Panny bez posagu - Sidgwick Cecily - ebook + audiobook + książka

Panny bez posagu ebook i audiobook

Sidgwick Cecily

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Narratorką tej przezabawnej opowieści jest zatroskana pani domu, której nieustanną przyczynę zmartwień stanowi posiadanie sześciu córek, a tylko jednego syna. Rzecz dzieje się w latach 30. XX wieku w niewielkim miasteczku w Kornwalii. Rodzina Brooke’ów żyje szczęśliwie i bez codziennych kłopotów, prowadzą dom na dość wysokim poziomie, a pan Brooke jest dyrektorem fabryki porcelany, jednak jego żona nieustannie zamartwia się przyszłością swoich dzieci płci żeńskiej: Celii, Nancy, Marty, Heli, Jane… no, z martwieniem się o Sally można jeszcze poczekać, bo dziewczynka ma dopiero dziesięć lat, ale pozostałe… Trzeba przyznać, że różne kuzynki i sąsiadki nie uspokajają Elżbiety Brooke, a dając kolejne złote rady, tylko pogłębiają wrażenie, że jej rodzina znalazła się w sytuacji bez wyjścia. A jednak ten pozorny węzeł gordyjski powoli zaczyna się rozplątywać…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 25 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
3,8 (23 oceny)
5
10
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZuHanna

Dobrze spędzony czas

Lubię ten klimacik
00
lemonpodlasem

Nie oderwiesz się od lektury

Przypomniały mi się Małe kobietki 😊
00

Popularność




I

Na imię mi Elż­bieta i je­stem od dwu­dzie­stu pię­ciu lat żoną Mi­ko­łaja Bro­oke’a. Mamy sied­mioro dzieci, w tym sześć có­rek. Trudno uwie­rzyć! Ce­lia, Anna, Marta, Hela, Jo­anna i Sal­cia. Chło­piec uro­dził się ostatni i da­li­śmy mu na imię An­toni. Mam zna­jomą, która ucho­dzi za wzór za­rad­no­ści; ma sze­ściu sy­nów i jedną córkę, naj­młod­szą z ro­dzeń­stwa, nie ulega więc wąt­pli­wo­ści, że wyda ją za mąż bar­dzo młodo. Gdy sze­ściu mło­dych lu­dzi spro­wa­dza do domu swo­ich ko­le­gów, dziew­czyna może póty prze­bie­rać, póki nie wy­bie­rze. Poza tym o ile chłopcy są zdrowi i ro­zumni, to za­wsze mogą dojść do cze­goś. Ale sześć có­rek i ani gro­sza po­sagu! Nie sy­piam po no­cach, tylko my­ślę, co je czeka. I w ta­kich chwi­lach do­cho­dzę do prze­ko­na­nia, że w ogóle nie po­winny były się uro­dzić. Dużo się te­raz mówi o ta­kich sa­mych moż­li­wo­ściach dla ko­biet, jak dla męż­czyzn, lecz żadna z mo­ich có­rek, prócz Anny, nie chce obrać mę­skiego za­wodu. Jest im do­brze w domu, są sta­ran­nie wy­cho­wane i ra­czej prze­ciętne. Wszystko to po­gar­sza sprawę. Sal­cia ma dzie­sięć lat, więc na ra­zie o niej nie my­ślę, a Anna jest stu­dentką me­dy­cyny. Mówi, że bę­dzie nie­długo za­ra­biać na swoje utrzy­ma­nie, i że je­żeli zdo­bę­dzie opi­nię zna­ko­mi­tego chi­rurga, to jej do­chody wy­no­sić będą prze­szło ty­siąc fun­tów rocz­nie. Przed kil­koma dniami wy­cięła ko­muś ślepą kiszkę i Mi­ko­łaj jest z tego bar­dzo dumny. Ja rów­nież je­stem dumna, ale nie opo­wia­dam o tym na lewo i prawo, tak jak Mi­ko­łaj. Mój mąż uwiel­bia swoje dzieci i uważa nasz ob­dra­pany dom za raj, ale Mi­ko­łaj ma aniel­skie uspo­so­bie­nie, czego ja o so­bie po­wie­dzieć nie mogę. Gdy py­tam go, co by się stało z nami, gdyby on umarł, to mówi, że jesz­cze nie umarł; ale to nie jest ar­gu­ment. Tego się ni­gdy nie wie. Na­gła śmierć przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie, zda­rzają się też wy­padki. Poza tym ma już pięć­dzie­siąt pięć lat, a jak długo jesz­cze może pra­co­wać męż­czy­zna pięć­dzie­się­cio­pię­cio­letni? Jest wy­soko ubez­pie­czony, a ja mam wła­snych przy­cho­dów dwie­ście fun­tów rocz­nie, ale gdyby umarł i żadna z na­szych có­rek nie by­łaby za­mężna, to po­zo­sta­łoby nas ośmioro; a osiem osób w domu, które trzeba ubrać i na­kar­mić pra­wie za nic, to nie żarty... Mi­ko­łaj nie był w sta­nie odło­żyć więk­szej sumy pie­nię­dzy, bo gdy się ma sied­mioro dzieci, to trzeba cią­gle się­gać do kie­szeni. Żadna z na­szych có­rek nie wy­szła do­tąd za mąż, a wszyst­kie prócz Salci mo­głyby już śmiało zo­stać mę­żat­kami. Nie mu­szę za­przą­tać so­bie głowy Anną, po­nie­waż mówi, że woli zo­stać słyn­nym chi­rur­giem niż żoną i matką. W każ­dym ra­zie mieszka w Lon­dy­nie i tam może zna­leźć kan­dy­data na męża. Ale Ce­lia, Marta, Jo­anna i Hela są w domu, i mam wra­że­nie, że nie opusz­czą go tak prędko.

Miesz­kamy w Por­th­lew w Korn­wa­lii, gdzie Mi­ko­łaj jest dy­rek­to­rem fa­bryki por­ce­lany na­le­żą­cej do Cle­ve­lan­dów. Już od lat po­wi­nien być wspól­ni­kiem, ale cho­ciaż Mi­ko­łaj jest dzielny i ro­zumny w pracy, do ta­kich roz­wią­zań na­le­ża­łoby go po­pchać. To oczy­wi­ście moje zda­nie, ale pra­wie ni­gdy nie po­ru­szam z nim tego te­matu, bo mo­głoby to zra­nić jego uczu­cia. Pan Cle­ve­land umarł przed dwoma laty, po­zo­sta­wia­jąc ma­ją­tek, zna­ko­mi­cie pro­spe­ru­jącą fa­brykę, wdowę i je­dy­naka. Syn stoi na czele fa­bryki, ale wła­ści­wie pro­wa­dzi ją mój mąż. Młody Cle­ve­land nie jest głupi, lecz młody i nie­do­świad­czony, a do tego nie­stety pod wpły­wem matki.

Pani Cle­ve­land ży­czy so­bie, żeby oże­nił się on z Iza­belą Go­dol­phin, on jed­nak pra­gnie oże­nić się z na­szą Ce­lią, więc raz orzeł, raz reszka, i nikt nie wie, co się sta­nie. Oba­wiam się, że Ce­lia nie ma wi­do­ków... Pani Cle­ve­land jest wład­czą ko­bietą o ostrym ję­zyku. Da­wała so­bie radę z mę­żem i nie wąt­pię, że da so­bie radę z sy­nem. Bill Cle­ve­land ożeni się z Iza­belą, a Ce­lia wy­pła­cze so­bie oczy.

Sta­ra­łam się wpoić w moje dzieci za­sady uczci­wo­ści, szla­chet­no­ści i al­tru­izmu. To może brzmi nieco sta­ro­mod­nie, ale moim zda­niem moda zmie­nia się łącz­nie z po­ko­le­niem, lecz za­lety, które ce­nimy u in­nych, są nie­zmienne. Moje córki ukoń­czyły śred­nie szkoły na­ukowe i li­cea, ale żadna z nich nie ma tylu su­kien i nie cho­dzi na tyle za­baw, na ile mia­łaby ochotę. Jak już po­wie­dzia­łam, wszyst­kie są prze­cięt­nie in­te­li­gentne i to samo da­łoby się po­wie­dzieć o ich uro­dzie, prócz jed­nej Ce­lii, która jest nie­zwy­kle piękna. Anna nie jest tak uro­dziwa jak jej sio­stry i może wła­śnie dla­tego już od naj­wcze­śniej­szych lat uśmie­chała się jej ka­riera le­kar­ska. Cho­ciaż mu­szę po­wie­dzieć, że wy­przy­stoj­niała ostat­nio, jed­nak jest za­nadto po­dobna do ojca, żeby być ładną. Ma sta­now­czy wy­raz twa­rzy, ciemne oczy i wą­skie usta. Na­prawdę bar­dzo przy­po­mina Mi­ko­łaja i ko­cham ją za to. Ale w po­rów­na­niu z Ce­lią jest wręcz brzydka. Mó­wią, że Ce­lia to naj­pięk­niej­sza panna w Por­th­lew, ale to nie po­trwa długo, je­żeli bę­dzie się za­mar­twiać z po­wodu Billa.

