52,00 zł
Krystyna Janda w rozmowie z Katarzyną Montgomery
Aktorka. Żona. Matka. Krystyna Janda.
Nie ma w Polsce osoby, która nie znałaby Jej głosu, śmiechu i energii. W każdej ze swoich ról teatralnych czy filmowych zjawiskowa i profesjonalna. Jako Agnieszka w "Człowieku z marmuru" wniosła do kina nieznaną świeżość i nową jakość. W "Przesłuchaniu" poruszyła wszystkich i trwale zapisała się w historii kinematografii. W "Tataraku" dotknęła najczulszych strun, w "Boskiej" rozbawiła. Wychowała kolejne pokolenia , które najpierw do Teatru Powszechnego, a teraz do Teatru Polonia i Och Teatru chodzą "na Jandę". Każdy spektakl z Jej udziałem kończy się owacją na stojąco. Zawsze wierna sobie i widzom. Szczera, bezpośrednia, wymagająca, choć bezdyskusyjnie zyskująca przy bliższym poznaniu.
Katarzynie Montgomery opowiada o swoich najważniejszych rolach – tych życiowych i tych zawodowych, o powstawaniu filmów i przedstawień, o kulisach teatru, za które widzowie nie mają wstępu, o miłości, przyjaźni, śmierci i życiu…
W tej opowieści nie sposób postawić kropkę.
Katarzyna Montgomery
Pisanie. Kontaktowanie się i porozumiewanie za pośrednictwem pisania. To bardzo istotna część mojego życia zawodowego i nie tylko. Mam nadzieję, że tytuł tej książki – "Pani zyskuje przy bliższym poznaniu" – odnosi się w dużej mierze do tego, co zapisałam, wyznałam, zamieściłam. I mam nadzieję, że jest choć w części prawdziwy.
Krystyna Janda
Krystyna Janda – aktorka teatralna i filmowa, reżyserka, pisarka i piosenkarka. Ma na koncie ponad sześćdziesiąt ról teatralnych i ponad pięćdziesiąt filmowych. Wielokrotnie nagradzana w kraju i na świecie. Uznana za aktorkę stulecia polskiego kina i Człowieka Wolności w kategorii „Kultura” z okazji 25-lecia przemian ustrojowych. W 2004 roku stworzyła fundację a w jej ramach dwa teatry: Teatr Polonia i Och Teatr, które prowadzi do dziś.
Katarzyna Montgomery – dziennikarka. Od 2011 roku redaktor naczelna miesięcznika „Zwierciadło”. Wcześniej pracowała m.in. w dwutygodniku „VIVA”, „Gazecie Wyborczej”. W latach 2007-2014 prowadziła popularny program „Mała czarna” w TV4.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 418
Copyright © Krystyna Janda & Katarzyna Montgomery, 2016
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Piotr Porębski/Metaluna
Zdjęcia w książce
Prywatne Archiwum Krystyny Jandy; Agencja BE&W; Agencja East News; Krzysztof Wellman/Agencja eRBe; Agencja Forum; Agencja Gazeta; Agencja Indigo; Janina Nasierowska/Agencja Reporter; Zofia Nasierowska/ Agencja Reporter; Agencja PAP; Romuald Pieńkowski/Filmoteka Narodowa; Renata Pajchel/Studio Filmowe Zebra/Filmoteka Narodowa; Erazm Ciołek; Marek Grotowski; Roman Hlawacz; Robert Jaworski; Adam Kłosiński; Marek Łysakowski; Piotr Stokłosa; Alicja Przerazińska; Magda Umer
Wydawnictwo pragnie podziękować Maciejowi Łysakowskiemu. Jego archiwum, nieoceniona wiedza i zaangażowanie bardzo wzbogaciły książkę.
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Grażyna Nawrocka
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do wszystkich materiałów zamieszczonych w niniejszej książce.
Ze względu na to, że do dnia oddania książki do druku nie udało się ustalić niektórych autorów materiałów, Wydawca zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia osobom uprawnionym, których tożsamości nie udało się ustalić, niezwłocznie po zgłoszeniu się ich do Wydawcy.
ISBN 978-83-8295-605-4
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
WSTĘP DO POZNANIA
Droga Krystyno!
W moim życiu byłaś obecna od zawsze. Uświadamiałam to sobie z każdą napisaną stroną naszej rozmowy. Począwszy od kasety magnetofonowej z piosenkami z Przeglądu Piosenki Aktorskiej z Twoimi wykonaniami Na zakręcie czy Ogrzej mnie, których słuchałam jako nastolatka i których słucham do dziś.
Do dziś też siedzi we mnie zadziwienie Twoją Białą bluzką, tą jeszcze z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dla mnie, wchodzącej w dorosłe życie młodej dziewczyny, to były niezapomniane emocje. Pierwszy raz zobaczyłam coś takiego na teatralnej scenie.
Kiedy patrzę na jedno z moich ulubionych zdjęć z Allenem Ginsbergiem, którego poznałam zaraz na początku mojej pracy w bydgoskim dodatku do „Gazety Wyborczej”, widzę dziś, że bezwiednie naśladowałam styl Agnieszki z Człowieka z marmuru. Zielona à la wojskowa kurtka, którą wyprosiłam u starszego brata, koszula zamiast bluzki, duża torba na ramieniu, włosy obowiązkowo spięte. Nie wspomnę o papierosie. Narzuciłaś nam styl. Ale przecież nie o ciuchy chodziło. Teraz widzę, jak ważna była dla mnie Twoja bezkompromisowa bohaterka, kiedy w latach dziewięćdziesiątych zaczynałam przygodę z dziennikarstwem. Chciałam być taka jak ona.
Kilka lat później pojawiłaś się w moim życiu nie za sprawą sztuki, lecz efektownych butów na szpilce. Razem z moim ówczesnym partnerem pojechaliście dużą grupą przedstawicieli polskiej kultury do Brazylii w ramach promocji naszego kraju. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, kiedy zobaczyłam, jak fantastyczny prezent mi przywiózł. „Krysia Janda mi kazała”, powiedział. Przekonałaś go, że musi kupić te niesamowite klapki na wysokim obcasie, bo nigdzie na świecie nie ma lepszych szpilek, skoro brazylijskie kobiety chodzą w nich od rana do wieczora.
Dzięki Tobie zostałam też aktorką. W szkolnych przedstawieniach głównie milczałam, grałam na przykład niemego partyzanta, ale podobno robiłam to tak sugestywnie, że wiele osób doradzało mi aktorstwo. Chciałam nawet zdawać do łódzkiej filmówki, ale uświadomiłam sobie, że przecież najbardziej w życiu nie znoszę uczenia się tekstów na pamięć. Ale kiedyś, wiele lat później, w ramach planów na przyszłość, zapisałam w kalendarzu jako jeden z celów: „zagrać w filmie”. I zagrałam. W reżyserowanym przez Ciebie charytatywnym spektaklu telewizyjnym Kopciuszek, w którym wystąpili dziennikarze na rzecz chorych dzieci. Miałam nic nie mówić, ale jedno zdanie wyrwałam z roli Piotrkowi Najsztubowi, bo wygłaszał dużo kwestii jako Ochmistrz. Kiedy Dwórka, czyli Monika Richardson (dziś Zamachowska), pytała: „A pantofelek?”, Kasztelanka Helena, czyli ja, odpowiadała: „Zgubiła”. I widnieję teraz w międzynarodowej bazie aktorów jako „an actress, known for Kopciuszek (2005)”. Dzięki Tobie.
Spędziłam też pewnego sylwestra w Twoim towarzystwie, w czasie którego bez fajerwerków zakończyliśmy z moim partnerem, tym od szpilek, chylący się od dawna ku upadkowi związek. Miesiąc później spotkałam Cię przed premierą w Teatrze na Woli, a Ty tak po prostu zapytałaś: „Wszystko w porządku?”. W tym jednym pytaniu poczułam wtedy ogromne kobiece wsparcie i akceptację.
Wielokrotnie mogłam z Tobą przeprowadzać wywiady do pism, w których pracowałam, do mojego programu telewizyjnego i zawsze były to fantastyczne spotkania. Dzięki Twojej szczerości, oczywiście w granicach, które wyznaczyłaś.
Byłaś jedną z osób, które postawiły mnie na nogi, kiedy przydarzył mi się paraliż, z powodu którego pół roku spędziłam w szpitalach i który mógł odebrać mi wiarę w siebie i ochotę na dalsze smakowanie życia. Leżąc w bydgoskim szpitalu, otoczona wspaniałą opieką lekarzy, rodziny i przyjaciół, mogłam też liczyć na Was, artystów, których przecież poznałam w większości zawodowo, a którzy nie pozostali obojętni. Nie znałyśmy się dobrze, ale kiedy dowiedziałaś się, byłaś wtedy na nartach gdzieś we Włoszech, co się stało, przysyłałaś mi esemesy ze wsparciem i zadzwoniłaś, żebym koniecznie przeczytała autobiograficzną książkę Josepha Hellera Nie ma się z czego śmiać. Przypomniałaś mi, że autor mojego ukochanego Paragrafu 22 przechodził przez to samo, bo początkowo u mnie, tak jak u niego, zdiagnozowano zespół Guillaina-Barrégo. Wiedziałam, że nie mogę w tej sytuacji stracić poczucia humoru. Bez względu na okoliczności.
Dwa lata później, w 2008 roku, wydałaś książkę Moje rozmowy z dziećmi i na scenie Teatru Polonia mogłam poprowadzić rozmowę z Tobą. Nie byłam wtedy pewna, czy powinnam. Przełamałam się dla Ciebie, a Ty pokazałaś mi, że moje niepełnosprawne poruszanie się nie jest żadną przeszkodą w prowadzeniu spotkań z publicznością na żywo. Zresztą o wszystkim zapomniałam, kiedy zobaczyłam Twoją perspektywę publiczności, czyli czarną ścianę i czubki butów w pierwszym rzędzie.
Dzięki Tobie mój syn przeżył pewnie swoją największą teatralną przygodę. Robiliśmy sesję zdjęciową do wywiadu z Tobą do „Zwierciadła”. Była sobota, zabrałam go więc do pracy. Wręczył Ci bukiet słoneczników. Ponieważ nie przepadasz za zdjęciami, żeby o nich nie myśleć, powtarzałaś tekst do Danuty W., którego właśnie się uczyłaś. Endi usiadł na krzesełku przed Tobą w roli jednoosobowej widowni, a my w tym czasie robiliśmy zdjęcia, poprawialiśmy włosy itp.
Kiedy rozmawiałyśmy o napisaniu tej książki, nie mogłam w to uwierzyć. Zawsze zarzekałam się, że nie zrobię tak popularnego wywiadu rzeki. Odmawiałam. No, ale nie Tobie! Nie ja! Jak mówisz: „Na »nie« to ja mam Sophię Loren i Roberta De Niro”.
Znowu postawiłaś przede mną zadanie. Niezwykle trudne, bo przecież jesteś już autorką własnej biografii i chyba żaden artysta w Polsce nie ma takiego kontaktu z publicznością jak Ty. I nikt lepiej od Ciebie nie potrafi napisać o Twoim życiu, dlatego też w tej książce tak obficie cytujemy Twoje felietony, wywiady. W tej opowieści o przenikaniu się Twoich ról z życiem nie sposób postawić kropki. Nie sposób napisać o wszystkim. Wciąż przychodzą mi do głowy kolejne rozdziały…
Wielokrotnie pisałam Ci w mejlach, kiedy wymieniałyśmy się materiałami do tej książki, ale powtórzę raz jeszcze: Ogromnie Ci dziękuję za tę książkę, nad którą praca stała się przygodą mojego życia. Za spotkanie. Za wieczorne rozmowy. Za poranne mejle. Za Twój optymizm i siłę. Za żarcik z muchą, który mi przysłałaś w „zły dzień”. Za to, jak przez te wszystkie lata nieco z oddali obserwowałam, jak lubić ludzi z ich słabościami, ale być przy tym prawdziwą, bez podlizywania.
Za to, że jesteś.
Kasia Montgomery1
Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku!
Zamknąć Krystynę Jandę w jednej książce to jak zamknąć pięknego ptaka w klatce, dobrego dżina w lampie…
Gdyby opisać Jej życie z biograficzną dokładnością, nie starczyłoby miejsca na emocje i wspomnienia. Na rozłożenie akcentów z perspektywy lat i tego, co się w Polsce wydarzyło i wydarza. Nie byłoby miejsca na wspaniałe zdjęcia, które czasem mówią więcej niż słowa. Na archiwalia, które pozwalają poczuć smak tamtych dni i czasów.
Ta książka powstawała tak naprawdę od wielu lat mimochodem. W dziennikarskim odruchu nagrywałam nasze rozmowy, przy okazji różnych wydarzeń. Krystyna wiedziała o tym. Nawet gdy spotykałyśmy się gdzieś nad Zalewem Zegrzyńskim, żeby wziąć udział w jakimś okolicznościowym spotkaniu, kładłam na stoliku mój stary kasetowy dyktafon i włączałam go. Wiele z tych opowieści wykorzystałam tutaj. Wiele umknęło wraz z nowymi technologiami. Choć mam w sobie pamięć o nich.
Miałyśmy komfortowe warunki. Wyjątkowe jak na dzisiejsze pospieszne czasy. Wieczorne wielogodzinne spotkania. W Polonii, w mieszkaniu nieopodal. Raz Krysia paliła, nigdy nachalnie, nawet u siebie, potem już nie, a potem znowu. Ja przynosiłam szampana i kwiaty, Krysia desery. Jeden z nich zapisał się na dyktafonie:
K.M.: Tego łyżeczkąchyba sięnie da jeść.
K.J.: Da się, bo to jest miękkie. I dobre.
K.M.: O Jezu…
K.J.: Zjedz sobie najpierw tę górę.
K.M.: Mhm, mhm…
K.J.: Mhm. Pycha. I żyj tu bez tego.
K.M.: Tylko oni takie torty potrafiązrobić.
K.J.: My mamy ich obok, codziennie koło nich przechodzę.
Nasza książka, jak mówi tytuł, to pretekst do bliższego poznania. Wstęp.
1 nazywana swego czasu przez Andrzeja Przeradzkiego, męża Magdy Umer, Eisenhowerem.
JANDA TO JANDA
Kluczem do twojej popularności jest szczerość i prawda?
Popularności? Może. Na tym zbudowane jest moje życie zawodowe, prywatne zresztą też. No, tylko że do bycia szczerym i prawdziwym potrzebna jest w tym kraju odwaga. Polska to kraj okrutny dla artystów. Sukces jest tu zawsze podważany, a artysta musi go odpokutować w środowisku zawodowym i prywatnym. Czterdzieści lat mam poczucie, że wszyscy czekają, aż noga mi się powinie – dziennikarze, krytycy, środowisko – a mimo to udało mi się pozostać osobą otwartą, szczerą i prawdziwą. „Pani bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu”, powiedział kiedyś Marek Piwowski, kiedy byliśmy oboje świadkami na ślubie Magdy Umer i Andrzeja Przeradzkiego i spotkaliśmy się tam po raz pierwszy. Zastanowiło mnie wtedy, jaką musiał mieć opinię i wyobrażenie na mój temat przedtem i co (albo kto) je ukształtowało. Wygłosił to zdanie po długim weselnym obiedzie. Ktoś, kto mnie nie zna i widzi z daleka tę moją rzucającą się w oczy ekspansywną energię, entuzjazm albo niechęć, myśli pewnie: „co za babsko!”. Ludzie zazwyczaj źle reagują na tak intensywne osoby, no i na tak wyrazistych solistów. Szczególnie ci, którzy nie znają moich ról i nie chodzą do teatru. Magda Umer kiedyś mi wyznała: „Jak ja cię nienawidziłam, jak ja się ciebie bałam, jak cię nie znałam. Ale przyszłam do ciebie i zaproponowałam ci rolę Heloizy w Abelardzie i Heloizie. Po trzech spotkaniach okazało się, że rozumiemy się w pół słowa. Ale wcześniej na twój widok z niechęci dostawałam dreszczy”.
Powiem ci więcej: ja sama siebie też nie znoszę. Jestem zmęczona sobą. Na myśl o spotkaniu z kimś podobnym do siebie czuję się okropnie. Obserwuję siebie z boku i natychmiast zaczyna boleć mnie głowa. Przypominam muzykę Wojciecha Kilara z Ziemi obiecanej. Żyję w tym rytmie. Jestem tą przędzalnią, w środku ją słyszę, przez całe życie. I nie mogę się z tego wyzwolić. Weszłam na próbę w moim teatrze, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przez trzy minuty byłam spokojna. Zapytałam: „Jak wam idzie?”, i nagle coś we mnie wlazło, wskoczyłam na scenę: „Co wy tu gracie?!”. I poszło! Cztery godziny pracowałam z nimi intensywnie. Po czym powiedziałam: „Muszę iść”.I wyszłam. Wsiadłam do samochodu i pomyślałam: „Boże, co oni musieli przeżyć na tej próbie”. Całą drogę czułam ten motor, który mnie napędza. Czym jest to coś? Temperamentem? Wyobraźnią? Oceniam siebie brutalniej niż wszyscy. I na szczęście.
Co chyba nie znaczy, że siebie nie lubisz.
No, nie lubię. Bo jestem zbyt spontaniczna, zbyt intensywna, zbyt bezkompromisowa. Na szczęście już mi tak na starość nie zależy na opinii. Wiele zrozumiałam, stałam się bardziej wyrozumiała, wybaczam i toleruję słabości, lubię ludzi, i dzięki temu jestem łagodniejsza. Ale jeśli mi na czymś zależy… nikt mnie nie zatrzyma. Nikt. Nie potrafię tego opanować. Napędza mnie dążenie do jakiejś wyobrażonej doskonałości. I wcale nie dla pieniędzy, sławy, kariery, satysfakcji, ale dla… świata… Choć pewnie śmiesznie to zabrzmiało. Nigdy nie obrażam przy tym ludzi. Nie upokarzam, nie ranię. Jeśli, to przypadkiem, z prędkości. Zawsze potem przepraszam, tysiąc razy. Wybieram zawsze najprostszą drogę, wprost do celu, bez kluczenia, marnowania czasu, mówię, o co chodzi, w pierwszym zdaniu. A ludzie tego nie lubią.
Przy mnie nie da się odpocząć
Kiedy widzę w telewizji Beatę Tyszkiewicz, myślę sobie: „O!”. Miło się ją ogląda. Bo ona jest jak program „Przy kawie”, a ja – jak reportaż „Psy w klatkach”. Nie da się przy mnie odpocząć. Ale nie zamęczam innych sobą, jestem z nimi, tylko kiedy chcą.
Ciągle słyszę pytania: Po co pani tyle pracuje? Dlaczego pani tak zależy? Po co pani była ta fundacja, to użeranie się? Przecież mogła pani od dawna odcinać kupony. Po co ta walka na śmierć i życie? Bo to, co pani przedsięwzięła, to gigantyczne zadanie. Po co? Dla satysfakcji? Historii? Encyklopedii? Po co? Co panią tak goni? Co panią zmusza?
Nie wiem. Charakter. Potrzeba. Ideały. No i wolność osobista.
Chciałaś to zmienić?
Wiele razy. Jadę na przykład do telewizji i nakazuję sobie: „Nie mów za szybko. Kiedy dziennikarz zapyta, nie odpowiadaj w połowie pytania, poczekaj, aż skończy zdanie. Przysięgnij!”.
Kiedyś w Teatrze Ateneum przygotowywano Cyda, a ja strasznie chciałam zagrać Chimenę, bo uważałam, że to płomień, rola dla mnie. Ale zaproponowano mi rolę Infantki. Pojechałam wtedy do Andrzeja Wajdy i płacząc, powiedziałam:„Aaandrzej… Ja nie mooogę…”. Przeraził się, że miałam wypadek samochodowy. „Co ci się stało?”, zapytał. „Ja chcę grać Chimenę, a oni mi dają księżniczkę. Nie będę tego grała”. A byłam na etacie, więc nie mogłam odmówić. Andrzej poczekał, aż się uspokoję, i poradził: „Wypisz sobie w punktach, dlaczego nie chcesz grać Infantki. I dlaczego Chimena albo nic. Umów się u sekretarki na spotkanie z dyrektorem. I wykuj na pamięć argumenty, żeby ci nie puściły nerwy, bo dyrektor nie potraktuje cię poważnie”. Poszłam do sekretariatu dyrektora Warmińskiego, a sekretarka zdziwiona mówi: „Chcesz czekać?! Wchodź od razu”. Ale chciałam wszystko zrobić należycie. Dyrektor Warmiński wychodził od siebie trzy razy i za każdym razem widział mnie czekającą w poczekalni. „A ty co tu robisz?”, zdziwił się. „Mam o dwunastej u pana spotkanie”, wyjaśniłam. Na pamięć nauczyłam się listy z kartki, jak mi poradził Andrzej. Weszłam w końcu do gabinetu. Dyrektor na mój widok wstał. „Krysiu, co się stało?”, zapytał. „Panie dyrektorze… Nie będę grała tej księżniczki!!! Strata czasu!!! Nienawidzę!!! Co to za rola!! Z obrazka!!!”, „Dobrze, nie graj. Rozumiem”, zgodził się. „Tak? To dziękuję”, powiedziałam. Dwa dni się szykowałam i wybuchłam już w progu. U mnie ze wszystkim tak jest. Z wywiadami, z kłótniami z mężami. Ze wszystkim. Prawda w pierwszym zdaniu. Bez znieczulenia. A wiesz, skąd wziął się ten tytuł filmu? Podczas zdjęć Daniel Olbrychski poskarżył się Andrzejowi Wajdzie: „Bez znieczulenia, bez znieczulenia. Rzuciła mnie bez znieczulenia”. Andrzej zawołał wtedy: „Mamy tytuł!”.
Mam sześćdziesiąt trzy lata. Jestem sobą zmęczona. Przyjeżdżam do domu, kładę się i mam straszny szum w głowie, od siebie. Huczy mi wszystko to, co powiedziałam, zrobiłam, przemyślałam w ciągu dnia, czym się namartwiłam, z czego się śmiałam, co mnie zastanowiło, ucieszyło, no, a przede wszystkim to, co zagrałam wieczorem, po całym dniu, na scenie. Trudno to wytrzymać. Jak tu się uspokoić? Moje życie to hardcore. Czy da się to zmienić? Za późno.
Dlatego nie śpisz.
Nie śpię, bo ciągle różne pomysły wpadają mi do głowy. Strasznie ich dużo. I łatwo się czymś zachwycam. Coś mnie zajmie i nie mogę już przestać o tym myśleć. Męczące. Jak w tym dowcipie, kiedy pytają bacy: „A dlaczego pan zabił żonę?”. „A bo była ogólnie męcąca”. Ale nie mówmy już o mnie, bo mnie to denerwuje.
Ale to jest książka o tobie.
Niestety, zapomniałam. To też jest męczące. I po co? Myślisz, że ludziom to do czegoś potrzebne?
Upieram się, że tak. Wciąż wkładasz rajstopy na stojąco?
Staram się, ale już muszę czasem usiąść. Ale kiedyś zawsze na stojąco, w biegu, już z jedną w środku, skaczę na jednej nodze i wsuwam drugą. A mówiłam ci, że czasem jem kanapkę i jednocześnie palę?
Nie.
Robię dwie, trzy rzeczy naraz. Taka choroba. Jem kanapkę i łapię się na tym, że już bym chciała zrobić coś innego. Na przykład zapalić. Gryzę i już palę. Często się na tym łapię, że jestem dwa kroki do przodu. Niedawno jadłam czekoladkę i jednocześnie zaczęłam myć zęby. Ohydne. „Puknij się w głowę”, powiedziałam sobie w duchu i wybuchnęłam śmiechem. Powinnam napisać list do swojego życia, jak radzą psychiatrzy.
Lubię słuchać innych
To zachłanność na życie?
W szkole teatralnej prof. Rena Tomaszewska mówiła o mnie: „Ona jest pazerna na życie”. Myślałam wtedy, że to źle, że to obraźliwe. Dlatego wybierałam role, w których nic nie mówię. Wachlarz Yukio Mishimy. Godzinę i dwadzieścia minut siedziałam nieruchomo. Wszyscy mówili: kamień. Nagroda na Festiwalu Szkół Teatralnych. Takie intensywne milczenie, intensywny interesujący kamień. Ale nie jestem gadułą, o nie, lubię słuchać innych. Lubię spędzać czas z Zuzią Łapicką, godzinami mogę jej słuchać. Sławomir Pietras. Historia polskiej kultury. Przyjaźnimy się. Pamięta niewyobrażalną ilość przedstawień, ludzi, artystów. Widział wszystko. Już na studiach w Poznaniu założył Towarzystwo Przyjaciół Opery i został jego pierwszym prezesem. Przyjaźnił się od czasów Konrada Drzewieckiego i jego teatru tańca, przez wszystkie te lata ze wszystkimi godnymi uwagi i tego niegodnymi. Proszę go: „A teraz opowiedz mi, jak Wanda Wermińska miała koncert. Albo jak przemawiałeś na pogrzebie”. Powinien napisać książkę o pogrzebach sławnych Polaków z cytowanymi mowami pogrzebowymi, jakie były wygłaszane, wszystko pamięta albo zna. Uwielbiam to. Takie osoby mnie uspokajają. Świetnie się czuję, bo nic nie muszę. Zauważyłam, że ostatnio, kiedy spotykam się z ludźmi, milczę i słucham. A kiedyś opowiadałam bez przerwy. Nie mam potrzeby błyszczeć w towarzystwie.
Kompletnie nie bawią mnie rozmowy o życiu do bladego świtu. Tylko praca do rana wchodzi w rachubę, jeśli nie ma już innego wyjścia. Jestem osobą bardzo rozsądną. Inni bawią się do rana, coś piją, ja nie piję alkoholu prawie w ogóle, wracam samochodem grzecznie do domu, do mamy, do Milanówka, choć mogłabym na noc zostać w Warszawie. Mimo że nie idę spać, to „idę spać”. W trasie po spektaklach. Żeby pobyć sama. Podobnie ma Magda Umer. Zadzwoniła kiedyś do mnie i pyta: „Co robisz?”. „Leżę i myślę”. A Magda na to: „Jak ja ci zazdroszczę. Ja dopiero zacznę myśleć, jak wrócę do domu”.
Janda to artystka? Matka? Działaczka na rzecz kultury? Bizneswoman?
Nie myślę o sobie w kategorii artystka, bo są większe ode mnie. Jestem za bardzo poukładana jak na artystkę z masowej wyobraźni. Czechow powiedział: „Żona to żona”. Janda to Janda. Ze wszystkimi konsekwencjami. Na przykład wszystko muszę sobie w życiu wypracować. Te wszystkie premiery, wywiady, spotkania, spektakle, role, teatry, domy, poranne śniadania. Zwierzęta, rocznice, przyjaźnie. Trzeba zorganizować, żeby to działało. Nic samo się nie dzieje. Trzeba stworzyć procedury i życia, i pracy. Stoję mocno na ziemi i mam dość trzeźwą ocenę spraw i sytuacji. Tego, co zrobiłam, i tego, co przede mną. Nie bujam w obłokach. Boję się ludzi, którzy oceniają sytuację lepiej, niż ona faktycznie wygląda. To niebezpieczne. Kiedy ktoś mnie uspokaja: „Wyjdziemy z tego, damy radę”, to ja pytam: „Jak?”. Jestem typem zadaniowym, więc kiedy mam problem, analizuję i szukam rozwiązań. Natychmiast, teraz, nawet późną nocą. Od dziesięciu lat działania fundacji i istnienia tych dwóch teatrów zarządzam też ludźmi, co nie jest łatwe przy moim temperamencie i braku cierpliwości, ale sukces wiele ułatwia, a reszty się uczę.
Jestem z mojego życia bardzo dumna, zadowolona. To, co dawał mi los, zawsze starałam się wykorzystać, wycisnąć z tego jak najwięcej. Owszem, spotkałam w odpowiednim momencie odpowiednich ludzi, taka aktorka jak ja była potrzebna w czasach, kiedy zaczynałam, ale ja też żadnej szansy nie zaprzepaściłam, nic nie było u mnie nieważne, zbyt małe, niepotrzebne, letnie.
Jesteś kobietą 25-lecia. Jesteś dobrem narodowym…
To ostatnie miano zawdzięczam byłemu ministrowi kultury Bogdanowi Zdrojewskiemu. „Pani mi tu opowiada o kłopotach z kaloryferami w teatrze, a pani powinna stać na scenie i grać. Pani jest dobrem narodowym”, powiedział. Długo już żyję na tym świecie, sporo rzeczy zrobiłam, i wielu ludzi mnie ceni. Uznali mnie za wartość. Może z wyjątkiem pana z kamienicy sąsiadującej z Teatrem Polonia, który kiedyś wykrzyczał mi: „A kim pani właściwie jest?”. W ferworze kłótni odpowiedziałam: „Ja?”… i nie wiedziałam, co dalej – „Jestem aktorką”? Co powiedzieć takiemu, co nigdy w życiu nie był w kinie ani w teatrze… „Ja jestem w encyklopedii!!!”, wybrnęłam z sytuacji na jego poziomie. Cała fundacja do dziś się z tego śmieje.
Zrobiłam kiedyś prześwietlenie kręgosłupa szyjnego, zdjęcie suszyło się, czekałam na opis. Przeszła grupa studentów medycyny przez szpital i… zdjęcie przepadło jak kamień w wodę. Musiałam zrobić prześwietlenie jeszcze raz, uważam ten incydent za swój wielki sukces – dowód na to, że młodzieży nie jestem obojętna.
Kiedy mnie pytają, jak to się wszystko stało, to żartuję i z tego wszystkiego kpię, ale jestem z mojego życia zadowolona. Dzięki tej książce zaczęłam się zastanawiać nad sobą. Tygodnik „Polityka” ogłosił mnie aktorką stulecia. Głosami czytelników. Uprawiam ten zawód, bo lubię, bez wielkiego bólu i wysiłku. Ostatnio mój syn wytknął mi: „Wiesz, na tej twojej nowej zmodernizowanej stronie internetowej tego wszystkiego jest za dużo, a tyle nagród to już przesada, powinnaś wybrać tylko kilka”.
Jak to wszystko odbierasz?
Myślę czasem, że za dużo tych pochwał. Więc sobie powtarzam: „spokojnie”, bo z mojego punktu widzenia wszystko, co robię, jest codzienne. To nie jest nic wielkiego.
A jak zareagowałaś, kiedy dostałaś pierwszą Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego?
Nie mogłam pomyśleć, że jest zasłużona, bo strasznie źle w recenzjach o mnie pisali. Myślałam, że może mają rację. A poza tym byłam żoną Andrzeja Seweryna, który – choć nie dosłownie – mówił, że jestem beznadziejna. Że coś nie tak zagrałam, powinnam inaczej, muszę poprawić, że mam złą dykcję. Ogólnie słabo.
Mam odpowiedni cytat o twoim pierwszym mężu: „Mąż na zimno analizuje moją grę. Po premierze przysyła mi kwiaty z bilecikiem »Antywielbiciel«”.
Już tego nie pamiętam. Ludzie przychodzą na mnie. Lubią, cenią moje aktorstwo. Udało mi się i udaje do dzisiaj trafić ich w samo serce albo w rozum. To bardzo sobie cenię.
Najbardziej chyba wzruszyło mnie wyznanie Janiny Ochojskiej, której wtedy nie znałam, w jakimś programie telewizyjnym: „Kiedy zamykam oczy, to idę jak Krystyna Janda korytarzem telewizji w Człowieku z marmuru”.
Masz łatwość pisania, mogłabyś napisać książkę o sobie.
Żal by mi było czasu. No i mam jakąś amnezję na swój temat. Myli mi się wszystko. Dobrze, że tyle jednak zapisałam, zmuszona felietonami czy internetowym dziennikiem. Na szczęście, dzięki CV na swojej stronie internetowej, przynajmniej mogę odnieść się do jakiejś chronologii. Kiedyś pod wpływem spektaklu o Franku Sinatrze pomyślałam, że napiszę coś w rodzaju one man show – monolog o sobie. I za cholerę nie byłam w stanie. Choć mnóstwo razy siadałam do tego. Na początku chciałam zapisać wszystko po kolei, a potem wybrać z tego najśmieszniejsze historie. Nie dałam rady. Ciągle coś mi się przypominało, nie wiedziałam, co było wcześniej, co później. Jedno wiem na pewno: pierwszy był Człowiek z marmuru.
Z czystym sercem mogłam jednak napisać, że jestem prawdziwym dzieckiem socjalizmu.
Opiekowały się mną cztery osoby: babcia, dziadek, młodsza ciotka i jej narzeczony, a wkrótce mąż, Romek. Najsilniejszą osobowością w tym domu była babcia. Chociaż to określenie jest chyba zbyt blade.
Rodzice
Babcia miała kilka sióstr, żadnej nie brakowało charakteru. W tej rodzinie liczyły się tylko kobiety. Mężów kochały, dbały o nich, ale mężczyzna – to był zawsze ten głupszy. One decydowały o wszystkich domowych sprawach, a innych właściwie nie było. Żadna nie pracowała zawodowo. Gotowały, sprzątały, prasowały mężom koszule, wychowywały dzieci – i rządziły. Kierowały się zbiorem jedynie słusznych zasad, które czerpały ze skarbnicy mądrości pokoleń. Wiedziały, na czym polega honor kobiety (zajmować w domu pierwsze miejsce, a na zewnątrz nie zwracać na siebie uwagi), rola mężczyzny (zapewnić kobiecie wygodne życie), jak się zachowywać, jak się ubierać, jak spędzać czas. Miały gotową odpowiedź na każde pytanie. Kiedy skończyłam cztery lata, babcia uznała, że już pora, żeby mi wbić do głowy prawdę podstawową: że psu, koniowi i mężczyźnie nie wolno wierzyć nigdy. Mówiła do mnie tak: „Córciu, zapamiętaj na całe życie, że chłop przed ślubem rzuci w kałużę marynarkę, żebyś przeszła suchą nogą, a po ślubie każe ci się przenieść”. Pamiętam babcine oracje do dziś.
Co najdziwniejsze, mężowie ogromnie swoje żony kochali. Dziadek wysłuchiwał co wieczór krytycznych uwag pod adresem swojego rozumu, uśmiechał się pobłażliwie i mył babci nogi. Dosłownie, bo pod koniec życia trudno jej się było schylać. (…)
Ja, Ojciec i moja siostra Janka
Malujemy się z siostrą
Pamiętam pewną Wigilię w dużym domu sióstr babki w osiedlu na Majówce. Do wigilijnego stołu siadały zawsze razem, ale ponieważ ciągle się gniewały, nie porozumiały się, co która przyniesie, i wszystkie przyniosły to samo: rolmopsy. W czasie innej Wigilii wybuchła awantura, bo któraś z babcinych sióstr ośmieliła się powiedzieć, że jej wnuczka jest ładniejsza ode mnie. Dziadek wstał i oświadczył, że z takimi babami, które pogubiły oczy, przy jednym stole siedział nie będzie. Nigdy więcej już tam na Wigilię nie poszliśmy.
Rodzice z nami dwiema, mną i moją siostrą. Ja to ta na kolanach
Stosunki się rozluźniły, ku mojemu wielkiemu żalowi, bo uwielbiałam słuchać ich rozmów. Wiedziały, co się działo w promieniu kilku kilometrów, i komentowały wszystko wyczerpująco i solennie. Potem, kiedy babcia w ogóle przestała wychodzić poza obręb ogrodu, posyłała mnie do miasta po drobne sprawunki, ale przede wszystkim po to, żebym zdała relację, co widziałam po drodze. Miałam patrzeć i zapamiętać, a potem wszystko dokładnie opowiedzieć. Odpytywała mnie po powrocie, co kwitnie w ogródkach, czy zza płotu szczekały na mnie psy, jak przyjęła mnie pani na poczcie, co powiedziała ekspedientka w sklepie, jak były ubrane klientki, czy pani w aptece ma ufarbowane włosy i na jaki kolor, z czym była kanapka, którą jadł listonosz. A kiedy wysyłała mnie na targ, musiałam odpowiadać, czy Helenka sprzedawała dziś marchew, a Józia kapustę (babcia zawsze kupowała u tych samych osób), czy Wojciech z Majówki przywiózł na targ cielę i czy je sprzedał.
Czasy przedszkola w Ursusie. Byłam tam bardzo krótko. Ja to ta w kokardach siedząca z prawej
Babcia już wtedy prawie nie wstawała z łóżka, które dziadek ustawiał dla niej w sadzie pod wiśnią. Lubiłam siedzieć obok na ławeczce i robić sweterki dla białej kotki. Kiedy się ją ubrało w jakieś szmatki i położyło do wózka dla lalek, leżała spokojnie na grzbiecie, z łapkami na wierzchu.
To był nasz świat: babci, dziadka i mój. Liczyło się tylko to, co można było zobaczyć na własne oczy albo zasięgnąć o tym wiarygodnej informacji. Telewizorów w Starachowicach jeszcze wtedy nie było, w radiu słuchało się Matysiaków. W sobotę, kiedy dziadek wynosił do sadu cynową wannę i zaczynała się kąpiel, z otwartych okien domu dobiegały rozmowy na Dobrej. (…)
Dziś może się to wydawać dziwne, ale wszyscy mieli masę czasu. Dużo się czytało, chociaż inaczej i co innego niż obecnie. Kiedy zaczynała się zima, dziadek kładł na stole, obok lampy, Pana Tadeusza i czytał go aż do wiosny. Każdej zimy tylko tę książkę. To była jego książka zimowa. Co czytała babcia, zorientowałam się dopiero po latach, kiedy przyjeżdżałam do babcinego domu na wakacje. Na półce w pokoju babci stał głównie Żeromski i Wańkowicz; o dziwo, nie było Sienkiewicza. Mnie książki dla dzieci czytała głośno ciocia i Romek. Mogłabym jeszcze dziś opowiedzieć scena po scenie Serce Amicisa, Małą księżniczkę Czarskiej, W pustyni i w puszczy, Anię z Zielonego Wzgórza. Zestaw przedwojenny, solidny, sprawdzony, bez nowomodnych wymysłów w rodzaju Kubusia Puchatka. Ciotka dobrze czytała, miała prawdę w głosie. Ton zgadzał się z treścią, nie było fałszu. Nad losami bohaterów płakałyśmy razem.
Tylko się nie pchaj.Krystyna Janda opowiada o sobie Bożenie Janickiej, Polska Oficyna Wydawnicza BGW, Warszawa 1992
Miałaś półtora roku, kiedy zostałaś rozdzielona z rodzicami i siostrą.
To było naturalne, że kiedy mama i tata musieli wyjechać do Warszawy, a właśnie urodziła się moja siostra, nie mogli mieć dwójki dzieci na głowie, bo uczyli się i jednocześnie opiekowali maleńkim dzieckiem. Przeniosłam się do rodziców, dopiero kiedy poszłam do szkoły podstawowej, ale i tak uciekałam do babci, do Starachowic. Ciągle. Doganiali mnie na dworcu kolejowym. Wkładałam buty i wyjeżdżałam. Bez przerwy. Tylko tam chciałam być. Dopiero telewizor mnie zatrzymał. Przysięgam. Pewnego dnia przyjechałam do rodziców, a na fortepianie stał telewizor. Do końca życia tego nie zapomnę. Przemawiał Władysław Gomułka. Zobaczyłam telewizor i już nie chciałam wracać do Starachowic. Chciałam być już tylko z tym telewizorem. Dziadkom kupiłam odbiornik za swoje pierwsze zarobione pieniądze, kiedy byłam studentką szkoły teatralnej. Żeby mogli mnie zobaczyć w telewizji. Zawsze wtedy ubierali się ładnie. Babcia sprzątała dom, wkładała elegancką sukienkę, dziadek się starannie czesał. Oglądali mnie, a potem wyłączali telewizor.
Rozłąka z twoją siostrą nie wpłynęła na wasze relacje?
Absolutnie nie. Choć bardzo różniłyśmy się od siebie i zajmowały nas inne rzeczy. Łączyły nas książki. Chyba czytałyśmy po łebkach, bo to niemożliwe, żebyśmy były wtedy w stanie pochłonąć dwie książki dziennie.
Mieszkaliśmy przy bibliotece przy ulicy Hanki Sawickiej i zawsze w drodze powrotnej ze szkoły tam wstępowałam. Na początku wybierałam książki, a potem brałam po dwie z półki, po kolei. Zaczynałyśmy czytać po południu, a później kłóciłyśmy się z siostrą, która pozmywa, bo musiało być posprzątane przed powrotem rodziców. Ale kłótnia wynikała tylko z powodu miłości do książek. Kiedy wracali rodzice, szybko odrabiałyśmy lekcje. Kazali nam gasić światło, a wtedy latarka wędrowała pod kołdrę, gdzie kończyłyśmy książkę. Miałyśmy niesamowite tempo. Czytałam, jak po kursie szybkiego czytania, niewiele zapamiętując. Zaliczyłam tak Dzieje grzechu Stefana Żeromskiego, na końcu nie pamiętałam już środka. Potem przeczytałam ją jeszcze raz i nadal nie pamiętałam. Po raz kolejny przeczytałam ze zrozumieniem, ale bez emocji. Bo ja chciałam o tym grzechu, a grzechu było mało.
Na pierwszym planie moja siostra. Ja w tle
Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły muzycznej, potem do liceum plastycznego, wreszcie do szkoły teatralnej, poznawałam wszystkie lektury specjalistyczne. Do dzisiaj, kiedy przygotowuję jakieś przedstawienie, staram się przeczytać wszystko, co jest z nim związane, z czasem, o którym opowiada. Słucham ówczesnej muzyki, oglądam obrazy, modę, zgłębiam tamten czas. Nasza biblioteka na mansardzie w Milanówku jest pełna książek, które przeczytam na emeryturze. Słucham też audiobooków. W samochodzie jednego, w czasie masaży kręgosłupa drugiego, jak nie daj Boże, to są dwa kryminały naraz, to się gubię, kto kogo zabił. Nie rozstaję się z moim czytnikiem, zawsze noszę go w torebce. Mam w nim trzysta książek i czytam w każdej wolnej chwili. Mam nawyk czytania wszystkiego, co zadrukowane. Nawet jak mnie czeszą przed spektaklem, czytam. Nasze dwa teatry nie mają szefa literackiego, ja czytam wszystko. Oceniam. To jest dopiero praca. Tak w sobie to szybkie czytanie wytrenowałam, że teraz, żeby coś naprawdę przeczytać, muszę to zrobić na głos. Jak już mówiłam, choroba to choroba.
A babcia mówiła, że eleganccy ludzie się nigdy nie spieszą! Nie umiem zwolnić.
Lubisz biografie. A do twojej dodasz rodzinne wspomnienia?
Dziadkowie nie wracali do przeszłości. Zwłaszcza do czasów wojny. Babcia tylko wspominała, że została sama, bo jej mąż zmarł na gruźlicę. Mama opowiadała mi, że jej trauma z dzieciństwa to ojciec, który leży w pokoju i do którego nie można się zbliżyć, a wszystkie dzieci marzyły o jednym: żeby tam do niego do łóżka podejść i się przytulić. Umarł, a babcia została z trojgiem dzieci. Wyszła drugi raz za mąż za tego mojego ukochanego dziadka. Od podstawówki był zakochany w mojej babci i na nią czekał. Do końca życia byli ze sobą i mieli jeszcze jedno dziecko wspólne. Ale ja się o tym wszystkim dowiedziałam bardzo późno.
Z opowieści rodzinnych pamiętam też, że mój zabójczo przystojny ojciec był hufcowym w Starachowicach. I płynął z nogami w dwóch łódkach ze sztandarem hufca, łódki się rozjechały, a on wpadł do wody. Potem mam następny obrazek: jedzie traktorem na pochodzie pierwszomajowym. Starachowice, Ursus, fabryki. Ojciec był inżynierem mechanikiem. Wciąż słyszałam, że jak będzie wojna, to zakłady w Ursusie w dwadzieścia minut z traktorów przestawią się na produkcję czołgów, mój ojciec nawet studiował dodatkowy kierunek zbrojeniowy.
Z ciocią Haliną w Starachowicach
Tata nigdy nigdzie ideowo nie przynależał, do żadnej partii. Pracował dodatkowo u grawera. Budował Dworzec Centralny, budował Trasę Łazienkowską, budował Warszawę. A na budowie, wiadomo, trzeba pić z pracownikami. Ciągle mu tych robotników podbierali, a on pił i układał w nocy przemówienia do towarzyszy partyjnych, żeby mu ich zostawili, bo inaczej nie zdąży z planem. Codziennie się coś na tych budowach działo, ludzie ginęli. To była heroiczna praca. Tata był człowiekiem godnym szacunku. Gdy odbierałam go z więzienia, gdzie siedział siedem miesięcy w areszcie z powodu jakiejś katastrofy na budowie, zapytałam, gdzie chce jechać – do nowego mieszkania, do mamy, do mojej siostry zobaczyć nowo narodzoną wnuczkę czy do mnie. Schorowany, zupełnie złamany powiedział mi, że chce zobaczyć Trasę Łazienkowską. Przewiozłam go tamtędy, bo chciał sprawdzić, jak coś rozwiązano. To wszystko we mnie zostało. Ta jego pieprzona socjalistyczna uczciwość. Bo wiem, że ci zwykli ludzie, budowniczowie byli w tym na wskroś uczciwi.
Dopiero w okolicach Człowieka z marmuru zrozumiałam, co to jest za kraj. Razem z Agnieszką dowiedziałam się o procesach stalinowskich, wcześniej żyłam w krainie szczęśliwości, gdzie oni wszyscy byli pracowitymi miłymi ludźmi, którzy zawdzięczali socjalizmowi to, że mogli studiować.
Ja żyłam w świecie malarstwa, lepienia garnków, nie wiadomo czego. Rodzice o polityce nie dyskutowali.
Komunia święta
Grzegorz Skurski, zmarły w 2009 roku reżyser, nakręcił o mnie trzy filmy dokumentalne – Aktorka. Jeden powstał po kilku latach mojej kariery, drugi w połowie, a trzeci w czasach, kiedy budowałam Teatr Polonia. Pierwszy kończy się dziwnie, kiedy Grzegorz pyta mnie, co dalej, a ja zaczynam płakać. Wiedziałam już, że moje pierwsze małżeństwo nie przetrwa. W drugim filmie siedzę w dresie w ogrodzie w Milanówku, mały Adaś chodzi koło mnie, Marysia wraca z Warszawy ze szkoły, pies wskakuje na kolana, a ja tak żarliwie opowiadam, że nie zauważam, jak na moich oczach dziecko wcina papierosa Marlboro. W trzecim filmie zaczynam już próbować Ucho, gardło, nóż, a kamera rejestruje powstający teatr.
Dużo tego wszystkiego było. Nie wiadomo, jak to ugryźć.
Dziennik internetowy
11 lipca 2015
Zdjęcie paszportowe
AUTOBIOGRAFIA
Urodziłam się.
Do siódmego roku życia wychowywałam się u dziadków, co znacząco mnie ukształtowało. Byłam najważniejszą osobą w domu, wszyscy się mną zajmowali, mieli dla mnie czas. Czytali książki, rozmawiali ze mną, opowiadali bajki, historie, śpiewali mi na dobranoc i podsycali moje artystyczne zapędy.
Do szkoły podstawowej poszłam już w warszawskim Ursusie. I przestałam być najważniejsza, miałam już młodszą siostrę i klucz na szyi. Rodzice pracowali, ojciec na dwóch posadach, i studiowali jednocześnie. Oboje byli bardzo ładni. Przez jakiś czas mama nie miała jednego zęba. Krótko, mimo to była śliczna.
Największe wrażenie po przyjeździe do Warszawy zrobił na mnie telewizor. Pamiętam, kiedy weszłam do naszego mieszkania, było przemówienie Władysława Gomułki. Nie mogłam oderwać oczu.
Zaczęłam uczyć się gry na fortepianie, francuskiego i hiszpańskiego. Rodzice chcieli mnie z siostrą czymś zająć, żeby nam głupoty nie przychodziły do głowy. Wielkim odkryciem była biblioteka publiczna w sąsiedztwie. Zaczęłyśmy z siostrą czytać nałogowo, także nocą z latarkami pod kołdrą. Książkę dziennie. Zaczęłam od A, jak leciało, nikt mi nie doradzał, co czytać.
W dzieciństwie uwielbiałam się przebierać
Zakochałam się pierwszy raz na koloniach, po powrocie myślałam, że umrę z tęsknoty.
Żeby zaimponować koleżankom, udawałam, że uczę się śpiewu solowego, i śpiewałam im operowe arie sopranowe. A potem z tego samego powodu założyłam nogę na szyję i musiano wezwać pogotowie. A z drugiej strony: pogotowie? Do nogi? O co tam wtedy chodziło? Może o zastrzyk rozluźniający?
Razem ze szkołą podstawową zaczęłam chodzić (a raczej jeździć pociągiem) do szkoły muzycznej. Pamiętam odmrożone ręce i kolana od czekania na pociągi, zajęcia z chóru, lekcje fortepianu i koszmar dyktanda muzycznego. Także zdziwienie, że przystawiają się do mnie dużo starsi uczniowie szkoły, tacy całkiem dorośli. Uważałam, że są zboczeni, i miałam rację, jak się potem okazało.
Zaczęłam uczęszczać do studium baletowego przy Operetce Warszawskiej. Dwa lata nieprawdopodobnych wyczynów gimnastycznych i ruchowych, i historia tańca na dokładkę.
Legendarne już spodnie
Zdałam niespodziewanie dla samej siebie do warszawskiego liceum plastycznego w Łazienkach, chyba najbardziej elitarnej wtedy szkoły, i tam zrozumiałam, czym jest wolność, awangarda, oryginalność, osobowość, przesada, także sztuka, w pewnym sensie. Byłam bardzo młoda. Szkoła była totalnie apolityczna, a w gruncie rzeczy antysocjalistyczna. Żadnych akademii ku czci, pielęgnowano wolnoduchostwo. Raz nauczyciel chemii zwolnił mnie ze swoich zajęć, bo powiedziałam mu, że muszę iść do kina na Szalonego Piotrusia, że to ostatni seans w Warszawie.
Jechałam do szkoły najpierw pociągiem, potem autobusem, później schodziłam w dół Agrykolą do bramy przy Myśliwieckiej. Co rano, na górze, na skarpie stali rzędem ekshibicjoniści. Oni krzyczeli, ja się pilnowałam, żeby nie patrzeć. Biedni. Teraz mi ich żal. I co rano zgarniała ich milicja.
Koledzy malowali abstrakcyjnie z łatwością, o moich obrazach, rzeźbach i kompozycjach nauczyciele mówili, że są „zbyt teatralne”.
Nastał ’68 rok, zamieszki w Warszawie. Wyrywaliśmy się tam. Zamykano drzwi szkoły, odbierać nas musieli rodzice. Zaczęłam rozumieć, gdzie żyję. Przeczytałam pierwszego Gombrowicza, Sołżenicyna, Herlinga-Grudzińskiego, wydanych w „Kulturze Paryskiej”.
Twórczość, szeroko pojęta, mnie pochłonęła. Płonęłam w ogniu „tworzenia”. Malowałam, rzeźbiłam, pisałam, komponowałam, tańczyłam, nawet przystąpiłam na moment do hipisów.
Zakochałam się dwa razy z rzędu, drugi raz bardzo poważnie, tak mi się wtedy wydawało.
Niespodziewanie dla siebie i zrządzeniem losu zamiast do Akademii Sztuk Pięknych zdawałam do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, dostałam się, choć nie bardzo rozumiałam, co to znaczy. Wiódł mnie jakiś instynkt, przeczucie. Po miesiącu wiedziałam, że to moje miejsce. Rozstałam się z narzeczonym, bo mi ta miłość przeszkadzała w nowo poznanej namiętności – aktorstwie, teatrze.
Czasy liceum plastycznego. Stoję na ławce
Po pierwszym roku dostałam indywidualny tok studiów, umierający prof. Jan Kreczmar, mój wykładowca, taką decyzję przysłał już ze szpitala.
Studia teatralne przeszłam jak we śnie. Upojnym.
Wielu wykładowców robiło na mnie piorunujące wrażenie. Zajęcia z Tadeuszem Łomnickim. Piosenka z Bardinim i jego „brutalne” prawdy. Prof. Janina Romanówna i jej wszechogarniająca, dominująca kobiecość i wdzięk. Obserwowanie jej zostawiło przeczucie, czym może być kobieta, jakim wspaniałym i ulotnym „zjawiskiem”. Zachwycającym, niekonsekwentnym i kapryśnym. W socjalizmie już nie było takich kobiet. Znałam same zaradne, wytrzymałe i dzielne.
Zakochałam się w Andrzeju Sewerynie, był wykładowcą.
Pod koniec trzeciego roku zaszłam w ciążę, bo uznałam, że czwarty rok w Szkole Teatralnej jest niepotrzebny, a przede wszystkim, aby uniknąć wyjazdu do Leningradu, dokąd mnie zaproszono, żebym tam skończyła studia. Miało to być wyróżnienie, mnie się to wydawało zesłaniem, do dziś tak uważam.
Latem, po trzecim roku studiów, wyszłam za mąż za Andrzeja Seweryna i wyprowadziłam się od rodziców. Zamieszkałam przy placu Zbawiciela i w piątym miesiącu ciąży zadebiutowałam w spektaklu Teatru Telewizji Trzy siostry Czechowa w reżyserii mojego ukochanego profesora Aleksandra Bardiniego. Notabene, był moim mentorem, od zawsze i na zawsze. Uważał poza tym, co nie bardzo rozumiałam, że będą ze mnie ludzie, ale że nadaję się głównie na kochankę, a nie na żonę, i dziwił się mojej ciąży i mojemu małżeństwu. Dlatego dostałam rolę Maszy.
W dniu emisji spektaklu zadzwonili do mnie chyba wszyscy ówcześni dyrektorzy warszawskich teatrów z propozycją angażu, ale ja byłam w ciąży, zginął mi właśnie kot, płakałam i nie rozumiałam, co się dzieje. W rezultacie weszłam do zespołu Teatru Ateneum, gdzie pracował mój ówczesny mąż. Nie było to najlepsze posunięcie, lubił mnie i cenił dyrektor Warmiński, ale nie lubiła jego żona i pierwsza aktorka teatru, Aleksandra Śląska. Prawie nie „skosztowałam” dużego repertuaru, wyciągnął mnie stamtąd po jedenastu latach dyrektor Zygmunt Hübner do Teatru Powszechnego – jako pierwszą rolę dał mi do zagrania Medeę, za którą dostałam wiele nagród w świecie teatru. Mimo wszystko z publicznością byłam zawsze szczęśliwa i w jednym, i w drugim teatrze.
Spotkałam się z Markiem Grechutą, zaśpiewałam jego piosenkę Guma do żucia na festiwalu w Opolu i tak poznała mnie cała Polska, bo telewizja powtarzała to śpiewanie co piętnaście minut, miesiącami.
Przez te pierwsze lata moim domem był jednak plan filmowy. Zrobiłam cztery filmy z Andrzejem Wajdą i one ustaliły moją pozycję zawodową, także za granicą. Wraz z tymi rolami weszłam do encyklopedii filmowych jako „aktorka-fetysz” Andrzeja Wajdy, a Jean-Luc Godard napisał w „Cahiers du Cinéma” duży esej o mojej roli w Człowieku z marmuru. O moich krytycznych oczach i wolności osobistej, o ile pamiętam. Zaczęły napływać propozycje ról z zagranicy. W międzyczasie występowałam we Włoszech w teatrze. W rezultacie zagrałam w sumie w dziesięciu filmach za granicą, a za rolę Małgorzaty w filmie Laputa Helmy Sanders-Brahms zdobyłam kilka nagród.
Czasy licealne
W Polsce kręciłam film za filmem, czasem cztery rocznie, dzięki czemu stałam się główną aktorką tzw. kina moralnego niepokoju. Przesłuchanie przeleżało wiele lat na półkach, ale ludzie oglądali jakieś tajne kopie w podziemiach kościołów, funkcjonowało także jako instruktaż do nienawiści dla funkcjonariuszy UB. Po zmianie ustroju za tę rolę dostałam na festiwalu w Cannes Złotą Palmę. Ale i wcześniej, i później było wiele nagród za role zagrane w polskich filmach, między innymi Srebrna Muszla w San Sebastian za najlepszą rolę kobiecą – schizofreniczkę w Zwolnionych z życia Waldemara Krzystka.
W międzyczasie rozstałam się podczas kręcenia Dyrygenta z moim mężem Andrzejem Sewerynem i związałam nieformalnie z Edwardem Kłosińskim, wybitnym operatorem filmowym, z którym wzięłam ślub kilka lat później. Nasz związek trwał prawie trzydzieści lat i mogę dziś powiedzieć, że był mężczyzną mojego życia.
Stan wojenny spędziłam we Francji i w Niemczech, robiąc kolejno dwa filmy. Po powrocie pracowałam dalej, między innymi nad serialem o Helenie Modrzejewskiej. Po czym zmieniło się i przewartościowało moje życie, po wieloletnich staraniach urodziłam dwóch synów w półtorarocznym odstępie czasu i na trzy lata praktycznie odeszłam z zawodu, zajęłam się dziećmi i ich wychowywaniem. Wszystkie propozycje po Złotej Palmie przepadły. Nie żałowałam.
W ciąży zaczęłam pisać felietony i piszę je nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat. Złożyły się one kolejno na kilka książek, do dziś wznawianych.
Zadebiutowałam w końcu jako reżyser teatralny, filmowy, telewizyjny, na koniec operowy i dziś reżyseruję prawie nieustannie, mam na koncie dwadzieścia sześć reżyserii teatralnych, dwanaście wyreżyserowanych spektakli dla Teatru Telewizji, jeden film fabularny i jedną operę. Ale przede wszystkim jestem aktorką. Zagrałam w sumie sto siedemdziesiąt siedem ról.
Kobieta Wolności
W 2000 roku zbudowałam stronę internetową i nieprzerwanie piszę tam dziennik i odpowiadam na listy internautów. To również najpełniejsze archiwum mojej działalności.
W roku 2004 założyliśmy z mężem Edwardem Kłosińskim i córką Marią Seweryn Fundację Krystyny Jandy na rzecz Kultury. W 2005 roku otworzyliśmy pierwszy teatr fundacji – Teatr Polonia, a pięć lat później drugi, czyli Och-Teatr. Szybko wyrobiły sobie pozycję i reputację – dziś grają nieprzerwanie na czterech scenach, posiadających w sumie osiemset miejsc, ponad osiemset osiemdziesiąt spektakli rocznie. Co jest rekordem w Polsce. Latem gramy także na ulicy – na placu Konstytucji i przed Och-Teatrem na Grójeckiej – specjalnie skonstruowany repertuar. Na te spektakle przychodzą tłumy, a cały projekt powstał po moich doświadczeniach grania na wolnym powietrzu we Włoszech.
Jestem szczęśliwą posiadaczką wielu nagród, odznaczeń i medali i bardzo je sobie cenię, szczególnie tytuły przyznane przez publiczność, Najwybitniejszej Aktorki XX wieku i Człowieka 25-lecia Wolności RP. Dostałam także Medal Karola Wielkiego za wkład w zjednoczenie Europy w kategorii Media.
W 2008 roku umarł mój mąż Edward Kłosiński. Rok po jego śmierci udało mi się nakręcić z Andrzejem Wajdą film Tatarak, w pewnym sensie zachowujący pamięć o moim mężu na zawsze. Tę rolę i ten film uważam za swoje największe osiągnięcie, zawodowe także.
Mam sześćdziesiąt trzy lata. Jestem prezesem mojej fundacji, czynnym reżyserem i aktorką. W tej chwili mam osiem ról w repertuarze teatralnym i planuję w najbliższym sezonie dwie nowe role. Reżyseruję dwie–trzy rzeczy w roku, w tym sezonie Damy i huzary dla Teatru Telewizji jesienią oraz dwa spektakle teatralne do końca sezonu.
Mieszkam w Milanówku z mamą, moje dorosłe już dzieci żyją swoim życiem. W naszym domu znalazło przytulenie pięć psów, które trafiły do nas w różny sposób, zwykle po nieszczęśliwych wydarzeniach, oraz jeden kot, ofiarowany nam osiemnaście lat temu przez państwa Bryllów.
Uważam, że moje życie jest udane i szczęśliwe. Lubię je. Nie żywię do nikogo żalu ani pretensji. Lubię dzielić się z innymi. Nie uważam, abym w stosunku do kogoś miała zobowiązania lub dług wdzięczności, oprócz tych małych codziennych. Gdyby ktoś uważał inaczej, proszę, żeby się zgłosił.
Staram się nie mówić o nikim źle, nie oceniać pochopnie, ale mam duży temperament i jasne sądy. Nie chciałabym nikogo urazić, dotknąć niesprawiedliwie, choć (według mnie) wielu to się, niestety, należy. Ale taka już jestem, że nie znoszę konfliktów.
Lubię ludzi, życie, ale bez sztuki go sobie nie wyobrażam. Uważam, że dzięki niej moje życie jest tak ciekawe, nie poszło na marne, mam wrażenie, że w tym, co robię, jest cień posłannictwa, i to ma dla mnie wielkie znaczenie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
WSTĘP DO POZNANIA
JANDA TO JANDA
AUTOBIOGRAFIA BEZ CENZURY
NIECH ŻYJE SZTUKA
STWORZYŁ MNIE WAJDA
ONA MOŻE ZABIĆ, ONA ZAGRA
ZGADNIJ, KOTKU, CO MAM W ŚRODKU
TEATR JEST JAK MĘŻCZYZNA
EDWARD
TATARAK
ŁÓŻKO TO MOJA TWIERDZA
PANI HONORATA – NALEŻAŁAM DO NIEJ
MIEJSCE NA ZIEMI
Z PRZYTUŁKÓW, PRZYBŁĄKANE, URATOWANE
MOJA BIAŁA BLUZKA
CZY PANI ŚPIEWA?
NA SCENIE PRZED DANUTĄ W.
JESTEM CHOLERNĄ GWIAZDĄ
PALIŁAM OD ZAWSZE
NA SCENIE FRUWAM
KALENDARIUM
MIGAWKI Z ŻYCIA KRYSTYNY JANDY