Papierosy - Maciej Piotr Prus - ebook

Papierosy ebook

Maciej Piotr Prus

4,2

Opis

Im większą część paczki papierosów zajmują zniechęcające do palenia napisy i zdjęcia, tym częściej rzucam palenie. Nie chodzi o przekaz, że choroby serca, impotencja i bolesna śmierć, ale o estetykę: nie mogę znieść braku poszanowania dla projektu graficznego. Przecież takie kółko na Lucky Strike’ach to arcydzieło. Albo wielbłąd Cameli, tancerka na paczce Gitanes’ów, napis Marlboro.

 

“Papierosy” to opowieść, która żywi się ogniem. Pieczołowicie skręcone ze sobą odcinki, migawki i strzępy pamięci układają się w osobistą historię, przefiltrowaną przez masową wyobraźnię, emigrację i dziejowe przełomy. Ta pisana przez kilkanaście lat – tylko w okresach, w których Autor rzucał palenie –  książka, miewa styl opowieści wprost ze skraju wytrzymałości. Zawiera relacje z dziesiątek klęsk, ale i jedną wiarę – w wolność, która jest jak oddech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (16 ocen)
7
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NandiH

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam w jednej dzień- świetny styl,mega wciąga, jak ten tytułowy papieros;) to tylko 150 stron, ale historia ciągnie się przez dekady, przemiany polityczne i kulturowe z papierosem w tle .
00
paulynska

Dobrze spędzony czas

Przemiany ustrojowe z perspektywy palacza. Tak sobie przez chwilę pomyślałam - książka do papierosa ;) ale tylko przez chwilę.
00

Popularność




Maciej Piotr Prus

P A P I E R O S Y

Nie byłoby mnie, gdyby na studenckiej potańcówce ojciec nie zaciągnął się papierosem i nie zdecydował, że podejdzie do mojej matki. Tytoń dał mu siłę, a potem się urodziłem.

Papierosy były, odkąd pamiętam. Bez papierosów nie istniał mój świat. Oprócz nich były jeszcze gawrony, wydeptane na łące ścieżki, duży orzech za oknem, zachodzące słońce i liście łopianu. To jednak pozostawało oddalone, tajemnicze, obce i trochę przerażające. Papierosy były bliskie, ciepłe i bezpieczne, były zapachem domu.

Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Ojciec pali i bawi się, robiąc z dymu kółka. Papierosy są bez filtra, nie wiem, jaką mają nazwę, jeszcze nie umiem czytać. To mogą być Giewonty w miękkiej paczce z rysunkiem płatka śniegu. Mogą być też Wawele z reprodukcją sztychu pod wieczkiem kartonowego pudełka (sztych przedstawia wzgórze zamkowe). Ale na pewno nie Belwedery. Belwedery ojciec palił rzadko. Były drogie, a on, młody magister inżynier, nie zarabiał dużo. Na pudełku był narysowany Belweder. Ale czy ustniki były złote? Nie dam sobie głowy uciąć. Lepiej pamiętam białe ustniki równie drogich Carmenów. Jeśli Belwedery przenosiły w czasie do Polski sanacyjnej, to Carmeny były jak posmak zachodniego świata. Carmeny kosztowały dwanaście złotych. To nie było mało – za bochenek chleba płaciło się trzy pięćdziesiąt. „Wyprodukowane z dodatkiem mieszanki najlepszych amerykańskich tytoniów” – głosił napis na boku paczki. Pięknie pachniały te Carmeny – jak ojciec zapalał, aromat rozchodził się nawet na klatce schodowej. I wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że mój ojciec pali Carmena.

Z biegiem lat Carmeny przestały pachnieć, potem z paczki zniknął napis o amerykańskim tytoniu. W latach osiemdziesiątych rozpadały się im filtry, a zdrewniały tytoń nie chciał się palić.

Jesteśmy jednak wciąż w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ojciec pali, ja próbuję włożyć palec w środek kółka z dymu. Siedzę u niego na kolanach i czuję się bezpiecznie. Za oknem, w oddali, kominy elektrowni i huty aluminium. Tuż za blokiem są łąki, dopiero co wykopali wielką dziurę pod kolejny budynek. Spadnie deszcz i zbierze się w niej tyle wody, że będzie można się kąpać. Brzegi będą gliniane i śliskie, woda mętna, brązowa. Utopi się w niej młoda kawka, która jeszcze nie nauczyła się latać.

Codziennie rano przychodzi do nas starsza pani z białą bańką i przynosi mleko prosto od krowy, jesienią przyjeżdżają chłopi furmankami pełnymi ziemniaków. Ziemniaki trafiają do piwnic – mają starczyć na zimę. Wieczorami rodzice grają z przyjaciółmi w brydża. Kobiety nie palą takich samych papierosów jak mężczyźni. Palą papierosy z filtrem – mentolowe Zefiry, Syreny lub Płaskie. Żona doktora pediatry bardzo mi się podoba. Rozgrywa trzy bez atu, pali Zefiry i z kryształowego kieliszka popija wiśniówkę. Na filtrze zostawia odciski szminki. Leżę w łóżku, myślę o filtrach papierosów Zefir i nie mogę zasnąć.

Pierwszymi Europejczykami palącymi tytoń byli dwaj członkowie wyprawy Kolumba – Rodrigo de Jerez i Luis de Torres. Kiedy w październiku 1492 dotarli na Kubę, Kolumb wysłał ich w głąb wyspy z listami polecającymi do wielkiego chana. Wielkiego chana nie znaleźli, spotkali natomiast tubylców palących dziwne liście. Sami również je zapalili. Po trzech miesiącach, zanim flota zawróciła do Hiszpanii, palili już codziennie.

Początkowo Europejczycy sądzili, że tytoń leczy choroby weneryczne. Później palono go dla przyjemności. Po ogłoszeniu niepodległości Stanów Zjednoczonych zaczęto stamtąd szmuglować tytoń do Hiszpanii. Ten z Kuby i Ameryki Południowej był ciemny, więc jasny amerykański łatwo było rozpoznać. Aby ukryć barwę zdradzającą nielegalne pochodzenie, zawijano tytoń w papier. Te pierwsze papierosy nazywano „papelote”. Rząd hiszpański, zaniepokojony powszechną kontrabandą i utratą dochodów, zakazał takiego sposobu palenia tytoniu. Przyłapani na paleniu papelote byli skazywani na wygnanie albo na dwa lata ciężkich robót. Kobiety zaś zsyłano do klasztoru albo zakładu dla umysłowo chorych.

Często bawiłem się ze starszym o rok Krzyśkiem Wróblem, synem sąsiadki. I kiedy Wróblowa poszła zapisać go do szkoły, zabrała i mnie. Nawet nie zapytała rodziców o zdanie. Dyrektor w brązowym garniturze nie chciał mnie przyjąć. „Za mały jest” – mówił, ale patrzył na mnie z uśmiechem, tak że wcale się go nie bałem. Wymyślił, że muszę zdać dodatkowy egzamin. Kazał rozglądnąć się po pokoju, a potem zamknąć oczy i wymienić rzeczy, które widziałem. Zamknąłem oczy, ale nie chciałem wymieniać wszystkiego, co zobaczyłem, bo i tak by mi nie uwierzyli. Powiedziałem tylko, że na biurku stoi telefon. Był czarny i lśniący jak kruk na szafie, który się ze mnie śmiał (o nim jednak nie wspomniałem).

W drugiej klasie szkoły podstawowej mam dopiero siedem lat. Stoimy pod kioskiem we trzech: Bogdan, Piotrek i ja. Mamy monety znalezione w kieszeniach marynarek naszych ojców. Kupujemy w kiosku paczkę papierosów Start, pudełko polskich cygar Wisła i paczkę Giewontów. Cygar jest pięć, papierosów po dwadzieścia. Idziemy za miasto, na łąkę. Jest przedwiośnie, bure wyschnięte trawy trzeszczą pod butami. Na niebie zbierają się gęste deszczowe chmury. Mamy zapałki. Piotrek wziął z domu, żeby nie kupować w kiosku i nie wzbudzić u sprzedawcy podejrzeń, że to nie dla rodziców. Chowamy się w krzakach i otwieramy pudełko cygar. Wzbudzają nasz szacunek, dlatego uznajemy, że warto zacząć właśnie od nich. Żaden z naszych ojców nie pali cygar. A my zapalimy. Najpierw jednak wąchamy. To nie jest przyjemny zapach – taki trochę jak w sieni u Bogdana.

Piotrek zapala pierwszy. Chmura dymu. Zaczyna kaszleć, ale ciągnie jeszcze raz. Biorę do ust kolejne cygaro, podpalam. Wciągam duszący, gorzki dym. Też kaszlę. Wszystko wiruje, pierwszy raz w życiu czuję, że umieram. Po chwili wymiotuję. Najpierw resztkami śniadania, potem gorzką żółcią. Kręci mi się w głowie, nie mogę ustać. Piotrek i Bogdan też wymiotują. Wyrzucamy w krzaki Starty i Giewonty, wyrzucamy cygara Wisła i uciekamy. Mamy nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze uda się nam przeżyć. Bogdan z płaczem biegnie do siebie, do domu ma niedaleko. Ja muszę przejść kawał drogi: minąć szkołę, potem łąkę, ulicę, szereg nowych bloków. Po drodze jeszcze raz wymiotuję.

– Co takiego zjadłeś? Pewnie w szkole ci dali nieświeże – martwi się sąsiadka.

Patrzę na nią załzawionymi oczami i znowu rzygam żółcią. W domu mówię, że jestem chory, i kładę się do łóżka. Wszyscy mi współczują, chodzą na palcach. Nikt jeszcze nie wie – ja również – że demon nikotyny już zostawił we mnie swoje nasienie. Przez następne kilkanaście lat będzie leżało, grzało się, mościło; wciąż żywe, jak pluskwy w szparach ścian na krakowskim Kazimierzu. Będzie czekało, aż przyjdzie jego czas.

Zapach papierosów z dzieciństwa pamiętam lepiej niż smak papierosa wypalonego pół godziny temu. Lepiej pamiętam też ceny z lat siedemdziesiątych niż te z zeszłych wakacji. Mógłbym opisać wszystkie marki z tamtych czasów. Z lat sześćdziesiątych pamiętam Syreny – na paczce była grafika z syreną o okrągłej, uśmiechniętej buzi, papierosy miały złoty filtr. Dukaty filtra nie miały; były pakowane w płaskie kartonowe pudełka z wizerunkiem złotego dukata. Mocne – na opakowaniu widniał rysunek kwitnącego krzaka tytoniu, Płaskie – sprzedawane w pudełkach z grafiką imitującą niebo i wodę. O ile Płaskie można było kupić wszędzie, o tyle Mewy i Kapitany sprzedawano tylko w północnej Polsce, głównie nad morzem. Mewy miały wizerunek lecącego ptaka, a Kapitany – miękką paczkę z żaglowcem i flagami, w tym z flagą Francji. Na Śląsku pojawiały się bardzo mocne papierosy Górnik z rysunkiem górnika trzymającego kilof na tle szybów kopalń. Niebieskie Caro były w całej Polsce, miały w logo gruby, niedomknięty biały krąg – literę C. Tam, gdzie krąg się urywał, widniał wykaligrafowany napis Caro. A na paczce Piastów była korona – specyficznie cięta, oszczędna i cepeliowska, jakby wzięta z bajki. Wszystkie te opakowania były dla mnie jak kartki z podróży albo okładki książek, które chciałbym przeczytać.

Jest rok 1970, mój brat popala kubańskie Kimy. Podczas wielkanocnej wizyty u dziadków w Kędzierzynie mówimy, że idziemy do kościoła, a tak naprawdę idziemy do jedynego otwartego w niedzielę kiosku i brat kupuje właśnie Kimy. Potem w krzakach zapala jednego. Jest aromatyzowany – pachnie słodko i korzennie. Ja jeszcze nie palę. Wdycham. Jest początek kwietnia, Święta Wielkanocne, zimno, na chodnikach czarne śląskie błoto, w krzakach dookoła walają się puste butelki, zardzewiałe puszki i zużyte prezerwatywy. Do dziś, kiedy poczuję zapach podobny do aromatu Kimów, moja pamięć dostaje taką pocztówkę z Kędzierzyna.

Sporty w latach sześćdziesiątych kosztowały tylko trzy pięćdziesiąt – tyle co chleb. Sporty pali wieś, palą je małe miasteczka, klasa robotnicza i intelektualiści. Aktorzy w filmach i widzowie przed telewizorami. Dopiero później, w latach siedemdziesiątych, w polskich filmach zaczęli palić Marlboro albo papierosy z Peweksu kupione za bony lub dolary. W narodzie jednak długo pozostaną głównie Sporty. Na początku lat osiemdziesiątych zmieniły nazwę na Popularne i się pogorszyły. Nadal jednak spajały społeczeństwo – palono je w więzieniach i w szpitalach, w szkołach i na zebraniach kółek rolniczych.

W 1972 roku jestem w ostatniej klasie podstawówki. Koledzy, chłopaki z krakowskiego osiedla Dąbie, też palą Sporty. Mój brat nie pali już Kimów, ale Extra Mocne. Nabrał do mnie szacunku i przestał dokuczać, kiedy zobaczył moich kolegów z podwórka. Przestraszył się, że jeśli im doniosę, to dostanie łomot.

No więc wtedy, pod koniec podstawówki, piję wino i palę Sporty. Sporty są najlepsze, zwłaszcza odpowiednio wysuszone dziesiątki z Radomia.

Kolejny dzień niepalenia to myślenie o papierosach jak o dawnych miłościach, jak o kobietach, które odeszły. Może mógłbym się w którejś z nich ponownie zakochać, pójść z nią do łóżka. I wszystko byłoby dobrze, tym razem powinno się udać. W tych pierwszych dniach abstynencji ważny okazuje się pierwiastek mistyczny. Wiadomo: marzę o papierosie i zarazem go nie chcę. Zadaję sobie pytania typu: „Kim jest ten, który chce palić, a kim ten, który chce rzucić?”. I tak dalej, i tak dalej. Zło jednak pociąga, a wiadomo przecież, że w grzech wchodzi się do końca, bo tylko wtedy naprawdę smakuje. W przeciwnym razie tylko się siedzi w domu i obgryza paznokcie.

Głupie decyzje, że tylko jeden papieros, a potem już nic, nic aż do śmierci. To jakbym wchodził do sypialni z dziewczyną, która trzyma mi rękę na rozporku, i wmawiał sobie, że nawet jej nie dotknę. Wiadomo, to się może zdarzyć, ale nie mnie.

Żeby się nie złamać, próbuję sobie tłumaczyć, że chodzi również o wolność.

– Nie zapalę, bo nie mogę być niewolnikiem.

Jednak w kolejnym dniu niepalenia demon podpowiada, że przecież podczas tych ciemnych lat niewolnictwa powstało tyle piękna: gdyby nie niewolnictwo, nie byłoby bluesa. Czy ktokolwiek chciałby, żeby nie było bluesa?

Czepiam się wszystkiego, co rozgrzeszy mnie z zapalenia.

Takie rozterki pojawiają się drugiego dnia. Trzeciego wcale nie jest lepiej.

Jest rejonizacja i przenoszą mnie do nowo wybudowanej szkoły – trzydziestki ósemki. Jestem w klasie ze wszystkimi bandytami z osiedla. Na wagarach szukamy kiosku, w którym będą Sporty pakowane po dziesięć sztuk. Wreszcie kupujemy i idziemy z nimi na wały wiślane, palimy. Potem robimy wypad do sklepów w centrum miasta i ogłaszamy zawody, kto więcej ukradnie. Mam tylko o jedną podstawkę pod doniczkę mniej od Grubego, czyli Janka, i najwięcej – bo aż cztery – grzebieni.

W kinie Wanda wkładam Elce ręce pod sweter. Sweter jest błękitny, piersi małe i jędrne. Elce brakuje dwóch przednich zębów, ale dobrze mi się z nią całuje. Zęby wybił jej ojciec, kiedy przyniosła świadectwo szkolne.

Palimy między lekcjami, na przerwach; rzadko w toaletach, najczęściej pod schodami albo za salą gimnastyczną. Jak nie mamy pieniędzy na całą paczkę, to kupujemy dwa, trzy papierosy. Panuje jeszcze ludzki zwyczaj sprzedawania papierosów na sztuki. Czasami ktoś kradnie matce kilka Sportów. Bywa, że podkradam ojcu Carmena albo Piasta. Ojciec kupował Piasty, kiedy nie dowieźli Carmenów. Kosztują teraz czternaście złotych, na paczce nadal jest rysunek królewskiej korony. Wciąż jednak najważniejsze są Sporty.

Kończę szkołę podstawową. Zbliżają się wakacje. Kilka tygodni wcześniej i wyłącznie po to, żeby jechać na obóz, zapisuję się do harcerstwa. Wiem, że będzie fajnie, koledzy jadą, będziemy spać w namiotach i podrywać dziewczyny. Będziemy też palić papierosy. Wiesiek zabierze ze sobą Sporty. I to nie byle jakie, tylko właśnie radomskie i w dziesiątkach. Małe papierowe paczuszki z bordowym napisem – za złoty osiemdziesiąt.

– Radomskie – powtarza z uznaniem Bogdan i wszyscy kiwamy głowami.

Ja mam Mentolowe, w zielonej paczce, w celofanie. Kupiłem je nie tylko dlatego, że podobał mi się krój liter w nazwie, ale również dlatego, że lubię gumę do żucia. Czasami u prywaciarzy można kupić Wrigley’s – pięć złotych za listek. Jest żółta – owocowa – oraz zielona i biała. Obie miętowe, jedna mocniejsza, druga mniej. Te lubię najbardziej. Liczę na to, że mentolowe papierosy sprawią podobną przyjemność. Powiem o nich chłopakom później, zostawię je na czarną godzinę. Inni przywieźli jeszcze Klubowe i Giewonty, ktoś kupił nawet Piasty i Płaskie. Kiedy się skończą, każdy bez ujmy na honorze z przyjemnością zapali Mentolowego.

Namiot mamy trochę z boku, obok zejścia nad strumyk, za którym – wystarczy przeskoczyć – trochę krzaków, leśna ścieżka i świerkowy las. Wymykamy się tam w kilka osób – palimy i gadamy. W namiotach po drugiej stronie polany mieszkają dziewczyny i to nas interesuje nawet bardziej od papierosów. Do świata dorosłych wchodzi się przez grzech: alkohol, papierosy i obmacywanie koleżanek.

Nowy Pierwszy Sekretarz KC PZPR Edward Gierek postanawia otworzyć Polskę na świat i dlatego w 1972 roku pojawia się Coca Cola, a chwilę później Pepsi. W Krakowie rusza produkcja Marlboro. Kosztują dwadzieścia cztery złote. W niczym jednak nie przypominają tych kupowanych w Peweksie czy przywożonych z zagranicy. Najwyraźniej domieszka polskiego tytoniu psuje ich smak. Palę więc Caro w miękkiej niebieskiej paczce. Kosztują szesnaście złotych. Palenie Caro jest jak znak rozpoznawczy, symbol przynależności do lepszego świata. Po ulicach śmigają polskie Fiaty, w sklepach można kupić holenderskie kakao, na wakacje wyjeżdża się do Bułgarii, niektórzy odwiedzają Paryż albo Londyn. Społeczeństwo się rozwarstwia. Ćwoki nie palą Caro. Palą Giewonty, Sporty, Klubowe, Starty, Mewy, Silesia, ale nie Caro. Caro pali klasa wyższa, bardziej wyrafinowana, bogatsza i z ambicjami.

Carmeny już nie cieszą się uznaniem – palą je tylko ci, którzy się dorobili i chcą zaszpanować. Carmeny już nie mają w sobie prawdy. Uznaniem za to cieszą się Extra Mocne bez filtra. Te palą tylko twardziele. Są trochę jak francuskie Gitanes’y. Jak ktoś je pali, to jakby mówił wszystkim: „Uwaga, jadę po bandzie!”. Uwielbiamy desperatów.

Pod koniec liceum też przerzucam się na Extra Mocne. Przechodzenie na inny rodzaj papierosów jest ważną decyzją – jak rozstanie z kobietą dla innej. Nie zawsze ta nowa jest lepsza. Najgorzej, gdy wybór dyktuje cena. Raz tylko uda mi się podjąć taką zmianę bezboleśnie: gdy w latach osiemdziesiątych przejdę na Wiarusy. Będą niezłe, przynajmniej na początku. Chyba dzięki domieszce bułgarskiego tytoniu. Wszystko to jednak dopiero dużo później, kiedy paczka Caro zmieni kolor z niebieskiego na czerwony, a papierosy zaczną smakować jak palone liście osiki.

Teraz, w połowie lat siedemdziesiątych, wszystko jest jeszcze dobre, a najlepsza jest miłość. Od razu za nią morfina, kodeina oraz uzyskane z kropli na żołądek opium. Prosty patent: wylewa się zawartość buteleczki kropel Inoziemcowa na talerzyk, przykłada się zapałkę i wypala spirytus. Zostaje brunatna maź. Pierwsza polska heroina, na długo przed kompotem.

W Peweksie można kupić eleganckie Dunhille, Philipy Morrisy z węglowym filtrem sprzedawane w plastikowym pudełku, długie, pakowane w złote pudełko Pall Malle, słabsze Eve w jasnej paczce z roślinnym ornamentem. Niektórzy zbierają te puste paczki Winstonów, Pall Malli, Cameli i – obok fotosów gwiazd filmowych – rozstawiają na półkach. Czasami jeszcze błąka się w nich zapach. Najcudowniejszy, jaki można poczuć – zapach luksusu.

Wydaje się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. W sklepach są nawet ananasy. Jest też mango w puszkach. Prawie nikt nie wie, jak smakują, bo większość boi się spróbować, więc zalegają na półkach, a ci odważni mogą je kupić bez problemu. Dziewczyny całują się z języczkiem. Słuchamy Janis Joplin, Jimiego Hendrixa, The Doors, Pink Floyd. Próbujemy zdobywać jakieś proszki, fałszujemy recepty. Jeśli tylko przychodzimy pierwszy raz do czyjegoś domu, od razu do łazienki i rewizja apteczki. Jak się miało szczęście i ktoś z rodziny umarł na raka, w apteczce mogły zostać ampułki z morfiną albo dolarganem. Haszysz, marihuana, LSD są jak imiona bóstw – wierzymy w nie, chociaż nigdy ich nie widzieliśmy. W zasięgu mamy tylko parkopan, no i palimy Caro albo Extra Mocne.

Co wtedy palił mój ojciec? Nie mogę sobie przypomnieć. Ojciec się rozmywa, bardzo go mało. Był dyrektorem budowy kolejnej elektrociepłowni. Buduje w Połańcu, w Kozienicach. Jeździ czerwonym NSU 1200 C. Chyba podoba się kobietom. Ale co on pali w 1974? Może jeszcze Carmeny, może już Caro. Kupował też Marlboro, które kładł na biurku podczas narad pracowniczych. A na wczasy wyjeżdżaliśmy do Jugosławii. Siedzieliśmy na plaży z miejscową młodzieżą, śpiewaliśmy piosenki, miałem kilkanaście lat, morze szumiało. Na nadbrzeżu dziewczyny w marynarskich strojach rozdawały za darmo papierosy Silk Cut pakowane w małe reklamowe pudełka, po pięć sztuk. Byliśmy z bratem zachwyceni: a więc tak wygląda zachodnie życie! Braliśmy te Silk Cuty i paliliśmy, smakując tytoń wirginia.

Zawsze, kiedy myślę o wojnie na Bałkanach, przypomina mi się tamta plaża. Blanka grająca na gitarze, śmiech i wspólne śpiewanie chorwackich i serbskich piosenek. Nikomu to wtedy nie przeszkadzało.

Pasjans Pająk – właśnie pobiłem swój punktowy rekord przy jego stawianiu. Układałem go od co najmniej pięciu lat i już na samym początku postanowiłem, że jeśli zrobię to w mniej niż stu ruchach, porzucę dalszą grę. Zapomnę o nim. Nie będę już odwlekał spania – bo jeszcze jeden, może teraz wyjdzie. Nie będę odkładał pracy, zanim nie wyjdą trzy pod rząd. I nie będę się nastawiał optymistycznie, jeśli wyjdzie za pierwszym razem, jeszcze przed śniadaniem. Przez te wszystkie lata byłem spokojny, bo tylko kilka razy zbliżyłem się do setki, i zawsze na bezpieczną odległość. Dzisiaj jednak ni z tego, ni z owego przekroczyłem ustaloną przez siebie granicę i teraz muszę porzucić układanie pasjansów. Nie dość, że nie palę, to jeszcze muszę przestać układać pasjanse. Czy jestem Hiobem, na którego spadają same nieszczęścia? Niepalenie jest trudne, kiedy można stawiać pasjansy. Bez nich jest nie do zniesienia.

Rodzice nieźle zarabiają. Jadę wyciągiem z Hali Goryczkowej, do nóg mam przypięte narty, wyciągam paczkę. Częstuję współpasażera. Jadę, palę, słońce świeci, jest marzec, góry pokryte śniegiem. Szyjka, Pośredni Goryczkowy, niebo niebieskie. Jestem blisko Boga, delikatnie zmęczony, jest ciepło. Wieczorem zapraszam dziewczynę do kawiarni, zamawiam czerwone wino Gamza i wyciągam na stolik paczkę kupionych w Peweksie Winstonów. Wszystko dobrze się układa.

Mam prywatne lekcje angielskiego. Chodzę do emerytowanej nauczycielki, która wcześniej mieszkała w Afryce, gdzie uczyła tego języka. Przywiozła stamtąd arabskie podręczniki szkolne, więc czytam o wielbłądach i meczetach. Za każdym razem robi awanturę, że śmierdzi ode mnie papierosami, i jak tak dalej będzie, to zrezygnuje. I zrezygnowała.

Następna prywatna nauczycielka angielskiego wydaje się super. Dzięki niej w wieku szesnastu lat jadę sam do Anglii, żeby zbierać truskawki. Jest rok 1975. Przylatuję do Londynu, dzwonię do kogoś, kto ma mnie przenocować, ale nikt nie podnosi słuchawki. Jestem na lotnisku Heathrow i nie wiem, co zrobić. Razem z dwoma młodymi Polakami w podobnej sytuacji postanawiamy przespać się na dworcu. Wybieramy stację Victoria. Rozkładamy śpiwory w kącie, obok zamkniętego dworcowego kina. Dołącza do nas para Anglików.

Rano przychodzi policjant, delikatnie szturcha nas czubkiem buta i rozkazuje: „Wake up!”. Zrywamy się, jest w nas strach przed mundurem. Tylko Anglicy leżą dalej. Jeden z nich wystawia głowę ze śpiwora, rzuca wściekłe: „Fuck off!” i wraca do spania. Policjant w ogóle na to nie reaguje, spokojnie odchodzi, a ja nagle rozumiem, że istnieją różne światy.

W Anglii palę Sovereigny: dziesięć papierosów w złotym pudełku z czarnymi napisami. Nawet nie są drogie. Nie jestem dobry w zbieraniu truskawek, i to jeszcze podczas upałów. Bolą mnie plecy i nie zarabiam zbyt dużo.

Pracuje z nami śliczna Irlandka – ona nie zbiera, tylko waży, zapisuje w zeszycie i płaci po kilka pensów za każdy pełny koszyk. Podoba mi się tak bardzo, że jestem kompletnie onieśmielony. Na wieczorku tanecznym nie mam odwagi jej poprosić, choć spogląda na mnie zachęcająco. Odwagę ma za to gruby, obleśny Turek. Zaczyna z nią tańczyć. Po trzecim kawałku wkłada jej ręce pod koszulkę i zaczynają się całować. To mogłem być ja; gdybym miał więcej odwagi, moje życie wyglądałoby inaczej. Może to była ta jedyna. Los dał mi ją na tacy, a ja pozwoliłem, żeby przyszedł Turek i wziął ją w jasyr.

Podczas zbierania truskawek poznaję Jana. Jan jest dzieckiem polskich emigrantów. Burzliwa sytuacja rodzinna doprowadziła do tego, że rodzice wysłali go do wakacyjnej pracy na farmie. Zbieranie truskawek, a później jeżyn szybko nam się nudzi i postanawiamy pojechać stopem do Londynu. Matka Jana się wścieka, ale robi nam obiad, po czym decyduje, że nie możemy spać w domu. Nie ma czasu się nami zajmować, więc daje nam klucze do jakiejś rudery bez prądu. Jesteśmy bez pieniędzy, więc żeby mieć co palić, zaczepiamy ludzi w autobusie albo metrze i prosimy o papierosy.

Wszyscy koledzy Jana są czarnoskórzy. Jan kocha czarnoskórych, zupełnie odwrotnie niż jego ojciec, który właśnie rozwodzi się z mamą Jana. W nocy pożyczamy – bo przecież nie kradniemy – zaparkowane w okolicy samochody. Ale tylko po to, żeby się nimi przejechać. Otwarcie samochodu i włączenie silnika zajmuje dwie minuty. Koledzy Jana potrafią to robić doskonale. Kręcimy się trochę po Ealingu, wschodniej dzielnicy Londynu, a potem odstawiamy auto na miejsce. Czasami sprawdzamy, co jest w skrytce, ale raczej nic nie zabieramy. Raz tylko bierzemy resztkę marihuany. Wypalamy w kuchni, w domu Jana, gdzie czasami wpadamy na herbatę. To pierwsza marihuana w moim życiu. Słuchamy po niej kaset z nagraniami nowych angielskich kapel. „Oni śpiewają źle o królowej” – tłumaczy Jan. „Wcześniej o królowej nikt źle nie śpiewał”.

Wracam do Polski i chwalę się chłopakom, że paliłem marychę. Wojtek (ten nigdy mi nie wierzy) testuje mnie i pyta, jaki miała kolor. „Zielony” – odpowiadam bez zastanowienia i wszyscy z uznaniem kiwają głowami.

Papierosy robią się coraz gorsze. Część znajomych wraca do Sportów. Są najtańsze i ostatecznie można się przyzwyczaić. Tytoń z lubelskich pól, bez żadnych ulepszaczy, pełna ekologia.

Chyba skoczę jej do gardła albo ugryzę ją w kark, jeśli się nie pospieszy. Zamiast kupić, zapłacić i odejść, zaczyna się zastanawiać, który szampon lepszy, potem jeszcze szuka pieniędzy. Powinna mieć przygotowane, powinna wiedzieć, gdzie je ma. Zaraz ją, kurwa, uduszę, kopnę w grubą dupę, może się wreszcie ruszy. Kasjerka też się guzdra, jak mucha w miodzie. Czy ta kolejka mogłaby się wreszcie przesunąć, zacząć działać? Nie wytrzymam sterczenia w miejscu, kiedy wszystko się kręci, leci, drga, faluje, a ta, kurwa, wybiera szampon. To, że nie palę już dwa tygodnie, nie ma z tym nic wspólnego.

Mam szesnaście lat. Rodzice śpią. Leżę przez chwilę w pokoju i nasłuchuję. Ojciec pochrapuje. Decyduję się: wstaję i idę do łazienki, zabierając po drodze stojącą w przedpokoju torebkę mamy. Zamykam drzwi na zasuwkę, siadam na desce klozetowej i wyciągam z torebki plik recept. Wyrywam kilka, pięć, może sześć – tyle, żeby nie było widać ubytku. Znajduję pieczątkę, chucham i podbijam. Potem spuszczam wodę, wychodzę z łazienki i odstawiam torebkę na miejsce.

Następnego dnia pod szkołą czeka Wojtek.

– Masz?

– Mam – odpowiadam i wyciągam z teczki opieczętowane recepty. Wojtkowi trzęsą się ręce. W mojej głowie zapala się czerwone światło. Podaję mu jedną.

– Daj resztę – mówi i wyciąga dłoń jak orzeł szpony.

Tknięty jakimś strachem, chowam pozostałe recepty. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobię, ale wiem, że nie mogę ich dać Wojtkowi.

– Masz jedną, reszty nie dostaniesz – staram się być twardy.

Wojtek jeszcze skomle, idąc za mną ze sto metrów. Obiecuje, że podzielimy się po równo, że prześpię się z Amerykanką, że on to załatwi, i sto tysięcy innych bzdur. Im bardziej się płaszczy, tym mniejsze ma szanse.

Ostatecznie i tak kończy się nieciekawie. W jednej aptece pojawia się pięć recept mojej mamy, każda wypisana innym charakterem pisma, a wszystkie na morfinę. Przyciśnięty do muru przyznaję się matce do kradzieży. Ona próbuje jeszcze wycofać recepty z aptek, ale to się nie udaje. Raczkujący Wydział do Walki z Narkotykami Milicji Obywatelskiej – w składzie kapitan Kapko i dwaj jego ludzie – zgłębia tajniki mojego odręcznego pisma. Ja jednak nigdy nie wypisywałem recept, bardziej doświadczeni koledzy ostrzegali mnie, że za fałszerstwo czeka kryminał, dlatego za każdym razem prosiłem o to inną koleżankę. Starannym, okrągłym pismem licealistki pisały: Morphinum phosp…

Im większą część paczki papierosów zajmują zniechęcające do palenia napisy i zdjęcia, tym częściej rzucam palenie. Nie chodzi o przekaz, że choroby serca, impotencja i bolesna śmierć, ale o estetykę: nie mogę znieść braku poszanowania dla projektu graficznego. Przecież takie kółko na Lucky Strike’ach to arcydzieło. Albo wielbłąd Cameli, tancerka na paczce Gitanes’ów, napis Marlboro.

Teraz na paczce papierosów widnieje fotografia otwartej klatki piersiowej – płuca czarne, a serce już chyba nie bije. Nad zdjęciem napis: Salem Mint. Można się wkurwić. Tylko nielicznym markom przez jakiś czas udawało się chronić piękno: greckie papierosy George Karelias and Sons jeszcze kilka lat temu sprzedawano w wyszukanym pudełku, dzięki czemu miałem wrażenie, że trzymam w rękach ozdobioną złotymi medalami papierośnicę. Ale i takie opakowania zostały w końcu zohydzone zdjęciami gnijącej, toczonej rakiem jamy ustnej. Zmniejszony do mikroskopijnych rozmiarów wielbłąd z opakowań Cameli już nie ma gdzie się ukryć przed zdjęciem ślepego, pokrytego bielmem oka.

Jeszcze do niedawna udawało się zachować klasę podróbkom znanych marek. W Indiach i Indonezji trafiałem kilka lat temu na podrobione Chesterfieldy i Marlboro bez żadnych ohydnych zdjęć. Być może dzięki nim istnieją jeszcze gdzieś na świecie paczki wyglądające jak za czasów wojny wietnamskiej, koreańskiej czy nawet o Okinawę.

Estetyka to jedno, a niesprawiedliwość to drugie. Dlaczego na papierosach są napisy przestrzegające przed ich szkodliwością, a na butelkach z alkoholem nie? Dlaczego nie ma ich na maśle, jajkach lub boczku? Dlaczego na paczce kabanosów nikt nie umieści napisu: „Spożywanie mięsa może poważnie zaszkodzić twojemu zdrowiu, a nawet spowodować bolesną śmierć”? Dlaczego nikt nie ostrzega, że spożywanie mięsa zwiększa prawdopodobieństwo występowania nowotworów, chorób układu oddechowego, udaru mózgu, cukrzycy, nie wspominając o chorobie szalonych krów prowadzącej do neurodegeneracji mózgu. Dlaczego nie ma napisów, że po jedzeniu czegoś, co nazywamy kurczakami, naszpikowanego hormonami i antybiotykami, mężczyznom rosną piersi? Na mięsie, słodyczach i nabiale nie ma żadnych ostrzeżeń, za to wszystkie możliwe są na papierosach. Powiadam wam: to one wzięły na siebie wszystkie grzechy, jak Chrystus.

A może to dobrze? Może te wszystkie ostrzeżenia na paczkach papierosów to po prostu współczesne memento mori? Kiedyś śmierć była. Pisano o niej i malowano ją, była bliska, prawie dotykalna. A potem się skończyło, śmierć jakby znikła. Anonimowe umieranie w szpitalu, żadnego czytania Tybetańskiej Księgi Umarłych, żadnego czuwania przy zwłokach. W dobrym towarzystwie nie mówi się o śmierci, a papierosy o niej przecież przypominają. Ostatni papieros skazanego jest na to najlepszym dowodem. Podobno jeden wypalony w całości skraca życie o cztery minuty. Za każdym razem, gdy się zaciągamy, jesteśmy więc o kilkanaście sekund bliżej śmierci.

Papierosy, alkohol, seks. Magiczne atrybuty wchodzenia w dorosłość. Jesteśmy bardzo męscy, wypinamy swoje szesnastoletnie klatki piersiowe, a między wargami sterczą papierosy. Na prywatkach ciągniemy koleżanki do ciemnego pokoju, żeby włożyć rękę w majtki i poczuć włosy łonowe.

Dziewczyny palą rzadziej. Niektóre robią to tylko na imprezach. Wydaje nam się, że palącą dziewczynę łatwiej będzie poderwać, bo to przecież tak, jakby dawała znak dymny, że czeka na nasz krok. Ale kiedy podajemy ogień, to i jej dłoń z papierosem, i nasza – z zapałką – drżą ze zdenerwowania.

Głupio się jednak zakochać w którejś z palących koleżanek; boimy się ich, podejrzewamy, że złamią nam serca, będą kłamać i w końcu zdradzą. Jeśli się zakochiwać, to tylko w niepalących. One wydają się bezpieczne, bez grzechu. Mamy zakodowane jakieś kalki, może z filmów, a może z lekcji religii. Nasz szesnastoletni świat trzyma się schematów. A poza tym my nie chcemy się zakochiwać, chcemy papierosów, alkoholu i seksu.

Kilka lat temu w Kanadzie postanowiono, że wszystkie opakowania papierosów mają być tego samego koloru – brązowe albo białe. A tymczasem w komunistycznej Polsce kradzież kolorów była przecież jednym ze sposobów odbierania nadziei. To bardzo perfidna metoda, jej oddziaływanie rozkłada się w czasie, jest jak podstępna, skutecznie wyniszczająca choroba.

Pod koniec lat sześćdziesiątych kolory zaczęły tracić moc, przestawały oddychać. Krwista barwa paczki Carmenów nie była już taka głęboka. Zbladł niebieski na Caro. Kiedy pojawiły się Marlboro, kolory wróciły – ale tylko na chwilę. Potem w przyspieszonym tempie zaczęły znowu gasnąć. Każdy rok wysysał z nich życie. W latach osiemdziesiątych pozostał tylko kolor szary. Nawet jeśli komuś udało się przywieźć coś kolorowego – koszulę, długopis, puszkę kakao z Londynu albo Berlina Zachodniego – to i tak po krótkim czasie wszystko blakło i dopasowywało do otoczenia.

Jestem na studiach. Znowu palę Caro, ciągle jeszcze mają domieszkę dobrego tytoniu. Jest połowa lat siedemdziesiątych, studiuję na pierwszym roku polonistyki, piszę wiersze, piję wódkę, jestem arogancki i gniewny.

Wracam do domu z zajęć, przed klatką spotykam brata. Pali papierosa i nerwowo chodzi wzdłuż bloku.

– Dwóch wesołych panów czeka na ciebie w domu – mówi.

– Jakich wesołych panów? – kompletnie nie wiem, o co mu chodzi.

– Esbecja. Przekopali ci pokój i znaleźli kalki.

– Jakie kalki?

– No, jak przepisywałeś komunikaty KOR-u.

W mieszkaniu oprócz ojca i matki – dwóch gości. Nawet przystojni, koło trzydziestki. Zadają jakieś pytania, na które nie chcę odpowiadać. Pakują mnie do Fiata i zawożą na komendę. Mój ojciec, syn sanacyjnego oficera, członek PZPR, dyrektor budowy wielkiej elektrociepłowni, stoi blady w drzwiach. Na pewno pamięta, co się stało z niektórymi kolegami dziadka. I jak jego ojciec niszczył fotografie, żeby nie było dowodów, że znał generała albo pułkownika, teraz nazywanego szpiegiem i zdrajcą.

Trzęsą mi się kolana. Na komendzie prowadzą mnie na piętro, do jakiegoś pokoju. Krzesła, stare biurko i popielniczka. Jeden z nich pali Extra Mocne. A więc nie będzie łatwo. Chce mnie poczęstować. Postanawiam zachować resztki godności i odmawiam. Straszą, że ledwo rozpocząłem studia, już je skończyłem. Drugi pali Giewonty.

– Komunikaty KOR-u dostałem od takiego jednego w klubie Rotunda. Nie wiem, jak się nazywa. Wysoki, z długimi włosami – próbuję zmyślać.

– Miał brodę? – pytają Giewonty.

– Brodę…? No, miał – odpowiadam, bo wszyscy mamy brody.

– Może nosił okulary? – pytają Extra Mocne.

– Nie, okularów nie.

Dają kartkę i każą wypisać wszystkich znajomych. Siedzę i próbuję sobie przypomnieć pierwszą klasę szkoły podstawowej. Od okna: Elka Alot, Staszek Gdula, Bogdan Kurlit, Ewa Klimek (w tej się kochałem), Bogusia Bednarz (w tej też się kochałem), Robert Just…

Pewnie w archiwach IPN-u można znaleźć dokument, w którym zdradziłem całą pierwszą A.

Deszcz, niepokojąco różowa mgła i opiłki żelaza przywiane z Nowej Huty przez wschodni wiatr. Słońce słabo przebija przez smog nad miastem, a my jesteśmy nieustannie pijani.

Studencki Klub pod Jaszczurami: podłużne szklane stoliki, w piwnicy salka zwana „małą żyrafą” – jak tam wejdziesz, już nie wyjdziesz, czarne wciągną cię odmęty. Wódka czysta, do popicia woda albo sok z czarnej porzeczki. Na górze jazz. Trębacz wydaje takie dźwięki, jakby w szyi utkwiła mu tatarska strzała.

– Miasto ma go w dupie – mówi Jarek. Jarek pali Carmeny. Nie kupuje, podkrada ojcu.

Krzysiek pali Sporty. Jemu przynosimy wiersze do oceny. Kiedy późno w nocy zamykają Jaszczury, przenosimy się na Sienną, do teatru TAM. Sklepy są zamknięte, wyciągamy drobne, składamy się i ktoś idzie na Kleparz, „pod kapliczkę”. Funkcjonuje tam chodząca melina: mówisz, ile chcesz, facet znika w bramie i po chwili przynosi ciepłą wódkę Bałtyk.

– Wszystko przez komunę – mówi Krzysiek, kiedy rozlewamy do szklanek płyn śmierdzący politurą.

Nad ranem palimy, co się da: dopalamy pety wyciągane z popielniczki. Niedopałki trzymamy między dwoma zapałkami, żeby nie poparzyć palców. Potem wsiadamy do tramwajów wiozących do fabryk poranną zmianę. Za oknami przesuwa się zadymiony krajobraz, a my zasypiamy na twardych siedzeniach.

Czekam pod instytutem psychologii, pada mokry śnieg, duże płaty osiadają na włosach i na wojskowym szynelu, który pamięta klęskę wrześniową. Kiedy zapalam papierosa, duży płatek spada na rozżarzoną końcówkę. Cichy syk i papieros gaśnie. Zapalam następnego – śnieg wiruje, mam mokre palce, bibułka się rozkleja, ale i tak jestem szczęśliwy. Magda zaraz skończy zajęcia, a ja powiem, że ją kocham.

W 1978 wyjeżdżam na wakacje do Anglii. Mam mało pieniędzy i żeby przetrwać, chwytam się dorywczych prac. W Londynie pali się wszędzie i bez ograniczeń. W oparcia kinowych foteli wmontowane są popielniczki, w autobusach wyższe piętro zarezerwowane dla palaczy, dla palących są też osobne wagony metra. Jeżeli akurat jest tłok i nie ma wolnych miejsc siedzących, wyciągam Extra Mocne, zapalam, wypuszczam kłęby dymu i od razu robi się pusto. Angielscy dżentelmeni porzucają wygrzane krzesełka i uciekają na drugi koniec wagonu. Taka jest siła Extra Mocnych.

Z kumplami z Polski postanawiamy, że idziemy na występ Dizzy’ego Gillespiego do znanego Ronnie Scott’s Jazz Club. Kupujemy bilety i wchodzimy do słabo oświetlonej sali. Przychodzimy dużo wcześniej, bo pamiętamy tłumy, które zawsze są na koncertach jazzowych w Polsce. Jest prawie pusto. Siadamy przy stoliku, ktoś wyciąga albańskie papierosy Arberia. Takie kupił przed wyjazdem, bo tylko takie mieli w kiosku na lotnisku. W Polsce zaczęło być wtedy krucho z papierosami. Najłatwiej było kupić właśnie Arberie albo DS-y z kotwicą na paczce. Nie wiem, czy reżim Envera Hodży spłacał w papierosach bratnią pożyczkę, czy raczej była to zemsta na Polsce za odejście od stalinowskich zasad, ale w naszych sklepach królowały wtedy papierosy z Albanii. Mniej więcej w tym samym czasie pojawiły się też wietnamskie 476 zwane „napalmami”, bo śmierdziały jak spalone wioski z dorzecza Mekongu.

Zapalamy te Alberie i od razu czujemy się lepiej. Kiedy jestem mniej więcej w połowie papierosa, przybiega kelnerka i kategorycznie oświadcza, że palenie marihuany na sali jest zabronione. Patrzymy na siebie i wybuchamy śmiechem. Kelnerka uznaje, że jesteśmy kompletnie upaleni, i nie wierzy, że to zwykłe papierosy. Jest naprawdę wkurzona, ale w końcu daje nam spokój. Mamy jeszcze Extra Mocne, ale nie decydujemy się ich zapalić, bo wtedy to już pewnie wezwałaby policję.

Pod koniec lat siedemdziesiątych jeden dolar to około sto złotych. W Peweksie wódka kosztuje osiemdziesiąt pięć centów, a papierosy czterdzieści. Kilogram mąki – cztery złote. Dolary mam bardzo rzadko.

Dostaję wtedy minimalne stypendium z Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich. Przynależność ta pozwala jeść tanie i smaczne obiady w stołówce literackiej przy Krupniczej. Karmią elitę literacką miasta, a może i kraju, i nie chcą jej zatruć. Stołują się tam ludzie o steranych żołądkach i wątrobach. Stare, zapomniane już poetki chlipią rosół, Stefan Otwinowski macha widelcem nad tartą marchewką, Adam Włodek długo przeżuwa schabowego, Wisława Szymborska patrzy dumnie przed siebie w oczekiwaniu na budyń. Przy innym stoliku my – młode wilczki, gotowe się nawzajem pozagryzać. Każdy z nas chce być nowym Wojaczkiem, Bursą, Herbertem albo Różewiczem. Patrzymy na tych starych pisarzy z niesmakiem i ze zdziwieniem. Dlaczego ci, których książki można kupić w księgarniach, są tak fatalnie ubrani, w spranych bluzkach i znoszonych butach? Wydaje się nam, że po wydaniu pierwszej książki otwierają się bramy raju. A za nimi pieniądze, piękne ubrania, uznanie władz i duma rodziców, zazdrość kolegów oraz wczasy w Bułgarii.

W modzie są grupy literackie. Krzysztof postanawia, że i my będziemy taką grupą. Jako „Centrum Literackie Jaszczury” jeździmy więc na różne imprezy i zarabiamy pieniądze. Występujemy w klubach studenckich, gdzie czytamy wiersze, a pryszczate i znerwicowane panienki obgryzają paznokcie. Czasami na sali nie ma nawet ich.

Na studiach uczę się też, jak ustalić proporcje między alkoholem, papierosami i seksem. Nie kupuję już najtańszych win i nie wypalam na spotkaniu całej paczki. Kolejność jest taka: trącamy się z dziewczyną kieliszkami, dopalamy papierosy, zaczynamy się całować. Licealna praktyka często prowadziła donikąd. Albo któreś z nas zasypiało, albo wymiotowało, albo robiło nam się słabo od papierosów.

Papieros jest potrzebny, kiedy już odpoczywamy, leżymy. Wtedy się zapala – po akcji, jak żołnierze. Nie trzeba nic mówić.

Zapalenie papierosa po seksie to również rytuał przejścia, powrót do rzeczywistości. Można już iść do łazienki, napić się herbaty, sprawdzić, co w telewizji. Na filmach po scenach miłosnych też palą.

Papieros jest ważny także w czasie flirtu, jeszcze przed pierwszym dotknięciem. Maskuje zdenerwowanie, pomaga wybrnąć z gaf, potknięć, przejęzyczeń. Można przerwać, zaciągnąć się i zmienić temat. Kiedy palimy w milczeniu, ta druga osoba może uznać, że głęboko myślimy, podczas gdy my po prostu nie mamy nic do powiedzenia.

W niektórych filmach przed seksem palą marihuanę. Robi tak tytułowa Annie Hall z filmu Woody’ego Allena. Kino nie kłamie.

Kiedy w klasycznych hollywoodzkich filmach kobieta pali, to znak, że jest rozpustna, niebezpieczna, tajemnicza. A jeżeli pali w długiej lufce – to jest w dodatku egocentryczna. Palą też bandyci w westernach i należące do tego uniwersum kurwy, w thrillerach palą seryjni mordercy. I wszyscy oni palą jak źli ludzie. Bohater pozytywny pali bez złości, z refleksją, jakby na coś czekał. Jego ruchy są spokojne, dym wznosi się niczym znak przyjętej ofiary. Bohater negatywny pali z agresją, widzimy jego wykrzywione usta, w których trzyma papierosa, widzimy napięcie i satysfakcję, z jaką zgniata końcówkę papierosa w popielniczce.

W kinematografii role zostały rozdane. Cygara palili tylko mężczyźni na posiedzeniach rządów, korporacji, na spotkaniach biznesowych i w klubach golfowych. Papierosy dominowały w klasie niższej. Palili je: źle opłacany detektyw, pisarz, student i kelnerka. Tylko po seksie nie było tych podziałów i wszyscy palili właśnie papierosy. Nie przypominam sobie żadnej sceny, w której po stosunku mężczyzna zapala cygaro.

Jest rok 1980, rozpoczynają się strajki robotnicze, a ja znowu jestem w Londynie. Po trzeciej odmowie udało mi się wreszcie dostać paszport. Magda dostała wcześniej i jest w Anglii już od paru miesięcy. Pracuje u bogatego Sikha, do jej obowiązków należy sprzątanie, parzenie herbaty i mycie filiżanek. Sikh pochodzi z arystokratycznej hinduskiej rodziny, a w Londynie pracuje jako bankier. Pewnego dnia daje Magdzie prezent – przywiezione z Indii mango. Najlepsze, jakiego w życiu próbowałem. Daje jej też herbatę Mount Everest i ona również smakuje wspaniale. Będę później szukać takiej herbaty w Indiach i Nepalu. I nigdy nie znajdę. Nawet ta sprzedawana pod identyczną nazwą okaże się tylko namiastką prezentu od Sikha.

Magda pali czerwone More’y: długie papierosy w brązowej bibułce. Wygląda z nimi bardzo sexy. Ma dwadzieścia dwa lata, blond włosy i piękne piersi. Wtedy w Londynie coś między nami zaczyna się sypać, na miłości pojawiają się niepokojące rysy. Jeszcze to odganiamy, jak natrętną muchę, ale energie krążą już inne.

Do Polski wracamy związani takim właśnie napięciem. Najpierw do Amsterdamu, promem, na którym za ostatnie funty kupuję karton papierosów Astor. Na paczce wizerunek mężczyzny w peruce i daty 1763 i 1848. Nie wiem, kim jest Astor, dopiero po latach odkryłem, że był amerykańskim sprzedawcą futer. Dlaczego znalazł się na opakowaniach? Nie mam pojęcia. Papierosy pachną, są słodkawe, zrobione z dobrego jasnego tytoniu. Dzień później, już w hostelu, kradną mi cały karton.

Z Amsterdamu łapiemy stopa: długowłosy holenderski rastaman zatrzymuje się Mini Morrisem i pyta, dokąd jedziemy. Odpowiadamy, że do Berlina.

– Do Berlina was nie zabiorę, bo nie mam przy sobie paszportu, ale wsiadajcie – śmieje się.

Kiedy lądujemy w środku z plecakami, jestem zaskoczony, że w tak małym samochodzie jest tyle miejsca. Rastaman miał jechać do domu w odległej dzielnicy Amsterdamu, ale zmienia zdanie i odwozi nas aż do granicy z Niemcami. Jest bardzo zadowolony, bo będzie mógł powiedzieć kumplom, że właśnie wrócił z granicy. W samochodzie cały czas gra reggae, a on – nie puszczając kierownicy – kręci papierosy z holenderskiego tytoniu.

Potem też mamy szczęście: zabiera nas młody Niemiec z Berlina Zachodniego (jedzie Volkswagenem Garbusem i w środku nie ma już tak dużo miejsca). Kiedy przez wschodnie Niemcy dojeżdżamy eksterytorialną autostradą do bram Berlina Zachodniego, ochoczo wystawia paszporty przez okno. Nasze kładzie na wierzchu, swój – Republiki Federalnej Niemiec – wstydliwie chowa pod spód. Uważa widocznie, że wschodni celnicy darzą polskich komunistycznych braci miłością wprost proporcjonalną do niechęci odczuwanej wobec kapitalistycznych rodaków. Może kiedyś tak bywało, ale nie w sierpniu 1980. Przetrzymują nas na tej granicy dobrą godzinę. Młody Niemiec jest już prawie pewien, że przewozi terrorystów. Pyta nas, niby żartem, czy nie szmuglujemy broni. Próbuje nadrabiać miną, ale widać, że jest przerażony. Nam też nie jest do śmiechu. W Polsce trwa rewolucja i nie wiemy, jakie wytyczne zostały wydane wschodnioniemieckiej armii. Może mają nas internować? W końcu oddają nam paszporty i wjeżdżamy do Berlina Zachodniego. Z Niemca opada napięcie, odzyskuje poczucie godności, wraca mu pewność siebie i znowu zaczyna żartować.

W Berlinie wsiadamy w pociąg do Krakowa. Wieziemy ze sobą brytyjskie wydanie „Daily Mail”, w którym felietonista porównuje Polskę do pszczoły: gryzie raz, a potem umiera. Sugeruje, że za moment wjadą sowieckie czołgi i skończą całe to zamieszanie. Kiedy dojeżdżamy do Krakowa, porozumienia sierpniowe są już podpisane. Atmosfera pełna nadziei. Od czasu do czasu dochodzą niepokojące informacje o koncentracji rosyjskich wojsk przy granicy albo o rozdaniu ostrej amunicji w jednostkach wojskowych, ale nie można się już wycofać. To, czy „wejdą Ruskie”, staje się tematem dowcipów, bo nie możemy przecież żyć w ciągłym strachu. W sklepach metry półek zastawionych octem. Z papierosami też kłopot. Palimy więc albańskie i jesteśmy równie szczęśliwi, jak tamten młody Niemiec wjeżdżający do Berlina Zachodniego.

„Palenie papierosów jest do dupy” – takie hasło pojawiło się w latach dziewięćdziesiątych na plakacie autorstwa Andrzeja Pągowskiego. Grafika przedstawia palącego chłopca, który zamiast twarzy ma pośladki. Pomiędzy nimi: wciśnięty papieros. Czy takie samo zdanie o paleniu mógł mieć Sartre, zaciągając się Gauloises’em? Albo Picasso z papierosem w ustach malujący Guernikę?

Szymborska twierdziła, że wielkie dzieła powstawały w dymie papierosowym i że bez niego Mann nie napisałby Czarodziejskiej góry. Że bez papierosów nie powstałyby również jej wiersze. Kurt Vonnegut wspominał w wywiadach, że kiedy pisał, zawsze palił. Charles Bukowski też. Nie wiem tylko, czy te informacje są jeszcze legalne. W końcu Jean-Paul Sartre na zdjęciu z lat sześćdziesiątych siedzi i pali papierosa, a obecnie na tym samym zdjęciu już nie pali, tylko sobie siedzi. Papieros został mu wymazany, tak samo jak Alainowi Delonowi w reklamie perfum Diora. Ciekaw jestem, jak by wyglądał Humphrey Bogart bez papierosa? Czy w ogóle jeszcze byłby Bogartem? W literaturze też tak będzie? Philip Marlowe nie zaciągnie się już dymem, bo zamienią mu to na „popijał wodę mineralną”? Wszystko możliwe. Również Carmen Bizeta powinna zostać wyklęta. Nie dość, że główna bohaterka pali jak szalona, to akcja dzieje się w fabryce cygar. A co z jazzem granym w gęstych od tytoniowego i marihuanowego dymu salkach klubowych? Należałoby chyba też wykluczyć z historii Winstona Churchilla, który wygrał wojnę z cygarem w ustach.

W 1981 palę Caro. Wygrywam konkurs poetycki „O złotą lampkę górniczą”. Za pieniądze z nagrody, osiemset złotych, postanawiamy z Magdą pojechać do Paryża, a potem załapać się na winobranie. Podróżować mamy, oczywiście, autostopem.

Paryskie kafejki: dym papierosów, cygar i cygaretek. Czarne espresso przy barze kosztuje tylko jednego franka. Palą wszyscy. Od razu rzucamy się na Gauloises’y. Wyrabiane z czarnego tytoniu z Syrii i Turcji, ale – jak wskazuje nazwa – najbardziej galijskie ze wszystkich. Na paczce wizerunek Wercyngetoryksa, przywódcy powstania Galów przeciwko Rzymianom. Kupuję jeszcze Gitanes’y – niebieskie pudełko z rysunkiem tancerki. One też są robione z czarnego tytoniu. Wiem, że pali je David Bowie i Serge Gainsbourg. Gitanes’y to taki francuski odpowiednik Extra Mocnych.

Siadamy przy stoliku, bo nie mamy jeszcze świadomości, jak znaczna jest różnica w cenie kawy pitej przy barze i przy stoliku. Zaczynam właśnie od Gitanes’ów. Papierosy są bez filtra, grube i mocno nabite. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do ciemnego tytoniu i nie smakuje nam. Dym jest bardzo gorzki, gryzący. Magda nie dopala nawet do połowy. Mnie udaje się wypalić całego, chociaż kaszlę i drapie mnie w gardle. Gauloises’y smakują, niestety, podobnie.

Nasze spotkanie z Francją jest równie rozczarowujące jak ten pierwszy papieros w Paryżu. Okazuje się, że obiecane winobranie nie wypali. Nie mamy więc pieniędzy, na dodatek z nikim nie możemy się porozumieć, bo nikt nie mówi po angielsku. Francuzi, u których mieszkamy, chociaż sami są bez pracy, dzielą się z nami swoją makrobiotyczną strawą ze sklepów ekologicznych. Zostawiłem na biurku w Polsce nieukończoną pracę magisterską, Magdzie rozpoczyna się kolejny rok studiów. Mimo to, mimo głodu, nieznajomości języka oraz braku pieniędzy – postanawiamy zostać. Nie rozumiemy tej decyzji, jakby podjęły ją za nas jakieś tajemnicze zewnętrzne siły.

Kradnę gospodarzom garść płatków owsianych, zalewam wodą – to mój całodzienny posiłek. Kończą się przywiezione z Polski papierosy, kończy się też lato. Nie mamy w Paryżu ani ciepłych ciuchów, ani pracy. Znajomi Francuzi nie wyrzucili nas jeszcze na ulicę, ale widać, że mają dosyć gościnności.

W końcu Magda znajduje pracę u francuskich Żydów, potem ja u Żydów polsko-francuskich. Maluję mieszkanie byłemu warszawskiemu, a potem paryskiemu kupcowi bławatnemu. W jego szafie zalegają setki nierozpakowanych kolorowych koszul z wczesnych lat siedemdziesiątych. Zostały po likwidacji sklepu. Co kilka dni dostaję koszulę jako bonus do dniówki.

Monsieur Bursztyn jest miłym starszym panem po dwóch zawałach. Nosi się elegancko, ale jego ubrania nie są nowe i odbiegają od aktualnej mody. Opowiada, jak zdobywał szlify sprzedawcy w najlepszych warszawskich sklepach, że przedwojenna Warszawa nauczyła go elegancji i wyrobiła gust. Paryż jest w jego opowieściach o szczebel niżej. Twierdzi, że ludzie w Paryżu nie mają klasy, że pełno tu dorobkiewiczów i głupiej petit bourjois. Chwali się, że kiedyś był bardzo bogaty, że Citroena DS kupił, zanim miał go de Gaulle.

Monsieur Bursztyn pali cygaretki Mercator. Pakowane są w żółte kartonowe pudełka, na których widnieje portret szesnastowiecznego geografa. Są dosyć drogie, ale właśnie te cygaretki kupuję za pierwsze zarobione pieniądze. Palę i wyobrażam sobie, że jestem jak monsieur Bursztyn w latach prosperity.

Mercator są jednak tylko od święta, na co dzień palę Marlboro. Czerwone – nie ma jeszcze w sprzedaży papierosów light. Przez jakiś czas próbuję się przyzwyczaić do tańszych Gitanes’ów czy Gauloises’ów, ale nie mogę znieść tego smaku. Do Gauloises’ów powracam na krótko w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy pojawia się wersja Blondes – łagodniejsza, robiona z jasnego tytoniu.

Malujemy albo tapetujemy ściany. Kupuję zimową, podbijaną sztucznym kożuszkiem kurtkę z dżinsu. W drugą grudniową niedzielę robi się nagle bardzo zimno i zaczyna padać śnieg. Wychodzimy z Magdą na spacer, wieczorem na ulicach jest już pusto i świątecznie. Próbujemy dodzwonić się do Polski, ale nie można uzyskać połączenia. Jest trzynasty grudnia 1981 roku.

Następnego dnia idę do pracy. Gospodarze, państwo Gellertowie, to polscy Żydzi, którym udało się przeżyć Holokaust. Ich historia jest boleśnie powtarzalna. Ją przygarnęła polska rodzina z Grójca. Założyli jej medalik z Matką Boską i nauczyli na pamięć takiej ilości modlitw, jakiej nie znało żadne aryjskie dziecko. Jasne włosy i niebieskie oczy też miały znaczenie. On szmuglował papierosy do getta. Zarobił na tym tyle, w złocie, że po ucieczce na polską stronę mógł opłacić bardzo drogą kryjówkę. Między sobą porozumiewają się w jidysz, a do nas mówią zapomnianą polszczyzną, którą kiedyś brzydko nazywano żydłaczeniem.

„Panie Maciek, papierosków to nie palę, ale mówić o nich źle nie będę. Dzięki papieroskom to ja przecież żyję. One mi, panie Maciek, życie uratowały”.

„Panie Maciek, pan mnie przeprasza, ale ja znowu znalazłam zachlapany dywan. Mówiłam, żeby pan do pokoju nie wchodził. Pan porządny człowiek, ale i zginąć co może, a dywan, choć stary, to ładny przecież”.

Tym razem pani Gellert już w drzwiach wejściowych wykonuje gest, jakby chciała mnie objąć. Powstrzymuje się jednak zakłopotana, ale jest smutna i cały czas wzdycha. Wojtek, który tapetuje kuchnię, mówi, że Jaruzelski wprowadził stan wojenny. W jednej chwili przestaję być studentem, który przeciągnął pobyt, żeby trochę zarobić, i zostaję emigrantem politycznym. Palę czerwone Marlboro.

Znamy się już od czterdziestu kilku lat. Czasami udaję, że jest mi z tobą dobrze. A kiedy piję poranną kawę, wiem, że nie mogę bez ciebie żyć. Potem, jak w małżeństwie, po prostu trwamy w rytuałach gestów, zachowań i uników. W głowie kiełkuje myśl o rozstaniu, bo przecież nie warto tracić życia, kiedy nie ma już przyjemności, tylko poranny kaszel, kołatanie serca i płytki oddech. Wiem, że będziemy musieli się pożegnać. Jeszcze tylko raz, ostatni, i to nastąpi. Jeszcze tylko jeden.

W wydanej w 1923 roku powieści Italo Svevo Zeno Cosini tytułowy bohater przez cały czas rzuca palenie. Każdy następny papieros jest ostatni, a nałóg się pogłębia. Ja też wciąż rzucam, zacząłem już w szkole średniej. Robię to zwykle tak: wieczorem wypalam ostatniego papierosa z paczki (albo dwa, albo trzy ostatnie) i podejmuję decyzję. Mam pewność, że to koniec, że nie będą mi już potrzebne żadne papierosy. Ta pewność daje mi siłę, wiem, że dam radę. A potem się budzę, jest poranek, pierwsza kawa, i papieros smakuje jak czuła kochanka.

Od dawna już nie kupiłem kartonu papierosów, zawsze biorę tylko jedną paczkę. Nie mogę przecież kupować kartonu, kiedy rzucam palenie! To by znaczyło, że się poddałem. A ja przecież walczę.

Wyznaczam sobie magiczne daty: Nowy Rok, urodziny, pierwszy dzień wiosny. Ale kiedy nadchodzi ten dzień i wypalam ostatniego papierosa, od razu rodzi się bunt. Czuję się zniewolony tą datą. Palę więc dalej, bo nie chcę się poddawać żadnym nakazom. Bo niby czemu kalendarz miałby decydować o mojej wolności? Tak mijają lata.

Pracę w Bibliotece Polskiej na Wyspie Świętego Ludwika dostaję przez przypadek i przez pomyłkę. Jej dyrektor po protekcji paryskiej „Kultury” zgodził się zatrudnić kilka przebywających w Paryżu osób z tak zwanej polskiej opozycji. Nie wiem o tym i idę tam, szukając jakiejkolwiek pracy, a dyrektor – przekonany, że należę do tej grupy opozycjonistów – od razu mnie przyjmuje.

W bibliotece miał swoje archiwum Hôtel Lambert, i być może właśnie tu spotykał się Czartoryski z Zamojskim albo Woroniczem. Sprzątamy piwnice. Mimo to czasami udaje mi się dostać na piętro. Podłogi pachnące pszczelim woskiem odbijają słońce. W gablotach rękopis Mickiewicza, maska pośmiertna Chopina, są też kałamarze, pieczęcie, filiżanki, pióra – ale nie ma popielniczek. A musiały przecież być, tytoń był wtedy modny już od ponad wieku. Ale czy palono papierosy? Raczej nie, bo na szerszą skalę pojawiły się w Europie po 1856, kiedy w Turcji ruszyła ich masowa produkcja. Tytoń jednak palili na pewno. Chłopicki pod Grochowem dowodził z cygarem w zębach, palili i Mickiewicz, i George Sand. Mogli mieć popularne fajeczki z gliny albo majestatyczne, ręcznie rzeźbione fajki z pianki morskiej produkowane w Chantilly, Sèvres i Vincennes. Powinny więc być i popielniczki. Ale jakie? Ciężkie marmurowe czy porcelanowe, wypalane w Miśni? A może onyksowe, metalowe lub srebrne? Ale popielniczek nie zauważam. Możliwe, że pojechały ze wszystkimi eksponatami do Krakowa, do Muzeum Czartoryskich. A może nie uznano ich za wartościowe i poszły na śmietnik?

W piwnicy mamy popielniczki z blachy. Gasimy w nich resztki zapasów przywiezionych z Polski. Kiedy komuś kończą się Extra Mocne, przerzuca się na Gitanes’y, kto nie ma już Caro, przechodzi na Marlboro. Pomiędzy jedną a drugą przerwą na papierosa przenosimy pomiędzy pomieszczeniami setki kilogramów papieru – głównie stare egzemplarze paryskiej „Kultury”, jakieś dzienniki, grube teczki z korespondencją i pożółkłe, rozsypujące się książki autorów emigracyjnych, o których nikt nigdy nie słyszał. W porównaniu do malowania ścian ta praca wydaje się poważnym awansem.

Przy okazji, właśnie dzięki tej pracy, znajduję się w centrum wydarzeń. Czasami odwiedza nas Mirek. Dla niektórych jest legendą, już w latach siedemdziesiątych wydawał w Polsce podziemne książki i czasopisma. Mirek ma świetne kontakty i zawsze przynosi świeże informacje z kraju. Opowiada, że wyciągali ludzi z domów, że milicja miała łomy i rozwalała drzwi. Wszystkich wsadzano do milicyjnych bud, ciężarówki krążyły i co jakiś czas dopychano kolejnych. Potem kazano im wysiąść i ustawić się pod ścianą. Naprzeciwko stanęli żołnierze z psami i bronią. Wyglądało to naprawdę groźnie. Podobno Jacek Kuroń wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i rzucił ją w kierunku żołnierzy. Kiedy jeden z nich złapał paczkę w locie, Kuroń się uśmiechnął, uspokoił i stwierdził, że nie będą strzelać.

Mirek zdobył jakieś pieniądze z różnych organizacji i postanowił wydawać pismo. Cała nasza piwnica została zaproszona na spotkanie redakcyjne.

Potem wszystko dzieje się samo: zostaję redaktorem. Nadal palę Marlboro.

Kiedy tytoń pojawił się w Europie, dym wydobywający się z ust kojarzono z piekłem i szatanem. Walka z tytoniem była wtedy wojną z antychrystem i czarami. Król Anglii Jakub I, który latami zmagał się z diabłem, wprowadził drakońskie podatki od wyrobów tytoniowych, a w 1664 roku całkowicie zakazał uprawiania tytoniu.

Michał I Fiodorowicz, pierwszy car z dynastii Romanowów, konsumentów tytoniu karał śmiercią, rozcięciem ust, chłostą albo kastracją. Cerkiew przeanalizowała wtedy Biblię i uznała, że to właśnie dym tytoniowy odurzył Noego tak, że aż obnażył się przed synami. Kiedy carem został Piotr I Wielki, uchylono ustawy o karach, wobec czego patriarcha Moskwy nałożył na palaczy ekskomunikę.

Tak, ja wiem, że zadałem się z szatanem, i że jest w tej relacji coraz więcej perwersji. Zaczynam czerpać przyjemność z powolnego zadawania sobie śmierci. Demon nikotyny pozwala mi czasami nie palić przez dzień, dwa, nawet tydzień. Czuję się wtedy jak młody pies wypuszczony z klatki. Biegam jak głupi, podskakuję – staram się wykorzystać każdą chwilę, bo za moment przywoła mnie gwizd mojego pana i znowu zatrzasną się drzwi.

W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku Paryż jest stolicą miłości, podróży poślubnych i wolnego seksu. Plac Pigalle jest już jednak tylko legendą, scenerią, którą odwiedzają turyści. Cały czas za to modne są okolice ulicy Saint-Denis. Prostytutki stoją pod ścianami, w dłoniach trzymają klucze. Przed południem starsze, grube, czasami nowicjuszki, a wieczorami królowe. Im dalej uliczką w dół, w stronę Sekwany, tym wytworniej i bardziej różnorodnie. W strusich piórach, w futrze narzuconym na gołe ciało, w podwiązkach bez majtek. Palące papierosy w długich lufkach. Zapraszające, kiwające na przechodniów, puszczające oko, wystawiające lubieżnie kolano, przesyłające całusy. Prostytutki w Paryżu są jak ptaki ze wszystkich stron świata: z Indochin, Maroka, z całej zresztą Afryki, i z Lyonu, i z przedmieść Paryża. Mam dwadzieścia trzy lata, niedawno wyrwałem się zza zgrzebnej kurtyny i jestem oszołomiony. W ogóle nie myślę o nierównościach społecznych, kolonializmie i handlu ludźmi, które determinują życie większości tych kobiet. Jestem przekonany, że dekadencja jest solą tego miasta. I że to w jakiś sposób piękne, że w Paryżu umiera się młodo. I zawsze z papierosem.

Wydajemy miesięcznik. Zarabiamy grosze, ale to i tak cud, że cokolwiek. Jesteśmy jednak w tej biedzie całkowicie usprawiedliwieni, nasze życia nabierają sensu, a sumienia są czyste, bo przecież walczymy o wolność. Wieczorami zapuszczam się z Radkiem w uliczki dziewiętnastej, niezbyt bezpiecznej dzielnicy. Ale przy Radku – nowym koledze z redakcji, byłym karatece – czuję się pewnie. W otwartych całą noc arabskich sklepikach kupujemy tanie wina. O drugiej w nocy zaglądamy do afrykańskiej restauracji. W środku sami czarnoskórzy w kolorowych tunikach, czyli tradycyjnych dashiki. Wchodzimy, siadamy przy stoliku, a dookoła wszystko cichnie: odgłosy z kuchni, rozmowy. Radek zapala papierosa i słychać zgrzyt kamienia zapalniczki. Nikt do nas nie podchodzi, nie pyta, czy coś zamawiamy. Zaczynamy więc głośno rozmawiać, na przekór temu strachowi i gęstniejącej ciszy. Wysoki siwiejący mężczyzna wstaje od dużego stołu i powoli się do nas zbliża. Oczekuję najgorszego, ale on staje przy naszym stole i mówi po polsku: „Dzień dobry”. Kiedyś studiował w Polsce medycynę, ale nie skończył, musiał wrócić do Afryki. Teraz pracuje w Paryżu, jest pielęgniarzem. Jego kolega też mówi po polsku, tylko słabiej. Miał żonę Polkę, ale się rozwiedli. Za chwilę jesteśmy zaprzyjaźnieni ze wszystkimi. Częstujemy się papierosami, a kucharz specjalnie dla nas robi tradycyjną senegalską potrawę – kurczaka Yassa w sosie cytrynowym.

W pierwszych miesiącach po wprowadzenia stanu wojennego przyjemnie jest być Polakiem. Część z nas może mieszkać za darmo w mieszkaniach szczodrych Francuzów. Yves Montand występuje na scenie z wpiętym w klapę znaczkiem „Solidarności”. Nawet kanar puszcza nas w metrze, kiedy zamiast biletów pokazujemy polskie paszporty.

Młoda Francuzka Anne zaprasza nas – przedstawicieli bohaterskiego narodu – na wakacje do swojego domu rodzinnego w Rodez, miasta na południu Francji. Anne pali Rothmansy. Rodzice Anne są lekarzami. Oprócz Magdy i mnie jadą jeszcze Radek i Zygmunt. Zygmunt ma samochód, polskiego Fiata, którym przyjechał z Polski. Wyjeżdżamy wcześnie rano i po ośmiu godzinach docieramy do celu: dużego kamiennego domu położonego na stoku. Dwa piętra od strony ulicy, trzy od strony skarpy, w środku prywatna winda.

Społeczność miasteczka jest najwyraźniej dumna z przyjazdu Polaków i na każdym kroku stara się to okazywać. Rodzice Anne zakładają nam konta w banku i załatwiają legalne wakacyjne prace. Francuskim władam na poziomie czterolatka i pewnie dlatego zostaję opiekunem na letnich koloniach. Codziennie rano wyjeżdżam autobusem z Rodez i spędzam resztę dnia w wiejskiej posiadłości. Dzieci pierwszy raz widzą Polaka, najpierw są nieufne, ale po kilku dniach próbują się zaprzyjaźnić. Któregoś popołudnia podchodzi do mnie kilkuletnia dziewczynka i pyta, skąd jestem. Kiedy odpowiadam, że z Polski, długo milczy, najwyraźniej ta nazwa nic jej nie mówi. Po chwili decyduje się jednak znowu zagadnąć:

– A co tam się u was je?

– Bigos – odpowiadam. – U nas je się bigos.

Kiedy nie pracujemy – zwiedzamy i pijemy, na zmianę lub równolegle. Francuski departament Aveyron poznajemy, próbując dojrzewających w okolicznych pieczarach serów roquefort i pachnących melonów, do których – po wyrzuceniu pestek – nalewa się miejscowe czerwone wino, a potem wszystko wyjada łyżeczką. Kawałki melona nasiąknięte wytrawnym winem są słodkie i cierpkie zarazem, to jedna z najlepszych rzeczy, jakich udało mi się w życiu spróbować.

Wykupujemy w miejscowej aptece cały zapas dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu sprzedawanego w dwustumililitrowych buteleczkach. Spirytus mieszamy z wodą i sokiem cytrynowym. Impreza kończy się zdemolowaniem mieszkania na parterze i zanieczyszczeniem wypielęgnowanego ogródka rodziców Anne.

Aby nie zepsuć do reszty wizerunku naszego narodu, postanawiamy wrócić do Paryża. Anne wraca z nami. Wbrew woli rodziców postanawia przypieczętować międzynarodową przyjaźń i wziąć ślub z Zygmuntem.

Cmentarz Père–Lachaise jesienią jest piękny. Lubię tam chodzić. Czuję się, jakbym był na balu, na który zaproszono samych wielkich: Sarah Bernhardt, Bizet, Proust, Balzac, Delacroix, Modigliani, Édith Piaf, Chopin, Saint-Exupéry. I ja wśród nich, tylko żywy.

Najważniejszy jest jednak grób Jima Morrisona. W różnych miejscach są strzałki i koślawe napisy kredą: „To Jim”. Siedzą tam grupki fanów: piją, palą, a kiedy odchodzą, zostawiają obok grobu butelkę z niedopitym winem, skręta albo papierosy. Rozpakowana, wciąż pełna paczka Winstonów leży tuż przy wyrzeźbionej w białym kamieniu głowie Jima. Przysiadam obok, biorę jednego i wypalam.

Krzysztof jest architektem, we Francji mieszka od lat sześćdziesiątych i dobrze mu się powodzi. Oddaje nam swoją pracownię i tam instaluje się redakcja. On sam mieszka piętro wyżej ze swoją francuską żoną. Pracownia znajduje się w wąskiej uliczce niedaleko paryskich Les Halles. Stare hale spożywcze wyburzono w 1969 roku i na ich miejscu wybudowano nowe sklepy. Można w nich kupić ubrania Chanel, płyty, książki, buty i zegarki. Niedobitki starego Paryża pozostały jeszcze w okolicznych uliczkach. Małe piekarnie, sklepy z owocami i jarzynami przypominają o czasach, które przepadły bezpowrotnie.

Często pracujemy w trybie nocnym, lepiąc makietę, którą trzeba oddać do druku następnego dnia. Najpierw opóźniamy robotę jak się da, a potem walczymy do białego rana. O świcie makieta jest wyklejona i można ją wysłać do drukarni, a nam po raz kolejny udaje się dotrzymać terminu. Nad ranem czujemy okropne zmęczenie i spadek adrenaliny, ale również smak zwycięstwa. A wszystko dla ojczyzny.

Potem redakcja przenosi się bardziej na północ Paryża, do dziesiątej dzielnicy. Okolicę zamieszkują imigranci z Algierii, Libii i Tunezji. To tu sprzedaje się najlepszą kozinę i baraninę. Przy ladach, na których leżą świeże daktyle i awokado, stoją beczki z oliwkami. Na rogu ulicy mężczyźni palą papierosy i rozbierają wzrokiem paryżanki. Niektóre z koleżanek nie mogą tego znieść, mówią, że to je wkurwia.

Mamy tam ulubioną kafejkę prowadzoną przez Tunezyjczyka. Siadamy przy stole i zamawiamy kawę z calvadosem, wino albo anyżówkę. Niektórzy piją miejscowe piwo. Czasami wpadną arabscy robotnicy z pobliskiej budowy albo poszukująca męża zagubiona Syryjka z rytualnym tatuażem na brodzie.

Każda dzielnica Paryża jest inną wyspą. W każdej z nich raz w tygodniu jest uliczny targ, każda ma swoją straż pożarną i swoją policję. Każda ma swoje miejsce mocy.

Oddech, głęboki oddech. Jest poranek, stoję na wzgórzu. Przede mną łagodne zbocza Gorców, za nimi Tatry. Gospodarze zbierają siano, pokrzykują do siebie. Nie słyszę tego wyraźnie. Czuję, jakbym dopiero się narodził i widział to wszystko po raz pierwszy. Każdy oddech jest cudem, jest w nim cały świat. Czuję zapach mokrego lasu, młodego igliwia, dojrzałych owoców, na mojej twarzy kładą się promienie słońca.

Zapalam papierosa, zaciągam się. Kolory blakną, zapachy robią się płaskie jak przejechana przez pociąg złotówka. Obrazy się oddalają, poczucie jedności niknie, wraca mgła.

Jak większość emigrantów politycznych, mamy poczucie tymczasowości. Mieszkamy byle jak, nie gromadzimy, nie urządzamy się. Może tylko książki, ktoś kupił adapter, ktoś inny rozpadającego się Renault 4. Trwamy jak turyści porzuceni na wakacjach przez bankrutujące biuro podróży. Po roku wyłamuje się pierwsza osoba. Występuje o azyl polityczny – i jest jej łatwiej. Dostaje zgodę na pracę, jakąś zapomogę, mieszkanie. Potem ktoś inny pakuje plecak i wraca do Polski. Z obawą oczekujemy wiadomości, że został aresztowany, internowany, ale takie informacje nie nadchodzą.