Wiele rze­czy zda­rzyło się w dniu na­szego srebr­nego we­sela, nie­które były przy­jemne, nie­które zaś przy­kre. Noc po­prze­dza­jącą tę uro­czy­stość spę­dzi­łam nie­mal bez­sen­nie, gdyż dzieci uparły się, żeby urzą­dzić przy­ję­cie i mia­łam wiele spraw do prze­my­śle­nia. Nie wy­pra­wia­li­śmy przy­ję­cia w domu, za­pro­si­li­śmy jed­nak kilka za­przy­jaź­nio­nych osób na ko­la­cję i ze­rwa­łam się z łóżka po pół­nocy, żeby spraw­dzić, czy drzwi do spi­żarki są za­mknięte, gdyż w ze­szłym ty­go­dniu na­sza ku­charka Al­berta za­po­mniała je za­mknąć i foks­te­rier Toby do­brał się do szynki. Po­sia­dam nie­stety ten ro­dzaj umy­sło­wo­ści, że my­ślę na prze­mian o ogól­no­ludz­kich za­gad­nie­niach i o szynce, więc nie mam za wiele spo­koju. Mi­ko­łaj nie trosz­czy się ni­gdy o nic. Śpi całą noc, pra­cuje lub bawi się cały dzień i za­wsze jest w do­brym hu­mo­rze – a ja nie. Drzwi do spi­żarni były za­mknięte, więc uspo­ko­iłam się i za­snę­łam.

O go­dzi­nie siód­mej wszy­scy do­mow­nicy łącz­nie z ku­charką Al­bertą, po­ko­jówką Me­lindą i foks­te­rie­rem To­bym wtar­gnęli do na­szego po­koju, śmie­jąc się, śpie­wa­jąc, krzy­cząc i wlo­kąc za sobą wielką ciężką paczkę. An­toni i Toby wpa­dli pierwsi, Toby wsko­czył do łóżka, na prze­mian li­żąc mnie po twa­rzy i szcze­ka­jąc. Mam nie­wiel­kie wy­ma­ga­nia w sto­sunku do mo­jego domu, ale żą­dam sta­now­czo, żeby nikt z rana nie wcho­dził do na­szej sy­pialni, prócz Me­lindy z her­batą. Ale był to dzień na­szego srebr­nego we­sela, zja­wili się więc wszy­scy, z wy­jąt­kiem Anny, która nie­stety nie mo­gła się zwol­nić z pracy. An­toni, mój je­dy­nak, jest rudy i pie­go­waty. Nie jest po­dobny do ni­kogo z nas, ale Mi­ko­łaj mówi, że miał ru­dego wujka, któ­rego na­zy­wano „Mar­chewką” i który po­je­chał nad mo­rze i uto­nął. Po­sta­no­wi­łam, że An­toni ni­gdy nie po­je­dzie nad mo­rze. Sal­cia rów­nież ma rdzawe włosy, zie­lone oczy i śmiesz­nie chude nogi. Jest sa­mot­nym dziec­kiem, po­nie­waż ma do­ro­słe sio­stry, a An­toni przy­jaźni się tylko z chłop­cami. Poza tym pięć star­szych sióstr używa jej na po­syłki i cią­gle zwraca uwagę: „Sal­cia zrób to”, „Sal­cia nie rób tego” – i tak od rana do wie­czora, póki ja nie zro­bię z tym po­rządku, a póź­niej mówi się, że ją roz­piesz­czam.

Przy po­mocy Me­lindy roz­pa­ko­wali wielką po­dłużną paczkę i sta­rali się ją roz­pro­sto­wać. Unio­słam się i zo­ba­czy­łam piękny per­ski dy­wan.

– Pre­zent od ta­tu­sia!

– Anna go wy­brała.

– Bietko, to jest cudo.

Hela na­zywa mnie za­wsze Bietką, cho­ciaż sprze­ci­wiam się temu sta­now­czo; lecz Hela jest uparta i mam wra­że­nie, że je­żeli na­wet reszta nie wyj­dzie za mąż, to jej uda się zdo­być chłopca.

Marta i Jo­anna klę­czały i roz­kła­dały dy­wan. Jo­anna ma naj­pięk­niej­sze oczy z nich wszyst­kich: pro­mienne i wierne. Mu­sisz ją ko­chać, gdy spo­gląda na cie­bie. Ko­cham ją, ale wąt­pię, czy ja­kiś męż­czy­zna pój­dzie za moim przy­kła­dem. Marta, trze­cia z rzędu, po­siada urok mło­do­ści i miłe uspo­so­bie­nie. Mam na­dzieję, że nie zaj­mie się do­bro­czyn­no­ścią, a w każ­dym ra­zie jesz­cze nie tak prędko. Je­żeli nikt jej się nie nada­rzy, to może póź­niej zna­leźć w tym po­cie­sze­nie.

– Spójrz, mamo! – za­wo­łała jedna z mo­ich có­rek, po­ka­zu­jąc dy­wan roz­po­starty na po­sadzce.

– Co za zbytki! – za­wo­ła­łam, wy­rzu­ca­jąc wszyst­kich z po­koju, gdyż sama chcia­łam po­dzię­ko­wać Mi­ko­ła­jowi i była naj­wyż­sza pora, żeby wstać i za­brać się do ubie­ra­nia.

– Wiesz, że nie mo­żemy so­bie na to po­zwo­lić – rze­kłam mu.

– Pani Cle­ve­land przy­szła do pani – oznaj­miła Me­linda kilka go­dzin póź­niej – za­mknę­łam ją.

– Za­mknę­łaś ją!?

– W sa­lo­nie, jak pani ka­zała. Kwiaty są zwię­dłe i nie wy­tar­łam tam jesz­cze ku­rzu. Może wy­pi­sać swoje imię na for­te­pia­nie.

Tego ro­dzaju rze­czy zda­rzają się za­wsze, gdy przy­cho­dzi pani Cle­ve­land. Gdy ma się w domu cztery do­ro­słe córki i dwie słu­żące, to kurz po­wi­nien być wy­tarty we wszyst­kich po­ko­jach, a zwię­dłe kwiaty wy­rzu­cone, ale dziew­częta po­szły ude­ko­ro­wać Zi­mowy Ogród, gdzie wy­pra­wiamy przy­ję­cie, ja by­łam za­jęta oglą­da­niem upo­min­ków, czy­ta­niem te­le­gra­mów i pil­no­wa­niem Al­berty, na któ­rej ma­jo­ne­zach nie można po­le­gać, gdy jest pod­eks­cy­to­wana.

– Na­leży krę­cić wolno i nie śpie­szyć się, Al­berto – mó­wi­łam i wła­śnie w tym mo­men­cie pani Cle­ve­land sta­nęła w drzwiach ku­chen­nych. Ktoś po­wie, że to nie­moż­liwe. Do­brze wy­cho­wani lu­dzie nie wcho­dzą nie­pro­szeni do cu­dzej kuchni. Za­mknięto ją w sa­lo­nie i gdyby wie­działa, jak się na­leży za­cho­wy­wać, to nie ru­szy­łaby się stam­tąd. Ale pani Cle­ve­land nie li­czy się z ni­kim i ni­czym.

– Są­dzi­łam, że pani nie wie, że przy­szłam – rze­kła, ob­rzu­ca­jąc kuch­nię by­strym spoj­rze­niem.

Moja kuch­nia jest nie­wielka i z po­wodu srebr­nego we­sela pa­no­wał w niej straszny nie­ład, a w do­datku Al­berta, jak zwy­kle, po­wie­siła dwie sprane szmaty nad sa­mym ko­mi­nem.

– Prze­cież pani przy­szła przed chwilą – po­wie­dzia­łam, wra­ca­jąc z nią do sa­lonu, który wy­glą­dał okrop­nie. Wszę­dzie kurz i wa­zony ze zwię­dłymi bzami, a przy ko­minku ogry­ziona kość. Po­kój nie­wie­trzony, klamki nie­oczysz­czone, a Toby z ja­kimś ran­nym pan­to­flem w zę­bach spał po­środku dy­wanu.

Wpraw­dzie mój dom jest skromny, ale na ogół pa­nuje w nim ład; tylko w tym dniu wszy­scy po­tra­cili głowy. Me­linda, któ­rej ro­bi­łam gorz­kie wy­rzuty, po­wie­działa, że za­po­mniała po­sprzą­tać w sa­lo­nie z ra­cji srebr­nego we­sela. Trudno, mu­sia­łam zno­sić z praw­dzi­wym bo­ha­ter­stwem współ­czu­jący uśmiech pani Cle­ve­land. Przy­nio­sła nam w pre­zen­cie wła­sną fo­to­gra­fię w srebr­nej ra­mie. Taki upo­mi­nek może wpro­wa­dzić w naj­więk­sze za­kło­po­ta­nie, a pani Cle­ve­land jest ostat­nią osobą, któ­rej wi­ze­ru­nek chcia­ła­bym mieć za­wsze przed oczami. Mimo to po­dzię­ko­wa­łam uprzej­mie, po­ka­za­łam kilka in­nych upo­min­ków i za­pro­wa­dzi­łam ją do ogródka, na moją ulu­bioną ławkę. Dała mi kilka rad, jak na­pra­wić mur i oznaj­miła, że nie­stety, bę­dzie mo­gła spę­dzić za­le­d­wie kilka chwil na na­szym przy­ję­ciu; za­py­tała o Annę i udzie­liła kilka wska­zó­wek, jak wy­cho­wy­wać An­to­niego; wy­rwała tro­chę chwa­stów i upo­mniała mnie, że­bym była bar­dziej wy­ma­ga­jąca w sto­sunku do Al­berty i Me­lindy. W rze­czy sa­mej była przez kwa­drans zu­peł­nie nie do znie­sie­nia, a po kwa­dran­sie po­zna­łam istotny cel jej od­wie­dzin.

– Tro­chę mi żal wy­jeż­dżać – rze­kła – ale ko­nieczna jest pewna od­miana.

– Pani wy­jeż­dża?

– Nie sły­szała pani o tym? Wy­bie­ram się z Wil­lia­mem w po­dróż do­okoła świata i Iza­bela Go­dol­phin je­dzie ra­zem z nami.

Mam już nie­stety ta­kie uspo­so­bie­nie, że wszystko od razu poj­muję. Mi­ko­łaj jest inny pod tym wzglę­dem, spo­strzega tylko to, co chce wi­dzieć i nie przej­muje się na­wet pa­nią Cle­ve­land, która do rów­nych so­bie mówi o swoim synu Bill, a przy lu­dziach po­śled­niego ga­tunku na­zywa go Wil­lia­mem. Ostat­nio mó­wiła przy nas „Wil­liam”, z czego wy­wnio­sko­wa­łam, że nie chce, by jej syn oże­nił się z Ce­lią. Nie za­le­ża­łoby mi wcale na tym mał­żeń­stwie, gdy­bym nie wie­działa, że od tego za­leży szczę­ście Ce­lii. Sama myśl bli­skiego po­wi­no­wac­twa z pa­nią Cle­ve­land nie uśmie­cha mi się wcale i nie ży­czę so­bie, żeby moje córki wdzie­rały się do ro­dzin, które ich nie pra­gną.

– Po­dróż do­okoła świata musi trwać bar­dzo długo – rze­kłam obo­jęt­nie.

– Za­mie­rzamy być poza kra­jem przez rok. Chcę za­po­mnieć, że jest na świe­cie ta­kie miej­sce jak Por­th­lew. Tak mi się tu wszystko znu­dziło! Wil­liam mówi to samo. Młody męż­czy­zna na jego sta­no­wi­sku nie po­wi­nien za­skle­piać się w ma­łym pro­win­cjo­nal­nym mia­steczku. Nie mu­szę mu tego po­wta­rzać, bo sam jest tego zda­nia.

Co mia­łam jej na to po­wie­dzieć? Za­tem nic nie po­wie­dzia­łam. Za­py­ta­łam tylko, czy może mi po­dać ad­res ja­kie­goś ta­niego mu­ra­rza, który by mi na­pra­wił ogro­dze­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: Six of them
Co­py­ri­ght © 2024, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-985-7
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: do­mena pu­bliczna via po­lona.pl
Ko­rekta: MG
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl