku zgubie!
Zawróć…
Czego się boisz? Nie ma już odwrotu.
– No to w drogę… – oznajmił łamiącym się głosem i ruszył.
Wszedł w gęstniejącą mgłę. Przemierzał obłoki, nie zważając na to, iż każdy jego mięsień wołał: „Stop! Zatrzymaj się!”. Może właśnie tak wygląda wnętrze chmur… Szedł ostrożnie, cały czas wsłuchując się w dźwięki otoczenia, w każdej chwili spodziewał się usłyszeć nadciągające zagrożenie. Raz po raz spoglądał za plecy, ale za nimi już niczego nie dostrzegał. Wszystko zatarła jasna ściana… Nie powinienem tego robić. Znajdował coraz to więcej powodów, aby uciekać stamtąd czym prędzej. Miał wrażenie, że przeszedł właśnie do jakiegoś magicznego świata, w którym panują nieznane mu reguły. W pewnym momencie zorientował się, iż nie widzi już swoich nóg, a dłonie stały się rozmyte. Przybliżył nawet jedną do twarzy, aby mieć pewność, że umysł nie płata mu figli. Okazało się, że z jego wzrokiem wszystko było w porządku… To mgła stawała się coraz gęstsza i gęstsza. Kiedy kierował się ciągle przed siebie, nagle usłyszał cichy szum wody rozbijającej się o kamienie. Ciekawość na nowo odżyła w chłopaku. Gdy całkiem przestał widzieć swoje dłonie, poczuł, że wszedł do czegoś mokrego.
– Woda! – krzyknął podekscytowany. – Idź prosto przed siebie, nigdy nie skręcaj, bo przepadniesz na zawsze… Wędrując tak chwil kilka, w końcu dotrzesz do wody. Tam odczekaj moment, a poczujesz wielką różnicę – wyrecytował z pamięci. – Zrozumiałem! – krzyknął stanowczo.
Usłyszał nieznany mu wcześniej monotonny dźwięk, który przypominał drapanie czegoś twardego. Timmy w duchu przyznał, że tak brzmiało przejeżdżanie paznokciami po drewnie. Na tę myśl przeszły go ciarki. Miał z tym złe wspomnienia. Rok temu, kiedy bawił się na działce rodziców, chcąc zyskać trochę atencji, zaczął drapać stojącą tam altanę. Skończyło się na tym, że w dłoń wbiło mu się mnóstwo drzazg. Cały dzień płakał, a ojciec kazał mu zanurzyć poranioną rękę w mleku. Fakt, iż zainteresował się chłopakiem, już sam w sobie był dostatecznym komfortem, dlatego Timmy płakał jeszcze głośniej, żeby ojciec dalej się nim zajmował.
Ze wspomnień wyrwał go cichy brzdęk. W nozdrza ukłuł go ostry zapach kwiatów.
– Co to za smród? Zupełnie jak w ogródku rodziców… – Zakrył nos, chcąc pozbyć się tej woni. Przed sobą nie widział kompletnie nic, więc postanowił kierować się za odgłosem. – Jak te kwiaty się nazywały? – pytał samego siebie. – Były fioletowe i wyglądały jak rożek, ale jak…
Nagle zapanowała głucha cisza, która przykuła jego uwagę. W tle było słychać tylko wodę rozbijającą się co jakiś czas o skaliste wybrzeże. Chłopak zapragnął znaleźć się już w domu, znowu widzieć coś, co znajduje się dalej niż czubek własnego nosa. Stukot, szum wody uderzającej o kamienie, stłumiony huk… Fala chłodu przeszła przez ciało Timmy’ego, a na jego rękach pojawiła się gęsia skórka. Włosy stanęły mu dęba, jakby organizm przeczuwał, że zaraz stanie się coś niedobrego.
– Chłopiec… Co tutaj robi taki mały chłopiec? – Z mgły wydobył się szept tak złowrogi, iż Timmy mógłby przysiąść, że przemawia do niego sam diabeł z piekielnych czeluści. – Podejdź bliżej, chłopcze. Niech no ci się przyjrzę…
Wbrew setce alarmów podnoszonych przez jego ciało, które miały powstrzymać go przed dalszą wędrówką, ponownie ruszył ku swojej zgubie. Upadł… ostatnim, co dostrzegły jego oczy, był dziwny cień wyłaniający się z mgły. Mógłby przysiąść, że ów cień miał na głowie rogi. Cały lęk w mgnieniu oka opuścił jego ciało. Wzrok zaczął słabnąć, pozostały błogi spokój, ciemność i niezwykle charakterystyczna woń ogrodowych kwiatów.
***
Billy właśnie skończył naprawiać auto klienta, kiedy poczuł dziwne mrowienie w karku. Przetarł go ręką, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, jakie nagle go dopadło. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na zegarek, który zawsze nosił na ręce. Cenił sobie punktualność, za co szanowali go klienci, ale syn niestety nie podzielał jego punktu widzenia. Timmy buntował się, a za każdym razem, kiedy wracał do domu spóźniony o minutę, otrzymywał karę. Również tym razem będzie musiał się tłumaczyć, ponieważ zbliżała się szósta, a chłopca nadal nie było.
– Cholerny gówniarz, znowu to samo – warknął zdenerwowany mężczyzna. – Zdarza mu się spóźniać, ale… – zawahał się – ale nigdy tak długo. – Wychylił się przez okno, aby zobaczyć, czy jego syn nie stoi przypadkiem już za drzwiami.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, tworząc na niebie magiczną, pomarańczową aurę. Pod drzwiami jednak nikt nie stał, Timmy’ego nie było…
Rozdział I
Jack William Harris
Roztrzęsiony recepcjonista drżącym głosem wyjaśniał policji, co takiego zobaczył w pokoju numer F2-137, gdy obejrzał się za stojącego przed nim funkcjonariusza, i wtedy dostrzegł tajemniczą postać. Był to mężczyzna, który właśnie wszedł do budynku, kierując się prosto do windy. Miał na sobie ciemny płaszcz oraz kapelusz z dość dużym rondem.
Idąc spokojnym krokiem, zgasił przed chwilą jeszcze trzymaną w ustach brązową fajkę, na której widniał niebieski napis, lecz zagadkowy jegomość stał zbyt daleko, żeby recepcjonista mógł go odczytać. Z tej odległości bardziej przypominał szlaczki wykonane przez dziecko.
Wchodząc do windy, Jack westchnął głęboko.
– Cholera, za każdym razem to samo. Wszyscy gapią się na mnie, jakby ducha zobaczyli.
Jack William Harris został wyrwany z łóżka wcześnie rano. Wezwano go do zbadania miejsca zbrodni. Ból głowy niezwykle mu doskwierał.
– Za dużo wczoraj wypiłem… – Potarł rękoma skronie. – Ale wygląda na to, że ktoś miał gorszą noc… – Wcisnął przycisk oznaczony numerem dwadzieścia jeden, a drzwi się zamknęły.
Ta krótka chwila wydawała mu się wiecznością, czuł, jak z każdą sekundą żołądek podchodzi mu do gardła, mimo to wytrzymał i wreszcie odetchnął z ulgą, opuszczając ciasną windę. Cały czas kierował się korytarzem prosto, aż do końca, gdzie skręcił w lewo. Momentalnie dostrzegł miejsce, do którego zmierzał. Właściwy pokój nie był wcale trudny do odnalezienia. W wejściu widniała żółta taśma odgradzająca pomieszczenie od niechcianych gapiów. Detektyw z autopsji wiedział, że na miejscach zbrodni pojawia się ich nad wyraz dużo. Przejścia pilnował także strażnik. Z jakiegoś powodu Jackowi przypomniała się dość niekomfortowa sytuacja, w której zapomniał odznaki, a pilnujący wejścia funkcjonariusz za nic w świecie nie chciał go przepuścić. Nie pamiętał już, jakie komentarze posłał wtedy w kierunku policjanta, ale zdecydowanie nie były zbyt miłe. Coś o rolniku, traktorze i jego matce. Na myśl o tym nagły uśmiech pojawił się na jego ustach, natychmiast jednak przywołał się do porządku. Doskonale wiedział, że niektóre osoby mogłyby źle odebrać taką reakcję w momencie oględzin pokoju, w którym niewątpliwie rozegrała się mrożąca krew w żyłach scena.
– Detektyw Jack Harris. Zostałem wezwany na miejsce zbrodni. – Już sięgał niespiesznie po wielokrotnie gubioną odznakę, lecz nim ją znalazł, strażnik odsunął się na bok i pozwolił mu wejść.
– Okropny widok… Pierwszy raz widzę coś takiego… – odpowiedział łamiącym się głosem.
Jack tego nie skomentował i wszedł do pokoju. Istotnie, już pierwsze spojrzenie na to, co znajdowało się przed nim, utwierdziło go w przekonaniu, że tej nocy doszło tutaj do czegoś straszliwego. Pomieszczenie zostało całkowicie zdemolowane. Telewizor oraz wszelkie znajdujące się tam lampy brutalnie potłuczono. Drzwi do łazienki wyglądały, jakby jednym ruchem ktoś wyrwał je z zawiasów, lecz w środku panował niezachwiany ład.
Oprócz ogólnego bałaganu na miejscu zbrodni znajdowało się również morze krwi, od którego odchodziło mnóstwo śladów obuwia, prawdopodobnie powstałych przez nieuwagę zgromadzonych policjantów. Detektyw, dostrzegając to, przeklął siarczyście w duchu. Ściany, łóżko oraz dywan, na którym znajdowało się ciało – wszystko zostało usmarowane szkarłatem.
Do rozglądającego się w spokoju po pomieszczeniu detektywa podszedł jeden ze śledczych.
– Ale bałagan… Dobrze, że jesteś, ale mógłbyś w końcu darować sobie ten strój. – Popatrzył na niego od góry do dołu oceniającym wzrokiem.
– Ten kapelusz ma wartość sentymentalną. A płaszcz… – spojrzał na swoje ubrania – cóż, a płaszcz zwyczajnie mi się podoba.
– Jack… Jest dwadzieścia pięć stopni na dworze, mamy lato, a ty chodzisz w płaszczu, kurwa twoja smutna mać.
– Jestem zimnokrwisty. Macie już coś? – przerwał mężczyźnie przymierzającemu się już do wypowiedzenia kolejnych krytycznych słów w jego stronę.
W gruncie rzeczy często spotykał się z podobnymi opiniami na swój temat. Mimo że chciałby przyznać, iż przestało go to ruszać, nadal denerwował się, kiedy ktoś wspominał o jego stroju.
– Cóż… jak sam widzisz, mamy tu brutalne morderstwo. Prawdziwa jatka, jeden z naszych właśnie przesłuchuje świadka na dole. Niedługo powinien wrócić i dowiemy się, kim była ta kobieta, no i z kim była. – Spojrzał smutnym wzrokiem na leżące ciało.
– Ilu jest świadków?
– Właściwie tylko jeden. Recepcjonista, który pełnił nocny dyżur. Dostaliśmy już informację, że na tym piętrze mieszka jedna osoba, ale nic nie widziała ani nie słyszała. Jej pokój znajduje się po przeciwnej stronie.
– Cholera… W takim razie biorę się do roboty, Joe.
Joe Mustang był jedną z nielicznych osób, które Jack potrafił uznać za swojego przyjaciela. Ich pierwsze spotkanie wcale nie wyglądało tak różowo. Zaczęło się od komentarzy na temat stroju i w zasadzie tak pozostało do dziś. Po słynnej sprawie w lesie Dukemoon z dwa tysiące siedemnastego roku został okrzyknięty jednym z bohaterów i szybko piął się po szczeblach kariery. Aktualnie był inspektorem, ale Jack podejrzewał, że niedługo to się zmieni i Joe awansuje jeszcze wyżej.
– No dobra… od czego zaczniemy… Rozbity telewizor, to musiał zrobić ktoś z dużą siłą. Mężczyzna? Możliwe… – domyślał się Jack. – Drzwi do łazienki wyłamane z zawiasów, tego również nie dokonałaby drobna osoba. Wszędzie jest mnóstwo krwi, ale łazienka jest czysta. Całe zajście musiało mieć miejsce tutaj. Najprawdopodobniej ofiara uchyliła się przed ciosem, przez co sprawca wpadł w drzwi… – Jack podszedł ostrożnie do łóżka, tak aby nie uszkodzić znajdujących się na ziemi dowodów. – Hm, kajdanki, a w środku kluczyk. Ofiara była skuta? – Spojrzał na nadgarstki leżącej na ziemi kobiety. – Nie, nie widać żadnych otarć. Może to napastnik miał je na sobie? Jestem prawie pewien, że mordercą był mężczyzna. Sprawdźmy. – Wyciągnął ze swojej torby lampę UV. – Hm, liczne ślady nasienia na pościeli, tak jak myślałem. Nieźle się tutaj bawiłeś…
Jack przełknął głośno gęstą ślinę. Zawsze, kiedy zjawiał się na miejscu zbrodni, zasychało mu w gardle, nieważne, ile razy miało to miejsce. Ze swojej brązowej, przewieszonej przez ramię torby wyciągnął butelkę wody i upił łyk. Kątem oka spostrzegł krzywe spojrzenia dwóch innych funkcjonariuszy, zabezpieczających miejsce zbrodni.
– No tak, co za dziwak pije, stojąc obok trupa… – Schował butelkę z wodą i schylił się nad ofiarą. – Mnóstwo ran na głowie, trudno powiedzieć, jak wyglądała przed śmiercią. Ma na twarzy mocny makijaż, może szła na ważne spotkanie? A może malowała się tak na co dzień? Nie da się stwierdzić na tym etapie… Na nadgarstkach faktycznie nie ma żadnych śladów. – Jack niezwykle uważnie przyglądał się ofierze, cały czas gorączkowo myśląc. – Ale na palcu serdecznym… jasny odcień, ewidentnie po długo noszonej obrączce. Dlaczego jej nie masz? Może szła na spotkanie z kochankiem… Na ciele widać liczne ślady zadrapań, musiała zaciekle się bronić. Strój jest cały poszarpany, biodra i uda posiniaczone. Biorąc pod uwagę okoliczności, możliwe, że została zgwałcona. – Przetarł pocące się czoło rękawem od płaszcza. – Żeby się tego dowiedzieć, ciało muszą zbadać specjaliści… – Wstał i spojrzał na okno.
– Joe, okno było już otwarte, czy to twoim ludziom chciało się przewietrzyć? – zapytał nagle chłodnym tonem.
– Tak już było, a co? Zimno ci? – Zaśmiał się przeraźliwie.
– Zabawny jesteś… – Jacka to nawet rozbawiło, za nic jednak nie chciał pokazać „rywalowi”, że wygrał tę batalię – ale nie.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł jeden z funkcjonariuszy. Jack podejrzewał, że to ten, który rozmawiał ze świadkiem, i się nie mylił.
– Inspektorze! Co do tego świadka… – zaczął nowo przybyły policjant. – Podał mi nazwisko osoby zatrzymującej się w tym pokoju. To Jannet Jonson. Postanowiłem od razu ją sprawdzić. Kobieta mieszka przy Chivlary Rode, w Stonecity. Trzydzieści cztery lata, zamężna, dwójka dzieci. Pracuje jako agentka nieruchomości. – Spojrzał ponuro na leżące ciało. – Pracowała. W życiu jej się powodziło, może napaść miała motyw rabunkowy?
– A co z podejrzanym? Widziano kogoś, jak wychodził? Kamery coś złapały?
Roderick Hopps, słysząc te słowa, popatrzył wrogo w kierunku wypowiadającego je Jacka.
– I tutaj pojawia się problem. Na kamerach nic nie ma. Świadek widział kilka osób, ale kamery potwierdziły, że ci ludzie wsiadali do windy na innym piętrze. To nie mogli być oni.
Jack ponownie spojrzał na otwarte okno.
– A co, jeśli mogli? – zapytał Jack.
Rozmówcy popatrzyli na niego zaskoczeni.
– Niby jak? – Joe nie ukrywał swojego zdziwienia.
– Okno… Może wyszedł przez okno i zeskoczył na niższe piętro.
– To raczej niemożliwe. Te okna mają mikroskopijne parapety. Musiałby to być jakimś ninja – wtrącił z niedowierzaniem Hopps.
– Niekoniecznie… – Jack podszedł szybkim krokiem do okna, wyjrzał przez nie i gorączkowo się rozejrzał. Wychylił się tak, że Joe przez chwilę myślał, iż ten zaraz wypadnie.
– Jest! – krzyknął i cofnął się energicznie. – Mały ślad krwi! Albo to niesamowity zbieg okoliczności, albo nasz akrobata uciekł właśnie tędy. – Popatrzył po wszystkich.
Każdy z obecnych miał na twarzy wyraz zdziwienia.
– Zawiadomcie recepcjonistę, niech zaprowadzi nas do pokoju niżej. Możliwe, że napastnik jest jeszcze w tym budynku.
Nikt się jednak nie ruszył. Wciąż spoglądali na niego z tym samym grymasem.
– Ruszcie, kurwa, dupy! Cały dzień będziecie tak się gapić, do chuja?! Jazda, jazda, nie mamy całego dnia. Trup nie wstanie, żeby nam opowiedzieć historyjkę o swojej śmierci!
Wszyscy momentalnie otrząsnęli się ze stuporu.
– Cholera, Joe ty to umiesz zmotywować człowieka…
– A prawda. Właśnie tym się różnimy, Jack. Ty nigdy nie miałeś podejścia do ludzi.
Jack, słysząc te słowa, machnął ręką.
– Może racja, a może po prostu tego nie potrzebuję.
– Ech, Jack… Lubię cię, ale pierdolisz jak stara przekupa. – Klepnął go w ramię i ruszył w kierunku wyjścia, a Jack za nim podążył. – Czym to się, kurwa, różni od braku dobrego podejścia? – dodał z przekonaniem.
Ruszyli na niższe piętro schodami, gdzie czekała na nich już cała ekipa gotowa do wejścia. Pod drzwiami stał wyraźnie stresujący się całym zajściem recepcjonista. Jack, widząc jego wyraz twarzy, stwierdził, że ten będzie potrzebował długiego urlopu po tym wszystkim. Popatrzył na numer pokoju – F-037.
– Zaczynamy? – zapytał jeden z funkcjonariuszy, ten sam, który wcześniej rzucił Jackowi pełne pogardy spojrzenie.
– Tak… – Na twarzy Joego nie było już widać rozbawienia. Teraz widniały na niej skupienie oraz napięcie.
W końcu zapukał głośno do drzwi i chwilę poczekał na odpowiedź. Cisza. Z wnętrza pomieszczenia nie dało się słyszeć najmniejszego szmeru. Zapukał ponownie i krzyknął:
– Halo! Policja! Proszę otworzyć drzwi!
Ponownie czekał na odpowiedź, a gdy nie usłyszał kompletnie nic, dał znać recepcjoniście, aby otworzył drzwi. Ten natychmiast wyciągnął z kieszeni przygotowaną wcześniej kartę i jej użył. W tamtym momencie usłyszeli przerażony, łamiący się głos.
– S-s-stać! Za-zabiję ją! Przysięgam! – W środku stał półnagi mężczyzna z nożem w jednej ręce, a drugą ściskał za kark przerażoną i płaczącą kobietę, która klęczała. – Powiedziałem, stójcie!
– Spokojnie, nic ci nie zrobimy. Nie rób niczego głupiego. – W głosie Jacka nie było odrobiny zawahania, przemawiało przez niego doświadczenie. Doświadczenie, którego żaden człowiek nie chciałby mieć, ale ktoś musiał. – Jestem Jack Harris, a ty? – Spokojnym gestem wskazał towarzyszom, aby się uspokoili.
– J-ja… – Podejrzany rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu i w końcu spojrzał w oczy Jacka. – Jestem Denis. Nie zrobiłem nic z-złego… Przysięgam, nie-nie chciałem tego. – Łzy zaczęły powoli napływać do jego oczu, ręka z bronią drżała coraz widoczniej.
Detektyw wyczuł, że podejrzany jest o krok od załamania.
Jego zmysły były pobudzone, co mogło stanowić objaw wielkiego szoku.
– Mogę podejść do ciebie, Denis? Mój kuzyn ma na imię Denis, wiecznie wpada w kłopoty i muszę go ratować… – Jego głos brzmiał delikatnie i naturalnie, zupełnie jakby płynął na łagodnym wietrze, kojąc wszystkich, których dosięgnie. – Zawsze mu pomagałem. – Na jego twarzy jawił się uśmiech.
– Ale ja nie jestem, kurwa, jak twój kuzyn! Ja-ja… Stało się coś strasznego.
Ręka z nożem zacisnęła się bardziej na szyi klęczącej dziewczyny. Od przebicia jej ciała uratowało ją wyłącznie to, że potrafiła zachować opanowanie, nie miotała się.
– Spokojnie, Denis. Razem na pewno znajdziemy rozwiązanie. Opowiesz mi, co się stało?
– Ona jest ranna… Potrzebuje… Potrzebuje pomocy, tak!
– Oczywiście, pomożemy jej. O kim mówisz, Denis?
– O niej, o Jannet. – Nagle uspokoił się, a uścisk zaczął słabnąć. – Ja ją chyba… zabi-zabi… – Ponownie złapał dziewczynę jeszcze mocniej, prawie ją dusząc. – Nie pomożesz mi! Już się nie da! Rozumiesz?! Zabiłem ją!
– Spokojnie, Denis – powtórzył. – Nadal mogę ci pomóc. Ci ludzie – wskazał na stojących obok funkcjonariuszy – chcą zrobić ci coś złego, ale ja cię przed nimi obronię. Wyjdziemy stąd razem, tylko odłóż nóż, dobrze? – Poczuł, jak serce mu przyspiesza. Jakby nagle zapragnęło wyrwać się na wolność. – Dobrze, Denis?
Wytrzymał dłuższą chwilę, cierpliwie czekając na odpowiedź. Czuł, że nadchodzi punkt kulminacyjny – albo mu się uda, albo dziewczyna… W tym momencie nastąpił głośny huk. Wszyscy z zapartym tchem spojrzeli w kierunku podejrzanego. Jack bez zastanowienia wystartował w stronę napastnika i sprawnym ruchem powalił go na podłogę. Nóż leżał na ziemi, tak jak półnagi mężczyzna. Dziewczyna żyła… Jakby przypominając sobie, w jakiej sytuacji się znalazła, zakryła twarz dłońmi, histerycznie szlochając.
Dwójka policjantów wynosiła z pokoju zakutego w kajdanki mężczyznę, który wciąż głośno płakał, mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Roderick Hopps przykrywał kocem więzioną kobietę. Jack ocenił, że wciąż do końca nie wiedziała, co tak właściwie się stało. Siedziała na łóżku, wpatrując się w ścianę, zupełnie jakby namalowano na niej najpiękniejsze dzieło, jakie dane jej było zobaczyć w całym życiu.
– Dobra robota, detektywie. Pełny szacunek. – Głos Joego faktycznie przepełniał podziw.
– Mówiłem, nie potrzebuję tego. – Jack zaśmiał się delikatnie. – Porozmawiać z nią? – Wskazał ruchem głowy na ocalałą.
– Ech, tak. Przesłuchaj ją i ruszamy na posterunek dowiedzieć się, kim jest nasz akrobata. – Przetarł kark dłonią. – Słuchaj, wezwałem cię tutaj też z innego powodu. – Na jego twarzy malowało się zakłopotanie.
– Cholera, no jasne, miejmy to za sobą.
– Cóż… Najpierw zakończmy tę sprawę. Wszystko w swoim czasie. Poczekam na ciebie w samochodzie. I… Jack… – Spojrzał mu głęboko w oczy. – Nie męcz zbytnio tej dziewczyny i tak za wiele się od niej nie dowiemy.
– Jasne… Widzimy się w aucie.
Inspektor ruszył swym powolnym krokiem do windy. Jack, odprowadzając go wzrokiem, z rozbawieniem stwierdził, że przyjacielowi się powodzi, ponieważ przybrał kilkanaście funtów od ich ostatniego spotkania. Szybko jednak przywołał poważną minę i ruszył w kierunku kobiety.
– Jestem detektyw Jack Harris.
– C-co? – Spojrzała w górę, na jego twarz. – Ach, jasne. Wiem, jak to działa, proszę pytać.
– Oczywiście. Będę się streszczał, obiecuję… – Wyciągnął z kieszeni notatnik oraz długopis. – A więc… znasz tego mężczyznę?
– Nie mam zielonego, kurwa, pojęcia, kim on jest. – Nerwowym ruchem wyciągnęła papierosa z torebki. – Leżałam w łóżku, była może piąta rano… Nie wiem konkretnie. Obudził mnie hałas dochodzący z pokoju obok. Trzaskało jak w warsztacie stolarskim. Pomyślałam, że ktoś się kłóci i rzuca meblami. Waliłam w ścianę, nawet krzyczałam, żeby się, kurwa, zamknęli. – Przerwała i spojrzała na wpatrującego się w nią detektywa. – Cóż, miałam ciężki dzień. Wyszłam z pokoju i zapukałam. Wtedy zaczął się ten koszmar. – Paliła coraz szybciej. – Drzwi otworzył mężczyzna. Trzymał w ręku nóż, groził, że mnie zabije, jak krzyknę. Zamurowało mnie, nie wiedziałam, co robić. Pytał, gdzie mam pokój i czy jestem sama. Bezmyślnie na wszystko odpowiadałam „tak”… – Zgasiła w całości już spalonego papierosa i natychmiast sięgnęła po następnego. – Mówił jakieś niezrozumiałe rzeczy. Siedzieliśmy tak kilka godzin, aż wreszcie wy zapukaliście do drzwi. Przysięgam, że nigdy nie cieszyłam się bardziej z wizyty niezapowiedzianych gości. – Uśmiechnęła się nerwowo, gdy Jack kończył notować.
– Właściwie jeszcze tylko jedno pytanie. Często pakujesz się w takie sytuacje? Widziałem spore opanowanie w twoim zachowaniu w tamtej chwili.
– Mogę powiedzieć jedynie, że moim klientom przychodzą czasem do głowy straszniejsze rzeczy.
Uśmiechała się, lecz Jack widział takie spojrzenie już wielokrotnie. Wyraz twarzy, który pojawia się u ludzi chcących ukryć całe swoje cierpienie. Zrobiło mu się jej żal.
– Rozumiem, nie musisz mówić nic więcej. – Poprawił na głowie kapelusz i obracając się w kierunku wyjścia, dodał: – Życzę ci bezpieczniejszej pracy.
Nie popatrzył więcej w jej stronę, lecz wiedział, że gdyby to zrobił, zobaczyłby płaczącą, pokrzywdzoną przez życie kobietę, próbującą ukryć się przed całym złem tego świata, chowając głowę między kolana. Poczułby się wówczas równie żałośnie jak ona, nie mogąc zrobić nic, aby jej pomóc. Ruszył więc pewnym krokiem przed siebie, pozostawiając za sobą najobrzydliwsze uczucie, jakie dane mu było poznać. Bezradność…
Wychodząc z budynku, miał wrażenie, jakby spędził tam wieczność. Dopiero wysoko stojące na niebie słońce uzmysłowiło mu, że od momentu wejścia do windy, nie minęło więcej niż godzina. Czuł, jak wcześniej powstrzymywane emocje zaczynają z niego wypływać, wyciągnął więc swoją brązową fajkę z napisem „Jessie & Blue”, napchał do środka tytoniu trzymanego w małym woreczku, przeznaczonym do zabezpieczania dowodów, i odpalił zapałką. Zaciągając się, momentalnie rozluźnił wszystkie mięśnie.
– Zdecydowanie lepiej – wyszeptał i ruszył w kierunku auta inspektora.
Jak zwykle po spotkaniu z martwym ciałem czuł na skórze kłujący chłód. Nie wiedział, czym jest to spowodowane, najzwyczajniej zamarzał w pełnym słońcu, w środku lata. Zupełnie jakby on również umierał. Za każdym razem przez cały dzień miał wrażenie, że śmierć depcze mu po piętach, tylko czekając, aż powinie mu się noga, i będzie mogła w końcu go dopaść.
Już parę razy ci uciekłem…
– Wreszcie. Coś ty tam robił? – Joe siedział za kierownicą zupełnie spokojny. Na jego twarzy nie było najmniejszego śladu zniecierpliwienia.
Jack uznał, że taka już jest jego natura. Lubił sobie ponarzekać.
– Zamykałem okna – odpowiedział obojętnie.
Obaj zaśmiali się i silnik zaryczał, a było czego słuchać. Fiat Tipo Sw 1.6 Multijet S-Design. Doskonale pamiętał nazwę tego auta. Biały diament siedzący głęboko w sercu Joego. Nigdy nie tracił okazji, żeby wspomnieć o tym pięknym kamieniu wiozącym go na swoich czterech kołach niczym rydwan cesarza.
– Posłuchaj, jak mruczy…
– Cholera, jedź, Joe. Będziesz się zachwycał po drodze, chcę mieć to już za sobą.
– Dobra, kurwa, dobra.
Zdjął nogę ze sprzęgła i ruszył agresywnie. Jack miał bardzo zły humor. Głowa pulsowała mu tak mocno, jakby sam Zeus trafił w nią piorunem. Jack & Joe znowu razem… Wspomnienia tragicznych wydarzeń z Dukemoon wróciły ze zdwojoną siłą.
W aucie leciał kawałek Oasis Don’t Look Back in Anger. Obaj mężczyźni w ciszy wsłuchiwali się w tekst.
She knows it’s too late
As we’re walking on by.
Her soul slides away
But don’t look back in anger
I heard you say…
Nie jestem zły, jestem po prostu… smutny. Jego myśli wciąż krążyły wokół mrocznego lasu. Mogłem zrobić znacznie więcej… Mogłem?
Cała trasa zleciała im w dość ponurym nastroju. Joe parę razy próbował zacząć rozmowę z widocznie przygnębionym przyjacielem, lecz za każdym razem kończyło się to cichym pomrukiwaniem z jego strony. Postanowił odpuścić i podgłośnił radio, przez co głowa Jacka pulsowała jeszcze mocniej. Przez całą drogę czuł, jakby została wciśnięta w imadło. Kiedy znaleźli się na parkingu komisariatu, nieznośny jazgot ucichł. Obaj wysiedli z samochodu, po czym ruszyli w kierunku głównego wejścia. Jack pomasował wciąż bolące skronie i z radością przyznał, że ból powoli zaczyna przechodzić. Z minuty na minutę czuł się coraz lepiej.
– Chcesz go przesłuchać sam? – zapytał nagle Joe.
– Właściwie… Myślę, że tak. Sam poradzę sobie lepiej.
Gdzieś z tyłu jego głowy pojawiła się myśl, że tylko tak umie to zrobić. Kolejna osoba zapewne wybiłaby go z rytmu, a na końcu wyszedłby z niczym.
– Tak myślałem… Stanę za lustrem, zobaczymy, co ten skurwysyn ma do powiedzenia.
Weszli do budynku, minęli główny hol, w którym o dziwo panował ogromny spokój. Skierowali się w stronę schodów prowadzących na dół. Po drodze nie natknęli się na żadnego funkcjonariusza. Kiedy już znaleźli się na dole, skręcili w korytarz po prawej stronie.
– No dobra, pewnie wszystko już jest gotowe. To widzimy się po drugiej stronie. – Klepnął Jacka w ramię, po czym ruszył do małego pomieszczenia znajdującego się obok.
– Okej… Zaczynamy przedstawienie – wyszeptał, wchodząc do pokoju przesłuchań.
W środku czekał na niego przykuty do stołu mężczyzna. Tym razem jednak był już ubrany. Spoglądał tępo w dół, wydawał się całkowicie nieobecny. Jack usiadł naprzeciwko niego, mocno uderzając dłońmi w stół, aby wybudzić uśpionego do tej pory więźnia.
– Znowu się widzimy – zaczął, przyglądając się uważnie zachowaniu swojego rozmówcy.
Ten podniósł głowę i spojrzał na niego z przerażeniem w oczach. Usta mu drżały, chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Jack to widział.
– Jesteś zdenerwowany, rozumiem, ale uwierz mi… jeśli teraz nic nie powiesz, to będzie tylko gorzej – ciągnął spokojnym głosem, wciąż wpatrując się w Denisa z pełnym skupieniem.
– P-pomożesz mi? – Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Próbował, lecz nie mógł.
– Oczywiście. Musisz mi tylko powiedzieć, co takiego wydarzyło się w pokoju F2-137? Co takiego przydarzyło się Jannet?
Na to imię mężczyzna wzdrygnął się, jakby wypowiadano je w celu przywołania najstraszliwszego demona z otchłani piekieł.
– Co stało się z Jannet, Denis? – powtórzył.
– Ona… Ja… – Z wielkim wysiłkiem wypowiadał każde pojedyncze słowo. – Spotkaliśmy się… My-my… – Jego noga ruszała się dynamicznie. Z palców nerwowo ścierał skórę…
Jack nie sądził, że będzie tak łatwo. Denis właśnie zaczął otwierać się przed nimi. Musiał docisnąć jeszcze tylko jeden guzik.
– Spotkałeś się z nią? Kim była dla ciebie ta kobieta? – Jego głos zrobił się bardziej stanowczy.
– T-tak… Spotykaliśmy się. Ona… ja przyjechałem do niej. Do jej pokoju, a tam… – Jego głos brzmiał niczym skomlenie szczeniaczka. Niewinne, bezbronne… – Doszło d-do stosunku… – Na jego twarzy nagle pojawił się wyraz ogromnego gniewu. Szarpnął rękoma łańcuch, którym był przykuty do stołu, po czym z całych sił zaczął walić pięściami w blat. – Ta suka! – krzyknął.
Jack wykonał w kierunku szyby gest mający świadczyć o tym, że wszystko pod kontrolą.
– Co takiego ci zrobiła? – zapytał ponownie spokojnym głosem.
– Ta dziwka przyszła tylko po to, żeby się ze mną pieprzyć! – Skuty mężczyzna wyglądał niczym szaleniec tracący powoli swe zmysły. – Dałem jej to, czego chciała, oj tak. Pokazałem tej szmacie! Ale jej to nie zadowalało! Rozumiesz, kurwa?! Dziwka nie była zadowolona! Chciała czegoś innego, a ja zgodziłem się… – Ponownie się uspokoił i nachylił w kierunku Jacka. – Detektywie… – mówił prawie szeptem. – Skuła mnie kajdankami… I wtedy… – Jego głos na nowo zaczął się łamać. – I wtedy coś się wydarzyło. Straciłem kontrolę… W głowie pojawiła mi się wizja ojca… On robił mi złe rzeczy… Jannet. Ona też chciała mi to zrobić. Musiałem się bronić. – Cofnął się i z powrotem oparł na krześle. Jego spojrzenie stało się puste, a z oka pociekła łza. – Zepchnąłem ją na ziemię, zdjąłem kajdanki, wziąłem do ręki jej sztucznego kutasa, którego chciała mi wsadzić w dupę, i ją zatłukłem. – Nagle wybuchnął histerycznym śmiechem. – Rozumiesz, detektywie… Zatłukłem ją jej własnym, sztucznym kutasem.
Jego śmiech stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu Jack nie słyszał nic innego poza nim. Ogarnęła go frustracja. Frustracja, która w szybkim tempie zmieniała się w gniew. Czuł, jak rośnie w nim ochota, aby wstać, następnie podejść do źródła swojej frustracji i uderzać w nie, aż to nie ucichnie całkowicie. „To” – bardzo dobre określenie… Nie zasłużył, żeby zwracać się do niego jak do człowieka… W ostatniej sekundzie powstrzymał swoje pragnienie i zdusił je w środku.
– Wiesz, co właśnie zrobiłeś? – Przerwał jego śmiech. Ton detektywa stał się surowy, chłodny. – Przyznałeś się do morderstwa, i to z zimną krwią. – Spoglądał głęboko w jego oczy.
Denis przestał się śmiać. Na moment zapanowała grobowa cisza, która potęgowała całe napięcie panujące w pomieszczeniu.
– A wiesz, co za to grozi?
– N-nie… – Zabójca ponownie spokorniał.
– Za taki czyn… – podjął Jack. – Morderstwo z zimną krwią, dorzucimy do tego jeszcze gwałt… Za to grozi tylko jedno… Dożywocie. – Nie dbał już o to, czy mówi o faktach, czy nie. Chciał po prostu przestraszyć go jak najbardziej. – A wiesz, co robią w więzieniu z ludźmi, którzy siedzą za gwałt? – Popatrzył mu głęboko w oczy. – Widzę to spojrzenie. Domyślasz się, prawda? Do końca życia będziesz przeżywał to samo, co robił ci tatuś. – Wstał i ruszył w kierunku drzwi. – Pozostało mi życzyć ci miłej odsiadki… – Wyszedł widząc, że dopiął swego.
Denis siedział przerażony, ze spuszczoną głową, trzęsąc się ze strachu.
Pomimo że Jack zrobił to, co chciał, nie czuł satysfakcji. Ponownie ogarnął go smutek związany z tym, że nie potrafił pomóc tej dziewczynie na czas.
– Przed Dukemon nawet byś o tym nie pomyślał. – Nałożył na głowę kapelusz, a z pomieszczenia obok wyszedł Inspektor.
– Dobra robota… my zajmiemy się resztą. Dowodów mamy aż nadto, żeby go usadzić. Mąż ofiary został już poinformowany. Znaleźliśmy też narzędzie zbrodni, gość wyrzucił je przez okno i wylądowało w krzakach. Ekhm… jak wcześniej wspominałem, wezwałem cię też z innego powodu. Pogadamy o tym przy piwku?
– Jasne.
Czuł, że właśnie tego teraz potrzebował. Upić się, pogadać ze starym przyjacielem i pójść spać.
– Świetnie, poczekaj na mnie przed wyjściem. Wezwę kogoś, żeby nas zawiózł. Chyba nie chcesz, żeby inspektor policji kierował po pijanemu… – Zaśmiał się donośnie.
Jack miał już dość tego dźwięku jak na jeden dzień. Kiwnął głową i odszedł.
Po dłuższej chwili z rozbawieniem stwierdził, że niezadowolonym funkcjonariuszem, który będzie tego dnia ich szoferem, jest nie kto inny jak Roderick Hopps, przesłuchujący wcześniej świadka. Podejrzewał, że Joe celowo wybrał właśnie jego. Potrafił się odgryźć, kiedy coś mu nie pasowało, a to właśnie stanowiło jedną z jego metod. Roderick, mijając Jacka, nie popatrzył mu w oczy, spuścił wzrok. Ha, ha, chyba nigdy już na mnie nie spojrzy. Na tę myśl na jego ustach wreszcie pojawił się uśmiech. Tragicznie rozpoczęty dzień miał jeszcze szansę skończyć się w dobry sposób.
Cała trójka wsiadła do radiowozu.
– Dokąd jedziemy? – zapytał.
– Do Jacka. Belmond Street dwadzieścia jeden. Dobrze pamiętam?
– Tak… nie wiedziałem, że jedziemy do mnie. Jestem zaskoczony…
– Ano, tak postanowiłem. Chyba że nie masz piwa w lodówce.
– Mam go aż za dużo. – Jack ostatecznie potwierdził fakt, że ma dobry humor. – No to w drogę…
Podróż nie trwała długo.
Siedzieli w ciszy przerywanej co jakiś czas wrzaskami Joego na kierowcę, aby jechał szybciej. Kiedy wysiadali, inspektor poinstruował Rodericka, że ma po niego przyjechać o ósmej i ani minuty później.
– Ha, długo nie odważy się spojrzeć ci w oczy! – oznajmił głośno w momencie, gdy radiowóz odjeżdżał.
– Nie musiałeś tego robić, ale dzięki.
– Ach, nie ma sprawy. – Machnął ręką. – Wchodzimy czy będziemy się przytulać na środku drogi?
Jack miał coraz lepszy humor. W głębi przeczuwał, że zaraz wydarzy się coś, co całkowicie go zepsuje, delektował się więc, ile mógł.
Okolica wyglądała dość ponuro. Wolnostojące budowle podkreślały tylko szarość i tajemniczość tego miejsca. Każda z nich nadałaby się do nocnego zwiedzania w celu poszukiwania duchów. Obdarte ściany nie stanowiły tutaj mniejszości, wręcz przeciwnie trudno było odnaleźć nierozpadającą się część danego domu. Na ulicy znajdowało się mnóstwo dziur, jakby właśnie wybuchły na niej małe miny. Nawet wciąż świecące jasno słońce nie rozjaśniło klimatu, jaki dało się odczuć.
Joe pamiętał, jak pierwszy raz zobaczył miejsce, w którym Jack mieszka. Pomyślał wtedy, że ma do czynienia z niechlujnym gościem hodującym karaluchy we własnej kuchni. Nie mógł się bardziej pomylić… Kiedy wszedł za detektywem po zabrudzonych schodach na podwórku, a drzwi frontowe rozwarły się przed nim, ujrzał coś niesamowitego. Miał wrażenie, że stanął właśnie obok prawdziwego magicznego przejścia. W środku panował idealny porządek, wszystko zostało skrupulatnie posprzątane. Ktoś musiał regularnie czyścić ten jednak dość spory, dwupiętrowy dom.
W pomieszczeniu przeważał odcień jasnego brązu. Na środku dużego salonu leniwie stał długi stół, a na nim miska ze świeżymi, aromatycznymi owocami. Jack zwykł nazywać je „naturalnymi odświeżaczami powietrza” i rzeczywiście sprawdzały się w tej roli. Cały smród zepsucia zostawał na zewnątrz.
Pod ścianą znajdowała się długa biblioteczka, wypełniona po brzegi przeróżnymi książkami. Można było ujrzeć na niej takie tytuły jak: Człowiek nietoperz autorstwa Jo Nesbø, Morderstwo w Orient Expressie Agathy Christie czy Central park Guillaume Musso. Pojawiało się również mnóstwo tytułów naukowych, część z nich Joe pamiętał jeszcze ze studiów, a o części nawet nigdy nie słyszał. Nie ograniczały się tylko do jednej dziedziny. Było ich znacznie więcej…
Na lewo znajdowała się kuchnia. Tam przeważał jeszcze jaśniejszy odcień brązu. Po prawej widniały drzwi do łazienki, a obok nich pięły się w górę delikatnie zakrzywione schody. Wnętrze robiło naprawdę piorunujące wrażenie. Joe nigdy nie wszedł na piętro zobaczyć, cóż takiego się tam znajduje, lecz nie czuł takiej potrzeby. Cokolwiek to było, to nie jego interes i tego się trzymał. Całość zdobiły dodatkowo gęsto rosnące rośliny. Ten fakt z kolei Jack tłumaczył w ten sposób: „Świeżego powietrza nigdy za wiele, jak ktoś mnie tu zamknie, to z pewnością się nie uduszę”. Na wszystko miał prostą odpowiedź, brzmiącą niczym dziecięca wymówka. Mimo to wchodząc do tego budynku, natychmiast zapominało się, gdzie tak właściwie człowiek się znajdował – pośrodku najgorszej dzielnicy w mieście, o której nawet miejscowy burmistrz zdawał się zapomnieć.
Joe ostatni raz zawitał tutaj niecały rok temu, miał wolny wieczór i coś go podkusiło, aby przyjechać właśnie w to miejsce. Wrażenie, jakie dawała cała okolica po zachodzie słońca, było znacznie upiorniejsze. Na ulicach spacerowało mnóstwo podejrzanych typów, jeden z nich nawet trzymał w ręku coś błyszczącego. To coś bardzo mocno przypominało Joemu mały nóż. Nie próbował ingerować, pomimo tego, że był policjantem, cenił sobie swoje życie i wyznawał dobrze znaną wielu ludziom – choć zmienioną przez niego – zasadę: „Nie moje jaja, nie moja sprawa”. Ów zasada zdawała się działać bardzo dobrze.
Jedyną sytuacją, w której zagrażało coś jego życiu, było wydarzenie w lesie Dukemoon… Czasem, gdy myślał o tym dłużej, dochodził do wniosku, że tak naprawdę to ona tak zbliżyła ich do siebie. Dwóch detektywów chcących za wszelką cenę odnaleźć zaginioną grupę. Ostatecznie udało się rozwiązać tę sprawę, lecz uratowano jedynie cztery osoby z piętnastu. Mimo sukcesu w śledztwie obaj nadal uważali je za największą porażkę w swoim życiu.
– Zapraszam do mojego azylu.
W środku wszystko wyglądało zupełnie tak samo jak ostatnim razem.
Jedyną rzeczą, która rzuciła się Joemu w oczy, była mała kuweta oraz drapak przeznaczone dla kota.
– Ha, ha, tajemniczy detektyw Jack, któremu zawsze jest zimno, przygarnął małego kotka? – Zaśmiał się donośnie.
– Cholera… Kupiłem go od bezdomnej kobiety. Siedziała z nim pod blokiem, wyglądał naprawdę marnie. Zaproponowałem, że go przygarnę, a ta kazała sobie zapłacić. – Przerwał, rozglądając się dookoła. – Zapłaciłem niemałą sumę za weterynarza. Trochę mnie ten sierściuch kosztował. Tylko gdzie on jest?
W tym momencie mężczyźni usłyszeli cichy stukot z prawej stron. Okazało się, że powodem hałasu był nie kto inny jak młody kotek.
– O, tu jesteś… – Wziął stojącą na ziemi miskę i nalał do niej mleka, do drugiej, która stała obok, wsypał saszetkę karmy dla kotów.
Młody kotek podbiegł z zaciekawieniem w ich kierunku, dokładnie obwąchał i zaczął swój posiłek.
– Siadaj, zaraz przyniosę piwo. – Gestem wskazał na kanapę znajdującą się obok długiej biblioteczki.
Wtapiała się idealnie w otoczenie, również była brązowa, co przestało dziwić już Joego.
Podszedł i oklapł na nią leniwie. Kątem oka zobaczył, jak Jack ściąga kapelusz oraz płaszcz. Zawsze dziwiło go, jak bardzo zmieniał się, gdy nie nosił tego stroju. Blond włosy miał zaczesane do tyłu, trzymały się sztywno. Joe stwierdził, że gdyby nie były tak ładnie ułożone, to sięgałyby mu do ramion. Na twarzy nie było śladu zarostu, Jack miał swój rytuał, którego częścią było sumienne golenie brody. Nienawidził jej, twierdził, że go drapie i czuje się przez to nieświeżo. Joe, który sam miał od zawsze bujny zarost, kwitował jego narzekania krótkim: „Wystarczy się umyć…”. Potem śmiał się donośnie, jak to miał w zwyczaju, kiedy uważał, że powiedział coś niezwykle zabawnego.
Po chwili usłyszał otwierającą się lodówkę i poczuł, jak zasycha mu w gardle.
– Dawaj te piwa, bo zdechnę z pragnienia! – rzucił.
– Zaraz! Już pięciu minut bez piwa nie wytrzymasz?! – odkrzyknął Jack.
Do tej pory spokojnie pożywiający się kot spojrzał w kierunku brodatego inspektora i zamiauczał. Podbiegł pewnym krokiem i bez wahania wskoczył mu na kolana. Detektyw, wracając z kratą drogich piw od tak znanych miejscowych marek jak Perlston i Grimripper, ujrzał komiczny widok. Tak oto wielki i zły Joe, do którego każdy na komisariacie czuł respekt, znieruchomiał ze strachu, głęboko oddychając.
– Jack, kurwa, mam uczulenie! Nie śmiej się i zabierz go!
– Jasne, już! – Nie ukrywał rozbawienia całą sytuacją. Obaj nigdy nie marnowali okazji, żeby sobie dopiec. – Rozumiem, że mam nikomu nie mówić o twoim wielkim sekrecie? Jeszcze ktoś postanowi kupić ci kotka.
– Ha, ha! Zabawny, kurwa, jesteś. – Powoli się uspokajał, widząc, że nie ma już na nim sierściucha.
– Napij się, to ci się polepszy.
Otworzył sprawnie jedno z piw swymi kluczami i przekazał przyjacielowi. Następnie złapał kolejne i otworzył w ten sam sposób, na koniec również usiadł na kanapie.
– To w takim razie do sedna, wiem już, że nie przyjechałeś tylko na piwo, ale nadal nie wiem, po co jeszcze.
– Cóż… Najpierw wypijmy… Apsik! – Kichnął równie głośno, jak miał w zwyczaju się śmiać. – Kurwa mać, już się zaczyna. Apsik! Oczy mnie szczypią… Muszę się napić… Wypijmy za ponowne spotkanie… Apsik!
– Za spotkanie…
Obaj musieli być mocno spragnieni. Po tym, jak odessali się od butelek, zostało mniej niż połowa zawartości.
– Na stole masz chusteczki…
– O, dziękuję, kurwa… Apsik! – Wysmarkał agresywnie nos i kontynuował: – Chodzi o to… – Na jego twarzy ponownie pojawił się grymas zakłopotania. – Znasz miasteczko Nightcrow?
– Słyszałem o nim, ale raczej nic dobrego. Głównie z książek.
– Właśnie. Widzisz, Jack, w tym mieście zaczęły znikać dzieciaki… – przerwał, jakby szukając usilnie odpowiednich słów. – Jedno z nich zostało wczoraj odnalezione martwe, no i cóż…
– Poprosili cię, byś zwrócił się do mnie o pomoc – dokończył Jack.
– Właśnie. Nie będę ci nawijać makaronu na uszy. Sprawa jest dość ciężka. Opinia publiczna… Apsik! Opinia publiczna szaleje. Domagają się złapania winnego. – Zajrzał do swojej podręcznej torby i coś wyciągnął. – Tutaj masz akta sprawy. Nie ma tego zbyt wiele, bo i zbyt wiele nie ustalono. Przejrzyj sobie i daj odpowiedź. Najlepiej zaraz.
– Cholera, Joe, wiesz, że od czasów Dukemoon nie zajmuję się już zaginięciami. Ja… – Nagle słowa przestały płynąć z jego ust. Ponownie poczuł tę okropną ranę, którą rozdrapywał przy pierwszej lepszej okazji. – Ja się nie nadaję.
– Przestań pierdolić, Jack. Dobrze wiemy, że byłeś w tym bardzo dobry. Inaczej nie prosiliby o ciebie.
– Tamte dzieciaki… One zginęły przeze mnie. – Jego głos delikatnie drżał.
– Masz na myśli Dukemoon? To dzięki tobie dwoje z nich nadal oddycha. Tylko dzięki tobie! Rozumiesz?
– Sam nie wiem. Czasami… Czasami sobie myślę…
– To, kurwa, nie myśl – przerwał mu Joe.
– Daj mi dokończyć. – Spojrzał mu w oczy, ale szybko spuścił wzrok. – Myślę o tym, że mogliśmy tam być dzień wcześniej, zrobić coś więcej…
– Apsik! Zaczynam myśleć, że to nie na koty mam uczulenie. To, że nie zjawiliśmy się tam wcześniej, nie było zależne od nas, nie mogliśmy nic więcej zrobić.
– Ech, sam nie wiem. – Złapał się za opuszczoną głowę i zaczesał powoli włosy do tyłu.
– Kurwa, Jack, masz poczucie winy, że czegoś nie zrobiłeś? Teraz masz okazję to zmienić. W tym miasteczku giną dzieci i w przeciwieństwie do tamtych wydarzeń tu masz szansę zrobić coś jeszcze.
Oczy Jacka zaszkliły się delikatnie.
Joe nie wiedział, czy to przez światło zachodzącego powoli słońca, czy przez łzy.
– Posłuchaj, stary. Mnie też to męczyło bardzo długo, ale zrozumiałem, że trzeba iść dalej. Jest wiele innych osób, którym można pomóc, i ty powinieneś to dobrze wiedzieć.
– Cholera… Dawaj te akta.