Party na jachcie - Frances Bella - ebook

Party na jachcie ebook

Frances Bella

3,6
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Choć urodzona w arystokratycznej rodzinie, Lucinda Bond nie lubi eleganckich strojów i życia na świeczniku. Prawdziwym koszmarem są dla niej publiczne wystąpienia. Gdy pewnego wieczoru przychodzi jej poprowadzić aukcję charytatywną podczas przyjęcia na jachcie, jest przerażona. Pomoc przychodzi z najmniej spodziewanej strony. W zadaniu wyręcza ją znany argentyński sportowiec Dante Hermida, z którym kilka godzin wcześniej zdążyła się pokłócić na śmierć i życie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 133

Oceny
3,6 (56 ocen)
14
15
18
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Bella Frances

Party na jachcie

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaplanować doskonałe party to coś zupełnie innego niż je zorganizować. Lucinda Bond ze Strathdee wiedziała o tym najlepiej. Sącząc gorzką kawę, przemyśliwała, co by tu jeszcze poprawić następnym razem.

Następnym razem! Zupełnie jakby jakiś następny raz miał w ogóle nastąpić...

Z kambuza „Marengo”, sławnego jachtu jej równie sławnego ojca, dobiegały podniesione głosy kucharza i obsługi cateringu.

Lucinda, dla przyjaciół Lucie, wyszła na wyczyszczony do blasku pokład, ale od upału nie dało się uciec. Gorące karaibskie słońce już dawało się we znaki, a flotylla małych łódek i dużych jachtów bardziej przypominała stado żarłocznych mew niż rój barwnych motyli.

Nadal nie miała pojęcia, co też jej przyszło go głowy, żeby zaangażować się w organizację aukcji dobroczynnej na rzecz ukochanego Karaibskiego Centrum Ochrony Przyrody. Największe wydarzenie bahamskiego sezonu miało się odbyć właśnie na pokładzie „Marengo”. Lista gości paraliżowała wspaniałością nazwisk, cóż, kiedy nikt z zaproszonych raczej nie miał pojęcia na temat flory i fauny Morza Karaibskiego.

Jedynym pocieszeniem były wpływy. Dolary bahamskie albo amerykańskie. Funty. Euro. Pod koniec dnia waluta przestawała mieć znaczenie. Najważniejsze, że trafią na konto jej ukochanej organizacji.

Ucisku w żołądku nie mogła przypisać kołysaniu, bo morze było wyjątkowo spokojne. Winne były raczej lęki związane z dzisiejszym party i zapowiadanym przybyciem matki Lucie, lady Vivienne Bond.

Jeżeli tylko zechce poprowadzić aukcję i udzielać się towarzysko podczas przyjęcia, wszystko będzie dobrze. Dopóki ta wspaniała kobieta będzie rozdawała wokół uśmiechy, Lucie będzie się czuła się bezpieczna.

Jej niedoskonały styl sprawowania opieki rodzicielskiej był w tych okolicznościach bez znaczenia. Świat nie miał pojęcia, że współzawodnictwo pomiędzy rodzicami Lucie polegało na dążeniu do przebywania z nią jak najkrócej, a nie jak najdłużej. Powszechnie wiedziano tylko, że lady Viv miała dość ciągłych zdrad męża i postanowiła odpłacić mu tym samym. Jej wybrankiem został James Haston-Black, zwany Baddassem Blackiem, a zainteresowanie tym faktem potwierdziło starą prawdę, że rozwody sławnych wzbudzają zdecydowanie więcej emocji niż porzucone dzieci.

Lucie niechętnie dopiła kawę, zwyczajnie niesmaczną bez tłustego mleka. Już wkrótce znów będzie sobie mogła na nie pozwolić. Natychmiast po balu zrzuci dopasowaną satynową sukienkę, popędzi do lodówki i w końcu naje się i napije do syta. Będzie nosiła szorty i T-shirty i myła włosy, jak jej przyjdzie ochota. Jedynym ćwiczeniem będzie przenoszenie jedzenia do ust, kosmetyki zostaną zamknięte w szufladzie, waga łazienkowa rozbita młotkiem.

Warunki postawione przez matkę w zamian za przylot na dzisiejsze party z drugiego końca świata były ciężkie, ale udało jej się im sprostać. Przez trzy miesiące wyrzeczeń schudła pięć kilo, czyli dwa rozmiary, poszła do fryzjera, zrobiła wszystko, czego zażądała lady Viv. Ale teraz koniec. Przez najbliższych dziesięć godzin będzie nosić sukienkę, uśmiechać się do pięknych i bogatych, no i oczywiście liczyć pieniądze. Jeżeli oczywiście uda jej się cudem uniknąć ataku paniki i samobójczego skoku z pokładu.

Lucie patrzyła na soczyście zieloną wyspę z uśpionym wulkanem i połacią błękitnego oceanu. Było to z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc na Bahamach. Spędziła tu większość swojego dzieciństwa i czuła się prawdziwie szczęśliwa. Nikt tutaj nie zwracał uwagi na fakt, że należy do arystokracji, nikt nie znał jej matki.

Ojciec, zdecydowanie bardziej zainteresowany końmi i psami, był opiekunem idealnym. Jeżeli już zwrócił uwagę na istotę dwunożną, to tylko pod warunkiem, że była piękną młodą kobietą. Żadna chwila nie była warta, by ją poświęcić strojom Vivienne Bond na jakimś party po drugiej stronie oceanu.

Życie było tu proste i szczęśliwe, piękne jak muzyka rozlegająca się na całej wyspie. Lucie kochała je bezgranicznie, choć lady Viv narzekała, że angażuje się w prace centrum i traci czas na zajmowanie się śmierdzącymi zwierzakami. Lucie natomiast nie mogła zrozumieć, jak można znajdować przyjemność we wszystkich tych powietrznych pocałunkach podczas kolejnych przyjęć.

Jedno z nich miało się odbyć dzisiejszej nocy.

Lucie zerknęła przez ramię na salę balową, jedno z wielu pomieszczeń na stumetrowym jachcie. To tu miała się odbyć aukcja. Dekorowała ją w tej chwili milcząca grupka służących, upodabniając eleganckie, ciemne pomieszczenie do wnętrza z musicalu z lat trzydziestych.

Lucie, która zajmowała się promocją i sprzedażą biletów, przekazała matce długą listę znajomych i nieznajomych nazwisk. Niektóre robiły wrażenie, niektóre wywoływały specyficzne komentarze.

„Och, Dante Hermida! Gracz w polo, kompletnie beznadziejny. Lepiej trzymaj się od niego z daleka, choć raczej nie jesteś w jego typie. Powinnaś się lepiej przyłożyć do rozpoznawania, kto jest kim”, mówiła Viv na przykład.

Chwilowa przerwa w kłótni dobiegającej z kambuza pozwoliła jej usłyszeć dzwonek telefonu. Chyba to nie matka? O tej porze powinna być w połowie drogi nad Atlantykiem...

Wcisnęła zielony guzik. A jednak.

‒ Dlaczego dzwonisz? I skąd? Chyba powinnaś być w drodze?

Czekała, a usłużna wyobraźnia podsuwała jej obraz lekko uniesionych, starannie wypielęgnowanych brwi i nieznacznie skrzywionych warg.

‒ Kochanie, czy naprawdę musisz zachowywać się w tak nieokrzesany sposób?

Lucie przymknęła oczy i pomodliła się o cierpliwość.

‒ Zacznijmy od początku – zaproponowała tymczasem lady Viv. – Dzień dobry, Lucindo. Mam nadzieję, że dobrze spałaś?

Lucie nie miała nastroju na gierki.

‒ Mamo, gdzie jesteś?

W słuchawce zapadła cisza, wystarczająco długa, by uświadomić Lucie, że miała słuszność. Matka znów ją zawiodła. Jeszcze nie potrafiła uwierzyć, że to prawda. Jak mogła? Doskonale wiedziała, że Lucie nie znosi wystąpień publicznych i z pewnością nie sprosta roli gospodyni przyjęcia.

Lady Viv paplała dalej, ale to już nie miało znaczenia. Jeszcze jeden przykład, jak nisko ceniła swoją córkę. Badass Black zajmował miejsce najwyższe, następny był brat Lucie, Simon, przyjaciele, podopieczni, domy, ubrania i biżuteria i na szarym końcu córka.

‒ Dzwonię uprzedzić, że mogę się trochę spóźnić. Jestem prawie pewna, że dam radę dotrzeć, ale sprawy dosyć się skomplikowały... Simon ma drobne kłopoty, więc nie mogę go zostawić, dopóki sprawa się nie wyjaśni.

Kłopoty pasowały do Simona akurat tak jak śmietana do truskawek. Od dwudziestu lat jej brat przyrodni notorycznie pakował się w kłopoty i chyba był już w tym ekspertem.

‒ Wiem, jakie to party jest dla ciebie ważne, ale po prostu muszę zająć się Simonem. To dość egoistyczne z twojej strony oczekiwać, że rzucę wszystko i przelecę Atlantyk dla czegoś tak trywialnego jak żółw, czy cokolwiek, podczas kiedy mam tutaj swoje zobowiązania...

Lucie nie dosłyszała końca zdania. Powoli docierało do niej, że będzie musiała poradzić sobie sama. Cóż... W końcu nigdy nie była dla Viv nikim więcej niż irytującą, za grubą i nieatrakcyjną córką jej pierwszego męża.

‒ Wybacz, muszę iść – rzuciła w powietrze, po czym wstała, wzdychając ciężko.

‒ Dokąd? – zdziwiła się matka. – Słuchaj, Lucie, z pewnością doskonale sobie poradzisz. Widziałaś mnie w takich sytuacjach setki razy. To proste. Wybierasz sobie twarz z tłumu i mówisz do mikrofonu. I nie zapominaj się uśmiechać.

‒ Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. – Omal odruchowo nie przekazała wyrazów sympatii dla Simona, ale tym razem utknęły jej w gardle. – Kocham cię, mamo – bąknęła tylko i odłożyła słuchawkę.

Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że Viv miała rację. Oczywiście, da sobie radę. Nie miała innego wyjścia.

Dla Dantego Salvatore Vidala Hermidy, zwanego po prostu Dantem, przez kilka tysięcy przyjaciół, znajomych i fanów, przyjęcie skończyło się piekielnym kacem. Nie dlatego, że wypił za dużo; odkąd dorósł, już mu się to nie zdarzało. Niemniej wysiłek związany z odgrywaniem szczęśliwego gospodarza zaczynał dawać mu się we znaki.

Zanim znów wsiądzie na konia i poprowadzi zespół do chwalebnego zwycięstwa, potrzebował chwili relaksu.

Za sobą słyszał głosy, pisk, łoskot, stłumiony śmiech, więcej, niż mógł strawić. Była już prawie jedenasta.

Rozejrzał się po plaży, zadowolony z przyjazdu w to piękne miejsce. Z braku czasu nigdy nie wypuszczał się dalej niż na karaibskie wyspy, Dominikanę i Kostarykę. Czas miał zaplanowany na całe tygodnie naprzód, a w dodatku do wszystkich zajęć planował jeszcze otwarcie fundacji polo w Hamptons.

Do uroczystości w Nowym Jorku zostało pięć dni. Czas leciał, a jego matka okazywała nadzwyczajną, jak na siebie, cierpliwość. Problem partnerki na ceremonię zamierzał rozwiązać później, w końcu musi być ktoś, kogo mógłby tam zabrać. Ktoś świadomy, że uczestnictwo w uroczystości nie oznacza automatycznie włączenia do rodziny. Ktoś, kto będzie się umiał odpowiednio ubrać i zachować.

Pięć dni to sporo czasu. Zdąży jeszcze wziąć udział w party na pokładzie osławionego „Marengo”, należącego do lorda Louisa Bonda.

Przyjrzał się uważnie zakotwiczonemu w zatoce jachtowi, górującemu nad otaczającym go rojem mniejszych jednostek. Jeszcze nigdy nie był na pokładzie, ale zdaniem jego przyjaciela Raoula była to prawdziwa pływająca rezydencja playboya. Cóż, wkrótce sam to oceni. Może. Na dzisiejszy wieczór miał przynajmniej trzy propozycje i wciąż jeszcze nie podjął decyzji.

Wciąż dręczyła go konieczność znalezienia partnerki na nowojorską galę. Finał wyborów Kobiety Roku to nie byle co. Matka na pewno będzie chciała wiedzieć wcześniej, kim jest jego wybranka. Nie wiadomo, dlaczego wszyscy, łącznie z prasą, uważali, że ma kogoś. Tymczasem nie miał. Ale znajdzie. Wybierze jedną z długiego szeregu czekających, wystarczy IQ powyżej osiemdziesięciu i własna biżuteria.

Zaśmiał się na wspomnienie listy koniecznych aktywów, wymienionych przez matkę, kiedy pierwszy raz wspomniała o gali.

Na razie postanowił sprawdzić, co się dzieje na „Marengo”. Marszcząc brwi, podniósł do oczu lornetkę. Na pokładzie dostrzegł wyjątkowo zgrabną kobietę w bikini. Przypuszczalnie na jachcie było ich więcej, ale chwilowo to ta przykuła jego uwagę.

Wyprostowana jak struna stanęła na relingu, jakby chciała skoczyć. Wysoka, dumna, dostojna. Minęły sekundy, potem minuty, a on wciąż ją obserwował. W końcu z nieomal królewskim ruchem głowy rzuciła się w powietrze i zanurkowała.

Opuścił lornetkę. Kobieta znikła w wodzie. Miał niemile wrażenie, że wpadła tam jak kamień. Odczekał chwilę, po czym zaczął badać wodę wokół jachtu, ale mało widział, bo słońce świeciło mu w oczy. Przetarł je i znów bacznie śledził powierzchnię wody.

Nic.

Chyba nie stało się nic złego? Na jachcie byli przecież ludzie i z pewnością zareagowaliby w razie potrzeby. On miał swoje zmartwienia.

A jednak nie potrafił przestać o niej myśleć. Rzutem oka ocenił sytuację i wskoczył do zacumowanej obok motorówki. Za plecami słyszał ryk muzyki i wołanie kolegi, ale nie zważając na to, chwycił kierownicę, przekręcił kluczyk i wystartował.

Łódź z rykiem silnika skoczyła do przodu, rozbryzgując wodę, ale Dante trzymał kierownicę pewną dłonią. Co to było to, co przed chwilą widział? Może tylko śmiały skok, a może próba samobójcza.

W pobliżu jachtu zwolnił, żeby nie uderzyć kobiety łodzią. To byłoby niewybaczalne.

Majestatyczny kształt „Marengo” był tuż nad nim. Po pokładzie kręcili się ludzie, ale nikt nie krzyczał: „człowiek za burtą!”.

A potem ją zobaczył. Blade ramię przecięło wodę i zatoczyło krąg, a pływaczka lekko posuwała się do przodu.

Czekał i patrzył, zafascynowany. Podniósł nawet do oczu lornetkę, bo chciał być pewny, że nic jej nie jest. Dziewczyna minęła boje wyznaczające bezpieczny obszar, więc albo była świetną pływaczką, albo szaloną. Rejon, w którym poruszają się łodzie motorowe, jest dla pływaka niebezpieczny i nietrudno tam o wypadek.

Białe ramiona unosiły się opadały w wodę w jednostajnym rytmie i przez chwilę miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. A potem nagle wodę wzburzyły białe nogi.

Przyglądał się zdezorientowany. Dziwne. W jednej chwili prześlizgiwała się po powierzchni wody jak zawodowiec, w następnej miotała jak nowicjusz. Włączył silnik i podpłynął bliżej. Pochwycił jej spojrzenie – błędne, przestraszone. Najwyraźniej potrzebowała pomocy, a jej bezpieczeństwo było w tej chwili najważniejsze.

Zgasił silnik i odwrócił łódź, po czym wskoczył do wody i podpłynął do niej. Wciąż unosiła się na powierzchni, więc chwycił ją za nogi i pociągnął do siebie.

I wtedy te delikatne dziewczęce nogi nabrały niesamowitej siły i musiał zanurkować, żeby je utrzymać.

‒ Puść mnie! Puszczaj! – krzyknęła, zachłystując się wodą.

Zapewne była w szoku.

‒ Spokojnie! – odkrzyknął. – Wszystko będzie dobrze.

Puścił ją na chwilę tylko po to, by poprawić chwyt i pociągnął w stronę łodzi. Wciąż miotała się i wrzeszczała, wręcz namacalnie czuł jej furię.

Tak samo jak przy ujeżdżaniu nowego kuca, zapragnął ją poskromić i uspokoić, dlatego wytężył siły, podniósł ją, przełożył przez burtę łodzi i sam wdrapał się za nią.

Była ładniejsza, niż mu się wcześniej wydawało. Zielone bikini na bladej, satynowo miękkiej skórze nie pozostawiło niczego domysłowi, długie jasne włosy spadały w mokrych strąkach na ramiona... Wpatrywał się w nią, urzeczony.

W końcu otrząsnął się z zapatrzenia.

‒ Jesteś ranna? – zapytał.

Wyraz jej twarzy był jednoznaczny.

‒ Ranna? Omal mnie nie przeciąłeś na pół tą idiotyczną motorówką! A ile morskich stworzeń musiałeś pokroić! To cud, że nie jestem ranna.

Teraz to Dante wyglądał, jakby był w szoku.

‒ Ta cała szopka była zupełnie niepotrzebna!

Pod jadowitym spojrzeniem zielonych oczu wyprostował się i nachmurzył.

‒ Jaka szopka?

Przecież na własne oczy widział, że tonie! Gdyby nie on, kto wie, co mogło się stać. Chyba powinna być mu wdzięczna?

‒ Nie potrzebowałaś pomocy? Cóż, mój błąd, ale naprawdę nie sprawiałaś wrażenia osoby kontrolującej sytuację.

‒ Nie potrzebowałam pomocy! Wszystko było w porządku, po prostu chciałam dokładniej obejrzeć meduzę. I udałoby mi się, gdybym nie musiała umykać przed twoją idiotyczną łodzią! Przez ciebie mnie poparzyła!

Doprawdy, nie wierzył własnym uszom. Co za wiedźma! Wrzeszczała na niego, choć zawinił tylko tym, że próbował jej pomóc.

‒ Jeżeli nie nauczysz się lepszych manier, księżniczko, wyrzucę cię za burtę.

Właśnie to zrobi. Naprawdę go korciło, choć zwykle bywał w stosunku do kobiet spokojny i łagodny. Nie zdarzało mu się na nie złościć, więc skoro tak łatwo udało jej się obudzić w nim złe instynkty, musiała być niezłą wiedźmą.

Zielone oczy otworzyły się szerzej, a wargi rozchyliły. Może to jedna z byłych lorda Louisa, która z tego powodu rzuciła się za burtę? Kto wie? Każda kobieta to oddzielny dramat. Mógł to udowodnić, ale nie chciał wracać do wspomnień.

‒ Nie nazywaj mnie księżniczką, bo nią nie jestem. A zanim kogoś sponiewierasz i wrzucisz do swojej łodzi, wypadałoby zapytać o zdanie.

‒ Masa roboty – odparł z uśmiechem i wskazał na „Morskiego Diabła”, gdzie bawili się jego przyjaciele. – Mamy tam party i goście czekają na swojego gospodarza, więc wybacz, ale...

Skierowanym w dół kciukiem wskazał wodę. Nie wątpił, że sobie poradzi.

‒ Spadaj!

‒ Słucham? – Zmarszczyła czoło, jakby mówił innym językiem. – Z kim ci się wydaje, że rozmawiasz?

Obok „Morskiego Diabła” właśnie zacumowała jeszcze jedna łódź, więc przytknął do oczu lornetkę. Najwyraźniej przybyły siostry Cotier. Te nogi rozpoznałby wszędzie.

Odwrócił się do Lucie.

‒ Mówiłaś coś?

‒ Wiesz co? Ludzie tacy jak ty są odrażający. Cholerni turyści, którzy tylko niszczą to miejsce – wszędzie przyjęcia i motorówki, nic was nie obchodzi wyspa, jej mieszkańcy, zwierzęta i...

‒ Chyba nie słyszałaś, co powiedziałem, więc powtórzę: Spadaj!

‒ Wydaje ci się, że możesz mi rozkazywać? Wiesz, kim jestem?

‒ Kim jesteś? Poza tym, że wrzodem na dupie, możesz sobie być królową angielską! Nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia, więc wynoś się z mojej łodzi!

Rzuciła mu tak jadowite spojrzenie, że ktoś mniej odporny może by się przestraszył. Ale nie Dante Hermida. Może nie miał doktoratu z prawa na Harwardzie ani fortuny – jeszcze – jak jego brat, ale potrafił walczyć o swoje, świetnie jeździł konno i był w stanie oczarować każdą kobietę na świecie.

Więc dlaczego z tą jedną szło tak trudno?

‒ Masz dwadzieścia sekund. – Spojrzał na zaparowany zegarek.

Już raz omal go nie stracił przez kobietę i nie pozwoli na to teraz. Zbyt cenił sobie tę pamiątkę po dziadku, jedynej osobie, która zawsze miała dla niego czas. Niepotrzebnie zmoczył zegarek, a wszystko to wina tej dzikiej baby. Może i wyglądała jak bogini, ale doprawdy szkoda było marnować czas na tak denerwującą osobę.

‒ Dziesięć sekund minęło.

Nie mogąc się doczekać jej zniknięcia, ściągnął T-shirt i sięgnął po ręcznik. Kątem oka zauważył, że dziewczyna obserwuje go nieprzyjaźnie. Nie wątpił jednak, że się jej podoba. Mogła sobie udawać wrogość, ale nie dał się oszukać. Wytarł sobie ramiona i pierś.

‒ Pięć sekund – rzucił.

Wciąż nie spuszczała z niego wzroku i najwyraźniej nigdzie się nie wybierała. Powoli przełożył sobie ręcznik przez plecy, wytarł je, potem brzuch, twarz i włosy. Wyprostował się i stanął przed nią. Szorty też miał przemoczone. Zerknęła na niego i wstydliwie odwróciła wzrok.

Jej wciąż mokra skóra lśniła w promieniach popołudniowego słońca. I choć jej nie lubił, nie mógł nie dostrzec, jak perfekcyjnie była zbudowana.

Na razie wyglądało, że nie zamierza ustąpić. I bardzo dobrze. Był na to gotowy.

Zaczął wycierać nogi. Słyszał już nieraz komplementy na ich temat, choć dotyczyły raczej umiejętności prowadzenia konia samym dosiadem. Ona jednak z pewnością nie myślała o kierowaniu kucem do polo.

‒ Widzę, że ani drgniesz, księżniczko. Czyżbyś miała ochotę na coś więcej?

On byłby chętny. Zlustrował ją wzrokiem. Bikini wiele odsłaniało – bez dwóch zdań była to wyjątkowo atrakcyjna dziewczyna. Miał mnóstwo pomysłów na wykorzystanie jej atutów i był bardzo ciekaw, jak daleko pozwoli mu się posunąć.

‒ Zero – rzucił.

W tej samej chwili szorty znalazły się na podłodze. Lucie przez moment patrzyła na niego zaszokowana, ale zaraz wykonała gwałtowny zwrot i zanurkowała w morzu.

‒ Człowiek za burtą! – krzyknął za nią.

Woda chlapnęła na rozgrzaną słońcem skórę i zobaczył białe nogi, tnące wodę, kiedy płynęła w stronę „Marengo”.

‒ Cała przyjemność po mojej stronie, księżniczko – rzucił za nią kpiące pożegnanie.

Wciągnął z powrotem szorty i włączył silnik motorówki. Mógł tylko mieć nadzieję, że już nigdy więcej jej nie zobaczy.

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: The Argentinian’s Virgin Conquest

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2017

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

Korekta: Hanna Lachowska

© 2017 by Bella Frances

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

ISBN 978-83-276-3817-5

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.