Pani Dalloway - Virginia Woolf - ebook + książka

Pani Dalloway ebook

Virginia Woolf

4,1

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Sto lat temu, w połowie czerwca 1923 roku, pani Dalloway wychodzi rano z domu, by kupić kwiaty na wieczorne przyjęcie. Jeszcze nie wie, że do Londynu przyjechał właśnie Peter Walsh, jej młodzieńcza miłość. Tego samego dnia Rezia Warren Smith prowadzi swojego męża Septimusa do doktora Bradshawa, w nadziei, że sławny lekarz poradzi coś na jego dziwny stan ducha. Losy bohaterów powieści splatają się niespodziewanie, szlaki ich wędrówek po Londynie przecinają się, każda postać jest widziana przez innych, każda też inaczej postrzega siebie, pozostałych i miasto. A w mieście panuje zwykły ruch, samochody i omnibusy tłoczą się na ulicach, w powietrzu samolot wypisuje dymem jakieś hasło. Big Ben wybija godziny. Londyn w piękny czerwcowy dzień – nowoczesna stolica świata, który optymistycznie ruszył naprzód, bo przecież dopiero co skończyła się wojna.  

 

„W tej książce mam aż nazbyt wiele pomysłów. Chcę oddać życie i śmierć, zdrowie i szaleństwo; chcę poddać krytyce system społeczny i pokazać, jak działa w swych najsilniejszych przejawach” – zanotowała pisarka w dzienniku. W precyzyjnie skomponowanym i misternie splecionym utworze Woolf wykorzystuje swoją nowatorską technikę narracyjną, rozwarstwia strukturę czasu i dociera w głąb ludzkiej psychiki. Dzięki temu oraz dzięki przenikliwości obserwacji i intensywnemu, lirycznemu językowi powstała jedna z najważniejszych i najbardziej przejmujących powieści XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (23 oceny)
13
6
0
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bethbronxnew

Nie oderwiesz się od lektury

Proza, która przepływa przez nas jak ciepła, niespieszna rzeka, pełna tkliwych przypomnień. Tylko do wysublimowanej degustacji. (?)
20
KatarzynaGolab

Z braku laku…

Książkę przeczytałam ponieważ była na liście "Wyzwania Gilmore". Dobrnęłam do końca, ale nie polecam robić tego samego :)
00
agnieszka123454321

Z braku laku…

Jakoś wogóle do mnie nie przemówiła. Zanudziłam się niemal na śmierć
04

Popularność




Virginia Woolf, Pani Dalloway

Pani Dalloway powiedziała, że kwiaty kupi sama.

Lucy ma dosyć roboty. Trzeba będzie powyjmować drzwi z zawiasów; przychodzą ludzie od Rumpelmayera. A poza tym, pomyślała Clarissa Dalloway, co za dzień – świeży, jakby go rozdano dzieciom na plaży.

Co za radość! Jak skok na głęboką wodę! Bo właśnie tak zawsze to odczuwała, kiedy z delikatnym skrzypieniem zawiasów, które słyszała i teraz, otwierała w Bourton przeszklone drzwi do ogrodu i rzucała się w otwartą przestrzeń. Jak świeże, jak spokojne, cichsze oczywiście niż tutaj, było wczesnym rankiem tamto powietrze; jak plusk fali; jak pocałunek fali, chłodne i ostre, ale (dla tej osiemnastolatki, którą wtedy była) także przepełnione powagą, bo stojąc wówczas w drzwiach, czuła, że zaraz wydarzy się coś strasznego; patrzyła na kwiaty i na drzewa, nad którymi wił się dym, a gawrony wznosiły się i opadały; stała i patrzyła, aż Peter Walsh zapytał:

– Zaduma wśród warzyw? – Tak to było? – Osobiście wolę ludzi niż kalafiory. – Tak to było?

Musiał to powiedzieć któregoś dnia w porze śniadania, kiedy wyszła na taras – Peter Walsh. Niedługo ma wrócić z Indii, w czerwcu czy w lipcu, nie pamiętała dokładnie, bo listy od niego były strasznie nudne; pamięta się te jego powiedzonka; jego oczy, scyzoryk, uśmiech, zrzędzenie, podczas gdy miliony innych rzeczy po prostu zupełnie znikły, pamięta się jednak – jakie to dziwne! – tych kilka powiedzonek, na przykład to o kapuście.

Znieruchomiała na chwilę przy krawężniku, czekając, aż przejedzie ciężarówka Durtnalla. Urocza kobieta, tak myślał o niej Scrope Purvis (znał ją tak, jak w Westminsterze zna się kogoś, kto mieszka po sąsiedzku), ma w sobie coś ptasiego, coś z sójki, coś błękitno-zielonego, lekkość, żywość, choć jest już po pięćdziesiątce, a po tej chorobie bardzo posiwiała. O, przystanęła, nie widzi go, czeka na przejście, taka wyprostowana.

Bo kiedy się mieszka w Westminsterze – ile to lat? już ponad dwadzieścia – nawet wśród ruchu ulicznego, albo zbudziwszy się w nocy, czuje się, Clarissa była o tym przekonana, tę szczególną ciszę czy powagę; tę pauzę nie do opisania; to napięcie (choć to może jej serce, podobno osłabione po grypie), zanim odezwie się Big Ben. O! Właśnie bije. Najpierw ostrzegawczo, muzykalnie; a potem wybija godzinę, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi rozpływały się w powietrzu. Tacy jesteśmy głupi, myślała, przechodząc na drugą stronę Victoria Street. Jeden Pan Bóg wie, dlaczego tak się je kocha, tak się nim przejmuje, wymyśla się je, wznosi wokół siebie, burzy, stwarza co chwila na nowo; i nawet najgorsza łachmaniarka, nawet siedzący na jakimś progu najgorszy wyrzutek czy nędzarz (staczają się, bo piją) czują to samo; i dlatego, była o tym przekonana, w tej sprawie nie pomogą żadne ustawy: oni kochają życie. W ludzkich oczach, ruchu, gwarze i tupocie; we wrzasku i wrzawie; w dorożkach, samochodach, omnibusach, furgonetkach, w rozkołysanym kroku ludzi-reklam; w orkiestrach dętych i katarynkach; w triumfie, jazgocie i w dziwnym zawodzeniu jakiegoś aeroplanu nad głową było to, co kochała; życie; Londyn; ta chwila w czerwcu.

Był bowiem środek czerwca. Wojna się skończyła, choć nie dla takich osób jak pani Foxcroft, która zadręczała się wczoraj wieczorem w ambasadzie, bo zabili tego jej miłego chłopca, stary dwór trafi teraz w ręce kuzyna; albo dla lady Bexborough, która, jak mówią, otwierała dobroczynny kiermasz z telegramem w ręku: zginął John, jej ulubieniec; a jednak wojna się skończyła; dzięki Bogu – skończyła się. Był czerwiec. Król i Królowa są w pałacu. I wszędzie, mimo że pora taka wczesna, tętent, bieg galopujących koni, stukanie kijów do krykieta; Lord’s, Ascot, Ranelagh i cała reszta; wszystko otulone miękką siateczką szarobłękitnej aury poranka, która, w miarę jak dzień będzie się wycierał, rozsnuje się i na trawnikach, na boiskach ustawi te skaczące konie, które ledwo przednimi nogami dotknęły ziemi, już wyskakują w górę, a także wirujących młodzieńców, roześmiane dziewczęta w przejrzystych muślinach, dziewczęta, które nawet o tej porze, przetańczywszy całą noc, wyprowadzają na spacer te swoje absurdalne wełniste pieski; i nawet o tej porze, o tej godzinie, dyskretne zamożne wdowy mkną samochodami, by załatwić jakieś tajemnicze sprawy; a właściciele sklepów uwijają się przy witrynach ze strasem i diamentami, z prześlicznymi modrozielonymi broszkami w osiemnastowiecznych oprawach, którymi będą kusić Amerykanów (jednak należy oszczędzać, nie kupować Elizabeth niczego pod wpływem impulsu), ona zaś kocha to wszystko absurdalną, namiętną miłością, czuje się częścią tego wszystkiego, bo przecież jej przodkowie kiedyś, w epoce georgiańskiej, byli dworzanami, a ona także dzisiaj wieczorem rozpłomieni się, rozświetli; ona dziś wydaje przyjęcie. Ale jaka dziwna cisza, kiedy się wejdzie w głąb parku; mgiełka; poszum; po wodzie suną wolno szczęśliwe kaczki; nastroszone ptaki przy brzegu; no a któż to idzie, dokładnie tak, jak powinien, od strony budynków rządowych, z pudłem na dokumenty opatrzonym królewską pieczęcią – któż to idzie, jeśli nie Hugh Whitbread; jej stary dobry przyjaciel Hugh – wspaniały Hugh!

– Dzień dobry ci, Clarisso! – rzekł Hugh nieco przesadnym tonem, znali się wszak od dziecka. – Dokąd to się wybierasz?

– Uwielbiam chodzić po Londynie – odpowiedziała pani Dalloway. – Naprawdę, to znacznie lepsze niż spacery na wsi.

A oni właśnie przyjechali – no, niestety – do doktorów. Inni przyjeżdżają na wystawy; do opery, wprowadzać córki w świat; Whitbreadowie zawsze „do doktorów”. Niezliczone razy Clarissa odwiedzała Evelyn Whitbread w klinice. Evelyn znowu choruje? Evelyn jest dość kiepska, odrzekł Hugh, a pewne odęcie warg czy wezbranie jego zażywnego, męskiego, niezwykle przystojnego i nienagannie odzianego ciała (zazwyczaj był zbyt dobrze ubrany, choć ze względu na tę posadkę przy Dworze, być może musiał) świadczyło o tym, iż jego żona cierpi na jakąś wewnętrzną przypadłość, nic bardzo poważnego, co Clarissa Dalloway, jako stara przyjaciółka, całkowicie zrozumie, bez konieczności wchodzenia w szczegóły. A, tak, tak, oczywiście; co za utrapienie, i od razu poczuła siostrzaną troskę, a jednocześnie dziwaczne zażenowanie z powodu swojego kapelusza. Niezbyt odpowiedni na tak wczesny poranek, o to chodzi? Bo przy Hugh stale czuła się – ale on już ruszał dalej, unosząc swój kapelusz w przesadnym geście i zapewniając ją, że wygląda na osiemnastolatkę i że oczywiście będzie u niej wieczorem na przyjęciu, Evelyn absolutnie nalegała, żeby się wybrał, tyle że może się odrobinę spóźnić, gdyż wcześniej ma przyjęcie w Pałacu, na które obiecał wprowadzić jednego z chłopców Jima – przy Hugh stale czuła się trochę nie na miejscu, jak pensjonarka; choć równocześnie poniekąd ją pociągał, częściowo dlatego, że znali się od zawsze, ale też uważała go za poczciwego, mimo że Richarda doprowadzał do szału, a Peter Walsh do dziś jej nie wybaczył sympatii do Hugh.

Przypomniały się jej kolejne sceny z Bourton – Peter wściekły; Hugh oczywiście nie dorównywał mu pod żadnym względem, jednak wcale nie był aż takim kretynem, za jakiego uważał go Peter; na pewno nie był tylko kukłą. Kiedy jego stara matka chciała, żeby przestał polować albo żeby zabrał ją do Bath, zgadzał się bez słowa; naprawdę nie było w nim krzty egoizmu, a kiedy Peter opowiadał, jak to miał w zwyczaju, że Hugh nie ma za grosz serca, umysłu, niczego, tylko maniery i pochodzenie angielskiego dżentelmena, to był to po prostu jej kochany Peter w najgorszym wydaniu; potrafił się robić nieznośny, niemożliwy, ale cudowny jako towarzysz spacerów o poranku takim jak dziś.

(Czerwiec wysunął już z gałęzi wszystkie listki. Matki z Pimlico podawały dzieciom pierś. Między Flotą a Admiralicją krążyły depesze. Arlington Street i Piccadilly prawie że ocierały się o parkowe powietrze i unosiły liście – upalnie, połyskliwie – falami tej boskiej żywotności, którą Clarissa tak kochała. Tańczyć, jeździć konno, kiedyś uwielbiała to wszystko).

Mogą się nie widzieć całe wieki, ona i Peter; sama w ogóle do niego nie pisze, a jego listy są suche i sztywne; a przecież nachodziła ją nieraz myśl: Gdyby był teraz ze mną, co by powiedział? – pewne dni, pewne widoki przywoływały go łagodnie, bez dawnej goryczy; być może w nagrodę za to, że dbała o ludzi; wracali przez środek St. James Park w piękny poranek – naprawdę. Ale Peter – choćby nie wiem jak piękny był dzień, drzewa, trawa, ta ubrana na różowo dziewczynka – Peter nigdy niczego nie dostrzegał. Wkładał okulary, jeśli mu powiedziała, żeby to zrobił; i przyglądał się. Jego interesował stan świata; Wagner, poezja Pope’a, zawsze też ludzkie charaktery oraz niedostatki jej duszy. Jak on ją beształ! Jak się spierali! Wyjdzie za premiera i będzie stała u szczytu schodów; gospodyni doskonała, tak ją nazywał (odpłakała to w swoim pokoju), ma zadatki na gospodynię doskonałą, tak się wyraził.

Czyli w St. James Park nadal musi sobie udowadniać, nadal musi się przekonywać, że zrobiła dobrze – bo zrobiła dobrze! – nie wychodząc za Petera. W małżeństwie, pomiędzy dwojgiem ludzi dzień w dzień żyjących razem pod jednym dachem, musi istnieć odrobina swobody, odrobina niezależności; którą dawał jej Richard, a ona Richardowi. (Gdzie jest na przykład dziś rano? Na jakimś posiedzeniu, nie zapytała nawet jakim). Z Peterem wszystko trzeba było dzielić; we wszystko wchodzić. To było nie do zniesienia, więc kiedy doszło do tej sceny, wtedy, w małym ogrodzie, koło fontanny, musiała z nim zerwać, inaczej zginęliby, oboje zostaliby zniszczeni, co do tego była przekonana; chociaż przez te wszystkie lata czuła żal, jakby nosiła strzałę w sercu, czuła ból: a potem ta potworna chwila na koncercie, kiedy ktoś jej powiedział, że Peter ożenił się z jakąś kobietą poznaną na statku do Indii! Tego nigdy nie zapomni! Zimna, bez serca, świętoszka, tak ją nazwał. Nigdy nie zrozumie, co on do niej czuje. Najwyraźniej te kobiety w Indiach zrozumiały – te niemądre, śliczne, zwiewne głuptaski. I niech nie marnuje na niego swojej litości. Jest najzupełniej szczęśliwy, zapewniał ją – całkowicie szczęśliwy, choć nie dokonał niczego z rzeczy, o których rozmawiali; całe jego życie to porażka. Wciąż ją to złościło.

Doszła do bramy parku. Stanęła i przez chwilę przyglądała się omnibusom na Piccadilly.

Dzisiaj nie powiedziałaby o nikim na świecie, że jest taki czy owaki. Czuła się bardzo młoda; a jednocześnie niewypowiedzianie stara. Przenikała wszystko do głębi, jak nóż; a jednocześnie była poza wszystkim, obserwowała. Czuła nieustannie, przypatrując się taksówkom, że znajduje się hen, daleko na morzu, sama; zawsze była przekonana, że przeżyć choćby jeden dzień jest bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie. Nie żeby się uważała za inteligentną, albo w jakimś sensie nadzwyczajną. Jak udało się jej przejść przez życie, otrzymawszy jedynie tych parę strzępków wiedzy od Fräulein Daniels – nie miała pojęcia. Nic nie wie, nie zna języków, historii, już niemal nie czyta książek, chyba że jakieś wspomnienia w łóżku; a jednak tak bez reszty ją to wciąga; to wszystko; te przejeżdżające taksówki; i nie powiedziałaby o Peterze, nie powiedziałaby o sobie, jestem taka, jestem siaka.

Jej jedyny talent polega na tym, że niemal instynktownie poznaje się na ludziach, myślała, idąc dalej. Kiedy znajdzie się z kimś w pokoju, od razu jak kotka albo pręży grzbiet, albo mruczy. Devonshire House, Bath House, dom z porcelanową papugą, widziała je niegdyś rozświetlone; i pamięta Sylvię, Freda, Sally Seton – tłumy ludzi; wszyscy tańczą przez całą noc; i wozy ciągnące na targ; i jazdę przez park do domu. Pamięta, jak kiedyś wrzuciła szylinga do stawu Serpentine. Ale każdy coś pamięta; ona kocha to, co jest tu, teraz, przed nią; tę grubą damę w taksówce. Czy ma więc znaczenie, zapytała samą siebie, idąc w kierunku Bond Street, czy ma znaczenie, że pewnego dnia musi zniknąć bez śladu; a to wszystko będzie trwało dalej bez niej; czy czuje żal; czy może to pocieszające, że śmierć jest końcem absolutnym? A jednak w ulicach Londynu, w przypływach i odpływach rzeczywistości, tu, tam, trwa i ona, i Peter, żyją w sobie nawzajem, ona – była o tym przekonana – stała się częścią drzew koło domu; i częścią samego domu, paskudnego, niekształtnego, rozlazłego; częścią ludzi, których nigdy nie spotkała; rozsnuta jak mgła między ludźmi, których zna najlepiej, którzy unoszą ją na swoich gałęziach, podobnie jak (widziała to) drzewa unoszą mgłę, ale ona sama, jej życie rozciąga się szeroko, daleko. Ale o czym ona roi, stojąc przed witryną Hatcharda? Cóż takiego chce przywołać? Jaki obraz bladego świtu na wsi, gdy równocześnie czyta w otwartej książce:

Nie lękaj się już żaru słońca

I zimy wściekłej mrozu złego1.

W tej późnej epoce życiowego doświadczenia świata, w nich wszystkich, w mężczyznach i kobietach, uzbierała się studnia łez. Łzy i smutek; odwaga i wytrwałość; idealnie wyprostowana, stoicka postawa. Wystarczy pomyśleć o kobiecie, którą podziwiała najbardziej, o lady Bexborough otwierającej kiermasz.

Awantury i wybryki Jorrocka, PanSponge i Pamiętniki pani Asquith oraz Łowy na grubego zwierza w Nigerii – te książki leżały otwarte w witrynie. Tyle ich tu jest, ale nic właściwie nie nadawało się na prezent do szpitala dla Evelyn Whitbread. Nie było nic, co mogłoby ją rozbawić i wywołać w tej straszliwie wysuszonej, drobnej kobiecie choć trochę serdeczności, choć przez tę jedną chwilę, kiedy Clarissa wejdzie; zanim zasiądą do zwykłej niekończącej się pogawędki o kobiecych dolegliwościach. Jak bardzo tego pragnęła – żeby ludzie sprawiali wrażenie zadowolonych, kiedy ona wchodzi, pomyślała Clarissa, odwróciła się i ruszyła z powrotem ku Bond Street, zirytowana, bo to przecież niemądre, szukać dodatkowych powodów, dla których coś się robi. Znacznie bardziej wolałaby być taka jak na przykład Richard – on gdy coś robi, to po prostu to robi, tymczasem, myślała, czekając na przejście, ona co najmniej w połowie przypadków wykonuje różne rzeczy nie po to, żeby je wykonać, ale po to, żeby ludzie pomyśleli sobie to czy tamto; kompletny idiotyzm, wiedziała o tym (teraz policjant podniósł rękę), bo przecież nikt się nawet przez sekundę na to nie nabierze. O, gdyby mogła zacząć życie jeszcze raz!, westchnęła, wchodząc na chodnik, gdyby mogła przynajmniej inaczej wyglądać!

Po pierwsze, byłaby ciemnowłosa, tak jak lady Bexborough, miałaby cerę jak pomięta skórka i piękne oczy. Byłaby, tak jak lady Bexborough, powolna i majestatyczna; w miarę tęga; interesowałaby się polityką, jak mężczyzna; miałaby wiejską posiadłość; byłaby wysoce dystyngowana, szczera. Tymczasem jej sylwetka jest wąska, tyczkowata,twarz niepoważna, z nosem jak ptasi dziób. Trzyma się prosto, tak, to prawda; i ma ładne dłonie i stopy; i ubiera się dobrze, biorąc pod uwagę, że niewiele wydaje. Teraz jednak często to ciało, które nosi (zatrzymała się, by spojrzeć na holenderski obraz), to ciało i wszystkie jego możliwości, wydają się niczym – zupełnie niczym. Miała zdumiewające wrażenie, że jest niewidzialna, niewidoczna; nieznana; i już nie będzie więcej wychodzenia za mąż, nie będzie więcej rodzenia dzieci, tylko ta zadziwiająca i przeniknięta powagą wędrówka wraz z wszystkimi innymi po Bond Street, tylko to, że się jest panią Dalloway; już nawet nie Clarissą; jedynie panią Richardową Dalloway.

Bond Street ją fascynowała; Bond Street wczesnym rankiem w sezonie; flagi na wietrze; sklepy; żadnej przesady; żadnego blichtru; bela tweedu w witrynie u krawca, gdzie jej ojciec przez pięćdziesiąt lat kupował ubrania; kilka pereł; łosoś na bloku lodu.

– To wszystko – powiedziała, spoglądając w okno sklepu rybnego. – To wszystko – powtórzyła, zatrzymując się na chwilkę przed wystawą zakładu, gdzie przed wojną można było kupić rękawiczki niemal doskonałe. A stary wuj William zawsze mawiał, że damę poznaje się po butach i rękawiczkach. Pewnego ranka w środku wojny odwrócił się na łóżku. I powiedział: „Mam dosyć”. Rękawiczki i buty; uwielbiała rękawiczki; lecz jej własnej córki, jej Elizabeth, nic a nic nie obchodziły ani jedne, ani drugie.

Nic a nic, myślała, idąc Bond Street do sklepu, w którym zamawiała kwiaty na przyjęcia. Elizabeth w rzeczywistości najbardziej obchodzi pies. Dzisiaj rano w całym domu czuć było dziegciem. Ale ten biedny Grizzle i tak jest lepszy niż panna Kilman; lepsza już nosówka, dziegieć i nie tylko niż to ślęczenie w dusznej sypialni nad książeczką do nabożeństwa! Wszystko lepsze, miała ochotę powiedzieć. To pewnie takie stadium, uważa Richard, dziewczęta przechodzą przez różne fazy. Mogła się przecież zakochać. Ale dlaczego w pannie Kilman? – ona była, rzecz jasna, ofiarą przemocy; trzeba to brać pod uwagę, poza tym Richard twierdzi, że jest szalenie zdolna, że naprawdę ma umysł historyka. W każdym razie są teraz nierozdzielne, a Elizabeth, jej własna córka, przystępuje do komunii; ale jak ta Kilman się ubiera, jak odnosi się do ludzi, którzy przychodzą do nich na lunch – to Clarissy nie obchodziło, wiedziała z doświadczenia, że uniesienia religijne prowadzą do bezduszności (tak samo jak wielkie cele); tłumią uczucia, bo przecież dla Rosjan panna Kilman gotowa jest zrobić wszystko, dla Austriaków gotowa się zagłodzić, ale prywatnie po prostu torturuje ludzi, tak jest niewrażliwa, w tym swoim zielonym prochowcu. Od lat bez przerwy nosiła ten płaszcz; pociła się; wystarczyło znaleźć się z nią w jednym pokoju na pięć minut, a już dawała ci odczuć swoją wyższość wobec twojej niższości; bo ona jest biedna, a ty taka bogata; bo ona mieszka w nędzy, nie ma poduszki, czy łóżka, czy dywanika, czy tam czego innego, duszę ma doszczętnie przerdzewiałą od tkwiącego w niej żalu o to, że w czasie wojny zwolnili ją ze szkoły – biedna, nieszczęsna, zgorzkniała istota! W zasadzie to nie ona sama budziła taką niechęć, a jej wyobrażenie, w którym, nie ma wątpliwości, zebrało się także wiele tego, czym panna Kilman nie jest; to wyobrażenie zamieniało się w upiora, z którym nocami trzeba było walczyć; upiora, co stoi nad nami okrakiem i wysysa połowę krwi, ciemięzcę, tyrana; nie ma wątpliwości, że gdyby kości inaczej rzucono, gdyby to czarne, a nie białe znalazło się na wierzchu, pewnie uwielbiałaby pannę Kilman! Ale nie w tym świecie. O nie.

A jednak drażniło ją, że łazi po niej od środka to wstrętne monstrum! Że ona słyszy, jak potwór łamie gałązki i wciska kopyta głęboko w tę wysłaną liśćmi puszczę – w duszę; że nigdy nie jest całkowicie spokojna czy całkiem bezpieczna, bo w każdej chwili to monstrum może się poruszyć – ta nienawiść, która, zwłaszcza od czasu choroby, potrafiła doprowadzać ją do stanu wyczerpania, do bólu w kręgosłupie; przynosiła jej fizyczne cierpienie, powodowała, że przyjemność, jaką dają piękno, przyjaźń, dobra forma, poczucie, że jest się kochaną, że swój dom uczyniło się uroczym miejscem, skałą – że ta przyjemność drży w posadach i chwieje się, jakby rzeczywiście u jej korzeni rył jakiś potwór, jakby cała ta zbroja zadowolenia była niczym więcej niż miłością własną! Ta nienawiść!

Bzdury! Bzdury!, zawołała w duchu, pchnięciem otwierając drzwi wahadłowe do kwiaciarni Mulberry’ego.

Wkroczyła, szczupła, wysoka, wyprężona, natychmiast wyszła jej naprzeciw panna Pym o twarzy jak guzik i wiecznie jaskrawoczerwonych dłoniach, jakby je razem z kwiatami wstawiono do zimnej wody.

Wszędzie kwiaty: ostróżki, groszek pachnący, kiście bzu; oraz goździki, całe masy goździków. Róże, irysy. O, tak… stała, wdychając słodki zapach ziemi i ogrodu, i rozmawiała z panną Pym, której niegdyś pomogła, więc panna Pym uważała ją za życzliwą, bo lata temu Clarissa była życzliwa; bardzo życzliwa, ale w tym roku wygląda starzej, kiedy tak obraca głowę w tę i we w tę pośród irysów i róż, i rozkołysanych kiści bzu, z przymkniętymi oczyma, wprost z ulicznego rozgwaru, i wdycha tę przepyszną woń, cudowny chłód. Ale zaraz otwiera oczy i, jak świeżo – niczym pościel z falbanami przyniesiona w wiklinowych koszach wprost z pralni – wyglądają te róże; czerwone goździki, ciemne i sztywne, trzymają wysoko głowy; i masy groszku, dosłownie wylewają się z mis, w barwach fioletu, śnieżnej bieli, blade, jakby był wieczór, a dziewczęta w muślinowych sukienkach wyszły, by narwać groszku i róż pod koniec pięknego letniego dnia, kiedy niebo jest niemal granatowe, kwitną ostróżki, goździki, kalie; jakby teraz była ta chwila między szóstą a siódmą wieczór, kiedy każdy kwiat – róże, goździki, irysy, bzy – błyszczy; na biało, fioletowo, czerwono, oranżowo; jakby każdy kwiat płonął sam z siebie, miękko, czysto na przymglonych rabatach; o, jakże uwielbiała te szarobiałe ćmy, które wirowały wokół heliotropów i wiesiołków!

A kiedy przechodziły z panną Pym od wazonu do wazonu, wybierając kwiaty, bzdura, bzdura, mówiła sama do siebie coraz łagodniej, jak gdyby to piękno, ta woń, ten kolor i panna Pym, która ją lubi i ufa jej, jak gdyby to wszystko było falą, a ona dawała się jej obmywać, pozwalała jej zatapiać nienawiść, tego potwora, zatapiać to wszystko; dawała się unosić coraz wyżej i wyżej, gdy… och! na ulicy wystrzał z pistoletu!

– Ojej, te samochody – powiedziała panna Pym, podchodząc do okna, żeby wyjrzeć, zaraz jednak wróciła z przepraszającym uśmiechem i naręczem pachnącego groszku, jakby te samochody, jakby te opony, to była jej wina.

*

Gwałtowną eksplozję, na dźwięk której pani Dalloway podskoczyła, a panna Pym podeszła do okna i zaczęła przepraszać, spowodował samochód, który zjechał na chodnik dokładnie przed witryną Mulberry’ego. Przechodnie oczywiście stanęli, by się przypatrzyć, i zdołali dojrzeć twarz jakiejś bardzo ważnej persony na tle tapicerki w kolorze gołąbkowym, ale męska dłoń szybko zaciągnęła zasłonkę i nie było już widać nic poza gołąbkowym kwadratem.

Tymczasem plotka ruszyła od razu ze środka Bond Street: w jedną stronę ku Oxford Street, a w drugą – do perfumerii Atkinsona, uniosła się niewidzialnie, niesłyszalnie, niby obłoczek w mgnieniu spowijający wzgórza woalką, i rzeczywiście niby obłoczek opadła nagle na twarze, nadając im w jednej chwili wyraz trzeźwości i spokoju, choć przed sekundą jeszcze były kompletnie zdezorientowane. Lecz teraz musnęła je swym skrzydłem tajemnica; oto odezwał się głos władzy; oto zstąpił duch religii o starannie zasłoniętych oczach i szeroko rozdziawionych ustach. Nikt nie wiedział, do kogo należało to oblicze. Do Księcia Walii, Królowej, Premiera? Czyja to była twarz? Nikt nie wiedział.

Edgar J. Watkins, ze zwojem ołowianego drutu przerzuconym wokół ramienia, powiedział głośno, oczywiście żartem:

– Lymuzyna pana premiera, co nie?

Usłyszał to Septimus Warren Smith, który poczuł, że nie jest w stanie przejść przez ulicę.

Septimus Warren Smith, lat około trzydziestu, blady, o ptasim nosie, w brązowych półbutach i wytartym płaszczu, o orzechowych oczach, w których czaił się ten rodzaj niepokoju, co nawet u zupełnie obcych ludzi także wzbudza niepokój. Oto świat uniósł bicz; czyj grzbiet nim smagnie?

Wszystko zamarło. Wibracja silników samochodowych brzmiała jak puls, dudniący nieregularnie w całym ciele. Słońce nagle zaczęło grzać strasznie mocno, bo ten samochód zatrzymał się przed witryną Mulberry’ego; starsze panie na górnych platformach omnibusów rozłożyły czarne parasolki; tu czerwona, tam zielona – parasolki rozkładały się z cichym stukotem. Pani Dalloway z naręczem groszków podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz, jej drobną różową twarz ściągnął wyraz zaciekawienia. Wszyscy patrzyli na ten samochód. Septimus też patrzył. Wyskoczyli skądś chłopcy na rowerach. Pojazdy tłoczyły się coraz bardziej. A ten samochód stał, zaciągnięte zasłonki miały dziwny wzór, jakby drzewo, pomyślał Septimus, a to stopniowe skupianie się wszystkiego w jednym punkcie, tuż przed nim – jak gdyby jakiś koszmar wydobył się prawie na powierzchnię i miał zaraz stanąć w płomieniach – przeraziło go. Świat falował, drgał, groził nagłym pożarem. To ja blokuję przejazd, pomyślał Septimus. Czy nie na niego patrzą, czy nie jego wskazują palcami; czy nie został tu celowo uziemiony, wbity w chodnik? Ale w jakim celu?

– Chodźmy, Septimus – odezwała się jego żona, drobna kobieta o wielkich oczach i trójkątnej ziemistej twarzy; Włoszka.

Jednak również Lucrezia nie mogła się opanować, by nie przyjrzeć się samochodowi i drzewiastemu deseniowi na zasłonkach. Czy może w nim siedzieć Królowa – Królowa w drodze na zakupy?

Szofer, który coś tam otwierał, coś przekręcał i zamykał, wsiadł z powrotem do wozu.

– Chodź! – powiedziała Lucrezia.

Jej mąż, byli już cztery czy pięć lat po ślubie, podskoczył, wzdrygnął się i odpowiedział z gniewem, jakby mu w czymś przeszkodziła:

– Och, dobrze!

Ludzie muszą to dostrzegać, muszą to widzieć. Ludzie, myślała Lucrezia, patrząc na tłumek gapiów wokół samochodu; Anglicy, z tymi swoimi dziećmi i końmi, i ubraniami, Anglicy, których w pewnym sensie podziwiała; ale teraz to byli „ludzie”, bo Septimus oświadczył: „Zabiję się”; straszna rzecz, tak powiedzieć. Przypuśćmy, że go usłyszeli. Popatrzyła na tłumek. Pomocy! – chciała wołać do chłopców od rzeźnika, do kobiet. Pomocy! Jeszcze zeszłej jesieni stali z Septimusem na nabrzeżu, owinięci jedną peleryną, a on, zamiast z nią rozmawiać, czytał gazetę, wyrwała mu ją i roześmiała się w twarz starszemu panu, który ich widział. Lecz porażki się ukrywa. Musi go zaprowadzić do jakiegoś parku.

– Teraz przejdziemy na drugą stronę – powiedziała.

Ma prawo chwycić go pod ramię, choć on nic nie czuje. Poda jej – tak prostej, tak impulsywnej, ledwie dwudziestoczterolatce, bez żadnych przyjaciół w Anglii, jej, która dla niego opuściła Włochy – suchą kość.

Samochód z zasłonkami ruszył, aura nieprzeniknionej rezerwy przesuwała się teraz w stronę Piccadilly wciąż pod bacznym wzrokiem przechodniów – na twarzach po obu stronach ulicy pojawiał się wyraz głębokiego szacunku, lecz czy to dla Królowej, czy dla Księcia, czy dla Premiera, tego nie wiedział nikt. Tę twarz w samochodzie widziały przez parę sekund tylko trzy osoby. Nawet co do płci nie było teraz pewności. Nie ulegało jednak kwestii, że w środku siedziała znakomitość; że to znakomitość przejeżdżała w ukryciu przez Bond Street, dosłownie na wyciągnięcie ręki od zwykłych ludzi, być może pierwszy i ostatni raz, oddalonych jedynie na odległość głosu od majestatu Anglii, od trwałego symbolu państwa, który rozpoznają kiedyś ciekawi archeologowie, przekopujący się przez ruiny czasu, w epoce, gdy Londyn porośnie już trawa, a z tych, co w środowy poranek spieszą gdzieś ulicą, zostaną jedynie kości, kilka obrączek wśród prochów oraz złote plomby z nieprzeliczonych zepsutych zębów. Wówczas to twarz z samochodu zostanie zidentyfikowana.

To przypuszczalnie Królowa, pomyślała pani Dalloway, wychodząc od Mulberry’ego z kwiatami: Królowa. I na moment jej twarz przybrała wyraz nadzwyczajnej godności, gdy tak stała przed kwiaciarnią w blasku słońca, tymczasem samochód z zaciągniętymi zasłonkami przetoczył się przed nią bardzo powoli. Królowa jedzie do któregoś szpitala; Królowa otwiera jakiś kiermasz, pomyślała Clarissa.

Ścisk jak na tę porę dnia był okropny. Lord’s, Ascot, Hurlingham, co się teraz odbywa? – zastanawiała się, bo ulica została kompletnie zablokowana. Brytyjskie klasy średnie, siedzące bokiem na górnych platformach omnibusów z paczkami i parasolami, tak, nawet w taki dzień jak dzisiaj niektórzy w futrach, były, myślała sobie, zabawniejsze niż sobie człowiek wyobraża, niepodobne do niczego na świecie; nawet sama Królowa stoi w korku; nawet sama Królowa nie może przejechać. Clarissa tkwiła po jednej stronie Brook Street; sir John Buckhurst, stary sędzia – po drugiej, między nimi samochód (sir John od wielu lat ustanawiał prawo i umiał docenić dobrze ubraną kobietę), kiedy to szofer, leciutko się wychyliwszy, powiedział coś czy pokazał policjantowi, który zasalutował, podniósł rękę, gwałtownie ruszył głową i przesunął omnibus na bok, by dało się go minąć. Samochód powoli i bardzo cicho przejechał.

Clarissa się domyśliła; Clarissa oczywiście wiedziała; dostrzegła coś białego, magicznego, okrągłego w ręku lokaja, krążek z wypisanym imieniem – Królowej, Księcia Walii, Premiera? – który mocą swego blasku wypalał drogę (Clarissa widziała, jak samochód maleje, znika), by wieczorem zapłonąć w Pałacu Buckingham, pośród kandelabrów, lśniących gwiazd, gorsów szamerowanych dębowymi liśćmi, pomiędzy Hugh Whitbreadem i jego kolegami, angielską szlachtą. Clarissa także wydaje przyjęcie. Lekko się usztywniła; tak oto będzie stała u szczytu schodów.

Samochód odjechał, pozostawiając za sobą drobną falę, która przepływała teraz przez sklepy rękawiczników, kapeluszników i krawców po obu stronach Bond Street. Przez trzydzieści sekund wszystkie głowy zwrócone były w tę samą stronę – ku oknom. Wybierając rękawiczki – do łokcia czy dłuższe? cytrynowe czy bladoszare? – damy milkły nagle; nim dokończyły zdanie, coś zaszło. Coś, co jako wydarzenie jednostkowe było tak błahe, że instrumenty matematyczne, które potrafią wyczuć wstrząsy w Chinach, nie zanotowały najmniejszego drgnienia; jednakże w swej pełni okazało się to naprawdę niesamowite, a w powszechnym odbiorze emocjonalne; bo we wszystkich sklepach rękawiczników i krawców obcy ludzie popatrzyli na siebie nawzajem i pomyśleli o poległych; o sztandarze; o imperium. W barze przy bocznej uliczce jakiś urzędnik z Kolonii obraził Dom Windsorów, co skończyło się wyzwiskami, potłuczonym szkłem i ogólną bijatyką, która dziwnym echem dotarła do uszu dziewcząt kupujących ślubną bieliznę przetykaną śnieżnobiałymi wstążeczkami. Bo to powierzchniowe zamieszanie, wywołane przez przejeżdżający samochód, kiedy osiadło, poruszyło coś bardzo głębokiego.

Przemknąwszy przez Piccadilly, samochód skręcił w St. James’s Street. Wysocy mężczyźni, mężczyźni zażywni, dobrze ubrani, we frakach, w białych plastronach, z włosami zaczesanymi do tyłu, którzy z niejasnych powodów stali w wykuszowych oknach u White’a, z rękami założonymi z tyłu za poły fraków, i wyglądali na ulicę, instynktownie wyczuli, że oto przejeżdża znakomitość, ich również otoczył blady blask nieśmiertelnej obecności, podobnie jak przedtem otoczył on Clarissę Dalloway. Od razu nieco bardziej się wyprostowali, wyjęli ręce zza pleców i zdawali się gotowi, by w służbie swej władczyni ruszyć, gdyby zaszła taka potrzeba, wprost na armaty, tak jak przed nimi czynili ich przodkowie. Białe popiersia w tle oraz stoliki z egzemplarzami „Tatlera” i syfonami wody sodowej bez wątpienia wyrażały aprobatę; świadczyły o polach malowanych zbożem rozmaitym i o białych dworach Anglii; i odbijały delikatny poszum kół samochodowych, podobnie jak sklepienie galerii szeptów odbija pojedynczy głos, nabierający dźwięczności i mocy we wnętrzu katedry. Otulona szalem Molly Pratt, która sprzedawała na trotuarze kwiaty, życzyła temu kochanemu chłopcu wszystkiego dobrego (to był Książę Walii, na pewno) i już była gotowa rzucić na St. James’s Street równowartość kufla piwa – bukiecik róż – ot tak, z potrzeby serca i z pogardy dla ubóstwa, gdyby nie to, że poczuła na sobie wzrok stójkowego, co odwiodło ją od wykonywania gestów irlandzkiej lojalności. Warta przy Pałacu St. James’s zasalutowała; policjant Królowej Alexandry spojrzał z uznaniem.

Tymczasem u bram Pałacu Buckingham zebrał się już tłumek ludzi. Czekali, wszyscy co do jednego biedacy, apatycznie, lecz z przekonaniem; patrzyli na Pałac, nad którym powiewała flaga; na wezbraną Wiktorię usadzoną na podwyższeniu, podziwiali spadającą kaskadami wodę, pelargonie; wskazywali to na ten, to na inny samochód jadący po Mall; obdarzali – na próżno – uczuciami zwykłych obywateli zażywających przejażdżki; wycofywali wyrazy hołdu, by zachować go bez uszczerbku, tymczasem auta toczyły się jedno za drugim; ale cały czas czuli, jak pogłoski płyną im w żyłach, świerzbiły ich końcówki nerwów w mięśniach ud na myśl o tym, że spojrzy na nich Koronowana Głowa; że Królowa się skłoni; że Książę zasalutuje; na myśl o tym niebiańskim życiu, jakim w cudowny sposób obdarzeni zostali Królowie; o koniuszych i o niskich ukłonach; o należącym do Królowej starym domku dla lalek; o Księżniczce Mary, która poślubiła Anglika, i o Księciu – ach, o Księciu!, który, jak mówią, jest niesamowicie podobny do starego Króla Edwarda, a jednak o wiele szczuplejszy! Książę mieszkał w St. James’s; ale przecież możliwe, że przed południem przyjedzie odwiedzić matkę.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 William Shakespeare, Cymbelin, akt IV, scena 2, przeł. Maciej Słomczyński.

Magda Heydel

Ta chwila w czerwcu. Posłowie do Pani Dalloway

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Mrs Dalloway Podstawa przekładu: Mrs Dalloway, redakcja, wstęp i przypisy David Bradshaw, Oxford 2000 (Oxford World’s Classics)

© for the Polish translation and afterword by Magdalena Heydel © for this edition by Officyna s.c.

Wydanie I, Łódź 2023

Redakcja: Anna Krzywania Korekta: Łukasz Urbaniak, Maja Wójcik

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Wydawnictwo Officyna s.c. 93-114 Łódź, ul. Przędzalniana [email protected],www.officyna.com.pltel. 508 156 066

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez KBF ze środków Gminy Miejskiej Kraków

ISBN 978-83-66511-86-6

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska