Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niesamowite, jak nieokiełznane miał uczucia ten osiemnastowieczny kochanek i awanturnik, karciarz, złodziej, polityk, pisarz i filozof.
Pisał o sobie: „Uwodzenie nigdy nie było moją cechą, dlatego że uwodziłem, nie mając świadomości tego, będąc samemu uwiedzionym”.
Z lekkością opisał niezwykłe kobiety, które poznał w swoim życiu. Kobiety wykształcone, stanowcze, swobodnie podchodzące do kwestii miłości, choć twardo stąpające po ziemi. Takie kobiety naprawdę kochał! Jego uczucia nie były udawane, wybuchał namiętnością tak potężną, że nie myślał o niczym innym…
W XVIII w. Casanova oczarował Europę. Uświadomił bowiem kobietom, że mężczyzna też ma pragnienie bycia pożądanym, odbieranym jako atrakcyjny i chcącym odnieść sukces u płci przeciwnej. W klasowym społeczeństwie, pełnym frustracji, potrafił zmienić reguły zachowania społecznego, ukazać, że miłość i doznania zmysłowe są tak samo ważne jak pieniądze, przyjaźń czy zasady moralne…
Czy dzisiaj jest podobnie? Oto między innymi dlaczego warto przeczytać jego pamiętniki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zaczynam wyznaniem, kochany Czytelniku. Wierzę w wolną wolę i wszystko, cokolwiek w życiu popełniłem złego lub dobrego, nazywam winą lub zasługą. Człowiek jest wolny tak długo, jak długo wierzy w liberum arbitrum, jeżeli zaś utraci wiarę w ową wolność, przypisując losowi większą moc aniżeli potędze, którą go Stwórca obdarzył, darował mu bowiem rozwagę – przestaje być wolny.
Z moich pamiętników dowiesz się, Czytelniku, iż nigdy nie dążyłem do celu określonego, powierzałem się bowiem przypadkowi. Taki był mój system jedyny. Pomyłki moje pouczą myśliciela, by lepszymi pospieszał drogami. Do tego potrzeba tylko odwagi, gdyż siła bez odwagi jest jałowa. Jakże często uśmiechało się do mnie szczęście po czynie szalonym, który mógł wtrącić mnie w przepaść. Jakże często robiłem sobie potem wyrzuty i dziękowałem Bogu! Po przemyślanych, rozważnych czynach zaś znosiłem wiele utrapień. To mnie upokarzało. Pociechą jednak było mi przekonanie, że postępowałem tak jak należy. A przecież, pomimo dobrych zasad, całe życie byłem ofiarą moich zmysłów. Owe zejścia na manowce bardzo mi się podobały, dlatego tak chętnie się w nie zagłębiałem, pocieszając się tym, że zdaję sobie sprawę z mej słabości.
Proszę Cię zaś, miły czytelniku, abyś nie pomawiał mnie o pyszałkowate samochwalstwo ani o skruchę wyznania, ani o wstydliwą żałość nad moimi szaleństwami. Są to szaleństwa młodości, które pobudzają do śmiechu, a które mam nadzieję, nastroją cię wesoło. Myślę, że zaśmiejesz się wraz ze mną.
Pojmiesz łatwo cel owej przedmowy, miły czytelniku, gdy powiem, że ma ci ona posłużyć do poznania mnie, nim przeczytasz moje wspomnienia, gdyż nieznajomych poznaje się jedynie w kawiarniach i przy table d’hotes*.
Kiedy wspominam radości minione, przeżywam je ponownie, śmiejąc się z przeciwności, które mnie wówczas dręczyły, a które dzisiaj są mi mrzonką. Jako filozof nie troszczyłem się nigdy o moją przyszłość, gdyż nic o niej nie wiem, wierzyć jednak w nią mogę jako chrześcijanin. I wiem, że żyłem, gdyż czułem to, jestem pewien, że gdy czuć przestanę, przestanę istnieć.
Zmysłowe używanie miłosne było mi namiętnością, czułem, że stworzony jestem dla płci pięknej. Kochałem i pozwalałem się kochać, jak tylko nadarzyła się po temu sposobność.
Jaka korupcja! – zawoła ktoś może – i jaki bezwstyd przyznawać się do niej tak otwarcie. Podobna nagana wzbudzi mój śmiech, gdyż zmysłowe rozkosze szczęściem napełniły me życie. A przecież wyznać muszę, że zarazem owa nagana trwogą mnie napełnia. Że pamiętniki owe ukażą się dopiero po mojej śmierci, mała stąd pociecha. O śmierci okrutna! O nieszczęsny przymusie, który natura potępić musi, gdyż on dybie na jej zniszczenie!
Pamiętników tych nie pisałem dla młodzieży, która powinna pozostać w nieświadomości, by nie być wodzoną na pokuszenie. Pisałem je dla tych, którzy znają pokusy życia i którzy w ich ogniu zahartowali się jak salamandry.
Powtarzam raz jeszcze: uważam siebie samego jako sprawcę wszystkiego złego i dobrego, co mi się w życie wplotło. Byłem sobie sam uczniem, a zarazem nauczycielem, którego czciłem i kochałem.
Bóg jeden wie, co czasem ludzi razem sprowadza. Gdyby mi się często krew nosem nie puszczała, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, nigdy bym nie ujrzał Bettiny, owej Bettiny, która natchnęła mnie pierwszą w mym życiu miłostką. Owe krwotoki z nosa wysiliły moje ciało jeszcze nierozwinięte do tego stopnia, że nie mogłem się niczym innym zająć i wyglądałem jak matołek. Babka zawiodła mnie do jakiejś znachorki z Murano, lecz jej zażegnywanie choroby nie zdało się na nic. Moja matka i mój opiekun, pan Grimani, poszli za radą pewnego lekarza, który doradzał zmianę powietrza. Wyjechałem więc do Padwy i zamieszkałem w domu jakiejś Słowaczki, do której czułem wstręt, chociaż nie miałem wówczas jeszcze pojęcia o piękności ani też o grzeczności. Byłaby to jednak rzecz najmniejsza. Nocami bowiem pożerały mnie żywcem owady, a ponieważ powietrze Padwy obudziło we mnie apetyt, którego nie mogła zaspokoić kuchnia Słowaczki, schudłem niepospolicie. Czasem zdobywałem sobie jedzenia do syta, na rozbójniczych wyprawach, gospodyni moja zaś wpadała w rozpacz, bo nie mogła uchwycić złodzieja. Także mój urząd cenzora szkolnego oddawał mi usługi. Na ów urząd pasowała mnie moja pilność i mój zasób wiadomości, obowiązki cenzora zaś streszczały się w poprawianiu zadań trzydziestu mych kolegów. Oddawałem je potem, nagradzając należnym stopniem. Obżarstwo moje znalazło tu pole właściwe, wyzyskiwałem bowiem leniuchów tak sprawnie, że pilniejsi uczniowie, oburzeni, przedłożyli tę sprawę nauczycielowi. Śledztwo wykryło nędzę mego utrzymania. Nauczyciel, bardzo mi życzliwy, wymógł u matki, by zabrała mnie z domu Słowaczki, a umieściła u mego orędownika. Ach! Dobry, miły ksiądz doktor Gozzi! Kochał mnie nad wyraz, obdarzał tkliwym przywiązaniem i poświęcał się dla mnie tak czasochłonnie, że po pół roku opuścili go wszyscy inni uczniowie. Postanowił wówczas założyć kolegium, zamiar swój uskutecznił dopiero dwa lata później, tymczasem skupił się na mojej nauce, oddając mi cały zasób swych wiadomości. Nauczyłem się także grać na skrzypcach. Kunszt ów kiedyś później wydobył mnie z wielkiej biedy. Gdy dwa lata potem, było to w poście, roku tysiąc siedemset trzydziestego szóstego, odwiedziłem mą matkę w towarzystwie profesora Gozzi, zadziwiłem wszystkich moimi talentami i mą nauką, ba! nawet wzbudziłem podziw. Doktor zaś cieszył się jak dziecko, gdy mu przypisywano ową szczęśliwą metamorfozę rzekomo upośledzonego dziecka w tak zajmującego chłopaka.
Tylko peruka płowej barwy ocieniająca moją twarz śniadą o czarnych oczach i brwiach bardzo się mojej matce nie podobała. Spytała doktora, dlaczego ją noszę. Gdy odpowiedział, iż peruka ułatwia ogromnie utrzymanie mnie w schludności, a jest to zadaniem jego siostry, powstały śmiechy, które się jeszcze wzmogły, kiedy powiedziałem, że Bettina jest najpiękniejszą dziewczyną z całej dzielnicy i że ma lat czternaście. Na to moja matka przyrzekła dziewczęciu piękny podarunek, jeżeli zabiorą mi perukę. Dobry Gozzi przyrzekł, iż to się stanie niezawodnie. Tak, Bettina była zachwycająca, wesoła i zawzięcie czytała książki. Chmurzyli się na nią jej rodzice, bo za często ukazywała się w oknie, brat zaś za ową namiętność czytania. Spodobała mi się od razu, chociaż nie wiedziałem dlaczego, ona to pierwsza rozpłomieniła moje serce tak silnie, że nie znałem i później gorętszych płomieni. Pięć łokci jedwabnej materii, tuzin rękawiczek, podarunek mojej matki dla dzieweczki, skłonił ją ku mnie, zajęła się mymi włosami gorliwie – czesała mnie codziennie, często i w łóżku, gdyż, jak mówiła, nie miała czasu czekać, aż wstanę. Obmywała mi twarz, szyję, piersi i darzyła pieszczotami, które mnie podrażniały. Byłem młodszy od niej o trzy lata, to mnie przygnębiało, nie mogłem bowiem wierzyć, aby mnie naprawdę kochała. Kiedy dotykała mego ciała, mówiąc, że tyję, płonąłem, nie okazując jednak niczym mego wzburzenia. Pocałunki jej mieszały mnie, później pozbyłem się tej nieśmiałości i całowałem ją z zapałem.
W jesieni przyjechało do doktora trzech nowych pupilów. Jeden z nich, piętnastoletni młodzieniaszek, wkrótce spoufalił się z Bettiną. Zauważyłem to wkrótce, a spostrzeżenie to natchnęło mnie pewnym rodzajem szlachetnej pogardy. Cordiani, syn dzierżawcy bez kultury umysłowej ni obyczajowej, nie mógł się mierzyć ze mną. Pierwszeństwo chyba zapewniał mu dojrzalszy wiek. Bettina zauważyła niebawem jakąś zmianę we mnie. Bo kiedy obsypywała mnie pocałunkami, czesząc mnie w łóżku, odtrącałem jej pieszczotliwe ręce. Wtedy podrażniona zawołała, że jestem zazdrosny o Cordianiego i odeszła, śmiejąc się ze mnie. W duszy uniosła mściwy zamiar, chciała ukarać moje zuchwalstwo.
Pewnego dnia przyniosła mi parę białych pończoch, powiedziała, że zrobiła je umyślnie dla mnie i że sama musi mi je przymierzyć. Przy tej czynności zauważyła, że mam brudne nogi, nie pytając o pozwolenie, poczęła je myć. Wstydziłem się okazać moje zmieszanie, lecz nie sprzeciwiałem się. Bettina siadła na moim łóżku i swój zapał o moją schludność posunęła zbyt daleko. Gorliwość jej sprawiła mi taką rozkosz, że nie chciałem jej przerywać. Potem popadliśmy w czułe usposobienie i przeprosiliśmy się. Bettina oddaliła się zadowolona, ja zaś pogrążyłem się w przykrych rozmyślaniach. Zdawało mi się, że zbezcześciłem Bettinę, że nadużyłem zaufania jej rodziny, że popełniłem zbrodnię, którą tylko małżeństwem mogę okupić. Smutek oplatał mi duszę, który powiększył się jeszcze bardziej, gdyż Bettina nie przychodziła już do mego pokoju. Myślałem, że powstrzymuje ją wstyd, postanowiłem więc napisać do niej list, aby ukoić jej skrupuły. List ów wydał mi się arcydziełem, zdolnym natchnąć Bettinę miłością i wynieść mnie ponad Cordianiego. Nie wyobrażałem sobie zresztą, aby się mogła wahać pomiędzy nim a mną.
Niedługo po odebraniu listu Bettina zapowiedziała, że przyjdzie do mnie nazajutrz. Lecz daremnie jej oczekiwałem, co mnie bardzo podrażniło. Przy obiedzie, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, zapytała mnie Bettina, czy nie miałbym ochoty przebrać się za dziewczynkę i w takim przebraniu wybrać się na bal do naszego sąsiada. Ona postara się o sukienkę i sama mi ją przymierzy. Wszyscy przyklasnęli tej myśli i ja zgodziłem się udawać dziewczynkę. Uważałem to za dobrą sposobność, abyśmy wyrównali nasze nieporozumienia. Chciałem żyć odtąd w przyjaźni z Bettiną, unikając zmysłowych wzlotów. Niespodziewane zdarzenie jednak stało się przyczyną istnej tragikomedii i zniweczyło piękne zamiary.
Stary, zamożny krewny doktora Gozzi, mieszkający na wsi, przysłał pewnego dnia powóz po doktora, z prośbą, aby nie zwlekając, przyjechał zaraz ze swym ojcem, gdyż leży na śmiertelnym łożu.
Stary Gozzi, który dopiero po kilku flaszkach wina umiał perorować, wychylił parę szklanek, przywdział strój odświętny i udał się w drogę razem z synem.
Oto nadarzała się doskonała sposobność, która należało wyzyskać. Bal u sąsiada miał odbyć się dopiero za parę dni, niecierpliwość moja nie mogła znieść tak długiej zwłoki. Powiedziałem Bettinie, że drzwi mego pokoju wiodące do sieni będą otwarte i że będę jej oczekiwać. Obiecała przyjść. Do północy czekałem spokojnie, gdy jednak minęła godzina druga, trzecia i czwarta, a Bettina nie nadchodziła, wpadłem w gorączkę. Na dworze padał śnieg, drżałem jednak nie z zimna, lecz z szału. Na godzinę przed świtem, w pończochach, przesunąłem się cichutko po schodach i stanąłem na straży przed drzwiami Bettiny. Były zamknięte, a ponieważ można je było tylko z wnętrza otworzyć, myślałem, że Bettina zaspała. Chciałem zapukać, lecz bałem się, by pies na dziedzińcu nie począł szczekać. Znękany, niezdolny zebrać myśli usiadłem na stopniu najniższym schodów. O brzasku dnia, dzwoniąc zębami z zimna, postanowiłem powrócić do mego pokoju. Wtem usłyszałem jakiś szmer. Ożywiony nadzieją, że to ona nadchodzi, zbliżam się do drzwi, w których zamiast upragnionej kochanki pojawia się Cordiani. Uraczył mnie potężnym kopnięciem, a potem podążył raźno ku izbie, w której mieszkał razem z dwoma braćmi Feltrini. Porwałem mścić się na Bettinie. Nie byłaby uszła mej wściekłości, gdyby nie drzwi zamknięte. Począłem w nie walić pięściami, pies zaś ujadał w najlepsze. Pobiegłem do mego pokoju i zamknąłem się tam, na poły martwy. Oszukany, upokorzony, znieważony, snułem najczarniejsze plany zemsty. Z tych ponurych rozmyślań wyrwał mnie krzyk matki Bettiny, która wzywała na pomoc, do umierającej swej córki. W sercu mym nie było w tej chwili litości, żałowałem jedynie, że śmierć uwolni ją od mojej zemsty. Koło łóżka Bettiny zebrała się cała rodzina. Nieszczęśliwa dziewczyna wiła się w strasznych kurczach, jej na poły obnażone ciało rzucało się raz w prawo, raz w lewo, rękami i nogami odpychała przytrzymujące ją ramiona. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Po upływie godziny Bettina zasnęła. Zawezwana położna i doktor wyrazili sprzeczne zdania co do tej dziwnej choroby. Śmiałem się w duchu, szukając tu wątku z nocną przygodą Bettiny. Musiała się zatrwożyć moim spotkaniem z Cordianim.
Następnego dnia matka Bettiny wmówiła doktorowi, że jej córka jest opętana. Doktor Gozzi począł ją więc egzorcyzmować. Kiedy wyszedł, szepnąłem dziewczynie do ucha:
– Bądź spokojna, nie powiem nic.
I skurcze ustały od razu. Nazajutrz jednak chora popadła prawie w szał. Matka jej sprowadziła natychmiast z Padwy najsłynniejszego zamawiacza szatanów, szpetnego kapucyna. Bettina jednak rzuciła mu w głowę kubek z miksturą, a Cordiani dostał także swą cząstkę, czemu niezmiernie byłem rad. Wtedy kapucyn dał za wygraną. Wieczorem Bettina zrobiła nam niespodziankę, pojawiając się przy stole. Gawędziła całkiem spokojnie, do mnie zaś zwróciła się z obietnicą, że przebierze mnie na jutrzejszy bal. Poradziłem jej jednak, aby oszczędziła sobie trudu, a pamiętała o swym zdrowiu. Na to wyszła zaraz z pokoju. Rozbierając się, znalazłem w mojej szlafmycy bilecik, pochwyciłem go i przeczytałem te słowa: „Pójdziesz ze mną na bal przebrany za dziewczynę albo wyprawię taką awanturę, że gorzko pożałujesz swego uporu”. Odpisałem jej, że chcę unikać nadal sam na sam z nią; że chcę w niej widzieć siostrę, której przebaczyłem wszystko z serca, z duszy. I naprawdę tak było. Następnego dnia szalała Bettina znowu i to tak strasznie, że sam doktor mniemał, iż ją szatan opętał. Postanowił zatem powierzyć ją staraniom ojca Mancia. Był on wspaniałej postawy, jasne włosy otaczały na podobieństwo aureoli jego twarz tak piękną jakby samego boga Apollina; alabastrowo białą, na której odcinały się żywo purpurowe wargi. Kiedy zbliżył się do łóżka Bettiny, dziewczyna udawała, że śpi. Gdy zaś pokropił ją święconą wodą, rozwarła oczy, spojrzała na ojca Mancia, pochyliła głowę na ramię, ramiona wdzięcznie opuściła i popadła w słodki sen. Mancia przyrzekł powrócić nazajutrz. Gdy się pojawił, prosił, byśmy wyszli z pokoju chorej. Zabawił tam trzy godziny, a kiedy nas zawezwał, znaleźliśmy Bettinę spokojną, lecz smutną. Obiad spożyła w łóżku, wieczorem zjadła z nami wieczerzę, a na drugi dzień zachowywała się rozsądnie. Lecz nie była ani szalona, ani opętana, jak to wyjaśni następujący szczegół. Doktor postanowił, abyśmy spowiadali się u ojca Mancia. Nazajutrz wręczyła mi Bettina liścik zawierający takie słowa: „Żaden z was niech się nie spowiada u ojca Mancia. Przekonam się, czy naprawdę jesteś moim przyjacielem”. Odpowiedziałem, że zastosuję się do jej prośby, lecz swego kochanka, Cordianiego, musi prosić osobiście. Odpisała mi natychmiast: „Od owej nieszczęsnej nocy nie mówiłam z Cordianim i nie chcę z nim więcej mówić. Tobie jedynie będę zawdzięczała ocalenie mej czci”. Postanowiłem zadość uczynić jej życzeniu. Przed nocą powiedziałem doktorowi, że sumienie nie pozwala mi spowiadać się u ojca Mancia. Poczciwy opiekun uszanował moje racje i przyrzekł zaprowadzić nas do innego kościoła. Lecz zraniłem sobie nogę i musiałem się położyć. Tym sposobem znalazłem się sam na sam z Bettiną. Przyszła do mnie i usiadła na moim łóżku. Wyznałem jej, że moja miłość zmieniła się w nienawiść, lecz jej szczerość wzbudziła teraz we mnie przyjazne uczucia. Prosiłem, aby z mego powodu nie zrywała z Cordianim. Lecz Bettina usprawiedliwiała się, mówiąc:
– Serce mi krwawiło owej nocy, gdy myślałam o tobie. Czyż mogłam jednak przypuszczać, że tak długo stałeś pod drzwiami wśród zimna? Jeżeli ktoś bardziej godzien jest litości z nas obojga, to pewnie ja. Tak w niebie zapisano, abym rozum postradała, toteż tylko od czasu do czasu nim się pocieszam. Lada chwila mogą mnie znowu porwać konwulsje. Jestem najnędzniejszą osobą na świecie. – Umilkła, zalewając się łzami. Byłem wzruszony, chociaż pomyślałem sobie: „Może prawdziwe, ale nieprawdopodobne”. Potem zapytałem, co mogę dla niej uczynić.
– Jeżeli tego nie mówi ci twoje serce, to ja nie mogę niczego żądać. Później kiedyś żałować będziesz, iż niedowierzałeś moim cierpieniom, które z twojej powstały przyczyny. – Z tymi słowami chciała wyjść z pokoju. Zatrzymałem ją, mówiąc, że jedynym środkiem, abym zwrócił ku niej ponownie moją miłość, byłoby unikanie pięknego ojca Mancia, to znaczy: recydywy.
– To nie zależy ode mnie – odpowiedziała. – Lecz dlaczegóż zowiesz go pięknym? Czyżbyś mnie podejrzewał?
– Nie podejrzewam – odrzekłem – gdyż, aby podejrzewać, trzeba być zazdrosnym. Ale jednak przyznasz, że zabiegi ojca Mancia skutecznie wyprzedziły starania brzydkiego kapucyna? – Bettina oddaliła się na to. Niedługo potem powrócili wszyscy do domu. Po wieczerzy powiedziała mi służąca, że Bettinę napadły silne dreszcze i gorączka. Łóżko swe kazała postawić obok łóżka matki w kuchni. I znowu powątpiewałem w tę chorobę, przewidując w tym jakiś podstęp. Lecz następnego dnia gorączka wzmogła się do tego stopnia, że bredziła w malignie. Pokazała się ospa. Cordiani i obaj Feltrini nie mieli jeszcze tej choroby, dlatego oddalono ich od chorej. Ja zaś z jej matką doglądaliśmy jej. Wyglądała przerażająco z głową opuchniętą, zaropiałymi oczami i z nosem bezkształtnym. Usta i gardło tak były pełne wrzodów, że zaledwie parę kropli miodu mogła przełknąć. Dziewiątego dnia choroby proboszcz przygotował ją na śmierć, udzielając ostatniego namaszczenia. Stan jej pogarszał się z dnia na dzień, ale ja pomimo strasznego wyglądu jej nie opuszczałem. Serce ludzkie jest niezmierzoną przepaścią. Bettina okazywała mi w tej chorobie najwyższą tkliwość. Trzynastego dnia spadła gorączka, chora cierpiała tylko nad wyraz od świerzbienia. Lecz żadne lekarstwo nie skutkowało tak jak moje słowa. Mówiłem jej:
– Bettino, jeżeli będziesz się drapała, staniesz się taka szpetna, że cię już nikt kochać nie będzie.
Do Wielkiejnocy leżała jeszcze w łóżku. Dostałem i ja także parę wrzodów, które pozostawiły ślady na mojej twarzy. Przynosiły mi jednak zaszczyt, będąc dowodem mego serdecznego współczucia. Przekonała się też, że tylko ja jeden zasługiwałem na jej tkliwość. Kochała mnie też potem szczerze, tak samo jak i ja ją, nie myśląc jednak zrywać kwiatu, który los, wsparty przesądem, zachował małżeństwu. Lecz jakiemu! Bettina zaślubiła pewnego szewca, mianem Pigozzi, który zrobił ją tak biedną i nieszczęśliwą, że brat musiał ją od męża odebrać. Gdy dobry doktor piętnaście lat później został arcypasterzem w San Giorgie, przyjął ją do swego domu. Przed osiemnastu laty odwiedziłem ją tam. Zastałem umierającą. Dwadzieścia cztery godziny po moim przybyciu w mojej obecności wyzionęła ducha w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym.
Gdy ukończyłem uniwersytet w Padwie, powróciłem do Wenecji, gdzie na życzenie mego opiekuna otrzymałem cztery pierwsze święcenia i jako młody abate wszedłem w najlepsze towarzystwa. Wprowadził mnie tam senator, pan di Malpiero. Był to bezzębny starzec, z tego też powodu jadł bardzo powoli i samotnie. Poradziłem mu przeto, aby postarał się o biesiadników jedzących za dwóch. A ponieważ znajdował upodobanie w rozmowie ze mną, ja zaś przekonałem go, że jego powolne żucie służyło do nasycenia mego apetytu, jadłem bowiem cały czas za dwóch, zapraszał mnie przeto codziennie na obiady. Pomimo wieku nie zrezygnował z rozkoszy miłosnych. Obecnie kochał się w córce aktora, w Teresie Imer. Odwiedzała go codziennie, lecz w towarzystwie swej matki, która troszcząc się o zbawienie duszy, opuściła wprawdzie scenę, lecz sprawy tego świata umiała ze sprawami niebieskimi pogodzić. Codziennie rano prowadziła córkę na mszę, co tydzień do spowiedzi. Po obiedzie zaś wiodła ją do zakochanego starca, który wpadał we wściekłość, jeżeli odmówiła mu kiedy pocałunku. Byłem jedynym świadkiem tych czułych scen. Ponieważ u dam należących do towarzystwa pana di Malpieri z powodu mojej ogłady byłem mile widziany, zapytał mnie, jaki mogę mieć pożytek z ich względów, przestrzegając mnie zarazem, abym ich czci nie obraził żadnym słowem. Milczałem więc.
Moją elegancję w stroju wyjawił proboszczowi, który zagroził mi klątwą, jeżeli nie zmienię układu włosów. Nie myślałem wcale go usłuchać. Pewnego jednak ranka, za sprawą mojej babki, wśliznął się do mego pokoju i obciął mi pukle nad czołem od ucha do ucha. Jednakowoż di Malpieri przysłał mi swego fryzjera, który potrafił tak ten błąd naprawić, tak że jeszcze bardziej byłem zadowolony ze swego wyglądu. Chciałem się wprawdzie zemścić, całą rzecz przed sądem wyłożyć, lecz jakiś czas potem di Malpieri przeznaczył mnie na mówcę kaznodzieja, co jako prezydent bractwa mógł uczynić. Byłem zachwycony, zaraz też zabrałem się do roboty, obierając temat zapożyczony z Horacego: „Skarżą się, że spodziewana łaska nie odpowiada ich zasługom”. Gdy byłem gotów, udałem się do proboszcza. Nie zastałem go, a czekając na niego, poznałem jego siostrzenicę Anielę i zakochałem się w niej. Siedziała przy krosnach i wyszywała. Kiedy usiadłem przy niej, powiedziała mi, że rada by usłyszeć, jak to jej wujaszek ostrzygł mi czuprynę. Miłość ta stała się mym nieszczęściem. Gdy proboszcz powrócił, nie zdawał się niezadowolony z mego zbliżenia do siostrzenicy. Wziął moje kazanie, przeczytał i powiedział, że jest to piękna rozprawa, lecz nie kazanie. Chciał mi udzielić jednego ze swych kazań, lecz odmówiłem, później jednak zgodziłem się na prośbę pana di Malpieri. Kazanie moje wywołało wielkie wrażenie, przepowiadano, iż stanę się najznakomitszym kaznodzieją stulecia. Postanowiłem więc nim zostać. Prosiłem proboszcza o wskazówki, pozwalał mi więc odwiedzać się codziennie. Skorzystałem z tego, aby widywać Anielę. Była cnotliwa, wiedziała, że ją kocham, żądała jednak, abym wyrzekł się stanu duchownego i zaślubił ją. Pomimo mojej miłości nie mogłem się na to zdecydować, lecz odwiedzałem ją ciągle, mając nadzieję, że nakłoni się ku mym chęciom. Los jednak zniszczył moje marzenia. Proboszcz lubił moje kazania, polecił mi więc, abym kazał w dzień świętego Józefa. Kiedy mu przeczytałem tekst, wpadł w zachwyt. Byłem wówczas młody i zarozumiały, mniemałem przeto, że nie potrzebuję uczyć się na pamięć. Elokwencja moja powinna bowiem wydobyć mnie z biedy, gdyby pamięć zawiodła. Lekkomyślność owa nie wyszła mi na dobre. Zaraz od stołu poszedłem do kościoła. Wszedłem na ambonę z pełnym żołądkiem i rozgrzaną głową. Z początku wszystko szło dobrze, wkrótce jednak myśli mi się splątały, począłem się jąkać, a szmer wśród słuchaczy, przerywany tu i ówdzie tłumionym śmiechem, skonfundował mnie do reszty. Czy naprawdę słabo mi się zrobiło, czy też udanym omdleniem chciałem się ratować, tego doprawdy nie wiem. Upadłem, a kościelni zanieśli mnie do zakrystii. Nic nie mówiąc, chwyciłem płaszcz i kapelusz, pospieszyłem do domu, spakowałem kuferek i ruszyłem do Padwy, aby tam złożyć mój trzeci egzamin. Po Wielkiejnocy powróciłem do Wenecji z tytułem doktora. Nie było już mowy o kaznodziejstwie.
Wciąż marzyłem o Anieli. Jej powściągliwość pobudzała mnie tak, że miłość stała się męczarnią. Gorąca moja krew pragnęła kochanki takiej jak Bettina, co zaspokaja miłość, a nie chce jej zgasić. Tymczasem namiętność moja, najwidoczniej patrząca mi z oczu, podziałała na dwie siostry, przyjaciółki Anieli, które uczyły się razem z nią u tej samej hafciarki. Były one piękniejsze może od Anieli, a z pewnością tkliwsze, lecz miłość bywa ślepa. Na wszystkie moje zaklęcia Aniela odpowiadała, że chce zostać moją żoną. W takiej rozterce duchowej będąc, przyjąłem wówczas zaproszenie hrabiny Monte Peale do Pascano, gdzie miałem znaleźć się wśród najbardziej wyszukanego grona. Tam zapomniałem na jakiś czas o mojej nieubłaganej Anieli. W zamku zajmowałem bardzo ładny pokój z widokiem na ogród. Gdy obudziłem się nazajutrz po moim przybyciu, ujrzałem zachwycającą dziewczynę, która przyniosła mi kawę. Była młodziutka, może czternastoletnia, lecz rozkwitnięta. Biała jak marmur, o kruczych splotach i dziecięcych, a przecież ognistych oczach, po prostu prześliczna. Jej uczesanie i ubiór składający się z koszulki i krótkiej spódniczki, co odsłaniała najzgrabniejsze w świecie nóżki, dodawał jej uroku. Patrzyłem w nią jak w tęczę.
– Jak się zowiesz? – zapytałem.
– Łucja. Jestem córką odźwiernego. Było pościelone? – spytała.
– Bardzo dobrze. Z pewnością to ty je ścieliłaś, moje dziecko.
– To dobrze, że pan nie ma służącego. Będę usługiwała panu, myślę, że nie zarobię na pana gniew.
Zachwycony takim wstępem siadam na łóżku, Łucja zaś pomaga mi wdziać szlafrok i milutko przy tym gawędzi. Połowy z tego nie rozumiałem. Piłem kawę, tak samo zmieszany jak ona, olśniony jej pięknością. Usiadła w nogach łóżka, usprawiedliwiając się najpiękniejszym uśmiechem. Piłem jeszcze kawę, gdy weszli rodzice Łucji. Nie ruszyła się z miejsca, w ich wzroku zaś odbiła się pewna duma. Ci dobrzy ludzie złajali Łucję łagodnie i przeprosili mnie w jej imieniu, a dziewczątko odeszło. Kiedy wyszła, rodzice nagadali mi mnóstwo grzeczności i wychwalali swą córkę.
– To nasza jedynaczka – mówili. – Miłe dziewczątko, cała nasza pociecha. Kocha nas i słucha, przy tym zdrowa jak rybka i bogobojna. Jedną ma tylko przywarę.
– Jakąż to?
– Jest za młoda.
– Urocza to przywara, z której się z czasem poprawi.
Łucja weszła znowu, wesoła jak ptaszek, wymuskana, inaczej odziana. Złożyła mi sielski ukłon, a potem siadła na kolanach ojca. Prosiłem, aby usiadła na łóżku, lecz powiedziała mi, że w tej sukni nie wypada. Zaiste zachwycająca niewinność. Czarujące dziewczątko pobiło Anielę, a nawet Bettinę. Nadszedł fryzjer, zacna rodzina odźwiernego opuściła mnie przeto, ja zaś po ukończeniu mej toalety udałem się do hrabiny i jej czcigodnej córki. Dzień upłynął mi wesoło, jak zwykle na wsi, w dobranym kółku. Następnego ranka przyszła znowu Łucja tak samo powabna i niewinna. Nie zdawała sobie sprawy, że wdzięki jej mogą mnie rozpłomienić. Wyciągam ku niej rękę, lecz dziewczę cofa się, rumieni i głowę odwraca, aby ukryć zmieszanie. Trwało to chwilę, potem zbliżyła się znowu ku mnie, zdawała się wstydzić, że zachowała się niewłaściwie względem mnie. Wesołość jej powróciła, ja zaś, chcąc uśpić jej czujność, postanowiłem nazajutrz ograniczyć się tylko do rozmowy. W myśl moich zamiarów powiedziałem jej, aby się położyła koło mnie. Jest bowiem chłodno, to się ogrzejemy.
– A nie będę panu przeszkadzała?
– Nie. Ale gdyby twoja matka nadeszła, może by się gniewała o to.
– Nie pomyślałaby nic złego.
– A czy to będzie tak całkiem bezpiecznie?
– O! Pan jest przecież bardzo grzeczny i jeszcze do tego abate.
– Pójdź więc. Ale pierwej zamknij drzwi.
– Ależ nie, jakżeby to wyglądało?
Wreszcie położyła się koło mnie i coś tam gadała. Nie słyszałem tego zresztą. Bo, jeżeli nie chciała zadowolić moich chęci, to wyglądałem na niedołęgę. Niefrasobliwość jej, tak szczera, powstrzymywała mnie, bym zawiódł jej ufność. Wreszcie powiedziała, że już jest dziesiąta godzina, a gdyby stary hrabia Antoni nas tak naszedł, toby z niej żartował. I wysunęła się z łóżka. Leżałem długo oszołomiony wichurą podbudzonych zmysłów i myśli chaosem. Nie chcąc się podbudzać, zadowoliłem się tym tylko, że siedziała na łóżku, podziwiając wciąż jej nieporównaną naiwność. Postanowiłem panować nad sobą, powtarzając maksymę, że jak długo trwa walka, zwycięstwo niepewne. Matka Łucji przychodziła czasem wśród pogawędki mojej z dziewczyną. Gdy siedziała na moim łóżku ta dobroduszna kobieta, podziwiała jedynie moją dobroć, iż pozwalam na to. Po jej odejściu Łucja szczebiotała dalej swobodnie. Obecność tego aniołka dręczyła mnie okrutnie, a zarazem napawała rozkoszą. Nieraz, gdy jej twarzyczka zaledwie o dwa cale oddalona od ust moich, jakże pragnąłem okryć ją pocałunkami. Lecz trzymałem się dzielnie, gdyż wiedziałem, że jeden jedyny pocałunek zniweczy całe panowanie moje nad sobą. Po dziesięciu lub dwunastu dniach miałem do wyboru albo z tym skończyć, albo stać się zbrodniarzem. Trzeba było wybrać pierwsze, gdy wynik drugiego postanowienia i tak był niepewny. Wszak Łucja by się broniła z pewnością, drzwi zaś były otwarte i tak naraziłbym się na wstyd niechybny. Lecz coraz trudniej było utrzymać się w szrankach, ogień pożerał mnie po prostu, myślałem więc prosić Łucję, by przestała mnie odwiedzać, lecz odkładając tę prośbę do dnia następnego, przepędziłem noc zaiste okropną. Zaledwie ranek zabłysnął, Łucja przyszła z twarzyczką czarownym uśmiechem promienną, z włosami spadającymi w nieładzie wdzięcznym i usiadła na mym łóżku. Lecz naraz zasmuciła się i spytała ze współczuciem:
– Co panu jest?
– Źle spałem tej nocy.
– A dlaczego?
– Bo chciałem pani powierzyć mój zamiar, który wzbudzi szacunek pani dla mnie.
– Dlaczego abate obchodzi się dziś ze mną jak z jaką damą? A wczoraj mówił mi jeszcze: ty! Czy się na mnie gniewa?
Był przeciąg, zamknęła drzwi, a prosząc mnie, abym jej się zwierzył z tym utrapieniem, ułożyła się obok mnie. Zrobiłem, co chciała, na poły martwy. Wtedy opowiedziałem jej wszystko, o mojej walce i moich męczarniach. Są tak srogie, że trudno je znosić dłużej, dlatego proszę, aby przestała mnie odwiedzać. Przejęty szczerością słów, byłem nad wyraz wymowny i rozpłynąłem się we łzach nareszcie. Dziewczątko wyznało, że moje łzy zasmucają ją bardzo.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Casanova. Memorie scritte da lui medesimo
Copyright © 2022, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-796-9
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Na okładce Huśtawka Jean-Honoré Fragonarda
Skład: Jacek Antoniuk
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk