Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pani K. co noc wybudza się ze snu o trzeciej trzydzieści trzy. Pan K. martwi się stanem jej zdrowia. Oboje, tak jak inni mieszkańcy wieżowca, nie opuszczają swojego lokum. Rytm ich życia wyznaczają cykle pracy oraz dostawy żywności.
Świat wydaje się Pani K. miejscem przerażającym. Czuje się uwięziona, a informacje, które do niej docierają, uważa za nieprawdziwe. Ma wrażenie, że gdyby przestała brać leki przepisane przez psychiatrę, byłoby jej łatwiej zrozumieć rzeczywistość.
Tak rozpoczyna podróż do wnętrza własnej pamięci.
Okazuje się ona drogą w nieznane...
Czy bohaterka dowie się, dlaczego tak naprawdę tkwi we własnym mieszkaniu? Czy uda jej się wydostać? Czy jeszcze będzie po co?
„Pani K.” to piękna powieść Marty Knopik o zagmatwanych ścieżkach umysłu, które mogą prowadzić na manowce, oraz o poszukiwaniu prawdy o świecie i o sobie. To historia niejednoznaczna, z niepokojącą wizją świata i ludzkiej samotności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Marta Knopik, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Zioło-Werstler
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Cristina Conti/AdobeStock
Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-44-3 (EPUB); 978-83-67388-45-0 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Budzę się co noc o tej samej godzinie. Za każdym razem ze snu wyrywa mnie silne szarpnięcie. Brak mi tchu, serce wali jak szalone, a ciało jest gotowe do walki – lub do ucieczki. Elektroniczny zegar wyświetla trzy trójki.
Początkowo wybudzenia miały bardziej dramatyczny przebieg. Wyskakiwałam z łóżka, jakbym była pajacykiem na sprężynie, i rozglądałam się nerwowo w poszukiwaniu źródła zagrożenia. Podbiegałam do okna i skanowałam wzrokiem okolicę, wypatrując ognia, dymu, wozów strażackich, karetek, czołgów – jednym słowem czegoś, co wyrwało mnie ze snu. Gdy niczego takiego nie znajdowałam, podchodziłam do drzwi i z największą ostrożnością przykładałam oko do wizjera, przekonana, że musiał mnie w takim razie obudzić jakiś hałas z korytarza. Jednak każdej nocy zarówno w budynku, jak i na zewnątrz było ciemno, cicho i spokojnie.
W końcu zrozumiałam, że źródło wybudzeń nie pochodzi z zewnątrz.
To ja sama siebie wyszarpuję ze snu.
Jest to osobliwe uczucie, jakby gdzieś we mnie żyła inna istota, niespokojna, zawsze czujna, nieznosząca bezwładu ciała i mojej sennej bezbronności. Ta druga ja (jak stwierdziłam w okresie, gdy przeniosłam swoje obserwacje spod drzwi do własnego wnętrza), ulepiona z lęku, zawsze gotowa jest do ucieczki. Uwięziona w ciemności mojego snu, wpada w panikę, zaczyna wierzgać, kopać i gryźć. Uspokaja się dopiero, gdy otworzę oczy, gdy może się przekonać, że nic złego się nie dzieje. Gdy to pojęłam, gdy poznałam ją nieco (pobieżnie, bo ukryta jest głęboko w podziemiach świadomości, za grubymi, pancernymi drzwiami), przestałam wyskakiwać z łóżka.
Teraz po prostu leżę i próbuję uspokoić oddech, wpatrując się w trzy trójki jaśniejące na zegarze. Kładę rękę na klatce piersiowej i przemawiam do oszalałego ze strachu serca, do owej grzechoczącej we mnie kulki lęku, która urosła do rozmiarów osobnego bytu. Pan K. cicho pochrapuje; wieżowiec wzdycha przez sen. Upewniwszy się, że nic się nie dzieje, w końcu i ja odpływam. Obie zasypiamy – i ja, i ta druga we mnie.
Dzisiaj w nocy również zaczyna się od szarpnięcia, nagłego wynurzenia z czarnej studni, dezorientacji i łomotu serca. Przeczekuję ten nieprzyjemny etap, leżąc bez ruchu i starając się uspokoić oddech. Wreszcie mi się udaje i gdy już mam zamiar przeciągnąć się i przytulić do Pana K., którego zapach działa na mnie uspokajająco, jakiś dźwięk zwraca moją uwagę. Przez chwilę nasłuchuję. Dobiega mnie jednostajne buczenie, którego nie potrafię do niczego dopasować. W końcu się orientuję, co to. Winda!
Chociaż mieszkamy na ostatnim piętrze i niemal sąsiadujemy z jej mechanizmem, bardzo rzadko słyszę ten odgłos, w zasadzie wyłącznie w dzień dostaw żywności, ale nawet wtedy wieżowiec wydaje z siebie tyle dźwięków, że basowa, miarowa melodia windy ginie wśród nich. Windy właściwie się nie słyszy.
Teraz, w nocy, jej odgłos jest dojmujący i ponury, przypomina ostrzegawcze warczenie wielkiego zwierzęcia. Kabina się zatrzymuje, a w budynku zapada cisza. Nim zdążę odetchnąć i ułożyć się do snu, winda znowu rusza.
Słucham jej z rosnącym napięciem, dość niewytłumaczalnym, pomijając może moją generalną awersję do wind, która jednak dotyczy korzystania z nich, a nie tego, że jeździ nimi ktoś inny. No bo co mnie to właściwie obchodzi, że ktoś porusza się między piętrami w środku nocy? Kiedy żyje się w wieżowcu takim jak ten, lepiej nie wtrącać się w niczyje sprawy, z nikim nie nawiązywać kontaktów i w ogóle nie interesować się, co się dzieje u innych lokatorów.
Winda w końcu się zatrzymuje. Nasłuchuję, spodziewając się odgłosu kroków, może dzwonienia kluczy czy jakiejś rozmowy. Na korytarzu panuje jednak idealna cisza, nie słyszę nawet otwierania drzwi do szybu ani ich zamykania, a jest to dźwięk, który nawet pośród hałasów dnia wybija się czasem na pierwszy plan, bo, zdaje się, nie sposób zamknąć tej windy bezgłośnie. A jednak ten, kto nią jechał przed chwilą, musiał wyjść z niej bezszelestnie.
Wzdycham i przytulam się do Pana K. Po mniej więcej kwadransie zaczynam zapadać w sen. I wtedy winda ponownie rusza.
Tajemnicze nocne jazdy trwają i trwają. Nikt nie wysiada i nikt nie wsiada, przynajmniej ja nie słyszę dźwięków, które by na to wskazywały, choć nasłuchuję tak, że aż wstrzymuję oddech.
Cóż, wygląda na to, że któryś z mieszkańców postanowił po prostu pojeździć w górę i w dół w środku nocy, nic takiego. Mało to jest wariatów? Ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy.
W zeszłym tygodniu jeden z sąsiadów zaczął wyrzucać przez okno rozmaite sprzęty: najpierw ubrania, buty, potem książki, szklanki, talerze i tak dalej. Wydawało się, że postanowił pozbyć się wszystkiego z domu i nawet przez chwilę się zastanawialiśmy, czy na końcu sam nie wyfrunie przez okno. Jakiś czas temu zaś jedna z sąsiadek po kilka razy na dzień zaczynała wrzeszczeć: „Zagłada! Apokalipsa! Nadchodzi Antychryst!”, i tak w kółko, coraz donioślejszym tonem, który z czasem przechodził w potężny ryk, w żaden sposób nieprzypominjący głosu kobiety. Wrażenie było piorunujące, wszyscy drętwieliśmy ze strachu. Nikt z nas oczywiście nie reagował, udawaliśmy, że nic się nie dzieje, i w końcu sąsiadka zamilkła. Może jej wreszcie przeszło, a może gdzieś ją zabrano?
Tak to jest z naszym wieżowcem, nie sprzyja zdrowiu psychicznemu i chyba każdy mieszkaniec miewa gorsze chwile. Bo czy można zachować pełnię sił, gdy nie wierzy się w odmianę losu, gdy na nic się już nie czeka? Czy można cieszyć się czymkolwiek, gdy nie ma się innego celu ponad to, żeby wysłać zlecenia, zjeść obiad i pogapić się na niebo, kiedy każdy dzień wygląda tak samo?
Ostatnio jednak jest tu stosunkowo spokojnie, zrobiło się też jakby ciszej. Owszem, czasem jakiś zabłąkany sąsiad w szlafroku włóczy się po korytarzu i gada do siebie, słychać kłótnie, tłuczenie szkła albo inny rumor, ale coraz rzadziej. Można powiedzieć: sielski spokój.
Kiedyś, jakoś na początku, w zasadzie nie było tygodnia bez samobójstwa. Działo się to mniej więcej w okresie, gdy minęło już poczucie „momentu dziejowego”, jakiegoś wielkiego sprawdzianu dla ludzkości. Stan czujności i mobilizacji wszystkich sił organizmu zaczynał już słabnąć, bo ileż można tak żyć. Jedni zaczynali się niecierpliwić, inni nudzić, a jeszcze inni postanowili wypisać się z tego wariatkowa, w którym się znaleźliśmy. Wobec braku ciekawszych opcji i w obliczu niemożności opuszczenia wieżowca samobójstwo okazywało się dla niektórych jedynym rozwiązaniem.
Teraz jednak wszystko się uspokoiło. Ci, którzy przeżyli tamten czas, trwają, choć miewają ciężkie chwile. Dobrze to znam.
Najwyraźniej dzisiaj kogoś wzięło na nocne wojaże windą, nic takiego. Doprawdy, gdyby nie to, że nie znoszę wind i już sam ich odgłos sprawia, że zimne ciarki chodzą mi po plecach, zupełnie nie zwróciłabym na to uwagi. Pewnie wszyscy poza mną śpią spokojnie, jak Pan K.
Wyobrażam sobie tę nieszczęsną postać, bladą, z podkrążonymi oczami, jak stoi zamyślona, może na chwilę przysypia oparta o ścianę kabiny, a potem się przebudza, rozgląda zaskoczona, zastanawiając się, co, u licha, robi w windzie, naciska guzik i rusza dalej. I tak w kółko.
W końcu przyzwyczajam się do odgłosu windy i zasypiam. Budzi mnie dopiero alarm w telefonie Pana K.
Pan K. jak co rano dziarsko wyskakuje z łóżka i rozsuwa zasłony. Maszeruje w stronę aneksu kuchennego. Ja przez dłuższą chwilę wpatruję się w matowe, szare niebo za oknem, a potem naciągam kołdrę na głowę. Nie mam ochoty wstawać, nie mam po co. Po chwili terkocze ekspres i rozlega się najmilszy na świecie zapach kawy. To zawsze działa! Wyplątuję się z pościeli i wstaję.
Zastanawiam się, czy opowiedzieć Panu K. o windzie.
Jest jednak co najmniej kilka powodów, żeby mu niczego nie mówić. Po pierwsze, musiałabym przyznać, że nadal wybudzam się o trzeciej trzydzieści trzy. Dla świętego spokoju jakiś czas temu powiedziałam mu, że to się już nie zdarza. Pan K. by się martwił, jak to on, pewnie by naciskał, żebym zadzwoniła do lekarza, aby zwiększył mi dawkę leków, a tego nie chcę robić. Mogłabym oczywiście powiedzieć, że obudziłam się właśnie z powodu windy, że trzasnęły drzwi lub coś w tym rodzaju, problem polegał jednak na tym – i był to drugi powód, który mnie powstrzymywał – że Pan K. od jakiegoś czasu, choć zabrzmi to może trochę komicznie, zachowuje się jakoś inaczej.
Zaczęło się to... Kiedy właściwie? Może już wtedy, jeszcze przed wysiedleniem.
Zostaliśmy zatrzymani w pół kroku, w niedopiętych koszulach, w jednym bucie, z filiżanką kawy w dłoni. Teczka z dokumentami i drugim śniadaniem czekała w przedpokoju, kluczyki od samochodu niecierpliwiły się w kieszeniach płaszczy, zegar tykał, a my staliśmy skonsternowani, jeszcze bowiem przed chwilą świat czekał na nas, irytował się, gdy spóźnialiśmy się choć minutę na wyznaczone spotkanie, a tu nagle – stop. Wojna. Do tego wojna dziwna i niezrozumiała, jakiej wcześniej w dziejach ludzkości nie było.
Przez pierwsze tygodnie po prostu zakazano wychodzenia z domów. Po ulicach przemieszczały się wozy opancerzone i nadawały komunikaty przez głośniki. Potraktowaliśmy to poważnie, tym bardziej że kilka razy słyszeliśmy odgłosy strzelaniny.
Zupełnie nie byliśmy na to wszystko przygotowani – i nie chodzi tylko o nasz stan psychiczny. Nie byliśmy gotowi organizacyjnie: po dwóch dniach nie mieliśmy co jeść! Żadnego zapasu makaronu, ryżu, dżemu, cukru – nic! Nie mieliśmy świec, wody, żadnych lekarstw. Pamiętam, że kiedy wyłączano prąd i wodę, siedzieliśmy w ciemności pod kocami, zmarznięci i przerażeni, z przeświadczeniem, że to koniec.
Pomimo zakazu opuszczania mieszkań musieliśmy znaleźć coś do jedzenia – nie mieliśmy wyboru. Pan K. zrobił więc obchód po naszej kamienicy. Nikt z sąsiadów nie otworzył mu drzwi, chociaż Pan K. tłumaczył, że od trzech dni nic nie jadł i prosi o cokolwiek. W końcu włamał się do jednego z mieszkań, którego właściciel od kilku tygodni przebywał za granicą. Przyniósł stamtąd puszki z owocami, paczkowane pieczywo, masło orzechowe, soki i całą masę innych rzeczy. Było tego tyle, że kursował kilka razy. Byliśmy uratowani, przynajmniej na jakiś czas. Kiedy po kilku dniach zaczął do nas pukać jeden z sąsiadów z prośbą o jedzenie, nie otworzyliśmy mu drzwi.
Na mieście rozpoczęły się zamieszki. Głodni ludzie domagali się dostępu do żywności, włamywali się do sklepów i domów. Wnet dołączyli do nich rozmaitej maści awanturnicy i pomimo ostrej reakcji wojska przez kilka dni było naprawdę niebezpiecznie. Przetrwaliśmy ten okres zabarykadowani w naszym mieszkaniu.
Wstrząsnęło mną to wszystko. Nie spodziewałam się, że to już. Dałam się zaskoczyć.
Zbliża się do nas coś nieznanego, przerażającego, dusza planety się rozpęka, a jej obrotom od dłuższego czasu towarzyszy pewne wahanie, coś w rodzaju zniechęcenia lub zmęczenia.
Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Nawet nie było jak tych odpowiedzi szukać. Trwała Pierwsza Wojna Informacyjna, choć jeszcze wtedy tak jej nie nazywano, i nie sposób było ustalić niczego pewnego.
Pamiętam, że przed snem wyznawałam Panu K. do ucha, że przez lata słuchałam z g r z y t ó w ź l e n a o l i w i o n y c h g w i a z d o z b i o r ó w i c h r o b o t a n i a p e ł z n ą c e j k u n a m ż a r ł o c z n e j s z a r a ń c z y a n t y m a t e r i i.
Takich właśnie używałam słów, choć pewna jestem, że nie są moje, że ktoś mi je wsadził do głowy, ale gdzie i kiedy je usłyszałam lub przeczytałam, nie potrafiłam powiedzieć. Zapadły we mnie tak głęboko, że stały się moje.
– W zbyt energicznie nakręconym zegarze wszechświata wykruszyły się zębatki – szeptałam trochę do Pana K., trochę do siebie samej, cytując, zdaje się, posłyszane gdzieś zdanie. – Przekrzywiły się cyfry na chromowanej tarczy, a wskazówka minutowa przyspieszyła, rozpruwając worki odległych galaktyk, tnąc ścięgna grawitacji i gubiąc kolejne planety, kolejne światy, sypiące się w niebyt niczym złoty piach. Czujesz? Coś jest nie tak ze światem, z czasem, ze wszystkim! Musisz to czuć!
Biadoliłam, że dałam się oszukać chemicznym zapewnieniom o cudownym działaniu pigułek zapisanych przez lekarza, tym żółtym, branym rano, łagodzącym i zamazującym przeczucia, tym drugim, małym, branym doraźnie, w razie ataku paniki, i tym wieczornym, podłużnym, na bezsenność i nadmiar śnienia jednocześnie. Nie mogłam sobie wybaczyć zaniedbania. Wydawało mi się, że ucichło zgrzytanie świata, podczas gdy to ja ogłuchłam. Pigułki uśpiły moją czujność. Czy gdybym była ostrożniejsza, byłoby inaczej?
Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy zaczęłam się odgrażać, że przestanę brać leki.
Pan K. był przerażony moim stanem i bzdurami, które wygadywałam.
– Co ty opowiadasz? Czegoś ty się naczytała? – utyskiwał. – Jaka szarańcza antymaterii? – Łapał się za głowę.
Przekonywał, że nie powinnam przerywać leczenia (używał tego słowa, choć co to niby za leczenie?). Ponownie przestudiował medyczne ulotki (to jedna z tych nielicznych osób czytających wszelkie instrukcje, składy produktów na opakowaniach i zapiski drobnym drukiem w umowach, co zawsze mnie jednakowo wzrusza i bawi), przejrzał też katalogi rozmaitych przypadków oraz statystyki domów wariatów, samobójstw i paranoi.
– Musisz to brać! – zadecydował, stukając palcem w rzędy cyfr.
Tak bardzo ufał cyfrom.
Obiecałam, że będę rozsądna. Uwierzył, ale do dzisiaj jest w tej kwestii czujny. Od tamtego czasu obserwuje mnie uważniej. I delikatnie mówiąc, reaguje dość nerwowo na niektóre moje opowieści.
Można by powiedzieć, że jestem anty-Szeherezadą: ona opowiadała, by przeżyć, by udobruchać okrutnego wezyra, ja zaś, aby udobruchać Pana K., zaprzestałam opowiadania. Za opowiadanie mogły mnie spotkać rozliczne przykrości. Niestety nie wiedziałam tego jeszcze w tym pierwszym okresie i gadałam niemal bez przerwy.
Ach, kiedy przypomnę sobie nas z tamtego czasu, z początków wojny, jacy byliśmy wtedy naiwni, pełni oczekiwań i niecierpliwi, pewni, że wszystko to jest chwilowym nieporozumieniem, awanturą rozeźlonych potentatów informacyjnych władających światem. Wtedy jeszcze każdego dnia uważnie nasłuchiwałam głosu z nieba, wyczekiwałam jakiegoś znaku od tego czegoś, co miało nad nami czuwać. Śmiać mi się chce, gdy o tym dziś myślę.
Nocami czuję pocieszające i czułe kołysanie. Nasz blok chwieje się niepewnie, po czym odrywa od błotnistej przystani osiedla i rusza przed siebie. A potem opuszcza bezpieczny port – najpierw marinę osiedla, potem kanały starego miasta – i kieruje się na szerokie wody, po których płyną również inne wieżowce pełne ludzi, sunąc bezgłośnie w lepkiej ciemności, mrugając do siebie oczami bezsennych okien. Czasem słyszałam pomruki wielorybich stad lub obco brzmiące dialogi dobiegające zza okna, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że wszyscy jesteśmy w podróży, że żeglujemy ku nowemu światu, nawet o tym nie wiedząc, nie przeczuwając, że za kilka tygodni postawimy stopy na nowej ziemi, że nasze blade, niemal przezroczyste ciała ozłoci nowe, nieznane słońce. Przemówimy nowymi językami, a w naszych głowach narodzą się nowe idee.
Każdego poranka uważnie badałam stopami podłogę, jej twardość i stabilność, jakbym się obawiała, że natrafię na grząskie bajoro rozmiękającej codzienności. Potem szłam na chwiejnych nogach do okna, spoglądałam na linię horyzontu, upewniając się, że o brzasku bezpiecznie zacumowaliśmy w rzeczywistości, że świat na powrót przybrał swoją poprzednią formę, budynki trzymają pion i poziom, że na powrót stoją zakopane w brudnym piachu. Sprawdzałam, czy wieżowce stoją w tych samych miejscach, w tej samej odległości i pod tym samym kątem, a wreszcie – czy to na pewno te same budynki. Przyglądałam się balkonom, pstrokatej mozaice zaciągniętych rolet, mapie suszarek na pranie, złowieszczych sztucznych ptaków i masztów złożonych na noc parasoli. Obserwowałam okolicę, żeby przyłapać świat na przemianie, bojąc się jej i pragnąc jednocześnie.
Dopiero po odprawieniu tego porannego rytuału prostowałam i rozciągałam zdrętwiałe, zesztywniałe ciało i szłam na czekającą na mnie w kuchni kawę. No i opowiadałam o moich rosnących z dnia na dzień podejrzeniach Panu K. O nocnych potajemnych wojażach wieżowców, o falowaniu i zbliżającym się po cichu przełomie, o moim przekonaniu, że wszystko będzie jak dawniej. Starałam się mówić rzeczowo, przybierając poważny, naukowy ton, unikać metafor – wszystko po to, by nie rozmiękczać konturów moich obaw.
Pan K. patrzył na mnie w takich momentach w osłupieniu, może czasem nawet z fascynacją i zachwytem, jakby obserwował nowy gatunek owada, który wyewoluował z materii snu i stał przed nim, wachlując jego kawę misternie utkanymi, kruchymi skrzydełkami. Potem, wysłuchawszy mnie, kiwał głową, mrucząc: „Ach, artyści, kolorowe ptaki” lub coś podobnego, zupełnie nieadekwatnego i w ogóle nie na temat, po czym pochylał się na monitorem, po którym pełzły długie szeregi zmutowanych mrówek, ciągnąc kalekie kończyny cyfr przez nieskończone arkusze ewidencji przemijającego świata. Udawał, że nic sobie nie robi z mojego dziwnego stanu, ale jak się potem okazało, obserwował, zapamiętywał, notował.
Ja w odpowiedzi na jego słowa mruczałam coś w rodzaju:
– Nie znasz prawd żywych, nie zobaczysz cudu.
Jednak on zazwyczaj już nie słuchał, zanurzony w zimnym blasku danych, sunąc bezgłośnie po serpentynach makr.
Mieszkanie, w którym nas ulokowano, ma dwadzieścia osiem metrów kwadratowych powierzchni. Na całe wyposażenie składają się prostokątny szklany stół i stojące wokół niego krzesła, rozkładana kanapa, regał z książkami i szafa. Są to rzeczy uratowane z poprzedniego mieszkania, tego w centrum, które nam zabrano podczas wysiedlenia.
Nasza sytuacja i tak była lepsza niż wielu innych, którzy mieli mniej szczęścia, ponieważ przesiedlenie nastąpiło w obrębie jednego miasta i byliśmy w stanie zabrać trochę swoich rzeczy, mogliśmy więc zachować książki, płyty z muzyką i filmami i inne przedmioty.
Za każdym razem, gdy czuję żal po utracie dawnego życia, staram się pamiętać, że i tak nam się udało. Nic tak nie pociesza jak myśl, że inni mają jeszcze gorzej. Dostaliśmy w miarę normalne lokum w budynku mieszkalnym, z drzwiami, które zapewniają prywatność, i oknem, przez które można spojrzeć na świat. Można było skończyć gorzej, na przykład w boksie w podziemnym mieście albo wraz z dziesiątkami innych ludzi.
Mamy tu wszelkie wygody: aneks kuchenny i maleńką łazienkę, najprawdopodobniej mniejszą niż łazienki na statkach pasażerskich, ale własną. W schowku w przedpokoju składujemy uratowane z dawnego życia sprzęty. Jest nawet balkon, na tyle duży, żeby można usiąść na krześle i wystawić twarz do słońca.
W dodatku chyba wszyscy w wieżowcu mamy stałe dostawy prądu, bez przerw nocnych, a to może oznaczać, że zgromadzono tu przede wszystkim osoby pracujące dla sprawy, dla rządu, jeśli oczywiście taki jest. Ani ja, ani Pan K. nie wiemy, dla kogo dokładnie pracujemy, a w dodatku mamy zakaz rozmawiania o zleceniach nawet ze sobą nawzajem. W zasadzie wiemy tylko tyle, że ja pracuję w literkach, a on w cyferkach.
Staram się nie zastanawiać, co i dla kogo piszę, nie myśleć o tym, jak mój tekst zostanie przerobiony, jak wykorzystany.
Mój świat się skurczył.
Skurczył się do prostokątnej lunety monitora, przez którą próbuję dojrzeć rzeczywistość niczym odległy ląd, do regału, na którym tłumnie tłoczą się książki, pamiątki, segregatory z dokumentami, albumy ze zdjęciami, mapy, przewodniki i wspomnienia, a także do zimnej tafli stołu i ekspresu do kawy.
Jeśli chodzi o tę windę, moje wybudzenia i o to, że nie chcę o niczym mówić Panu K., to sprawa jest złożona. Z każdym dniem, z każdą moją opowieścią we wzroku Pana K. mniej było zachwytu, a więcej troski – może dlatego, że ogłaszano coraz więcej zakazów dotyczących dzielenia się uwagami, nawet w prywatnych konwersacjach. Podobno to tylko pogłębia kryzys informacyjny i niepokoje – podkreślano. „Dbajmy o siebie nawzajem i nie powielajmy kłamstw, nie siejmy niepokoju i paniki” – apelowano.
W spojrzeniu słuchającego moich wywodów Pana K. zaczął pojawiać się jakiś mrok, jakby cień, smutek, może niepokój, tak to w każdym razie na początku odczytywałam. Przynajmniej do czasu. Później pojawiły się w mojej głowie inne przypuszczenia.
Któregoś dnia poszłam pod prysznic. Mieszkamy na dziesiątym piętrze i niekiedy coś jest nie tak z ciśnieniem wody, dlatego długo stałam i kręciłam kurkami, nim uzyskałam odpowiednią temperaturę. Już miałam wejść do kabiny, gdy się zorientowałam, że nie wzięłam ze sobą ubrań na zmianę. Pomyślałam, że zostawiłam je na krześle w kuchni, gdzie się zatrzymałam w drodze do łazienki, żeby napić się wody. Nie chciałam zakręcać strumienia pod prysznicem, bo musiałabym na nowo manewrować kurkami, co zajęłoby kolejne kilka minut. Jednym susem znalazłam się w kuchni. W naszym mikroskopijnym mieszkaniu naprawdę oznacza to jeden krok.
Przy blacie kuchennym stał Pan K. Drgnął, gdy mnie zobaczył, a potem wykonał ruch, jakby chciał coś zasłonić. Było jasne, że nie spodziewał się mnie ujrzeć. Szum prysznica uśpił jego czujność. Gdyby nie to jego drgnięcie i ten późniejszy nieznaczny gest, nie zwróciłabym w ogóle na to uwagi.
– Co robisz? – zapytałam i podeszłam do blatu, na którym Pan K. porozkładał moje leki. Dostrzegłam, że wsunął coś do tylnej kieszeni spodni.
– Nic takiego – wyjąkał. Najwyraźniej było mu głupio. – Przeliczam twoje leki – wydusił z siebie, kiedy zrobiłam krok do przodu i już nie mógł udawać, że robi coś innego.
– Ale po co? – Byłam zaskoczona.
– Chciałem sprawdzić, czy wszystko masz – powiedział pośpiesznie. – Wiesz, jak teraz jest ciężko z wizytami lekarskimi.
Wiem, jak jest z wizytami. Gdyby nie jego ton i cała ta sytuacja, gdyby przeliczał te leki przy mnie, jawnie, nie miałabym nic przeciwko.
Przyglądałam mu się przez chwilę.
– I jak wypadła kontrola? – spytałam zimno.
Zesztywniał, gdy usłyszał brzmienie mojego głosu.
– Dobrze. Masz zapas na trzy miesiące.
– Świetnie – odparłam i chwyciłam moje ubrania, które leżały na krześle, tak jak przypuszczałam.
Nim znów weszłam do łazienki, zerknęłam jeszcze raz na Pana K. Z tylnej kieszeni spodni wystawał róg jego czarnego notesika.
Weszłam pod prysznic. Woda była idealna, na granicy ciepłej i gorącej, tak jak lubię. Zrobiło mi się błogo.
Ach, ten Pan K. – pomyślałam nieco uspokojona – wiecznie zatroskany. Co też wpadło mu do głowy, żeby przeliczać moje leki? On i ta jego ufność w cyfry. Tak, wiadomo, cyfry go uspokajają, to żadna tajemnica, bez nich czuje się zagubiony, niespokojny. Lubi dane statystyczne, daty, konkrety, a przynajmniej pozory konkretów. Pewnie prowadzi notatki w tym swoim czarnym notesiku, zapisuje, ile mamy fasoli, cukru, mąki, kawy. Zachichotałam, bo wydało mi się to zabawne.
Woda zrobiła się odrobinę chłodniejsza. Westchnęłam i próbowałam przez chwilę przywrócić jej poprzednią temperaturę. Na próżno, nic nie dało się zrobić.
Sięgnęłam po żel pod prysznic i nalałam trochę na gąbkę. Zawsze mycie zaczynam od stóp i przesuwam się do głowy, takie przyzwyczajenie. Najpierw prawa stopa, potem lewa. W okolicy kolan przemknęło mi przez myśl, że to przeliczanie moich leków przez Pana K. jednak mi się nie podoba. Czy on uważa, że nie potrafię zadbać o własne sprawy? Ta jego troskliwość wymknęła się już chyba spod kontroli.
Kiedyś, w dawnych czasach, widywaliśmy się tylko wieczorami, przy kolacji, a nawet przy lampce wina. Czasami, choć bardzo rzadko, oglądaliśmy razem jakiś film. Niespecjalnie dużo ze sobą rozmawialiśmy. Pan K. nie miał wtedy pojęcia, jakie biorę leki i w jakich ilościach. Nie miał pojęcia o wielu sprawach, w które się angażowałam, a ja nie miałam pojęcia o jego sprawach. Każde z nas miało swoje terytorium i własne ścieżki. Było właściwie tak, jakby Pana K. wcale nie było. Odkąd wylądowaliśmy w tej naszej kajucie i spędzamy ze sobą całe dnie, wszystko się zmieniło.
Gdy namydlałam brzuch, zaczęłam się zastanawiać, jaka jest różnica pomiędzy martwieniem się o kogoś a chęcią kontrolowania go. Czy to na pewno troska kieruje poczynaniami Pana K.? Mógł przecież zapytać, jak stoję z lekami, zamiast myszkować i przeliczać tabletki za moimi plecami. To drgnięcie, ten ruch zasłaniający blat...
Zaczęłam się trząść i dygotać. Zorientowałam się, że strumień wody, pod którym stoję, jest całkowicie zimny. Zmiana temperatury była tak stopniowa, że z początku w ogóle jej nie zauważyłam. Stałam tak, skostniała i sina, nie mogąc zrobić ruchu.
Czy i u nas nastąpił powolny i niedostrzegalny spadek temperatury uczuć, tak powolny, że niczego nie zauważyłam?
Chwilę później otrząsnęłam się z tych myśli, tak jak otrząsa się z wody, i zaczęłam wycierać się energicznie ręcznikiem, aby się osuszyć i przy okazji rozgrzać.
Jednak nieufność, która wykiełkowała we mnie tamtego dnia, już nie znikła – przeciwnie: rosła we mnie wbrew mojej woli. Była jak pełznący perz, który rozprzestrzenił się na całej połaci naszej relacji, wychylał swoją rozczochraną dziką głowę spomiędzy naszych rozmów, oplatał mnie coraz ciaśniej, że aż czasem brakowało mi tchu. Nie potrafiłam go wyplewić, pozbyć się go. Czułam, jak blade kłącza drążą we mnie kolejne korytarze.
To właśnie wtedy, w okresie, w którym przyłapałam Pana K. na odprawianiu nad moimi lekami sobie tylko znanych rytuałów, gdy się zorientowałam, że woda, w której się myję, jest zimna, a ja skostniała i przemarznięta do szpiku kości, zaczęły się moje wybudzenia.
Nie może zatem dziwić, że niechętnie opowiadam o sobie, o swoich myślach, wrażeniach oraz o tym, że noc w noc budzę się o trzeciej trzydzieści trzy.
Pan K. podaje mi kubek z kawą. Upijam łyk i wzdycham ukontentowana. Kawa jak zwykle wspaniała. Ten pierwszy łyk pierwszej porannej kawy to najmilszy moment każdego dnia. Potem biorę przygotowaną przez Pana K. tabletkę i popijam ją wodą.
– Jak się spało? – pyta Pan K. i zajmuje się smarowaniem tostów masłem, a potem dżemem.
– Świetnie – odpowiadam automatycznie, jak co rano. – Dobra kawa – dodaję i włączam komputer.
Postanawiam, że mu nie powiem.
Zresztą, co tu właściwie jest do opowiadania? Że ktoś jeździł nocą windą? Teraz, w świetle dnia, nie wydaje się to właściwie specjalnie istotną wiadomością.
Mijają dwie godziny, podczas których siedzimy oboje przy stole, wpatrzeni w ekrany naszych laptopów. Brzęczyk w telefonie ogłasza przerwę, wstajemy więc i robimy porządne śniadanie.
Tygodniową rozpiskę posiłków mamy zawieszoną na lodówce. Dziś, jak co czwartek, będą jajka, pomidory (niestety z puszki, bo od jakiegoś czasu nie dostarczają nam świeżych, choć za każdym razem wpisujemy je na listę z zamówieniem), tosty, sok pomarańczowy i kawa. W poniedziałki, środy, piątki i niedziele jemy owsiankę, we wtorki naleśniki, a w soboty improwizujemy.
Przeciągam się i zabieram do gotowania, bo w czwartki to mój obowiązek. Pan K. w tym czasie ścieli łóżko i sprząta naszą kajutę. To uporządkowanie, ten stały, uspokajający rytm codzienności zawdzięczam Panu K.
Nie od razu tak było. Pamiętam, że na początku, już po okresie strachu, rebelii, przesiedlenia, gdy mieliśmy zapewnione bezpieczne lokum i dostawy żywności, gdy emocje opadły, rozpoczął się dla nas dziwny czas. Chodziliśmy z Panem K. w piżamach, podgryzaliśmy krówki, zapominając zupełnie o normalnych posiłkach. Urządzaliśmy maratony filmowe i przerzucaliśmy się dowcipami. Pracowaliśmy wprawdzie – zgodnie z zawartą umową codziennie włączaliśmy komputery, meldowaliśmy naszą obecność, a potem spędzaliśmy przepisowe godziny w łunie laptopów – ale było to trochę na niby.
Zachowywaliśmy się jak nastolatki, które nagle mają wolną chatę. Wygrzebaliśmy z dna szafy karton z płytami i godzinami słuchaliśmy muzyki, popijając wino. Co rano przeciągałam się w łóżku z zadowoleniem.
Byłam jak zbiegły więzień, który uciekł przed harmonogramem zakładu. Nagle dostał do dyspozycji nieskończoną rzekę czasu i oto może unosić się beztrosko w jej leniwym nurcie, nie bojąc się, że ktoś go wyciągnie za kołnierz.
Miałam do dyspozycji cały nagromadzony w naszym mieszkanku i nigdy przez nas nieużywany czas. Czekał poskładany w równych kostkach w szafkach, poupychany między swetry i koce, leżał cienką warstwą na podłodze, gdzie opadał wraz z kurzem, unosił się miękkimi pasmami pod sufitem, a potem pełzł ku nam, wyciągając niespiesznie białe palce, na których cicho grały promienie słońca. Poddawałam się jego pieszczotom, pozwalałam, by przepływał przeze mnie, by krążył w moich żyłach, by splątywał moje włosy.
– Coś jest nie tak z czasem – mówiłam zachwycona, a Pan K. spoglądał na mnie i marszczył brwi, nie rozumiejąc, o co mi chodzi i dlaczego jestem taka zadowolona.
Dni całkowicie utraciły dawny kształt, stały się lepkie i rozmiękłe. Grzęźliśmy w nich jak w puszystym dywanie, potykając się o każdą czynność. W końcu poniedziałki, czwartki, soboty całkiem straciły formę i rozlały się w smętnie cieknącą strugę jednakowych dni. Ekscytacja ustąpiła miejsca znudzeniu jednostajnością bodźców.
Kubek kawy, śniadanie (jedno z dwóch czy trzech do wyboru), łuna laptopa, dres, spięte niedbale włosy, rosnąca broda Pana K., muzyka w tle, te same, nieznośnie przebrzmiałe płyty, opadający kurz, smętna szarość za oknem. Zadania w pracy zaczęły się piętrzyć i rozsadzać laptopy, pokój zmienił się w gruzowisko książek, ubrań i niepozmywanych naczyń, a wszystko było zatopione miodem lenistwa, do którego lepiły się kłaczki wyrzutów sumienia i łuski zrzucanego przez nas naskórka.
Pan K. pierwszy przejrzał na oczy. Widząc pożerający nasze osobowości chaos, pleśń wykwitającą w naszych zalanych słodkim syropem i pozbawionych rytmu mózgach, postanowił wrócić do nastawiania budzika i z wrodzoną stanowczością poszatkował plastelinę dnia na równe porcje. Uporządkował chaos niczym mityczny bóg.
Każdego ranka wyskakuje więc prężnie z łóżka i robi przysiady, pompki i skłony, a potem włącza ekspres do kawy i idzie pod prysznic. Ja zazwyczaj leżę jeszcze przez jakiś czas, pełna zwątpienia, czy warto wstawać, bo po co to wszystko.
Niemrawo wyplątuję się z kolejnych warstw snu i ścieram z oczu ciemność, zapadam w kilkuminutowe drzemki i ponownie wynurzam się na powierzchnię dnia. Niekiedy na podniebieniu nadal czuję ową słodycz minionego, krótkotrwałego bezczasu, który zlepia moje powieki i tworzy lepką powłokę przytwierdzającą mnie do łóżka.
– Kawa! – ogłasza Pan K., a ja, wabiona zapachem, wygrzebuję się spod kołdry.
Zazwyczaj najpierw podchodzę na chwilę do okna (trzy kroki) i sprawdzam stan rzeczywistości; coś w rodzaju inspekcji krajobrazu. Następnie idę do kuchni (dziewięć kroków), piję kilka łyków kawy, potem łazienka (z kuchni do łazienki pięć kroków), znowu kuchnia (pięć kroków), pierwsze śniadanie, zazwyczaj tost z dżemem albo miodem i reszta kawy, zaparzenie kolejnej, a potem szklany stół (trzy kroki z kuchni, sześć od strony łóżka), guzik laptopa, łuna i cichy szum kolejnych zadań.
I dzisiaj po śniadaniu również postępuję według tego schematu. Podczas gdy Pan K. zbiera talerze i kubki, ja idę pod prysznic i się ubieram. Wkładam błękitną obszerną koszulę i niebieskie dżinsy. Chodzę wyłącznie w tym, w czym jest mi wygodnie.
Długo patrzę na siebie w lustrze. Mam podkrążone oczy i jestem blada, wydaję się tak bezbarwna, że aż przezroczysta, mogę spojrzeć poprzez siebie na wylot, wprost na spękane kafelki i rząd wiszących za mną ręczników.
Ostatnio nie mam siły ani motywacji, żeby walczyć ze swoją wrodzoną nijakością. Zresztą w niektórych okresach życia bardzo mi się ona przydawała, na przykład w latach szkolnych, kiedy moim jedynym marzeniem – a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – było to, żeby nikt na mnie nie patrzył, żeby nie zwracano na mnie uwagi i żeby przestano gadać na mój temat.
Pomijając okres szkolny, zwykle starałam się dodać sobie wyrazistości i koloru. Nie znosiłam swojej wypłowiałej twarzy, bezbarwnych włosów, swojej przeciętności, braku cech szczególnych, bardzo nie lubiłam tego, że ludzkie spojrzenia się na mnie nie zatrzymywały, że ludzie mnie nie zapamiętywali i przy każdym spotkaniu musiałam się na nowo przedstawiać. Przez lata ukrywałam swoją przezroczystość pod farbami do włosów i kolorowymi ubraniami.
Teraz nie mam na to siły, zresztą nie ma to już żadnego sensu. Nakładam tylko lekki krem tonujący, który przyszedł z ostatnią dostawą. Od razu nabieram wyglądu wypoczętej trzydziestolatki, chociaż jestem zmęczoną czterdziestolatką. Tak odświeżona zasiadam do komputera.
Ośrodkiem naszego dziennego życia, naszym stanowiskiem pracy, naszą jadalnią i miejscem rozmów jest duży stół. Nakryliśmy go moim czarno-złotym marokańskim szalem, by nie kaleczyć się o jego lodowatą powierzchnię, i pilnujemy, by zbytnio go nie zagracać, co jednak nie bardzo się udaje. Kilka dni temu postawiłam na środku bukiet suszonych hortensji, który spoczywał w schowku w przedpokoju owinięty w folię. Jest okazały i rozłożysty, stanowi coś w rodzaju parawanu i pozwala mi się ukryć przed wzrokiem Pana K.
Staramy się utrzymywać porządek. Pan K. raz na jakiś czas myje okno (ja mam lęk wysokości) i wykonuje cięższe prace. Ja z kolei dbam o przytulność. Ustawiłam porządnie książki na regale (według kolorów, żeby było ładnie) i pilnuję, żeby pieczołowicie skomponowana paleta księgozbioru nie rozsypała się w pstrokaty chaos. Wygrzebałam spod łóżka obrazki, które od roku czekały na zawieszenie, poustawiałam pachnące świeczki i ozdoby. Pan K. wyciągnął ze schowka dywan, a ja odnalazłam dwa ręcznie robione pledy.
Każdego dnia wytrwale przywracamy rozłażącej się w szwach i coraz bardziej płynnej codzienności sztywną formę. Chwytamy się tego niczym tratwy. Tą tratwą jest wspomniany już bardzo szczegółowy tygodniowy grafik. I tak na przykład zawsze w czwartki, w dniu mojego kuchennego dyżuru, na drugie śniadanie są jajka (czasem świeże, a czasem w proszku), a na obiad ryż z warzywami. Na kolację tego dnia zawsze jemy pizzę, którą przygotowujemy wspólnie. Pan K. wyrabia ciasto, ja robię sos i kroję składniki. W czwartkowe wieczory zaś oglądamy stare filmy.
Mamy własną, niewielką kolekcję – trzydzieści trzy filmy. Nie jest to eleganckie, tematyczne wydanie, żaden zbiór specjalny, raczej zbieranina rozmaitych płyt, które wpadły nam w ręce w różnych momentach życia. Kilka z nich mieliśmy jeszcze z czasów studenckich, inne z gazet, do których kiedyś je dołączono, kilka dostaliśmy na święta od innych albo od siebie nawzajem. Niektóre wyszperałam na targu staroci tuż przed wysiedleniem.
Projekcja odbywa się w każdy czwartek, zatem do każdego filmu wracamy co trzydzieści trzy tygodnie. Niedawno zakończyliśmy czwarty cykl filmowy i właśnie rozpoczynamy piąty, a więc każdy tytuł obejrzymy po raz piąty, co daje nam pewne pojęcie, ile to wszystko już trwa.
Najwięcej o upływie czasu rozmyślam właśnie w czwartki, w trakcie seansu. I za każdym razem mam wrażenie, że dany film oglądałam zaledwie wczoraj.
– Coś jest nie tak z czasem – mruczę wtedy pod nosem.
Filmy ułożone są chronologicznie. Dwa najstarsze to „Student z Pragi”, nakręcony w 1913 roku, oraz „Gabinet doktora Caligari” z roku 1920.
Zeszłotygodniowa projekcja „Studenta z Pragi” wstrząsnęła mną dogłębnie, o wiele bardziej niż cztery poprzednie, jakby za każdym razem wyraźniej docierała do mnie groza, której doświadczał bohater. Sceny, podczas których ożywione przez czarownika lustrzane odbicie Balduina przygląda mu się w milczeniu, uderzyły mnie w sposób szczególnie silny. I pomyśleć, że sprzedał własne odbicie dla miłości, dla pięknej hrabianki Schwarzenberg. Wcześniej skupiałam się tylko na tym wątku i dziwiłam się przerażeniu bohatera, który na widok samego siebie wpada w panikę.
– Czego tu się bać? – mówiłam do Pana K. – Nie można bać się samego siebie, prawda?
Nic mi wtedy nie odpowiadał. Nie znosi, kiedy gadam na filmie.
Początkowo codziennie oglądaliśmy telewizję, żeby sprawdzić, co dzieje się ze światem, chociaż doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie można wierzyć temu, co się tam widzi. Czasami obraz był tak zniekształcony, że trudno było się domyślić, co tak naprawdę oglądamy, zdarzało się też, że program przerywała piracka stacja albo któraś ze stron konfliktu, nadając wiadomości sprzeczne z tym, co podawano oficjalnie. Od dawna zresztą nie wiadomo, kto stanowi rząd, kto ustala wszystkie te regulacje, kto zaś stanowi opozycję.
Wiadomości wylewały się z ekranów naszych telefonów i laptopów migotliwą, połyskującą zimnym błękitem nieskończoną wstęgą. Tonęliśmy w jej zwojach, potykaliśmy się o jej splątane kłęby. Chwila nieuwagi, a wstęga, niczym połyskliwy, pokryty cyfrową łuską wąż, owijała się wokół rąk i nóg, tak że nie sposób było się poruszyć. Zamieraliśmy, daremnie próbując oswobodzić zdrętwiałe kończyny, podczas gdy wąż sunął ku szyi. Unieruchomieni i podduszeni chłonęliśmy coraz bardziej niepokojące doniesienia z szeroko otwartymi oczami, pocąc się z przerażenia i dygocąc.
Węże rozpierzchały się po serwerach i łączach, zakładały gniazda w rozmaitych zakamarkach. Składały jaja w terrariach naszego strachu, a z jaj wykluwały się kolejne stwory – informacje o świecie będące potomstwem nie świata, lecz innych informacji. Potem pojawiały się kolejne pokolenia, informacje o informacjach komentujących inne informacje.
Rozpełzły się pod domach, kryjąc się w ciemnych zakamarkach mieszkań, pod meblami, wannami i łóżkami, wypełzały zaś nocami, pod osłoną ciemności. Migotały błękitnymi łuskami, kołysząc się w hipnotycznym tańcu nad uśpionymi ludźmi, błyskając czerwonymi oczami. W końcu, upewniwszy się, że jesteśmy bezbronni, wbijały się w nasze sny, wstrzykując jad. Śniliśmy o korowodach trumien z bliskimi, z naszych oczu płynęła krew, którą obcieraliśmy rąbkiem białej flagi. Ubrani w kombinezony i maski sanitariusze zasuwali zamek worka nad naszymi twarzami, a czarne ptaki krążyły nad miastami w poszukiwaniu resztek naszego świata. Kręciliśmy się w wilgotnych pościelach, wybudzaliśmy się z jękiem, żeby ponownie zapaść w pełną koszmarów drzemkę. Poranki zastawały nas bladych i zmęczonych. Wlekliśmy się do łazienki, obmywaliśmy zimną wodą napuchnięte twarze, ale nadal było nam słabo. Mieliśmy mdłości i trzęsły nam się ręce...