Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Schyłek tysiąclecia. Wróżbici wieszczą koniec świata… John Fox, przedstawiciel kancelarii prawniczej z Chicago, przybywa na Śląsk w poszukiwaniu spadkobiercy. Trop prowadzi go do Czarnego Miasta, które pogrążone jest w chaosie Roku Zaćmienia. Ziemią szarpią wywołane zapadaniem się chodników kopalnianych wstrząsy, a krajobraz zasnuwa się dymem. John zostaje wciągnięty w labirynt korytarzy, gmatwaninę snów, wizji i wspomnień, które mieszają się z rzeczywistością, a czas traci swą ciągłość. Podróż do Czarnego Miasta okazuje się podróżą w głąb siebie. Dokąd zaprowadzi bohatera?
„Rok Zaćmienia” to kontynuacja „Czarnego Miasta”, rewelacyjnego debiutu Marty Knopik, które zdobyło tytuł Książki Roku 2020 przyznawany przez portal literacki Granice.pl. Autorkę zaś krytycy z Culture.pl uznali za jedną ze wschodzących gwiazd polskiej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Marta Knopik, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © Patrick Guenette,
© Benjawan Sittidech/123rf.com
Zdjęcie Marty Knopik: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66730-68-7 (EPUB); 978-83-66730-69-4 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Czy słyszałeś, cudzoziemcze, o labiryncie,
którego plan wymyślił Salomon
i nakazał zbudować z kamieni ułożonych w koło?
Obserwując jego tysiąc okrążeń,
jego sferyczne drogi zakręcające tu i ówdzie,
ucz się o zamkniętym biegu życia
i jego nagłych zakrętach.
Poprzez kolejne obroty i koła delikatnie
zwija się w korytarze,
czasem widoczne, czasem ukryte.
Co dnia urzeka cię, igra z tobą,
i szydzi nawrotem nadziei,
jak sen zwodzący próżnymi zwidami.
Stary grecki manuskrypt
(fragm. w tłum. Anny Wende-Surmiak
i Marka Puszczewicza)
Taksówka jechała wolno dziurawą szosą, podskakując na wybojach i kołysząc się na boki. Matowa kotara dymu za oknem rozsuwała się raz za razem, odsłaniając grobowce mijanych miast. Pokryte liszajami kamienice stały w milczących szpalerach po obu stronach drogi, wykwitając pleśnią ozdób świątecznych lub nerwowo mrugając przykurzonymi girlandami lampek choinkowych.
Zgarbieni ludzie z twarzami wtulonymi w szale przemierzali pokryte sadzą chodniki, nadając mijanym miejscom pozory życia. Czasem trzeba było zwolnić albo się zatrzymać. A to człowiek w łachmanach, ciągnący wózek ze złomem, przeciął ulicę, a to mamrocząca coś do siebie i wymachująca rękami kobieta w chustce na głowie skręciła z chodnika wprost pod koła. W takich momentach John Fox niechętnie podnosił głowę znad wyciągniętych z teczki dokumentów i wyglądał na zewnątrz z narastającym niepokojem.
Miał nadzieję, że załatwi wszystko w ciągu jednego dnia, góra dwóch, i czym prędzej wróci do siebie, do Chicago. Sprawa była banalnie prosta: wystarczyło odnaleźć niejakiego Tadeusza Bednarskiego, jedynego spadkobiercę Helmuta Bednarskiego, właściciela sieci salonów samochodowych Bednarski’s Cars. Kilka podpisów, uścisk dłoni i powrót do domu. Do Bednarskiego wysyłano listy, ale widocznie poczta nie wywiązała się należycie z obowiązków, może pomyłka w adresie lub problem z miejscowym listonoszem, bo nie doczekano się żadnego odzewu. Zdecydowano zatem, że ktoś musi polecieć do Polski i załatwić sprawę osobiście. Chodziło, po pierwsze, o honor kancelarii słynącej z solidności, a po drugie, o pieniądze. No, może w odwrotnej kolejności – o pieniądze i o honor.
Było to jego pierwsze samodzielne zadanie, czuł więc pewne napięcie. Powinien się cieszyć, że wreszcie obdarzono go zaufaniem, bo dotąd był raczej pomagierem od czarnej roboty, co najczęściej sprowadzało się do tego, że nosił akta za starszymi braćmi albo przeglądał dziesiątki teczek, którymi zarzucano jego biurko. Za dobrze jednak zdawał sobie sprawę z tego, że dostał zlecenie tylko dlatego, że nikt inny go nie chciał. Obaj bracia wykręcili się dziesiątkami ważnych spraw na miejscu. Mieli poumawiane spotkania z klientami i napięty terminarz rozpraw, a do tego żony i dzieci, których nie chcieli opuszczać tuż przed świętami. A on co miał? Puste mieszkanie. Teczki z aktami może przerzucać ktokolwiek.
Ojciec wezwał go więc do siebie. Siedział, jak zawsze, za tym swoim potężnym mahoniowym biurkiem. John zajął miejsce na wskazanym mu krześle, które okazało się dziwnie niskie. Miał wrażenie, że ojciec widzi tylko czubek jego głowy. Za dobrze go znał, żeby się nie domyślić, że posadzenie go na tym krześle to nie przypadek. Miał się poczuć mały, nic nieznaczący. Niepotrzebnie zadał sobie trud z tym meblem – pomyślał. Przecież właśnie tak czuję się cały czas.
Ojciec wygłosił tyradę w stylu: „Nadszedł dzień powierzenia ci odpowiedzialności, masz wreszcie okazję wykazać się i udowodnić swoją gotowość”, a potem: „W imię zaufania, którym obdarzają nas klienci, godnie reprezentuj kancelarię Fox and Sons”, oraz: „Nie zawiedź pokładanych w tobie nadziei”. Te ostatnie słowa wypowiedział specjalnym tonem, w którym wyczuwało się groźbę i przyganę (serwowaną tak na wszelki wypadek).
John spakował się i dwa dni później był już w drodze. Ojciec miał rację – to był ważny moment. Pierwsza sprawa, nawet taka prosta jak ta, polegająca na dostarczeniu dokumentów, to zawsze rodzaj testu, sprawdzenia gotowości, zaradności, profesjonalizmu. No i w jego przypadku nie jest to piesza wycieczka dwie przecznice od kancelarii, ale podróż na inny kontynent.
Szczęściarz z tego Bednarskiego. Takie pieniądze! Pewnie nawet nie znał wuja Helmuta, może nie wiedział o jego istnieniu, więc prawdopodobnie nie będzie mu przykro z powodu jego śmierci. Już sobie wyobrażał, jak spadkobierca kiwa głową z niedowierzaniem, potem klaszcze w dłonie uradowany, ściska z wdzięcznością rękę Foxa, a potem, po podpisaniu dokumentów, siedzi skamieniały, uśmiechając się do swoich marzeń, które lada dzień się spełnią. Bo z takimi pieniędzmi można wszystko, a w każdym razie wiele.
Mój Boże, gdyby mieć tyle gotówki... Dostać ją, jak ten Bednarski, z drugiego końca świata. Tyle by można zrobić! Całkiem możliwe, że John rzuciłby pracę w kancelarii ojca. Ostatnio dotarło do niego, że coraz mniejszą ma ochotę na ciągłe udowadnianie, że jest tak samo dobry jak starsi bracia, że się nadaje. Wstaje, jedzie do biura, wykonuje te same czynności co zawsze i stwarza pozory, że się stara, ale tak naprawdę działa na zasadzie wprawionej w ruch nakręcanej zabawki. I coraz częściej towarzyszy mu uczucie, że coś w tej zabawce się psuje, że któraś część się uszkodziła, zatarła albo nadłamała. Coś zaczyna zgrzytać, a zabawka pracuje coraz wolniej, z małymi, na razie niezauważalnymi dla innych, przestojami. Ale on wie – coś się kończy. I gdyby otrzymał taki spadek, dałby sobie pewnie spokój z tą robotą szumnie zwaną rodzinną kancelarią.
Najchętniej wyprowadziłby się gdzieś daleko.
Mógłby wziąć ze sobą dziadka. Zamieszkaliby we dwóch. Może kupiłby ranczo albo dom nad jeziorem? Łowiliby ryby, siedząc w ciszy na pomoście, a wieczorami wpatrywaliby się w ogień w kominku, dziadek paliłby fajkę, opowiadał te swoje szalone historie, stukając palcem w rozłożony na kolanach album ze zdjęciami.
Dziadek Konrad udawał, że wszystko jest w porządku i że czuje się znakomicie w domu seniora, do którego się przeprowadził, ale tak naprawdę nie znosił tego miejsca, stałych pór posiłków, rozmów o chorobach i zapachu środków czystości. Nie skarżył się, ale John, którego dziadek jako jedyny zawsze nazywał Jankiem, a potem Janem, znał go jak siebie samego i wiedział, że nie jest mu tam dobrze. Starszy pan nie był stworzony do takich miejsc. Potrzebował wolności, przestrzeni, swojego warsztaciku, w którym mógłby rzeźbić w drewnie, wycieczek, przygód, wyzwań.
Pod wpływem myśli o dziadku rysy Jana złagodniały i nawet zaczął się uśmiechać.
Taksówkarz zerkał raz za razem w lusterko, przyglądając się swojemu osobliwemu pasażerowi, który jeszcze chwilę temu wyglądał jak kłębek nerwów, co chwilę się rozglądał i co kilka minut pytał, o której będą na miejscu, a teraz siedział już spokojny, zadowolony, wręcz rozanielony.
Nagle taksówką szarpnęło, a kierowca zaklął siarczyście. Fox błyskawicznie oprzytomniał. Wyjrzał przez okno. Przechodzień w ciemnym płaszczu, który omal nie wpadł im pod koła, odgrażał się w ich stronę, wymachując pięścią.
– Kolejny wariat – mruknął taksówkarz, mając nadzieję, że jego pasażer nie widział zajścia, ale serce biło mu jak szalone. Przecież o mały włos nie potrącił człowieka. Nic, do cholery, nie widać w tym dymie – usprawiedliwiał się w myślach.
Fox westchnął i wrócił do przeglądania akt. Postukał palcem w adres Bednarskiego zapisany w notesie i spojrzał na zegarek.
– Przepraszam, czy daleko jeszcze? – spytał.
Znowu był spięty. Kierowca ponownie rzucił mu w lusterku ukradkowe spojrzenie.
– Za piętnaście minut będziemy – odparł i zakasłał głucho.
Jeszcze mnie czymś zarazi, jakąś śląską nieuleczalną grypą – pomyślał Jan, patrząc na jego przekrwione oczy i ziemistą cerę. Włożył dokumenty do czarnej skórzanej teczki. Oparł się i przymknął powieki. Był bardzo zmęczony – od ponad doby w podróży. Trochę spał w samolocie, ale urywane niespokojne drzemki, płytkie i kruche, w niczym nie przypominały mocnego, kamiennego snu, w który normalnie zapadał. Były raczej jak piasek drażniący oczy, jak mozaika poskładana z niepasujących do siebie elementów.
No i ta zmiana czasu!
Musiał się chyba chwilę zdrzemnąć, bo aż drgnął na dźwięk głosu kierowcy.
– Jesteśmy na miejscu!
Fox zapiął płaszcz, wziął do ręki teczkę i złapał za klamkę.
– Proszę tu na mnie zaczekać – rzucił.
Taksówkarz mruknął coś pod nosem, po czym ponownie się rozkaszlał. Na koniec głośno wytarł nos, co Fox uznał za zgodę. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokół.
Rząd kamienic z czerwonej cegły, pomalowane na czerwono ramy okien, część szyb powybijana. Gdzieniegdzie smętne szare firanki, zza których sączyło się niemrawe światło.
Spojrzał na budynek, do którego miał wejść.
Fasada do wysokości pierwszego piętra zawilgocona i spleśniała, pokryta drobnymi kropelkami brudnej wody, które lśniły w mdłym świetle latarni. Długie smugi wilgoci pięły się ku górze, jakby wielkie ręce wyślizgiwały się z rozmiękłej ziemi i chciały pochwycić budynek, by pociągnąć go w dół. Wszystkie okna były ciemne i gdyby nie to, że z komina buchał żółty gęsty dym, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.
W oknie na pierwszym piętrze zapaliło się światło. To musi być mieszkanie Bednarskiego – pomyślał Jan. Energicznie ruszył ku bramie i wszedł po roztańczonych drewnianych schodach. Zapukał w wypaczone drzwi, które wydawały się nie pasować do futryny, jakby umieszczono je tu prowizorycznie, na chwilę.
Długo czekał na jakikolwiek ruch po drugiej stronie, aż w końcu usłyszał trzaśnięcie, jakieś głosy i drobne kroczki. W drzwiach ukazała się chuda, może sześcioletnia dziewczynka o wybałuszonych bladoniebieskich oczach, które przywodziły na myśl morskie stworzenia o śliskich galaretowatych ciałach. Za jej plecami pojawiły się trzy mniejsze szkraby, wszystkie brudne i zasmarkane. W nozdrza uderzał zapach stęchlizny.
Jeśli to dom Bednarskiego, to naprawdę ucieszy się ze spadku – uznał.
– Jest ktoś dorosły w domu? – zapytał, starając się uśmiechnąć.
– Mama jest, ale śpi – odpowiedziała dziewczynka, po czym odwróciła się i zawołała przeciągle: – Maaamoooo! Maaaamoooo!
Najwidoczniej głośne wołanie nie dało oczekiwanego rezultatu, ponieważ w mieszkaniu panowała cisza.
– Obudzę ją – powiedział malec stojący za starszą siostrą i pognał w głąb lokalu.
Dwa pozostałe maluchy podeszły nieco bliżej i przyglądały się Foxowi z ciekawością swoimi rybimi oczami, rozdziawiając pyszczki. Spostrzegł, że jedno z nich ma zupełnie mokre spodnie. Wygląda na to, że dzieciak się zsikał – pomyślał.
Po chwili do przedpokoju wtoczyła się rozczochrana kobieta ubrana wyłącznie w rozciągniętą i poplamioną koszulkę. Sine nogi pokryte miała strupami. Była chuda jak zagłodzony pies.
– O co chodzi? – zapytała, prześlizgując się po Foxie meduzami swoich oczu.
– Szukam pana Tadeusza Bednarskiego. Podobno mieszka w tej kamienicy. Zna go pani?
– Nie znam – powiedziała twardo obronnym i agresywnym tonem, zupełnie nieadekwatnym do sytuacji. Jeszcze raz przesunęła po przybyłym tępym wzrokiem i widocznie uznała go za nieszkodliwego, bo dodała spokojniej: – Nie mieszka tu nikt taki. Jak tu przyszliśmy, wszystkie mieszkania były puste. Wybraliśmy sobie to. – Wskazała ręką na obdrapany przedpokój, wieszak pełen stęchłych ubrań i stertę leżących pod nim butów.
– Jak to? – Fox nie zrozumiał.
– Normalnie. Cały budynek był pusty. Uznaliśmy, że nic się nie stanie, jak sobie jedno mieszkanie zajmiemy na jakiś czas – wyjaśniła obojętnie.
Wpatrywał się w nią, analizując sytuację.
– A czy zna pani kogoś, kto mieszka w tej okolicy nieco dłużej? Może ktoś będzie wiedział, gdzie szukać pana Bednarskiego – podjął z nadzieją.
Meduzooka spojrzała na niego i pokiwała głową.
– Niestety. Nie znam tu nikogo.
Zatoczyła się i wycofała do mieszkania. Dziewczynka bez słowa zatrzasnęła Foxowi drzwi przed nosem.
Wrócił do taksówki, wyciągnął z teczki dokumenty i zaczął je przeglądać.
– Gdzie jedziemy? – zapytał kierowca, odwracając się.
– Momencik, zaraz znajdę. – Jan przez chwilę gorączkowo przerzucał kartki. – O, jest! Wie pan, gdzie jest kopalnia Bożydar?
– Pewnie, że wiem – obruszył się taksówkarz. Ktoś podejrzewa, że mógłby nie wiedzieć, gdzie jest jaka kopalnia?
Samochód ruszył, a Fox opadł ciężko na siedzenie. Dobrze, że wcześniej wnikliwie przejrzał akta i teraz od razu błysnęło mu w głowie, że na którejś stronie była adnotacja o miejscu pracy Bednarskiego. Byle jak najszybciej to załatwić. Czuł się bardzo zmęczony.
– Zaraz będziemy – rzucił przez ramię kierowca, a Jan wyjrzał przez okno.
Budynki kopalni przywiodły mu na myśl martwe cielska wielorybów kołyszące się na dnie oceanu. Łuszczące się płaty skóry smętnie zwisały z metalowych stelaży żeber, a plankton sadzy wolno wirował w ziarnistym powietrzu.
– Poczekać? – upewnił się taksówkarz, zatrzymując się przed wejściem.
Fox potwierdził, a potem podreptał w kierunku bramy. Strażnik pokierował go do niskiego budynku znajdującego się po prawej stronie. Wszędzie było pusto i cicho. Jan wszedł do ciasnego, pomalowanego brązową farbą olejną korytarza i ruszył do jedynych otwartych drzwi.
Za biurkiem siedziała starsza korpulentna kobieta z włosami zafarbowanymi na dziwny buraczkowy kolor. Mieszała głośno kawę, a pokój wypełniony był papierosowym dymem.
– Tak? – zdziwiła się na widok eleganckiego mężczyzny ze skórzaną teczką.
– Dzień dobry. Szukam pana Tadeusza Bednarskiego. Podobno tutaj pracuje.
– Nie sądzę – odrzekła kobieta i zaciągnęła się papierosem, mrużąc oczy.
– Proszę? – Fox nie zrozumiał.
– Nie sądzę, żeby tu pracował – doprecyzowała, wydmuchując siny obłok dymu.
– Skąd pani wie? Zna pani wszystkich pracowników? – zdumiał się adwokat, próbując powstrzymać kaszel.
– Wiem stąd, drogi panie, że od zeszłego roku nikt tu nie pracuje – odparła spokojnie. – Nikt z wyjątkiem mnie i kilku strażników.
– Kopalnia nie działa?! – Fox nie mógł w to uwierzyć.
Że też taksówkarz nie powiedział ani słowa na ten temat – pomyślał. Taki kawał drogi na marne.
– Uroczyście zamknięta – powiedziała kobieta, po czym upiła łyk kawy i ponownie zaciągnęła się papierosem. – Byli wojewoda, orkiestra, dzieci ze szkoły. A od tamtego dnia pusto. Siedzę tu sama. – Zerknęła na jego zmartwioną minę. – Po co go pan szuka?
– Spadek dostał – odparł smętnym głosem. – Z Ameryki.
– Coś takiego?! – Klasnęła w dłonie uradowana. – Jak w filmie!
– Tak, jak w filmie, tylko najpierw muszę go znaleźć. – Pokiwał głową.
– Znajdzie się! Musi się znaleźć! Spadek z Ameryki! – ekscytowała się Buraczkowa. – Zaraz sprawdzimy w archiwum. Może będę mogła panu pomóc.
Spojrzał na nią z nadzieją.
Pociągnęła jeszcze raz papierosa i zgasiła go w popielniczce, po czym wstała i podeszła do drzwi prowadzących do pokoju obok. Gdy je otworzyła, ich oczom ukazało się pogrążone w półmroku pomieszczenie zapchane chaotycznie poustawianymi meblami.
– Bednarski, tak? – zapytała, a gdy Fox potwierdził, zapaliła światło i zniknęła w labiryncie regałów i szafek na dokumenty. – Jak ma na imię? – zawołała po chwili z głębi pokoju.
– Tadeusz.
Najpierw było słychać jakieś chrobotanie, jakby kobieta skrobała w mijane szafki. Odgłos się oddalał, a potem na kwadrans zapadła cisza. Fox nasłuchiwał coraz bardziej zaniepokojony. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie powinien wejść do środka i sprawdzić, czy kobiecie nic się nie stało, ale właśnie w momencie, gdy miał to zrobić, w pomieszczeniu obok coś upadło i rozległy się kroki, aż wreszcie Buraczkowa ukazała się, triumfalnie machając teczką.
– Mam! – Usiadła ciężko i zaczęła przerzucać pożółkłe kartki, marszcząc brwi i sapiąc. W końcu się rozpromieniła. – Bingo! – wykrzyknęła. – Dostał mieszkanie z kopalni parę lat temu. I to tu, niedaleko – dodała, wskazując na okno, za którym majaczyły w dymie surowe bryły bloków pobliskiego osiedla. – Zapiszę panu adres.
– Ratuje mnie pani! – ucieszył się Fox, biorąc z jej rąk kartkę.
– Będzie o tym w gazetach? – zapytała na pożegnanie.
– Może będzie – odparł z uśmiechem adwokat, w którego wstąpiły nowe siły.
Przed kopalnią czekał taksówkarz i chociaż osiedle znajdowało się tuż obok, Jan wsiadł do samochodu, żeby jak najkrócej narażać się na działanie wiszącej w powietrzu sadzy. Chwilę kluczyli pomiędzy szarymi blokami.
– To tutaj – rzucił kierowca, a gdy pasażer chwycił za klamkę, zapytał: – Zaczekać?
– Zaczekać – odparł Jan. – To ostatni adres – powiedział pocieszająco, widząc przekrwione spojrzenie mężczyzny we wstecznym lusterku. – Potem pojedziemy do hotelu.
W odpowiedzi taksówkarz rozkaszlał się tak intensywnie, że z jego oczu pociekły łzy.
Fox spojrzał na budynek, do którego miał wejść. Szary wieżowiec, nie wiadomo jak wysoki, bo widać go tylko do piątego piętra. Reszta tonęła w czarnej chmurze. Dziurawy chodnik. Błoto. Pusto. Sądząc po numerze mieszkania, Bednarski mieszka na siódmym lub ósmym piętrze.
Wsiadł do windy i nacisnął ósemkę. Guzik był nadpalony. Winda, złowieszczo trzeszcząc, ruszyła do góry. Wysiadł i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Mieszkanie Bednarskiego znajdowało się na wprost windy. Była nawet tabliczka z nazwiskiem.
Energicznie zapukał, raz, a potem ponownie.
Nic, cisza.
Nacisnął więc dzwonek, który zaterkotał histerycznie, sprawiając, że Fox się skrzywił, jakby nagle rozbolały go zęby. Wewnątrz mieszkania żadnego poruszenia, nadal cisza. Postanowił zapukać jeszcze raz. To jego ostatnia szansa na załatwienie wszystkiego dzisiaj. Gdyby to się udało, przespałby się w hotelu i z samego rana ruszyłby na lotnisko. Marzył o tym.
Nagle poczuł, że ktoś mu się przygląda. Rozejrzał się. Wydało mu się, że drzwi na końcu korytarza są lekko uchylone.
– Dzień dobry – zawołał, ruszając w tamtą stronę.
Drzwi się zamknęły.
A może Bednarski jest u sąsiadów i sprawdzał, kto się do niego dobija? Może z jakiegoś powodu się ukrywa, ma jakieś długi czy coś w tym rodzaju? To możliwie, przecież stracił robotę. Fox postanowił to sprawdzić.
Ledwie ruszył w tamtą stronę, drzwi ponownie się uchyliły, a na progu stanęła nieduża kobieta w kwiecistym fartuchu ze sztucznego połyskliwego materiału i z plastikowymi różowymi wałkami na głowie. Na nogach miała zrobione na drutach wełniane papcie.
– Pan do Bednarskiego? – zapytała konspiracyjnym szeptem, uważnie mu się przyglądając.
W jej oczach było coś chłodnego, stalowego, coś, co przywodziło na myśl wbijające się w ciało cienkie szpitalne igły.
– Tak – odpowiedział Fox. – Nie wie pani, gdzie może być?
– A czego pan od niego chce? – zainteresowała się.
– Proszę się nie obawiać. Mam dla niego dobre wiadomości.
Kobieta nie była usatysfakcjonowana. Najwidoczniej oczekiwała nieco więcej informacji, ale prawnik z jakiegoś powodu czuł, że właśnie jej nie powinien zbyt wiele mówić. Oboje milczeli przez chwilę.
– Nie ma go od kilku tygodni. – Zniżyła głos do szeptu. – Ostatnio widziałam go w połowie listopada.
Jan wpatrywał się w kobietę wyczekująco.
– A wie pani, gdzie on jest? – zapytał w końcu. – To pilne. – Chwilę spoglądał w igły jej oczu, aż wreszcie się poddał. Trzeba jej powiedzieć, informacja za informację. – Spadek dostał – wyszeptał.
Kobiecina wzięła głęboki wdech, najwyraźniej zadowolona.
– Może wiem... – powiedziała powoli. – Ale jakby co, proszę mu nie mówić, że wie pan ode mnie. Będzie na mnie, że szpieguję ludzi albo że plotki roznoszę, rozumie pan.
– Nic nie powiem – zapewnił.
Kobieta nachyliła się i pokiwała palcem, żeby zbliżył się do niej, zrobił więc, co kazała. Z bliska pachniała wybielaczem i octem.
– Wyjechał do Czarnego Miasta – wyszeptała mu do ucha, po czym wyprostowała się i spojrzała na niego z triumfem.
Zamrugał oczami, nic z tego nie rozumiejąc.
– Do Czarnego Miasta?
– Ciii... – Jego rozmówczyni rozejrzała się w panice. – Nic więcej nie wiem – powiedziała stanowczo i nim zdążył zareagować, zapytać o dokładniejszy adres i dowiedzieć się, dlaczego to taka tajemnica, kobieta wycofała się bezszelestnie w tych swoich wełnianych kapciuszkach i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Wpatrywał się w nie jeszcze chwilę, po czym wolno ruszył w stronę windy.
Czarne Miasto. Trochę mało precyzyjna informacja, ale lepsze to niż nic. Na razie nie miał pomysłu, jak miałby odszukać Bednarskiego, znając tylko nazwę miejscowości, ale może coś wymyśli, zapyta w jakiejś instytucji na miejscu, na policji, w urzędzie... Zobaczy się.
Westchnął. Wygląda na to, że jutro zamiast na lotnisko pojedzie do Czarnego Miasta. W drodze do hotelu próbował się czegoś dowiedzieć o tym miejscu od taksówkarza, ale ten nie był skory do rozmowy. Kaszlał i pociągał nosem. Wydawał się rozpalony i Fox pomyślał, że pewnie ma gorączkę. W końcu podarował sobie rozmowę i pod hotel podjechali w kompletnej ciszy.
– Bardzo panu dziękuję – rzekł, wręczając taksówkarzowi banknot.
Ten, zobaczywszy kwotę i walutę, gwałtownie zamachał rękami.
– Nie mam wydać! Nawet w złotówkach nie mam tyle!
– Proszę nie wydawać. Zająłem panu cały dzień. W dodatku pan, zdaje się, zaziębiony. Doceniam poświęcenie.
Taksówkarz wyskoczył z auta i otworzył przed nim drzwi.
– Jutro też będzie mnie pan potrzebował? Pytał pan o Czarne Miasto...
Fox potwierdził, a kierowca się rozpromienił. Chciał coś powiedzieć, ale przydusił go kolejny atak kaszlu.
– Gdybym jutro nie dał rady, przyślę szwagra – wysapał w końcu. – Na którą ma być auto?
– Umówmy się tutaj na dziewiątą rano – odparł prawnik.
Odebrał od kierowcy wyciągniętą z bagażnika walizkę, uścisnął mu rękę i wszedł do hotelu, ciesząc się, że nie musi rano troszczyć się o transport.
Może to dobry znak – pomyślał.
Pokój hotelowy był znośny, chociaż nieco ponury, nawet po zapaleniu wszystkich świateł. Fox podszedł do okna i spojrzał na szary krajobraz.
Zaskakująco ciemno, mimo że to centrum miasta. Z nieba wolno opadały popielate płatki śniegu. Sine latarnie niezdarnie oświetlały fragmenty chodnika. Pomiędzy plamami światła panowała nieprzenikniona ciemność. Przechodnie pojawiali się na chwilę w kręgu światła niczym aktorzy na scenie, po czym ponownie znikali za czarną kurtyną.
Westchnął i zaciągnął zasłony. Zdjął płaszcz i starannie odwiesił go na wieszak. To samo zrobił z kaszmirowym granatowym szalem. Poszedł do łazienki i wziął długi, gorący prysznic. Przyniosło mu to pewną ulgę, nieco rozluźniło spięte mięśnie.
Postanowił zadzwonić do dziadka Konrada. Przez chwilę się zastanawiał, która tam, w domu, jest godzina. Zmęczony umysł pracował w zwolnionym tempie, ale w końcu Jan ustalił, że w Chicago jest teraz przedpołudnie. Dziadek będzie zatem u siebie w pokoju, a jeśli nie, to któraś z pielęgniarek na pewno go znajdzie.
– Halo? – rozległo się po chwili w słuchawce.
– Dziadku! – ucieszył się mężczyzna. – Jak dobrze cię słyszeć!
– Janek! Dojechałeś na miejsce? Jesteś na Śląsku?
– Tak, dojechałem. Jestem teraz w hotelu. Nie znalazłem dzisiaj tego Bednarskiego. Może mi to zająć dłużej, niż planowałem – westchnął. – Podobno on mieszka w Czarnym Mieście – dodał po chwili.
– W Czarnym Mieście? To po niemieckiej stronie?
– Dziadku, przecież nie ma niemieckiej strony, to wszystko teraz jest polskie. Sam mi tłumaczyłeś.
Dziadek ostatnio miewał problemy z pamięcią, i to był kolejny dowód na to, że ośrodek, choć luksusowy i drogi, zupełnie mu nie służy.
– A tak, prawda... No i jak ci się tam podoba, co?
– Jest inaczej niż za twoich czasów. Ponuro i ciemno, jakoś tak smutno, wszędzie dym, ruiny kopalń...
– Jak nie ma być ponuro i ciemno? To przecież Śląsk. Zima na Śląsku zawsze była czarna. Za moich czasów też. Ledwie spadł śnieg, a już pokrywała go warstwa sadzy. Nie opowiadałem ci o tym?
– Opowiadałeś, ale jakoś inaczej sobie to wszystko wyobrażałem – mruknął Fox. – A jak ty się czujesz, dziadku?
– Wspaniale! – wykrzyknął starszy pan z entuzjazmem. – Pamiętasz tę nową pielęgniarkę, tę blondynę?
Jan potwierdził, a dziadek, zniżając głos, oznajmił:
– Leci na mnie! Zagląda tu co kwadrans pod byle pretekstem.
– Zagląda, bo złapali cię na paleniu. A tobie nie wolno palić! Lekarz ci kategorycznie zabronił.
– A co to ma do rzeczy? – zdziwił się dziadek Konrad. – Leci na mnie, i już. Chociaż to jeszcze dziecko! – dodał zmartwionym głosem.
– Dziadku, jakie dziecko? Ona jest po sześćdziesiątce!
– No właśnie! O prawie dwie dekady młodsza niż ja. Dziecko zupełne!
Roześmiali się obaj, a potem staruszek przez chwilę rozwodził się nad wdziękami pielęgniarki i nad jej poczuciem humoru. Nazywał ją Śmieszką, ponieważ co chwila wybuchała niezwykle zaraźliwym śmiechem.
– Może zaproszę ją do świetlicy na wieczorne wiadomości? Jak myślisz?
– Chyba lepiej na bingo – zasugerował Jan. – Zawsze wtedy podają dodatkowe przekąski, jakieś krakersy, ciastka. Kobiety lubią takie rzeczy.
– Ciastka, powiadasz? A może poproszę twoją matkę o jakiś okolicznościowy torcik? Nic tak nie wpływa na ludzi jak jej torty.
– Masz za wysoki cukier. Poza tym z tymi tortami trzeba uważać, mogą być niebezpieczne dla zdrowia.
– Ech, moje życie traci sens – westchnął dziadek, ale wnet się ożywił. – A może spacer wokoło skwerku? Mam imponujące rękawiczki z jednym palcem, prawdziwe dzieło sztuki. Ciotka Lukrecja wydziergała.
Fox parsknął. Ciotka Lukrecja miała dwie lewe ręce. Z dwóch córek dziadka to raczej mama Jana, Lidia, zwana przez dziadka Landrynką, była tą utalentowaną. Grała na pianinie, malowała na szkle, no i piekła te swoje wspaniałe, wielopiętrowe torty z pokaźną liczbą osobliwych, własnoręcznie wykonanych ozdób. Były to prawdziwe dzieła sztuki.
Torty zwykle wywoływały pewną konsternację na przyjęciach, które organizowano w domu, zdarzały się nawet awantury i skandale.
Największa heca rozegrała się kilka lat temu na przyjęciu wydanym dla współpracowników ojca i ich rodzin z okazji okrągłej rocznicy istnienia kancelarii.
Matka weszła do salonu, pchając przed sobą wózek z tortem.
– Niespodzianka! – zaćwierkała i obdarzyła zebranych promiennym uśmiechem.
Otoczono ją zwartym kołem.
– Toż to nasza kancelaria! – wykrzyknął ojciec, stając obok żony. – Droga Lidio, wspaniałe dzieło!
I rzeczywiście, tort był niezwykły. Matka nadała mu formę piętrowego budynku, w którym mieściła się firma. Można było zajrzeć do wnętrza, do pokoi, gabinetów i archiwów. Widać było stojące w pomieszczeniach postaci, choć trudno było dojrzeć szczegóły.
– Pozwól, że ja pokroję – powiedziała matka, biorąc do ręki nóż. – Mam pewien zamysł artystyczny. – Mrugnęła wesoło i zabrała się do dzielenia tortu na porcje.
Każdy gość otrzymał starannie i w skupieniu wykrojony kawałek. Po bliższych oględzinach okazało się, że są to miniaturowe pokoiki! Rozległy się okrzyki zachwytu i zdumienia, zwłaszcza wtedy, gdy odkryto, że po ściągnięciu dachu wykonanego z piernika i bezy można było zajrzeć do środka. Na końcu matka podała talerzyk ojcu i jego stojącej nieopodal sekretarce.
– Smacznego. – Uśmiechnęła się, nakładając sobie ostatni kawałek.
Goście, którzy najpierw robili dużo hałasu, nagle ucichli i zaczęli coś szeptać między sobą. Tu i ówdzie rozległy się stłumione chichoty. Ojciec niczego nie zauważył. Wzorem innych ściągnął wierzchnią warstwę tortu i ugryzł ją z błogością.
– Pyszności! – wykrzyknął zachwycony. – Niesamowicie to wymyśliłaś! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem!
I wtedy dopiero spojrzał do wnętrza tortowego pokoiku, a chcąc dostrzec detale, podniósł talerz do oczu. Niemal natychmiast poczerwieniał.
– A to co? – wydusił.
Ujrzał bowiem cukrowo-marcepanową figurkę przedstawiającą jego samego siedzącego za biurkiem bez spodni, a spod biurka wystawała głowa jego sekretarki.
Spojrzał na żonę zszokowany. Ta jednak z niewinną miną spokojnie jadła tort.
– Niespodzianka – szepnęła do niego i spojrzała tak, że zimne ciarki przeszły mu po plecach.
Cofnął się przerażony i rozejrzał po pokoju. W tym momencie jego sekretarka krzyknęła, wypuściła z rąk talerz z tortem i wybiegła. Po chwili dało się słyszeć, jak zatrzaskuje drzwi domu i odjeżdża z piskiem opon.
Goście stali w milczeniu, niektórzy wymieniali się porozumiewawczymi spojrzeniami.
– Czy wszystkie kawałki są... takie? – zapytał z przestrachem ojciec.
– Za kogo ty mnie masz? – oburzyła się Lidia, a jej mąż odetchnął. Jak się okazało: przedwcześnie. – Byłoby nudno, gdyby każdy miał to samo – powiedziała złowieszczo po chwili milczenia. – Przygotowałam rozmaite scenki. – I mrugnęła do męża porozumiewawczo, a ten poczuł, że robi mu się słabo. – No, nie rób takiej miny – zaszczebiotała. – Wszyscy przecież wiedzą o twoim romansiku.
Ojciec bez słowa wyszedł z pokoju.
Matka nawet na niego nie spojrzała.
– Komu kawki? – zapytała, wyraźnie zadowolona z efektu, jaki wywołało jej dzieło.
Zazwyczaj oczywiście jej torty nie były tak skandalicznie erotyczne. Od czasu owej słodkiej zemsty realizowała bezpieczniejsze tematy. Ostatni wypiek na przykład, podany w zeszłym tygodniu z okazji przedświątecznego spotkania w sąsiedzkim gronie, był po prostu wariacją na temat zimy, zupełnie niewinną. Składał się z trzech kondygnacji oplecionych spiralnym torem bobslejowym. Matka ulepiła sportowców z masy cukrowej: kilka drużyn w rozmaitych kombinezonach. Byli też publiczność, sprzedawca hot dogów, ekipa telewizyjna, całująca się pod drzewem para i wiele innych detali. Goście jak zawsze jednocześnie w osłupieniu i z zachwytem wpatrywali się w dzieło matki.
Od czasu skandalu z tortem ojciec każdorazowo oblewał się purpurą i tracił rezon na widok żony wtaczającej się do pokoju ze swoim nowym słodkim arcydziełem. Tak też było i tym razem, ale szybko się opanował.
– Moja droga Lidio, jaki zaskakujący wypiek! – powiedział, rozciągając usta w sztucznym uśmiechu.
– Dziękuję, pomyślałam, że zrobię niespodziankę naszym małym gościom. – Powiodła wzrokiem po tłoczących się wokół tortu dzieciach. – Kroimy?
Wybuchła wrzawa. Każdy zamawiał sobie jakąś konkretną porcję z upatrzoną postacią. Na kawałku, który po jakimś czasie dotarł do Jana na białym eleganckim talerzyku, znajdował się bobsleista z rozbitą głową. Miał twarz zalaną krwią, a dwaj pielęgniarze biegli ku niemu z apteczką. Jan zjadł im pacjenta, nim zdołali do niego dotrzeć. Siedzący obok niego dziadek otrzymał tort ozdobiony żywopłotem, pod którym stał sikający pies.
– Moja córka to mistrzyni. – Starszy pan z zadowoleniem pożarł psa.
Siostra matki, Lukrecja, widocznie z wiekiem zaczęła zazdrościć Landrynce talentu i lokalnej sławy, bo od jakiegoś czasu obdarowywała wszystkich szalikami, rękawiczkami i czapkami, które rzekomo własnoręcznie wydziergała. Z tym że identyczne czapki, szaliki i rękawiczki można było kupić na co drugim stoisku na jarmarku świątecznym. Za plecami ciotki szeptano więc, że jedyny wkład Lukrecji to odprucie metek od kupionych wyrobów.
Jan powrócił myślami do teraźniejszości i począł ponownie przekonywać dziadka:
– Wiesz, te rękawiczki to może być za mało, żeby ją zdobyć. Mówię ci, weź ją na bingo – upierał się.
– Jeśli nie randka w świetlicy ani rękawiczki, to co? Jaki ja mam tu wybór? – zapytał dziadek z aktorską rozpaczą. – Zawsze mogę odwalić mój popisowy numer – dodał pocieszająco. – Tu nawet jest taki dziedziniec, na którym mógłbym zrobić show.
– Ani się waż!
– Żartuję, wnusiu! – zaśmiał się Konrad. – Na to akurat, w przeciwieństwie do fajki, której mi tutaj zabraniają, jestem za stary.
Janek mruknął coś, nieprzekonany. Wiedział, że kiedy dziadek się uprze, żadna siła go nie odwiedzie od realizacji planu. A przecież jego popisowy numer mógłby zakończyć się katastrofą.
Cała rodzina znała opowieść o tym numerze, a chociaż Jan powątpiewał w jej prawdziwość, uwielbiał jej słuchać. Dziadek zresztą opowiadał wiele historyjek, które były zupełnie nieprawdopodobne. Umiejscawiał je na statku, którym płynęli wraz z babcią do Ameryki, albo w Chicago, w latach wojny i tuż po niej. Były to opowieści pełne niebezpieczeństw, połykaczy ognia, gangsterów, lwów, niesamowitych zbiegów okoliczności i cudów. A gdy zarzucano mu, że zmyśla – co kilka razy nieroztropnie uczynił jego zięć, ojciec Jana, do którego dziadek całe życie zwracał się „stary lisie” – śmiał się i odpowiadał, że nie chodzi o to, czy jego przekaz zgadza się z faktami. Chodzi o to, co dana historyjka robi ze słuchaczami, co im daje, jakich dostarcza im emocji. Stary lis nie wydawał się jednak przekonany tym argumentem.
Zawsze gdy dziadek opowiadał im o swoim popisowym numerze – czasem ubarwiając co nieco, czasem dodając jakiś szczegół – babcia kiwała z dezaprobatą głową i mruczała pod nosem:
– Wariat! Prawdziwy wariat! I po co im to opowiadasz? Jeszcze pomyślą, że to dobry pomysł, i zaczną cię naśladować. Będziesz miał własne wnuki na sumieniu – pouczała, a dziadek mrugał do nich wtedy porozumiewawczo.
– Może i jestem wariat, ale dzięki temu zdobyłem najwspanialszą dziewczynę na świecie, czyż nie? – Uśmiechał się szeroko i całował babcię z czułością.
Jan lubił na nich patrzeć. Byli taką piękną parą, do końca, do śmierci babci, zakochani w sobie na zabój. Zupełnie inni niż jego rodzice – mrukliwy ojciec i sfrustrowana matka.
– Dziadku, przysięgnij, że nie będziesz robił żadnych głupstw – powiedział poważnie Fox. – Nie chcę słyszeć o twoim popisowym numerze, zrozumiano? – W jego głosie brzmiała troska.
– Mówisz jak twoja babcia – zaśmiał się dziadek, a potem dodał ugodowo: – Obiecuję, nie będę robić głupstw, choć nie wiem, jak mam w takim razie poderwać tę blondynę – westchnął.
Kiedy skończyli rozmowę, Jan jeszcze długo uśmiechał się do siebie. Nic mu nie poprawiało nastroju tak jak rozmowa z dziadkiem. Nakrył się kołdrą, przez chwilę rozmyślając o minionym dniu, o nieudanych poszukiwaniach Bednarskiego. Był jednak bardzo zmęczony, więc po chwili już spał, cicho pochrapując.
Śniły mu się wielkie zwierzęta o kanciastych, matowych ciałach przypominające ożywione truposze kopalnianych zabudowań. Czuł drżenie ziemi i dziwne, nieludzkie, głuche pomruki wydawane przez postindustrialne zombie maszerujące nocą przez uśpiony Śląsk.
Gdy Konrad Krantz miał naście lat, wpadł na pewien szalony pomysł, który miał mu zapewnić zdobycie serca ubóstwianej dziewczyny.
Jeśli wierzyć wyblakłej czarno-białej fotografii w albumie rodzinnym, był wówczas szczupłym młodzieńcem o pociągłej twarzy i bujnej czuprynie. Nosił druciane okulary, a wszystkie ubrania były na niego za duże z racji jego wątłej sylwetki. Słowem, nie wyglądał na silnego mężczyznę, co go niezmiernie martwiło.
Kochał się bez pamięci w pięknej Katarzynie, swojej rówieśnicy. Była postawną blondynką o pełnych kształtach, a on chudym wyrostkiem w za szerokich portkach i czuł, że nie ma szans na zdobycie jej serca. Cierpiał męki z powodu nieszczęśliwej miłości.
Jego powiernicą była Anna – sąsiadka i przyjaciółka, którą znał „od bajtla”. Wychowali się na jednym placu i mieszkali drzwi w drzwi. Od dziecka lubili ze sobą przebywać i rozmawiać. Kiedyś, gdy byli młodsi, wołano za nimi nieco złośliwie: „Zakochana para – Jacek i Barbara”, czym zresztą zupełnie się nie przejmowali.
Opowiadał jej teraz o swojej miłości do Katarzyny, o lękach i rozterkach, o tym, jak bardzo chciałby ją zdobyć. Anna słuchała cierpliwie tych niekończących się zwierzeń, nie dając zupełnie odczuć, jakie to męczące. Słowem – była prawdziwą przyjaciółką.
Niemal każdego dnia widywano ich razem siedzących na ławce i pogrążonych w rozmowie.
– Mają się ku sobie – szeptały sąsiadki, uśmiechając się z aprobatą.
Anna wydawała się nieco zmartwiona miłosnym amokiem Konrada, który nie chciał rozmawiać o niczym innym jak tylko o pięknej Katarzynie. Jako że Anna znała ją trochę, toteż Konrad nieustannie o nią wypytywał: o jej zwyczaje, o to, co lubi, jak spędza czas.
– Poznam was ze sobą – proponowała Anna. – Ale czy ją polubisz? Chyba za wcześnie, żeby popadać w takie szaleństwo!
Patrząc na jej minę, można by pomyśleć, że nie przepada za wybranką swojego przyjaciela. I rzeczywiście, nie miała najlepszego zdania o Katarzynie. Według niej ta dziewczyna była wyniosła i zarozumiała, mówiła wyłącznie o sobie i o swoich licznych adoratorach, z których lubiła się naigrywać. Anna zachowała jednak tę opinię dla siebie. Konrad mógłby pomyśleć, że jest zazdrosna. Gdyby jednak poznał Katarzynę, sam by się przekonał! Była pewna, że natychmiast by się odkochał. A jednak z jakiegoś powodu zwlekała z zapoznaniem ich ze sobą, wyszukując rozmaite wykręty i przeszkody.
Tymczasem on snuł fantastyczne wizje o swojej miłości. W końcu postanowił wymyślić coś, co sprawi, że ludzie będą o nim mówić z podziwem i co zaimponuje Katarzynie. Wtedy mógłby ją zaprosić na festyn albo na spacer. Dniami i nocami kombinował, co by to mogło być.
Pewnego razu, gdy przechodził przez plac, zobaczył dzieciaki urządzające konkurs, kto dalej przejdzie po barierce oddzielającej trawnik od ulicy.
To jest to! Chodzenie po równoważni! Jako dziecko był w tym świetny! Oczywiście nikomu nie zaimponuje, balansując z dzieciakami na barierce wokół trawnika, wiadomo! To musi być coś bardziej widowiskowego!
I wtedy oczami wyobraźni zobaczył to wyraźnie: idzie po linie rozwieszonej pomiędzy budynkami, wszyscy stoją zadziwieni, a piękna Katarzyna czeka na niego po drugiej stronie. Konrad pewnie i lekko przechodzi na drugą stronę i padają sobie w ramiona. Czuje na szczupłej piersi dotyk pełnych kształtów dziewczyny...
Pognał czym prędzej do domu. Lina! Potrzebna mu lina!
Przetrząsnął schowki i pawlacze, robiąc wszędzie niemiłosierny bałagan, ale niczego nie znalazł, poleciał więc do komórki na węgiel. Buszował tam dłuższą chwilę, aż w końcu z triumfalnym okrzykiem wyciągnął zwój grubego sznura. Przyjrzał mu się i uznał, że będzie odpowiedni.
Chwilę później Anna, która właśnie podlewała rosnące na parapecie pelargonie, ujrzała go przecinającego ulicę szybkim krokiem.
Matko Boska! – pomyślała, widząc sznur w jego ręku. Oszalał z tej miłości! Wieszać się chce!
Wybiegła z domu i ruszyła za nim. Wprawdzie znikł jej z oczu, ale domyślała się, gdzie mógł pójść – do zagajnika tuż za familokami. Nie myliła się.
Niebawem go ujrzała. Drapał się po głowie i oglądał uważnie drzewa.
– Czyś ty zwariował?! – wrzasnęła z daleka.
Konrad drgnął przestraszony i spojrzał na przyjaciółkę nic nierozumiejącym wzrokiem.
– O co ci chodzi?
– Jak to o co?! – krzyknęła, podbiegając do niego. – Po co ci to? – spytała, wskazując na linę leżącą u jego stóp.
– To nie to, co myślisz – zaśmiał się Konrad. – Zamierzam zostać cyrkowcem – dodał.
– Proszę? – Anna zamrugała wyraźnie zbita z tropu. – Chcesz się przyłączyć do cyrku?
– Nie do końca. Postanowiłem przejść po linie i zyskać sławę – powiedział spokojnie. – A potem zaproszę Katarzynę na festyn.
Anna, która odetchnęła, gdy się okazało, że Konrad nie zamierza się wieszać, teraz ponownie wyglądała na zaniepokojoną.
– A gdzie tę linę rozwiesisz? – zapytała podejrzliwie.
– Na podwórku Katarzyny. Najlepiej pod samym dachem.
– Oszalałeś!
– Wcale nie, to da się zrobić. Muszę tylko poćwiczyć. Pomóż mi – poprosił spokojnie, zawiązując jeden koniec sznura wokół drzewa.
– Nie ma mowy! W niczym ci nie pomogę! Wiesz co?! To głupota! Skręcisz sobie kark i tyle będzie z festynu i miłości do Katarzyny!
– Nie kracz.
– Obiecaj mi jedno – powiedziała Anna poważnie. – Nim wejdziesz na linę, pójdź do Katarzyny i porozmawiaj z nią chwilę. Powiedz jej o twoich planach i o festynie.
– No dobra – zgodził się Konrad niechętnie.
Wolałby pójść do niej okryty sławą, ale właściwie może pójść tuż przed wejściem na linę. Już będzie nieco opromieniony odwagą całego przedsięwzięcia.
Anna, wbrew temu, co mówiła, pomogła mu naciągnąć linę pomiędzy dwoma drzewami, pół metra nad ziemią, i poszła do domu. A on zaczął ćwiczyć. Kiedy się odwróciła, właśnie upadał z głośnym jękiem. Miała nadzieję, że zdrowo się poobija podczas ćwiczeń i zrozumie, jak głupi i niebezpieczny jest jego pomysł.
I rzeczywiście. Kiedy Konrad wracał wieczorem do domu – pochylony, ze zwieszoną głową, w dodatku lekko utykając – nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie chodzić po zawieszonej w chmurach linie. Upadł tego dnia ze sto razy, obtłukł sobie łokcie i kolana, bolała go kostka. Miał dosyć!
Co sobie właściwie wyobrażał?! Im dłużej trenował, tym gorzej mu szło. Ani razu nie udało mu się przejść od drzewa do drzewa! To beznadziejne!
Nie miał nawet siły przebrać się przed snem. Padł na łóżko i zapadł głęboko w objęcia Morfeusza. Jednak kiedy obudził się rano, czuł się – co przyjął z niemałym zdziwieniem – zupełnie dobrze.
Może wczoraj byłem po prostu przemęczony? – pomyślał. Spróbuję jeszcze raz!
Postanowił, że zaraz po śniadaniu wybierze się do lasku i podejmie jedną jedyną próbę. Jeśli spadnie – zrezygnuje. Ale jeśli uda mu się przejść od drzewa do drzewa – koniec z ćwiczeniami! Wtedy pójdzie prosto do Katarzyny.
Jak pomyślał, tak zrobił.
Dzień był słoneczny i bezwietrzny. Ptaki śpiewały w koronach drzew. Pachniało ziołami i wilgotną ziemią. Konrad ponownie zawiązał sznur wokół pni drzew i napiął go z całej siły.
– Festyn jest dzisiaj. Nie ma na co czekać – powiedział do siebie.
Pewnie stanął na jednym końcu liny, przytrzymując się drzewa. Spojrzał przed siebie. Skupił wzrok na drzewie, do którego miał dojść. Ruszył, nie patrząc pod nogi. Szedł równym tempem.
Po chwili w lasku rozległ się okrzyk radości, aż przestraszone ptaki poderwały się do lotu. Udało się!
Czym prędzej odwiązał linę i ruszył wprost do kamienicy, w której mieszkała Katarzyna. Zatrzymał się na podwórku i zadarł głowę. Budynki stały ciasno, przytulone do siebie na planie podkowy. Pomyślał, że najlepiej byłoby wybrać się najpierw na strych jednego z nich, przywiązać linę, wypuścić ją przez okienko, przerzucić na drugą stronę i tam ją porządnie umocować.
Cała ta operacja trwała dobrą chwilę, ale w końcu wszystko było gotowe. Na dole zgromadził się już spory tłumek gapiów obserwujących z zaciekawieniem poczynania chłopaka.
Zgodnie z obietnicą daną Annie Konrad najpierw miał iść do Katarzyny i opowiedzieć jej o swoim zamiarze.
– Hej, mały! – zawołał do chłopca stojącego na podwórku. – Gdzie mieszka Katarzyna?
Poszedł pod wskazany adres. Serce biło mu z emocji. Chyba bardziej przerażała go wizja rozmowy niż samo przejście po linie. No, ale obiecał Annie.
Wziął głęboki oddech i zapukał.
Wydawało mu się, że w tym momencie czas się zatrzymał. A może to jego przestraszone serce przestało pompować krew?
Usłyszał kroki. Zamek zgrzytnął cicho i drzwi się otworzyły. Znalazł się twarzą w twarz z najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Stał oniemiały, wybałuszając na nią oczy.
Katarzyna zmierzyła go wzrokiem.
– Tak? – spytała w końcu lekko zniecierpliwiona.
– Yyyy... jestem Konrad. Za chwilę będę szedł po linie rozwieszonej pomiędzy dachami. Chcę, żebyś wiedziała, że robię to dla ciebie.
– Dla mnie? – Uśmiechnęła się zaskoczona. – To miłe.
– Pójdziesz ze mną na festyn, gdy już przejdę? – zapytał.
Katarzyna ponownie zlustrowała go spojrzeniem.
– Chciałeś powiedzieć „jeśli”. „Jeśli” przejdziesz! – powiedziała. – Zastanowię się – dodała i zamknęła drzwi.
Konrad stał osłupiały. Poczuł się nieswojo. Coś było nie tak...
Wnet jednak się otrząsnął. Przecież ona go nie zna! Nie wie o jego miłości. Może myśli, że on z niej żartuje? Musi teraz zrobić to, co zapowiedział, a potem w blasku chwały wrócić i zaprosić Katarzynę na festyn. Na pewno się zgodzi.
Pobiegł na strych. Spojrzał przez okienko na czekających na dole ludzi. Wziął głęboki wdech i wyszedł na zewnątrz. Tłumek zaszemrał na jego widok.
Teraz musi się skupić. Dokładnie tak, jak zrobił to rano, gdy lina była zawieszona pomiędzy drzewami. Utkwił wzrok w okienku po przeciwnej stronie podwórka. Rozłożył ręce i ruszył. Starał się iść równym tempem i oddychać spokojnie. Po kilku krokach jednak stracił pewność siebie i zwolnił. Lina, która okazała się niewystarczająco mocno naciągnięta, zaczęła bujać się na boki. Stojący na podwórku i na balkonach ludzie szeptali między sobą zaniepokojeni.
Nie dam rady... – pomyślał Konrad i rozpaczliwie zamachał rękami. To wszystko bez sensu! Przecież Katarzyna mnie wyśmiała. Dała jasno do zrozumienia, że jej to nie obchodzi. Nie przejmie się, jeśli zginę!
Wtedy usłyszał wołanie.
– Konrad! Konrad!
Spojrzał przed siebie na strychowe okienko, skąd dobiegał głos.
Ujrzał roziskrzone kobiece oczy pełne łez i troski.
– Nie zatrzymuj się – powiedziała. – Chodź do mnie. Spokojnie. Wiem, że dasz radę.
Uśmiechnął się.
Ruszył, nie odrywając od niej wzroku. Szedł powoli, ale miarowo.
Wyciągnęła do niego ręce. Kiedy był już na tyle blisko, że mogła go dosięgnąć, złapała go mocno.
– Już cię nie puszczę – wyszeptała z mocą.
Wdrapał się na strych i padł w ramiona zapłakanej Anny. Zatonęli w długim pocałunku.
Tłum na dole wiwatował.
Kiedy Fox rozsunął rano zasłony, na zewnątrz nadal panowała ciemność. Nie była to już jednak wczorajsza nieprzenikniona czerń, bo dostrzegł w pewnej odległości od hotelu smętne blokowisko, wetknięte w przyprószone śniegiem błoto, wczoraj całkowicie ukryte za zasłoną nocy. Niektóre okna mrugały sinym światłem, informując, że wewnątrz znajdują się żywi ludzie, którzy właśnie wstali, piją kawę, słuchają radia i smażą jajka na śniadanie, a za chwilę okutani w ciepłe płaszcze i szale opuszczą ciepłe mrowisko i udadzą się sobie tylko znanymi, ukrytymi w dymie drogami do ocalałych jeszcze zakładów pracy.
Na górnym piętrze jednego z bloków jaśniał zupełnie niepasujący do ponurego krajobrazu rzęsiście oświetlony balkon. Sznury kolorowych światełek świątecznych raz za razem jakby rzucały się we wściekłym ataku padaczki. I chociaż Jan lubił ozdoby świąteczne, te naprzeciwko drażniły go i niepokoiły. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy w ich opętańczym tańcu nie kryje się jakiś przekaz, czy nie jest to zakodowane ostrzeżenie dla świata, coś w rodzaju kosmicznego sygnalizatora. A chociaż były to myśli absurdalne, pociągnęły za sobą kolejne rozważania.
Koniec świata. Czyż kres tego, co znamy, nie ma nastąpić za kilkanaście dni, wraz z końcem tysiąclecia? Tu i ówdzie mówi się o nadchodzącej zagładzie, która nie wiadomo, czym będzie dokładnie, jak będzie przebiegać, ale wszyscy słyszeli o tym, jak ma się zacząć. Najpierw przestaną działać komputery, przede wszystkim z powodu zmiany daty. To będzie pierwszy i bardzo symboliczny znak. Potem przestaną funkcjonować komunikacja, handel i transport, aż w końcu świat zacznie się walić.
Pewna starsza para dyskutowała o tym na pokładzie samolotu, którym leciał Jan. Kobieta była przekonana, że świat, natura, jest już na ostatnich nogach. „Świat jest stary, zmęczony, schorowany – mówiła, a jej mąż kiwał głową. – Nie ma siły się przed nami bronić. A my, ludzie, jesteśmy jak rak toczący planetę. Nasz czas się kończy”.
Namówiła więc męża, żeby wydali oszczędności na podróże. Byli już w Meksyku, Boliwii i Peru, po czym, po odwiedzeniu starej poczciwej Europy, lecieli dalej, do Azji. „Świat się kończy – powtarzała kobieta – trzeba korzystać z życia, póki trwa”.
Być może właśnie to wystukują świąteczne lampki, raz szybciej, raz wolniej: „Uwaga, uwaga, koniec świata! Uwaga, uwaga, koniec świata! Koniecświatakoniecświatakoniecświata”.
Ciekawe, że jeszcze w samolocie Jan podśmiewał się z powagi staruszków i głupstw, które wygadywali, a teraz, po spędzeniu doby w tym zdekonstruowanym świecie, sam zaczął szukać znaków, pogrążając się w kolejnych absurdalnych przypuszczeniach. Mimo świadomości, że to wszystko głupoty, nie mógł powstrzymać umysłu przed ich tworzeniem.
Wpatrywał się w przestrzeń, niespodziewanie doznając uczucia osamotnienia i strachu. Jeśli to migotanie miałoby być wiadomością, to dla kogo właściwie była przeznaczona? Czy ktoś poza nim patrzy na ten migoczący balkon? Czy ktoś jeszcze spogląda w cyklopie oko osiedlowej latarni morskiej, w ten osobliwy reflektor zwiastowania wciskający się migoczącym klinem w skołtunioną watę ciemności? Czy ktoś poza nim rozszyfrował ten kod?
Ocknął się wreszcie z transu, w jaki wprawiły go światła, zaciągnął na powrót zasłony i poszedł do łazienki. Podczas golenia się stwierdził, że wygląda blado i ma podkrążone oczy, chociaż przespał kilka godzin mocnym, tak typowym dla siebie ciężkim, kamiennym snem.
Wyciągnął z walizki świeżą koszulę, rolkę do czyszczenia płaszcza oraz pudełeczko z przyborami do pielęgnacji obuwia. Przywykł dbać o swój wygląd.
Z postawy był podobny do dziadka, równie szczupły i drobny jak Konrad, nosił więc robione na zamówienie i kosztujące krocie buty, dzięki którym, za sprawą bardzo dyskretnych, lecz skutecznych wkładek, wydawał się wyższy. Miał też szyty na miarę granatowy wełniany płaszcz, który nadawał mu więcej męskości, a przynajmniej Jan miał nadzieję, że tak właśnie jest.
Zazdrościł braciom, którzy wdali się w ojca – byli wysocy i postawni. We wszystkim, co na siebie zakładali, wyglądali wspaniale. On czuł się przy nich jak pół człowieka, tym bardziej że niejednokrotnie dali mu odczuć swoją przewagę. Gdy byli dziećmi, uwielbiali się zabawiać jego kosztem. Za plecami rodziców nazywali go Głupim Jasiem, zabierali mu słodycze i straszyli potworami.
– Słyszysz to chrobotanie? – pytał Piotr, unosząc palec do góry i rozglądając się znacząco, a kiedy Jan wytężał słuch, drugi z braci ukradkiem drapał w podłogę. Dźwięk był tak nieprzyjemny, że ciarki biegły po kręgosłupie. – W ścianach tego domu mieszkają kościotrupy. Obserwują nas przez ściany – mówił starszy brat, ściszając głos, jakby nie chciał, żeby kościotrupy go usłyszały.
– Kłamiesz – próbował bronić się w takich sytuacjach Janek, któremu dziadek tłumaczył wielokrotnie, że Piotr i Paweł go straszą i opowiadają bujdy.
– Wcale nie – zaprzeczał Paweł i kładł rękę na sercu w geście przysięgi. – Po co niby mielibyśmy cię okłamywać?
– Żeby potem się ze mnie naśmiewać! – argumentował malec, myśląc o ostatnim wypadku. Nastąpił on tuż po tym, jak bracia opowiedzieli mu o mieszkających w rurach kanalizacyjnych wężach, które wyłażą w nocy, co spowodowało, że Janek bał się iść do toalety i zmoczył łóżko. Bracia rozgadali o tym w całym sąsiedztwie i przez wiele tygodni nazywano Janka siusiumajtkiem.
– Nieprawda, mały. Chcemy cię uchronić przed niebezpieczeństwem – przekonywał Piotr z poważną miną.
– Te kościotrupy czasem wyłażą zza ścian, gdy śpimy, i wczołgują się pod nasze łóżka – wtórował mu Paweł.
– Ja słyszałem, że potrafią też wspinać się po ścianach i sufitach – dodawał Piotr.
– Możliwe, brachu, ale najgorzej, jak wlezą pod łóżko. Człowiek musi być czujny.
– A co one mogą zrobić? – pytał cicho Janek, wpatrując się w braci szeroko otwartymi ze strachu oczami.
– No jak to co? Wciągnąć cię za ścianę albo pod podłogę.
– Jak raz cię dorwą, już nigdy im się nie wyrwiesz.
– No i zostaniesz na zawsze za ścianą. Umrzesz tam z głodu i pragnienia, a matka oczy sobie za tobą wypłacze.
– Nie wierzę wam! – krzyczał i wybiegał z pokoju.
Ale nocą, gdy leżał w łóżku i słuchał odgłosów domu, przypominał sobie te opowieści. Oczyma wyobraźni widział stojące rzędem za ścianą, oddzielone od niego tylko cienką skórą tapety, kościotrupy czekające z wyszczerzonymi zębami na jego zaśnięcie. Dom wzdychał, rozprężał przez sen drewniane ciało i strzelał stawami, a Jan pocił się ze strachu. W końcu, gdy w pokoju obok trzasnęło niedomknięte okno, zerwał się i pobiegł z krzykiem do sypialni rodziców.
– Mamo, kościotrupy! – szlochał, stając w drzwiach i ściskając porwanego ze sobą w ostatniej chwili misia, którego o mało co nie pochwyciły i nie wciągnęły do swojego świata zimne, białe dłonie umarlaków. – Mogę spać z tobą?
Ojciec próbował jak zwykle oponować, mruczał, że jest już duży i żeby się nie mazał, ale wobec niewzruszonej postawy małżonki musiał się poddać i przesunąć na brzeg łóżka, robiąc miejsce dla syna.
– Cały Krantz – mlaskał niezadowolony, a rano mierzył najmłodsze dziecko krytycznym, pogardliwym spojrzeniem, które, Jan czuł to wyraźnie, wykluczało go z grona silnych Foxów. – Cały Krantz – powtarzał, kręcąc z niedowierzaniem głową.
To oczywiście nie był koniec dziecięcych strachów, lecz właściwie dopiero ich początek, gdyż po etapie kościotrupów przyszedł czas na wampiry. Tym razem zaczęło się od pewnego filmu, który bracia oglądali na wideo. Oczywiście nie tylko nie zaprosili młodszego brata na seans – chociaż przyszły do nich wtedy dzieciaki z całego sąsiedztwa – ale wręcz zamknęli przed nim drzwi. Kiedy Janek poskarżył się mamie, że nie chcą go wpuścić (w tamtym okresie ze wszystkim szedł do mamy), ta najpierw próbowała mu wytłumaczyć, że mają rację i że nie powinien się upierać, bo to podobno straszny film, ale kiedy zalał się łzami i płakał tak długo, aż dostał czkawki i drgawek, poddała się i kazała braciom go wpuścić.
– Ale żeby potem nie było na nas, jak on będzie się bał – zawołał na cały głos Piotr, a wszystkie zgromadzone w pokoju dzieciaki spojrzały na Janka, który stał w drzwiach z hardą miną, bordowy i opuchnięty od płaczu.
– Potem będzie płakał, że chce spać z mamą – zawtórował Paweł, bo bracia zawsze wypowiadali się w dwugłosie.
Dzieciaki zachichotały, a wtedy matka spojrzała na starszych synów z taką miną, że spuścili oczy zawstydzeni.
– No chodź, Janek – powiedział ugodowo Piotr. – To przecież tylko film, nie ma się czego bać.
– Nie będę się bał – powiedział z godnością chłopiec i zajął miejsce na kanapie.
Film okazał się najstraszniejszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić, i miał ochotę uciec już po kwadransie. Nie wypadało jednak przyznać się do tego, że się boi, z kamienną twarzą przesiedział więc do końca.
Najstraszniejsza według Jana scena filmu, która potem setki razy wracała do niego w wyobraźni, była konfrontacją głównego bohatera, kilkunastoletniego chłopca, z zamienionymi w wampiry przyjaciółmi, którzy próbują nakłonić go, by ich wpuścił do domu, a on, skulony w rogu pokoju, osamotniony i przerażony, opiera się ich hipnotyzującym oczom i nawoływaniom, by stał się jednym z nich.
Jeszcze przez wiele tygodni po obejrzeniu filmu mały Janek leżał w swoim pokoju, z lękiem wpatrując się w okno, jak gdyby się spodziewał, że lada chwila po drugiej stronie szyby na tle ciemnego nieba pojawi się pobladła twarz o zwierzęcych dzikich oczach, którym nie da rady się oprzeć. Mimo duchoty i gorąca starannie zamykał okno i drzwi do pokoju. Nie biegał do mamy z płaczem i nikomu o tym, co przeżywa, nie opowiadał, bo podniosłoby się larum, że sam przecież chciał za wszelką cenę obejrzeć film. Na jego postawę wpłynęła też postać samotnego chłopca, który w pojedynkę stawił czoła grupie wampirów. Bohater, z którym Janek zaczął się utożsamiać, nie poleciał na skargę do mamy i nie spał w jej łóżku za każdym razem, gdy wyobraził sobie coś strasznego. Dzielnie znosił swoje odosobnienie i swoją odmienność.
Niewiele się zmieniło przez lata, które upłynęły od tego czasu. Piotr i Paweł nadal grali rolę starszych, mądrzejszych i bardziej doświadczonych braci, którzy w kancelarii wrzucają mu najgorszą i najnudniejszą robotę, strojąc porozumiewawcze miny za jego plecami. On nadal był Głupim Jasiem, którego nikt nie brał na serio i który nadal marzył o tym, żeby uciec na koniec świata, gdzie nikt go nie odnajdzie. Ojciec wciąż patrzył na niego z niesmakiem i zdziwieniem, jakby nie mógł pojąć, jak jemu, rosłemu Foxowi, zwanemu w rodzinie starym lisem, mógł się przytrafić mały Krantz w roli syna.
„Cały Krantz!” – zdawały się mówić jego spojrzenia.
Ciekawe, że te same słowa miały zupełnie inny wydźwięk, kiedy wypowiadał je dziadek.