Pejzaż moralny. W jaki sposób nauka może określać wartości - Sam Harris - ebook

Pejzaż moralny. W jaki sposób nauka może określać wartości ebook

Sam Harris

3,9

Opis

Bardzo długo sam – ze zwykłego niemyślenia, przyznam – byłem jedną z licznych ofiar mitu, iż nauka nie ma nic do powiedzenia na temat moralności. Moralny pejzaż wszystko zmienił. Mam nadzieję, że podobną przemianę wywoła też u filozofów. Filozofowie umysłu chyba wreszcie wiedzą, że nie uciekną przed neuronaukami, a najlepsi z nich nauczyli się już nawet z nich korzystać. Sam Harris pokazał, że tą samą drogą powinni podążyć filozofowie moralności, a ichBardzo długo sam – ze zwykłego niemyślenia, przyznam – byłem jedną z licznych ofiar mitu, iż nauka nie ma nic do powiedzenia na temat moralności. Moralny pejzaż wszystko zmienił. Mam nadzieję, że podobną przemianę wywoła też u filozofów. Filozofowie umysłu chyba wreszcie wiedzą, że nie uciekną przed neuronaukami, a najlepsi z nich nauczyli się już nawet z nich korzystać. Sam Harris pokazał, że tą samą drogą powinni podążyć filozofowie moralności, a ich świat też raptem stanie na głowie (a może wreszcie na nogach). Jeśli zaś mowa o religii i groteskowej idei, że człowiek potrzebuje boga, by być dobrym, to w tej sferze akurat od lat Sam Harris jest jednym z najlepszych szermierzy.

— Richard Dawkins, University of Oxford

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 578

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
8
4
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © 2011 by Sam Har­ris

Co­py­ri­ght © 2014 for this edi­tion by Wy­daw­nic­two CiS

Co­py­ri­ght © 2012 for Po­lish trans­la­tion by Piotr J. Szwaj­cer

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, prze­sy­ła­nie dro­gą elek­tro­nicz­ną, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub czę­ści tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Pro­jekt okład­ki: Stu­dio Gon­zo

Ob­ra­zy mó­zgu wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce wy­kre­ował pro­fe­sor Wie­sław L. No­wiń­ski za po­mo­cą: No­win­ski et al., The Hu­man Bra­in in 1969 Pie­ces, Thie­me, New York, 2012

Kon­sul­ta­cja na­uko­wa: dr Ane­ta Brze­zic­ka

Współ­pra­ca re­dak­cyj­na: Ju­lian Je­liń­ski

Ko­rek­ta: Ilo­na Tu­row­ska

Wy­daw­nic­two CiS

www.cis.pl

e-mail: [email protected]

Ad­res re­dak­cji:

02–526 War­sza­wa

Opo­czyń­ska 2A/5

War­sza­wa – Sta­re Grosz­ki 2014

Wy­da­nie I (e-book)

ISBN: 978–83–61710–54

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Emmy

WstępMORALNY PEJZAŻ

Al­bań­czy­cy są na­ro­dem, któ­ry z ol­brzy­mim sza­cun­kiem od­no­si się do wła­snej tra­dy­cji. Tra­dy­cję tę two­rzy Ka­nun, czy­li ko­deks pra­wa zwy­cza­jo­we­go, a jed­nym z jej ele­men­tów jest al­bań­ska for­ma wen­de­ty — hak­mar­r­ja (gjak­mar­r­ja), czy­li pra­wo i obo­wią­zek krwa­wej ze­msty. Zgod­nie z tą re­gu­łą, je­śli ja­kiś męż­czy­zna po­peł­ni za­bój­stwo, wszy­scy (mę­scy) człon­ko­wie ro­dzi­ny ofia­ry mają pra­wo (i obo­wią­zek!) za­bić w od­we­cie któ­re­go­kol­wiek z (rów­nież mę­skich) krew­nych mor­der­cy. Je­że­li za­tem ja­kiś chło­piec ma tego pe­cha, że jest sy­nem lub bra­tem za­bój­cy, nie ma wy­bo­ru. Je­śli chce żyć, musi ukry­wać się we dnie i w nocy, co ozna­cza, że nie ma żad­nych szans na zdo­by­cie wy­kształ­ce­nia, na opie­kę le­kar­ską, na nor­mal­ne ży­cie po pro­stu. Trud­no na­wet po­wie­dzieć, ilu Al­bań­czy­ków — od chłop­ców po star­ców — jesz­cze dziś, w XXI wie­ku, żyje jak więź­nio­wie we wła­snych do­mach [1]. Czy mo­że­my jed­nak po­wie­dzieć, że Al­bań­czy­cy tak ustruk­tu­ry­zo­wa­li swo­je spo­łe­czeń­stwo, bo są nie­mo­ral­ni? Czy ta tra­dy­cja krwa­wej ze­msty jest zła? Czy wresz­cie war­to­ści wy­zna­wa­ne przez ży­ją­cych zgod­nie ze swo­ją tra­dy­cją Al­bań­czy­ków są gor­sze („niż­sze”) niż war­to­ści, ja­kie my wy­zna­je­my?

Więk­szość lu­dzi uwa­ża, że na­uka nie może na­wet sta­wiać, a co do­pie­ro roz­strzy­gać ta­kich py­tań. Bo jak­że to — na ja­kiej pod­sta­wie to, czy je­den styl ży­cia jest lep­szy i bar­dziej mo­ral­ny od in­ne­go, mo­gło­by być oce­nia­ne tak jak na­uko­we fak­ty. Czy­jąż to i jaką de­fi­ni­cją „do­bra” i „mo­ral­no­ści” trze­ba by się po­słu­żyć? Oczy­wi­ście zga­dza­my się na to, że dziś wie­lu na­ukow­ców zaj­mu­je się ewo­lu­cją mo­ral­no­ści, a na­wet jej neu­ro­bio­lo­gicz­ny­mi ko­re­la­ta­mi i me­cha­ni­zma­mi, ale po­wszech­nie nie­mal przyj­mu­je się, że ta­kie ba­da­nia mają tyl­ko po­móc opi­sać, jak isto­ta ludz­ka my­śli i dzia­ła, i nikt nie ocze­ku­je od na­uki, że wska­że nam, jak po­win­ni­śmy my­śleć i funk­cjo­no­wać. Ofi­cjal­nie przy­najm­niej na­uka nie po­win­na zaj­mo­wać sta­no­wi­ska w kwe­stii war­to­ści rzą­dzą­cych ży­ciem ludz­kim i kon­tro­wer­sji wo­kół nich [2].

Ja jed­nak po­sta­ram się do­wieść, że py­ta­nia o war­to­ści — o sens ży­cia, cel ży­cia, o mo­ral­ność wresz­cie — to w isto­cie py­ta­nia o do­bro­stan świa­do­mych istot, a za­tem ję­zyk war­to­ści moż­na prze­ło­żyć na ję­zyk fak­tów, któ­re już pod­le­ga­ją na­uko­wej ana­li­zie, fak­tów po­wią­za­nych z ne­ga­tyw­ny­mi i po­zy­tyw­ny­mi emo­cja­mi spo­łecz­ny­mi, z in­stynk­tem ka­ra­nia, z wpły­wem okre­ślo­nych re­guł (praw) i in­sty­tu­cji spo­łecz­nych na re­la­cje mię­dzy­ludz­kie, z neu­ro­fi­zjo­lo­gią szczę­ścia i cier­pie­nia i tak da­lej, i tak da­lej. Naj­waż­niej­sze, iż znacz­na część z tych „fak­tów” ma cha­rak­ter po­nad­kul­tu­ro­wy, do­kład­nie tak samo jak „fak­ty” od­no­szą­ce się do na­sze­go fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go zdro­wia. W koń­cu rak, choć­by w no­wo­gwi­nej­skim in­te­rio­rze nadal jest ra­kiem, cho­le­ra jest cho­le­rą, a schi­zo­fre­nia schi­zo­fre­nią. Otóż ja będę chciał po­ka­zać, że na po­dob­nej za­sa­dzie współ­czu­cie jest współ­czu­ciem, a do­bro­stan do­bro­sta­nem, obo­jęt­ne gdzie by­śmy się im przy­glą­da­li [3]. A je­że­li rze­czy­wi­ście ist­nie­ją ja­kieś klu­czo­we róż­ni­ce mię­dzy­kul­tu­ro­we w ob­sza­rach, któ­re de­cy­du­ją o ludz­kiej po­myśl­no­ści, na przy­kład je­śli ist­nie­ją kom­plet­nie nie­po­rów­ny­wal­ne, ale w peł­ni rów­no­rzęd­ne stra­te­gie po­zwa­la­ją­ce wy­cho­wać szczę­śli­we, in­te­li­gent­ne i kre­atyw­ne dzie­ci — to te róż­ni­ce też mu­szą być fak­ta­mi po­wią­za­ny­mi bez­po­śred­nio z or­ga­ni­za­cją mó­zgu. Zresz­tą więk­szość py­tań, nad któ­ry­mi się tu za­sta­na­wia­my, może być spro­wa­dzo­na do py­ta­nia o to, w jaki spo­sób kul­tu­ra de­fi­niu­je nas w ra­mach wy­zna­czo­nych przez bio­lo­gię, czy­li w ob­sza­rze bę­dą­cym przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia neu­ro­nauk i psy­cho­lo­gii. Im le­piej ro­zu­mie­my na­sze funk­cjo­no­wa­nie na po­zio­mie mó­zgu, tym bli­żej je­ste­śmy stwier­dze­nia, że ist­nie­ją do­bre i złe od­po­wie­dzi na py­ta­nia o war­to­ści kon­sty­tu­ują­ce na­sze ży­cie.

Od­po­wia­da­jąc na te py­ta­nia, bę­dzie­my mu­sie­li zmie­rzyć się z ma­ją­cy­mi już wie­lo­wie­ko­wą, się­ga­ją­cą nie­mal pre­hi­sto­rii tra­dy­cję spo­ra­mi o sta­tus prawd mo­ral­nych. Lu­dzie, któ­rzy świa­to­po­gląd swój wy­wo­dzą z re­li­gii (któ­rej­kol­wiek), uzna­ją, że praw­dy mo­ral­ne ist­nie­ją tyl­ko dzię­ki temu, że to Bóg wplótł je w ma­te­rię rze­czy­wi­sto­ści. Ci zaś, któ­rzy, jak to się cza­sem mówi, po­zba­wie­ni są „ła­ski wia­ry”, skłon­ni są ra­czej są­dzić, iż „do­bro” i „zło” to efekt pre­sji ewo­lu­cyj­nej i wy­na­la­zek kul­tu­ro­wy. Dla tych pierw­szych roz­mo­wa o mo­ral­no­ści z ko­niecz­no­ści musi od­wo­ły­wać się do Boga, dla dru­gich ta­ko­we te­istycz­ne skrzy­wie­nie to nic wię­cej, tyl­ko ule­ga­nie pry­mi­tyw­nym za­chcian­kom, pod­szy­te w do­dat­ku kul­tu­ro­wym szo­wi­ni­zmem i mar­ną fi­lo­zo­fią. Otóż ja pra­gnę po­ka­zać, że w tym spo­rze obie stro­ny się mylą — chciał­bym tą książ­ką roz­po­cząć dys­ku­sję nad tym, w jaki spo­sób mo­ral­ność (i war­to­ści mo­ral­ne) mogą być ana­li­zo­wa­ne w kon­tek­ście stric­te na­uko­wym.

Moja głów­na teza z po­zo­ru może wy­dać się kon­tro­wer­syj­na, opie­ra się jed­nak na bar­dzo pro­stym za­ło­że­niu — otóż przyj­mu­ję (a to już trud­no uznać za twier­dze­nie kon­tro­wer­syj­ne), że do­bro­stan czło­wie­ka za­le­ży w peł­ni od dwóch czyn­ni­ków: zda­rzeń za­cho­dzą­cych w świe­cie i pro­ce­sów za­cho­dzą­cych w mó­zgu. O jed­nej i dru­giej sfe­rze na­uka ma coś do po­wie­dze­nia, a im szcze­gó­ło­wiej je po­zna­my, tym le­piej bę­dzie­my umie­li (i tym bar­dziej bę­dzie­my zo­bli­go­wa­ni) czy­nić wy­raź­ne, opar­te na na­uko­wym osą­dzie dys­tynk­cje mię­dzy róż­ny­mi spo­so­ba­mi ży­cia w róż­nych kul­tu­rach i spo­łe­czeń­stwach oraz oce­niać je jako lep­sze lub gor­sze, bar­dziej lub mniej zgod­ne z tym, co mó­wią na­uko­we fak­ty, i bar­dziej lub mniej etycz­ne. Co wię­cej, ta­kie osą­dy po­win­ny po­móc nam w pod­no­sze­niu ja­ko­ści ży­cia ludz­kie­go. W tym mo­men­cie jed­nak koń­czy się już czy­sto aka­de­mic­ka dys­ku­sja, a za­czy­na­ją wy­bo­ry, któ­re mogą mieć wpływ na ży­cie mi­lio­nów lu­dzi.

Nie twier­dzę oczy­wi­ście, że na­uka da nam gwa­ran­cję roz­strzy­gnię­cia każ­dej mo­ral­nej kon­tro­wer­sji. Róż­ni­ce opi­nii, rzecz ja­sna, po­zo­sta­ną, ale te opi­nie w znacz­nie sil­niej­szym stop­niu będą mo­gły opie­rać się na fak­tach. Trze­ba zaś nie­ustan­nie uświa­da­miać so­bie, że to, iż (w da­nym mo­men­cie) nie po­tra­fi­my od­po­wie­dzieć na ja­kieś py­ta­nie, nie ma żad­ne­go związ­ku z tym, czy na py­ta­nie to moż­na od­po­wie­dzieć, czy­li: czy od­po­wiedź ist­nie­je. Przy­kła­dy — pro­szę bar­dzo: Ilu lu­dzi zo­sta­ło ugry­zio­nych przez mo­ski­ty w cią­gu ostat­nich sześć­dzie­się­ciu se­kund? Ilu z nich za­cho­ru­je na ma­la­rię? Ilu wsku­tek tego umrze? To, na­tu­ral­nie, był­by wiel­ki tech­nicz­ny i lo­gi­stycz­ny pro­blem, ale — teo­re­tycz­nie przy­najm­niej rzecz bio­rąc — dys­po­nu­ją­cy od­po­wied­ni­mi środ­ka­mi ze­spół na­ukow­ców był­by w sta­nie na te py­ta­nia udzie­lić od­po­wie­dzi. W su­mie to tyl­ko kil­ka cyfr. Czy jed­nak sy­tu­acja, w któ­rej ta­ki­mi da­ny­mi nie dys­po­nu­je­my, spra­wia, że wszel­kie hi­po­te­zy po­win­ni­śmy uznać za rów­nie wia­ry­god­ne i rów­nie god­ne ak­cep­ta­cji? Oczy­wi­ście, że nie. I po­dob­nie po­win­ni­śmy czy­nić w kwe­stiach zwią­za­nych z mo­ral­no­ścią — fakt, iż zgod­nie z na­uko­wy­mi kry­te­ria­mi nie je­ste­śmy w sta­nie roz­strzy­gnąć ja­kie­goś dy­le­ma­tu mo­ral­ne­go, nie ozna­cza wca­le, że wszyst­kie jego roz­wią­za­nia mu­si­my trak­to­wać jako rów­no­praw­ne i rów­nie do­bre. Z wła­sne­go do­świad­cze­nia zresz­tą do­sko­na­le wiem, iż my­le­nie „w prak­ty­ce się nie da” z „to jest na­wet teo­re­tycz­nie nie­moż­li­we” jest bar­dzo czę­stym po­wo­dem dy­le­ma­tów mo­ral­nych i kon­fu­zji.

Nadal na przy­kład w dwu­dzie­stu je­den ame­ry­kań­skich sta­nach (głów­nie po­łu­dnio­wych) w szko­łach moż­na sto­so­wać kary fi­zycz­ne. W nie­któ­rych pla­ców­kach na­uczy­ciel może — naj­zu­peł­niej le­gal­nie — przy­ło­żyć dzie­cia­ko­wi drew­nia­ną li­nij­ką tak, że zo­sta­nie si­niak, a na­wet krwa­wa rana. Set­ki, a na­wet ty­sią­ce uczniów rok w rok pa­da­ją w ma­je­sta­cie pra­wa ofia­rą prze­mo­cy. Nie mu­szę chy­ba do­da­wać, że ta­kie pra­wo ma uza­sad­nie­nie czy­sto re­li­gij­nej na­tu­ry, wszak sam wszech­mo­gą­cy Stwór­ca na­uczał, by kto ko­cha, ró­zgi nie ża­ło­wał (Prz 13,24; 20,13; 23,13–14). Jed­nak­że w dzi­siej­szym świe­cie, je­śli ktoś rze­czy­wi­ście trosz­czy się o do­bro mło­dych lu­dzi, może w uza­sad­nio­ny spo­sób ży­wić po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, czy ska­zy­wa­nie ma­łej dziew­czyn­ki lub ma­łe­go chłop­ca na ból, strach i pu­blicz­ne po­ni­że­nie istot­nie może ko­rzyst­nie wpły­wać na jej czy jego emo­cjo­nal­ny i po­znaw­czy roz­wój. Py­ta­my za­tem o sens bi­cia dzie­ci (do krwi!) i chy­ba nikt nie od­po­wie, że na ta­kie py­ta­nie nie ma do­brej od­po­wie­dzi. Nikt też ra­czej nie za­kwe­stio­nu­je, że to ma duże zna­cze­nie, czy taką od­po­wiedź — po­praw­ną — po­zna­my. Jak za­tem ona brzmi? Otóż jak wska­zu­ją prak­tycz­nie wszyst­kie ba­da­nia, kary cie­le­sne to ha­nieb­na prak­ty­ka pro­wa­dzą­ca do na­si­le­nia prze­mo­cy i pa­to­lo­gii spo­łecz­nych. Za­ra­zem, co już za­kra­wa na swo­istą iro­nię, z ba­dań rów­nież wia­do­mo, że tam, gdzie w szko­łach do­pusz­czo­ne są tego typu kary, ro­śnie też spo­łecz­ne po­par­cie dla… do­pusz­czal­no­ści kar cie­le­snych [4].

To, na­tu­ral­nie, tyl­ko szcze­gól­ny przy­pa­dek, nam tym­cza­sem cho­dzi o bar­dziej ogól­ną za­sa­dę — na ta­kie py­ta­nia jak choć­by o sens bi­cia dzie­ci mu­szą ist­nieć od­po­wie­dzi (inna rzecz, czy je zna­my) i w ta­kich ob­sza­rach nie mo­że­my so­bie po­zwo­lić na zrzu­ca­nie od­po­wie­dzial­no­ści na sza­cu­nek dla tra­dy­cji, z któ­rą nam wol­no je­dy­nie po ci­chu zga­dzać się bądź nie. Dla­cze­go zaś na­uka musi w co­raz więk­szym stop­niu in­ge­ro­wać w ta­kie sfe­ry? Dla­te­go że do­tych­czas udzie­la­ne od­po­wie­dzi były krań­co­wo roz­bież­ne, co po­cią­ga­ło za sobą okre­ślo­ne kon­se­kwen­cje dla ludz­kiej psy­chi­ki, te z ko­lei prze­kła­da­ły się na re­la­cje in­ter­per­so­nal­ne, sta­ny umy­słu, akty prze­mo­cy, pro­ble­my praw­ne, a wresz­cie na or­ga­ni­za­cję mó­zgów, czy­li na ca­łość ota­cza­ją­ce­go nas świa­ta. Mam na­dzie­ję, że uda mi się po­ka­zać, że dys­ku­sja o war­to­ściach tak na­praw­dę jest roz­mo­wą o świe­cie współ­za­leż­nych fak­tów. To bo­wiem, co mu­si­my zro­zu­mieć, to fak­ty — choć­by to, jak my­śli i in­ten­cje two­rzą się w ludz­kim mó­zgu. Rów­nież fak­tem jest to, jak te sta­ny men­tal­ne prze­kła­da­ją się póź­niej na za­cho­wa­nia, i ni­cze­go in­ne­go niż fak­tów nie po­szu­ku­je­my, chcąc do­wie­dzieć się, jak te za­cho­wa­nia wpły­wa­ją na świat i jak do­świad­cza­ne są przez inne świa­do­me isto­ty. Jak się prze­ko­na­my, ta­kie „fak­ty” w peł­ni nie­mal wy­czer­pu­ją to, co zwy­kli­śmy, ską­di­nąd cał­kiem roz­sąd­nie, okre­ślać ta­ki­mi ter­mi­na­mi jak „do­bro” i „zło”. Cała ta sfe­ra z cza­sem w co­raz więk­szym stop­niu sta­nie się czę­ścią do­me­ny na­uki, czy­li pro­ble­mem znacz­nie bar­dziej zło­żo­nym niż in­dy­wi­du­al­ne prze­ko­na­nia i afi­lia­cje re­li­gij­ne. Nie ist­nie­je chrze­ści­jań­ska fi­zy­ka ani mu­zuł­mań­ska al­ge­bra i po­dob­nie, jak się prze­ko­na­my, nie po­win­no się też wy­róż­niać chrze­ści­jań­skiej (ani mu­zuł­mań­skiej) mo­ral­no­ści. Mo­ral­ność po­win­na być bo­wiem po­strze­ga­na — jak po­sta­ram się do­wieść — jako wciąż jesz­cze nie­do­sta­tecz­nie roz­wi­nię­ta ga­łąź na­uki.

Od cza­su, gdy uka­za­ła się moja pierw­sza książ­ka, Ko­niec wia­ry, z uprzy­wi­le­jo­wa­nej w pew­nym sen­sie po­zy­cji mogę ob­ser­wo­wać to­czą­ce się we współ­cze­snym świe­cie woj­ny kul­tu­ro­we — w Sta­nach Zjed­no­czo­nych mię­dzy świec­ki­mi li­be­ra­ła­mi a pro­te­stanc­kim fun­da­men­ta­li­zmem, w Eu­ro­pie na­to­miast mię­dzy wła­ści­wie już are­li­gij­ny­mi spo­łe­czeń­stwa­mi a co­raz licz­niej­szy­mi spo­łecz­no­ścia­mi mu­zuł­mań­ski­mi. Otrzy­ma­łem do­słow­nie dzie­siąt­ki ty­się­cy li­stów i e-ma­ili od lu­dzi re­pre­zen­tu­ją­cych po­glą­dy z obu krań­ców kon­ti­nu­um „wia­ra–zwąt­pie­nie” (i wszel­kie sta­dia po­śred­nie), i to chy­ba wy­star­cza­ją­co duża pró­ba, by stwier­dzić, że jed­no prze­ko­na­nie jest wspól­ne dla re­pre­zen­tan­tów obu tych po­staw. Otóż, jak są­dzę, to po­dzie­la­ne przez obie stro­ny kon­flik­tu prze­ko­na­nie o ogra­ni­cze­niach ro­zu­mu ludz­kie­go w znacz­nym stop­niu ge­ne­ru­je ów kul­tu­ro­wy po­dział. Jed­ni i dru­dzy wie­rzą, że sam ro­zum nie wy­star­cza, by udzie­lić od­po­wie­dzi na naj­waż­niej­sze py­ta­nia o ja­kość ży­cia ludz­kie­go. To zaś, jak lu­dzie po­strze­ga­ją prze­paść mię­dzy fak­ta­mi a war­to­ścia­mi, wpły­wa do­słow­nie na wszyst­ko, co w sfe­rze spo­łecz­nej i po­li­tycz­nej ma zna­cze­nie — od kon­flik­tów zbroj­nych po edu­ka­cję dzie­ci.

Rzecz ja­sna, to pęk­nię­cie w na­szym my­śle­niu ma od­mien­ne kon­se­kwen­cje na obu krań­cach po­li­tycz­ne­go spek­trum. Ame­ry­kań­scy re­li­gij­ni kon­ser­wa­ty­ści uwa­ża­ją na przy­kład, że ist­nie­ją słusz­ne (je­dy­nie słusz­ne) od­po­wie­dzi na py­ta­nia o sens ży­cia i o mo­ral­ność, a gwa­ran­tem owej słusz­no­ści jest je­dy­nie Bóg (Abra­ha­ma, Ja­ku­ba i Iza­aka) [5]. Ci lu­dzie przy­zna­ją oczy­wi­ście, że „zwy­czaj­ne” fak­ty mogą być od­kry­wa­ne ro­zu­mo­wo, ale już war­to­ści ist­nie­ją tyl­ko dla­te­go, że zo­sta­ły nam ob­ja­wio­ne przez głos prze­ma­wia­ją­cy z nie­bios. W re­zul­ta­cie zbyt czę­sto, moim przy­najm­niej zda­niem, re­li­gij­na pra­wi­ca ta­kie roz­dzie­le­nie fak­tów i war­to­ści prze­kła­da na śle­pą wia­rę w Pi­smo, nie­to­le­ran­cję dla od­mien­no­ści, brak za­ufa­nia do na­uki, fak­tycz­ne lek­ce­wa­że­nie re­al­nych przy­czyn cier­pie­nia (lu­dzi, ale tak­że i zwie­rząt).

Na prze­ciw­nym fron­cie kul­tu­ro­wej woj­ny mamy świec­kich li­be­ra­łów, któ­rzy z ko­lei dość po­wszech­nie przyj­mu­ją, że w ety­ce i mo­ral­no­ści nie ma obiek­tyw­nych prawd. Cóż, może i John Stu­art Mill le­piej przy­sta­je do pro­po­no­wa­nych przez na­szą kul­tu­rę idei do­bra i zła niż Osa­ma bin La­den, ale — tak przy­najm­niej zda­je się są­dzić więk­szość współ­cze­snych se­ku­la­ry­stów — idee Mil­la nie są przez to ani o mi­li­metr bliż­sze (obiek­tyw­nej) praw­dy. Kon­se­kwen­cje le­wi­co­we­go od­dzie­la­nia fak­tów i war­to­ści są po­wszech­nie zna­ne. Są nimi: mul­ti­kul­tu­ra­lizm, któ­ry co­raz wy­raź­niej po­no­si klę­skę, na przy­kład w Eu­ro­pie, re­la­ty­wizm mo­ral­ny, po­praw­ność po­li­tycz­na, to­le­ran­cja obej­mu­ją­ca rów­nież skraj­ną nie­to­le­ran­cję… War­to jed­nak do­dać, że po­zy­cja obu stron tego kon­flik­tu jest da­le­ce nie­rów­no­rzęd­na. Świec­kie de­mo­kra­cje co­raz sła­biej po­tra­fią prze­ciw­sta­wiać się fa­na­tycz­nej żar­li­wo­ści daw­nych wiel­kich re­li­gii. Z dru­giej zaś stro­ny na przy­kład w Sta­nach Zjed­no­czo­nych pa­ra­dok­sal­ny so­jusz kon­ser­wa­tyw­ne­go do­gma­ty­zmu i li­be­ral­nych wąt­pli­wo­ści za­owo­co­wał funk­cjo­nu­ją­cym po­nad de­ka­dę za­ka­zem ba­dań nad ko­mór­ka­mi ma­cie­rzy­sty­mi (to stra­co­ne lata dla ame­ry­kań­skiej na­uki). Jego owo­cem jest też nie­usta­ją­cy spór wo­kół abor­cji i mał­żeństw ho­mo­sek­su­al­nych, i tu rów­nież na­le­ży szu­kać uza­sad­nie­nia na­si­la­ją­cych się sta­rań o wpro­wa­dze­nie za­sa­dy za­ka­zu ob­ra­zy uczuć re­li­gij­nych aż na szcze­bel Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, co za­owo­co­wać by mo­gło sank­cja­mi dla państw człon­kow­skich od­wa­ża­ją­cych się kry­ty­ko­wać re­li­gie i Ko­ścio­ły. Za­uważ­my, że je­śli ta­kie roz­wią­za­nia zo­sta­ną wpro­wa­dzo­ne na szcze­blu mię­dzy­na­ro­do­wym, Eu­ro­pa Za­chod­nia stra­ci bar­dzo po­waż­ny oręż w wal­ce z ra­dy­kal­nym is­la­mem, a za­gro­że­nie, że wkrót­ce sta­nie się no­wym ka­li­fa­tem, wy­raź­nie wzro­śnie [6]. Wy­ja­śnie­nie wszyst­kich tych pro­ce­sów jest dość oczy­wi­ste: re­li­gij­ni fun­da­men­ta­li­ści (kon­ser­wa­ty­ści), wie­dząc — bez­po­śred­nio od sa­me­go Stwór­cy — co do­bre, a co złe, mają wy­star­cza­ją­cą mo­ty­wa­cję, by wal­czyć bez żad­nych skru­pu­łów o do­mi­na­cję swo­jej praw­dy w sfe­rze pu­blicz­nej, po dru­giej zaś stro­nie ba­ry­ka­dy nie­wie­dza, co jest do­bre (a cza­sem nie­wia­ra, że w ogó­le ist­nie­je obiek­tyw­ne do­bro), spra­wia, że świec­cy li­be­ra­ło­wie prak­tycz­nie nie bro­nią swo­ich in­te­lek­tu­al­nych stan­dar­dów, a czę­sto pod­da­ją je wraz z pra­wem do po­li­tycz­nej i oby­wa­tel­skiej wol­no­ści.

Wspól­no­ta na­uko­wa jest w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze świec­ko-li­be­ral­na, a mimo to ule­głość na­ukow­ców wo­bec do­gma­ty­zmu re­li­gij­ne­go za­pie­ra wręcz dech w pier­siach. Jak się prze­ko­na­my, w Sta­nach Zjed­no­czo­nych na przy­kład ten ko­niunk­tu­ra­lizm się­ga aż Na­tio­nal Aca­de­my of Scien­ces i Na­tio­nal In­sti­tu­tes of He­alth. Na­wet „Na­tu­re”, chy­ba naj­wy­żej ce­nio­ny pe­rio­dyk na­uko­wy na świe­cie, nie po­tra­fi usta­no­wić rze­tel­nej gra­ni­cy mię­dzy ra­cjo­nal­nym ro­zu­mo­wa­niem a po­boż­ną fik­cją. Spraw­dzi­łem wła­śnie, w ja­kim kon­tek­ście ter­min „re­li­gia” po­ja­wiał się w „Na­tu­re” w okre­sie ostat­nich dzie­się­ciu lat, i od­kry­łem, iż naj­wy­raź­niej na­wet to pi­smo ak­cep­tu­je wy­jąt­ko­wo nie­szczę­sną (prze­klę­tą) me­ta­fo­rę Gou­l­da i kon­cept NOMA („non- -over­lap­ping ma­gi­ste­ria”) „nie­na­kła­da­ją­cych się ma­gi­ste­riów”, czy­li ideę, że na­uka i re­li­gia, wła­ści­wie ro­zu­mia­ne, nie mogą być w kon­flik­cie, te dwie do­me­ny bo­wiem kon­sty­tu­ują zu­peł­nie róż­ne sfe­ry ludz­kie­go do­świad­cze­nia [7]. Jak moż­na prze­czy­tać w jed­nym z ar­ty­ku­łów re­dak­cyj­nych, pro­blem po­ja­wia się tyl­ko wów­czas, gdy „jed­na z nich wkra­cza na te­ry­to­rium dru­giej i szu­ka kło­po­tów” [8]. Za­ło­że­nie kon­cep­cji NOMA jest ta­kie, iż na­uka po­win­na wy­po­wia­dać się we wszyst­kich kwe­stiach do­ty­czą­cych ma­te­rial­nych i fi­zycz­nych aspek­tów świa­ta, pod­czas gdy re­li­gia po­zo­sta­je nie­kwe­stio­no­wa­nym au­to­ry­te­tem w sfe­rze sen­sów, war­to­ści, mo­ral­no­ści i do­bre­go ży­cia. Po­sta­ram się jed­nak wy­ka­zać, iż za­ło­że­nie to nie tyl­ko jest błęd­ne — coś ta­kie­go po pro­stu nie może być praw­dą. Zna­cze­nia, war­to­ści, mo­ral­ność i ja­kość ży­cia mu­szą bo­wiem od­no­sić się do fak­tów, od któ­rych za­le­ży do­bro­stan wszel­kich świa­do­mych istot, a w na­szym przy­pad­ku naj­waż­niej­sze są w tym kon­tek­ście zda­rze­nia za­cho­dzą­ce w świe­cie i sta­ny umy­słu. Ra­cjo­nal­ne, nie­do­gma­tycz­ne i uczci­we ba­da­nia od za­wsze były je­dy­nym rze­tel­nym źró­dłem wie­dzy o obu tych sfe­rach. Wia­ra re­li­gij­na, na­wet je­śli kie­dy­kol­wiek mówi coś praw­dzi­we­go o świe­cie, to tyl­ko przez przy­pa­dek.

Nie­chęć wspól­no­ty na­uko­wej do zaj­mo­wa­nia sta­no­wi­ska w spra­wach mo­ral­no­ści ma wy­so­ką cenę, spra­wia bo­wiem, iż na­uka w za­sa­dzie sama od­dzie­li­ła się od naj­waż­niej­szych py­tań i pro­ble­mów ludz­kie­go ży­cia. W po­wszech­nym od­czu­ciu — a rów­nież w ob­ra­zie ewo­ko­wa­nym przez kul­tu­rę ma­so­wą — współ­cze­sna na­uka to coś w ro­dza­ju la­bo­ra­to­rium no­wych tech­no­lo­gii. Więk­szość wy­kształ­co­nych lu­dzi przy­zna­je oczy­wi­ście, że od kil­ku już stu­le­ci na­uka (i me­to­dy na­uko­we) wpra­wia re­li­gię w po­waż­ne za­kło­po­ta­nie wła­śnie za spra­wą nie­ustan­nie od­kry­wa­nych i wy­ja­śnia­nych fak­tów, ale jed­no­cze­śnie — za­rów­no sami na­ukow­cy, jak i wszy­scy wo­kół — przy­ję­li za nie­mal nie­kwe­stio­no­wal­ny pew­nik, że ta sama na­uka nie ma nic do po­wie­dze­nia w kwe­stii do­bre­go ży­cia. Przed­sta­wi­cie­le wszyst­kich wy­znań, ka­pła­ni i teo­lo­go­wie ze wszyst­kich krań­ców po­li­tycz­ne­go spek­trum w jed­nym do­sko­na­le się ze sobą zga­dza­ją — bro­nią wia­ry w Boga nie ze wzglę­du na ja­kieś nie­od­par­te do­wo­dy jego ist­nie­nia, lecz dla­te­go, iż, jak twier­dzą, je­dy­nie wia­ra może sta­no­wić źró­dło sen­su i mo­ral­no­ści. Sys­te­my re­li­gij­ne róż­nią się nie­mal we wszyst­kim, ale ten ar­gu­ment — mimo że to oczy­wi­sty błąd lo­gicz­ny (non se­qu­itur), wy­ko­rzy­sty­wa­ny jako swo­ista sza­lu­pa ra­tun­ko­wa — jest im wspól­ny.

Wy­da­je się jed­nak nie­uchron­ne, że na­uka w co­raz więk­szym stop­niu od­wo­jo­wy­wać bę­dzie na­leż­ne jej te­ry­to­rium i zaj­mie się rów­nież naj­głęb­szy­mi py­ta­nia­mi o sens i cel ży­cia, i nie­uchron­ne jest też, że w wie­lu krę­gach wzbu­dzi to głę­bo­ki sprze­ciw. To, jak za­re­agu­je­my wów­czas na — znów nie­uchron­ne — zde­rze­nie świa­to­po­glą­dów, na pew­no okre­śli kie­run­ki po­stę­pu na­uko­we­go, ale może rów­nież za­de­cy­do­wać o tym, czy uda nam się kie­dy­kol­wiek zbu­do­wać glo­bal­ną cy­wi­li­za­cję opar­tą na po­dzie­la­nych war­to­ściach. Na py­ta­nie, jak isto­ty ludz­kie po­win­ny żyć w XXI wie­ku, moż­na za­pew­ne udzie­lić wie­lu kon­ku­ren­cyj­nych od­po­wie­dzi, a część z nich jest na pew­no zła. Tyl­ko ra­cjo­nal­na wie­dza o tym, czym jest do­bro­stan (i do­bro) czło­wie­ka, po­zwo­li mi­liar­dom istot ludz­kich ko­eg­zy­sto­wać w po­ko­ju i re­ali­zo­wać wspól­ne spo­łecz­ne, po­li­tycz­ne, go­spo­dar­cze i eko­lo­gicz­ne cele. Na­uka o tym, jak za­pew­nić lu­dziom do­bre ży­cie, wy­da­je się wciąż kwe­stią od­le­głej przy­szło­ści, ale nim za­cznie­my ją bu­do­wać, mu­si­my przy­najm­niej uznać, że jest to waż­ny ob­szar in­te­lek­tu­al­nych do­cie­kań [9].

W tej książ­ce będę wie­lo­krot­nie od­no­sił się do pew­nej hi­po­te­tycz­nej prze­strze­ni, któ­rą na uży­tek dal­szych roz­wa­żań na­zwa­łem „mo­ral­nym pej­za­żem”. To pej­zaż obej­mu­ją­cy re­al­ne i po­ten­cjal­ne zda­rze­nia i pro­ce­sy, gdzie wierz­choł­ka­mi jest wszyst­ko, co przy­czy­nia się do ludz­kie­go do­bro­sta­nu, a do­li­na­mi to, co spra­wia nam cier­pie­nie. Róż­ne za­cho­wa­nia i spo­so­by my­śle­nia — od­mien­ne prak­ty­ki kul­tu­ro­we, ko­dek­sy etycz­ne, for­my rzą­dze­nia — moż­na prze­kła­dać na wę­drów­ki po ta­kim wła­śnie kra­jo­bra­zie, czy­li na to, czy za ich spra­wą żyje się lu­dziom le­piej czy go­rzej. Nie twier­dzę, na­tu­ral­nie, że uda nam się zna­leźć „wła­ści­we” roz­wią­za­nia wszyst­kich dy­le­ma­tów mo­ral­nych albo ja­kąś uni­wer­sal­ną re­cep­tę na szczę­ście. Na wie­le spo­śród py­tań, nad któ­ry­mi bę­dzie­my się za­sta­na­wiać, ist­nie­je wie­le od­po­wie­dzi i żad­na z nich nie jest lep­sza od po­zo­sta­łych. Tyle że na­wet je­śli w na­szym pej­za­żu jest wie­le pa­gór­ków i wzgórz, to nie zna­czy, że każ­de z nich z osob­na jest mniej war­te od­kry­cia. I nie zna­czy też, że utknię­cie w któ­rejś z do­lin ma mniej oczy­wi­ste i mniej bo­le­sne kon­se­kwen­cje.

Stwier­dze­nie, że nie­któ­re dy­le­ma­ty mo­ral­ne mają wie­le roz­strzy­gnięć, nie po­win­no zresz­tą sta­no­wić pro­ble­mu. Spójrz­my cho­ciaż­by na zu­peł­nie inną sfe­rę ludz­kiej ak­tyw­no­ści — na je­dze­nie. Nikt prze­cież nie po­wie, że ist­nie­je tyl­ko jed­na smacz­na po­tra­wa, ale nikt też nie po­wie, że ta wie­lość ku­szą­cych sma­ków ozna­cza, iż nie ist­nie­je obiek­tyw­na róż­ni­ca mię­dzy zdro­wym je­dze­niem a je­dze­niem tru­ją­cym. Oczy­wi­ście i tu są wy­jąt­ki — są na przy­kład lu­dzie, któ­rzy mogą na­wet umrzeć po zje­dze­niu orze­cha — ale je­ste­śmy je w sta­nie ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić, opie­ra­jąc się na do­rob­ku bio­lo­gii, che­mii i me­dy­cy­ny. Przy tym jed­nak, co war­to do­dać, na­wet tak ol­brzy­mie zróż­ni­co­wa­nie ludz­kich gu­stów i upodo­bań po­kar­mo­wych nie skła­nia nas, by gło­sić, że mimo wie­dzy (fak­tów!), ja­kiej do­star­cza nam die­te­ty­ka, wszyst­kie die­ty z za­sa­dy są rów­nie zdro­we.

Wę­drów­ka przez mo­ral­ny pej­zaż może być ana­li­zo­wa­na na wie­lu po­zio­mach — się­ga­ją­cych od bio­che­mii po eko­no­mię — ale tam, gdzie do­cho­dzi­my już bez­po­śred­nio do istot ludz­kich, nie­zbęd­ne sta­je się uwzględ­nia­nie sta­nów i umie­jęt­no­ści ludz­kie­go umy­słu. W peł­ni zga­dzam się z ideą „kon­si­lien­cji” w na­uce [10], w tym z tezą, że gra­ni­ce mię­dzy dys­cy­pli­na­mi i spe­cjal­no­ścia­mi na­uko­wy­mi są głów­nie funk­cją ar­chi­tek­tu­ry ośrod­ków aka­de­mic­kich oraz ogra­ni­czo­nej, choć­by z ra­cji skoń­czo­no­ści ży­cia, zdol­no­ści ludz­kie­go umy­słu do na­by­wa­nia no­wej wie­dzy. Nie­mniej w przy­pad­ku stu­diów nad ludz­kim do­świad­cze­niem pry­mat neu­ro­nauk i in­nych nauk o umy­śle nie może być kwe­stio­no­wa­ny. Na­sze do­świad­cze­nia, wszyst­ko przy­najm­niej na to wska­zu­je, za­rów­no re­ali­zu­ją się po­przez sta­ny mó­zgu, jak i za ich spra­wą po­wsta­ją.

Wie­lu lu­dzi zda­je się są­dzić, że uni­wer­sal­na kon­cep­cja mo­ral­no­ści wy­ma­ga­ła­by od­kry­cia uni­wer­sal­nych mo­ral­nych za­sad, i to za­sad, któ­re nie do­pusz­cza­ły­by ist­nie­nia żad­nych wy­jąt­ków. Je­śli na przy­kład kłam­stwo jest złe, to musi być za­wsze złe; gdy­by ist­nia­ły od ta­kiej re­gu­ły od­stęp­stwa, kon­cep­cje mo­ral­ne­go ab­so­lu­tu (i praw­dy w mo­ral­no­ści) na­le­ża­ło­by wszak od­rzu­cić. Otóż nie. Ist­nie­nie mo­ral­nych prawd — czy­li okre­ślo­nej re­la­cji mię­dzy tym, co my­śli­my i jak się za­cho­wu­je­my, a na­szym do­bro­sta­nem — wca­le nie wy­ma­ga de­fi­nio­wa­nia mo­ral­no­ści w ka­te­go­riach nie­mo­dy­fi­ko­wal­nych mo­ral­nych na­ka­zów i za­ka­zów. Z mo­ral­no­ścią w tym uję­ciu jest tro­chę jak z grą w sza­chy. Tu i tu są sztyw­ne re­gu­ły i ogól­ne za­sa­dy, któ­rych zwy­kle le­piej prze­strze­gać, ale są sy­tu­acje, gdy od za­sad tych le­piej od­stą­pić. Na przy­kład, je­śli nie chcesz prze­grać, za­sa­da „nie trać kró­lo­wej” jest bar­dzo przy­dat­na. Ale do­pusz­cza wy­jąt­ki — cza­sem po­świę­ce­nie kró­lo­wej to świet­ne za­gra­nie, a cza­sem wręcz je­dy­ne moż­li­we. Co wię­cej, sen­sow­ność — w okre­ślo­nych oko­licz­no­ściach — ta­kie­go gam­bi­tu w ni­czym nie zmie­nia sta­nu rze­czy: w każ­dej sy­tu­acji wy­stę­pu­ją­cej na sza­chow­ni­cy za­wsze (no, pra­wie za­wsze) ist­nie­je gru­pa do­brych i gru­pa ewi­dent­nie złych ru­chów. I je­śli ana­lo­gicz­nie do re­guł sza­cho­wych ist­nie­ją obiek­tyw­ne praw­dy w sfe­rze ludz­kie­go do­bro­sta­nu — je­że­li, po­wiedz­my, ła­god­ność bar­dziej sprzy­ja mno­że­niu szczę­ścia niż okru­cień­stwo — to na­dej­dzie taki czas, kie­dy na­uka bę­dzie po­tra­fi­ła for­mu­ło­wać bar­dzo szcze­gó­ło­we twier­dze­nia do­ty­czą­ce tego, któ­re z na­szych za­cho­wań i re­ak­cji po­znaw­czych są mo­ral­nie do­bre, któ­re są mo­ral­nie neu­tral­ne, a któ­re wresz­cie na­le­ży po­tę­pić i od­rzu­cić.

Na ra­zie jest jesz­cze zbyt wcze­śnie na peł­ne zro­zu­mie­nie wszyst­kich ko­re­la­tów ludz­kie­go do­bro­sta­nu i przy­zwo­ito­ści, ale co­raz wię­cej frag­men­tów tej ukła­dan­ki mamy już w ręku. Są na przy­kład pew­ne prze­słan­ki, że ist­nie­je zwią­zek mię­dzy do­świad­cze­nia­mi i ja­ko­ścią wię­zi emo­cjo­nal­nych w dzie­ciń­stwie a umie­jęt­no­ścią do­ro­słej już oso­by do two­rze­nia i pod­trzy­my­wa­nia zdro­wych re­la­cji in­ter­per­so­nal­nych. Wia­do­mo do­sko­na­le, że emo­cjo­nal­ne za­nie­dby­wa­nie (nie mó­wiąc już o wy­ko­rzy­sty­wa­niu) na pew­no nie jest dla dziec­ka do­bre ani w ob­sza­rze roz­wo­ju psy­cho­lo­gicz­ne­go, ani spo­łecz­ne­go. Wie­my też, że do­świad­cze­nia z okre­su wcze­sne­go dzie­ciń­stwa w pew­nym przy­najm­niej stop­niu wpły­wa­ją na roz­wój mó­zgu. Z ba­dań nad gry­zo­nia­mi moż­na wnio­sko­wać, że ta­kie za­cho­wa­nia jak opie­ka ro­dzi­ciel­ska, wię­zi spo­łecz­ne, re­ak­cje na stres (mię­dzy in­ny­mi) po­zo­sta­ją pod sil­nym wpły­wem szcze­gól­nie dwóch hor­mo­nów: wa­zo­pre­sy­ny i oksy­to­cy­ny [11], któ­re sil­nie od­dzia­łu­ją na mó­zgo­wy układ na­gro­dy. Wy­da­je się cał­kiem roz­sąd­nym za­ło­że­niem, by przy­jąć, że kie­dy roz­wa­ża­my, czy za­nie­dba­nia we wcze­snym dzie­ciń­stwie istot­nie mają ne­ga­tyw­ne kon­se­kwen­cje dla roz­wo­ju psy­chicz­ne­go i spo­łecz­ne­go czło­wie­ka, wy­ni­ka to z fak­tu, iż pod ich wpły­wem po­wsta­ją pew­ne de­fi­cy­ty wła­śnie w okre­ślo­nych sys­te­mach dzia­ła­ją­cych w mó­zgu.

Eks­pe­ry­ment, któ­ry po­le­gał­by na po­zba­wie­niu dziec­ka nor­mal­nej ro­dzi­ciel­skiej opie­ki, był­by, rzecz ja­sna, krań­co­wo nie­etycz­ny, ta­kie „na­tu­ral­ne eks­pe­ry­men­ty” nie­ste­ty jed­nak dzie­ją się nie­ustan­nie. Żeby spraw­dzić, ja­kie są efek­ty de­pry­wa­cji emo­cjo­nal­nej we wcze­snym dzie­ciń­stwie, gru­pa ba­da­czy zmie­rzy­ła nie­daw­no po­ziom oksy­to­cy­ny i wa­zo­pre­sy­ny w krwi dzie­ci wy­cho­wy­wa­nych w zde­cy­do­wa­nie od­mien­nych wa­run­kach — w nor­mal­nych, tra­dy­cyj­nych do­mach i, z dru­giej stro­ny, u dzie­ci, któ­re dzie­ciń­stwo spę­dzi­ły w sie­ro­ciń­cach [12]. Nie­trud­no się do­my­ślić, że ja­kość opie­ki w pań­stwo­wych do­mach dziec­ka jest „nie­co” niż­sza i ich pen­sjo­na­riu­sze rze­czy­wi­ście „nie­co” czę­ściej w do­ro­sło­ści mają pro­ble­my spo­łecz­ne i emo­cjo­nal­ne. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi oka­za­ło się też, że u dzie­ci z sie­ro­ciń­ców hor­mo­nal­na re­ak­cja na kon­takt fi­zycz­ny z mat­ką ad­op­cyj­ną (wzrost po­zio­mu oksy­to­cy­ny i wa­zo­pre­sy­ny) była dużo słab­sza niż mie­rzo­na w ana­lo­gicz­nej sy­tu­acji re­ak­cja dzie­ci wy­cho­wy­wa­nych przez bio­lo­gicz­ne mat­ki. Neu­ro­nau­ka to wciąż bar­dzo mło­da dys­cy­pli­na, ale i tak już wie­my, że emo­cje, in­te­rak­cje spo­łecz­ne, a na­wet in­tu­icje mo­ral­ne two­rzą spój­ny sys­tem. Ten sys­tem wią­że nas z in­ny­mi ludź­mi, wśród któ­rych do­ra­sta­my, i sta­je się jed­nym z ele­men­tów kul­tu­ry, a od pew­ne­go eta­pu to wła­śnie kul­tu­ra sta­je się głów­nym me­cha­ni­zmem roz­wo­ju spo­łecz­ne­go, emo­cjo­nal­ne­go i mo­ral­ne­go. Ludz­ki mózg to za­rów­no sieć ta­kich wpły­wów, jak i ogni­wo tej sie­ci — nor­my kul­tu­ro­we wpły­wa­ją na na­sze my­śle­nie i za­cho­wa­nie, zmie­nia­jąc bu­do­wę i funk­cjo­no­wa­nie mó­zgu. Czy są­dzisz, że le­piej mieć sy­nów niż cór­ki? Czy po­słu­szeń­stwo wo­bec ro­dzi­ców jest waż­niej­sze niż uczci­wość? Czy prze­sta­niesz ko­chać swo­je dziec­ko, je­śli zo­rien­tu­jesz się, że jest ho­mo­sek­su­alist(k)ą? To, w jaki spo­sób ro­dzi­ce od­po­wia­da­ją na ta­kie py­ta­nia i jak de­cy­zje te wpły­wa­ją na ży­cie ich dzie­ci, nie­uchron­nie prze­kła­da się na bu­do­wę i funk­cjo­no­wa­nie mó­zgu, a więc znów na (na­uko­we) fak­ty.

Cel, jaki przed sobą sta­wiam, pi­sząc tę książ­kę, to prze­ko­na­nie was, że nie mo­że­my już dłu­żej od­dzie­lać od sie­bie ludz­kiej wie­dzy i kie­ru­ją­cych nami war­to­ści. Świat, któ­ry daje się mie­rzyć, oraz świat zna­czeń i sen­sów mu­szą kie­dyś zo­stać po­łą­czo­ne. Na­uka zaś i re­li­gia — przy­najm­niej w dzi­siej­szym uję­ciu sta­no­wią­ce nie­mal an­ty­te­tycz­ne spo­so­by my­śle­nia o jed­nej i tej sa­mej rze­czy­wi­sto­ści — nie ro­ku­ją na­dziei na taką fu­zję. Jak za­wsze, gdy mamy do czy­nie­nia z fak­ta­mi, a w sfe­rze mo­ral­no­ści też tak jest, róż­ni­ce opi­nii co naj­mniej w znacz­nym stop­niu wy­ni­ka­ją z igno­ran­cji, z nie­do­sta­tecz­nej wie­dzy. Ale to w żad­nym ra­zie nie upo­waż­nia nas do twier­dze­nia, że na za­wsze ska­za­ni je­ste­śmy na nie­po­le­ga­nie na ro­zu­mie w kwe­stiach mo­ral­nych.

FAKTY I WAR­TO­ŚCI

Osiem­na­sto­wiecz­ny szkoc­ki fi­lo­zof Da­vid Hume w jed­nej ze swych słyn­nych prac stwier­dził, że ża­den opis, jaki świat jest (fak­ty), nie po­wie nam, jak mamy w nim po­stę­po­wać (mo­ral­ność), co naj­czę­ściej wy­ra­ża się obec­nie przez „nie da się lo­gicz­nie wy­cią­gnąć «po­win­no się» z «jest»” [13]. Roz­wi­ja­jąc kon­cep­cję Hume’a, fi­lo­zof G.E. Mo­ore na­pi­sał z ko­lei, że wszel­ka pró­ba po­szu­ki­wa­nia war­to­ści mo­ral­nych w świe­cie na­tu­ry to kla­sycz­ny „błąd na­tu­ra­li­stycz­ny” [14]. Jak pi­sał Mo­ore, do­bro nie może być utoż­sa­mia­ne z ja­kim­kol­wiek atry­bu­tem ludz­kie­go do­świad­cze­nia (choć­by z przy­jem­no­ścią, szczę­ściem lub ewo­lu­cyj­ną ad­ap­ta­cją), za­wsze bo­wiem po­ja­wia się wąt­pli­wość, czy ten wła­śnie ele­ment do­świad­cze­nia sam w so­bie może być uzna­ny za do­bry. Je­śli na przy­kład mie­li­by­śmy przy­jąć, że do­bro jest sy­no­ni­mem wszyst­kie­go, co daje lu­dziom przy­jem­ność, to nadal moż­na by wąt­pić, czy aku­rat ta okre­ślo­na for­ma przy­jem­no­ści rze­czy­wi­ście też jest do­bra (a ra­czej, czy jest do­brem). Ten pro­blem zna­ny jest jako „ar­gu­ment otwar­te­go py­ta­nia” (ang. open qu­estion ar­gu­ment) Mo­ore’a. Jak­kol­wiek moim zda­niem tej wer­bal­nej w su­mie pu­łap­ki da się unik­nąć, kon­cen­tru­jąc się wła­śnie na do­bro­sta­nie isto­ty ludz­kiej, to jed­nak wie­lu na­ukow­ców i in­te­lek­tu­ali­stów w nią wpa­da. Spo­ro wy­bit­nych i wpły­wo­wych fi­lo­zo­fów, w tym na­wet Karl Pop­per [15], po­wta­rza­ło póź­niej ar­gu­men­ta­cję Hume’a i Mo­ore’a, a re­zul­tat jest taki, że w do­mi­nu­ją­cym in­te­lek­tu­al­nym dys­kur­sie po­ja­wi­ła się praw­dzi­wa ba­rie­ra od­dzie­la­ją­ca war­to­ści od fak­tów [16].

Dziś psy­cho­lo­go­wie i neu­ro­nau­kow­cy nie­ustan­nie pro­wa­dzą ba­da­nia nad szczę­ściem, po­zy­tyw­ny­mi emo­cja­mi i ro­zu­mo­wa­niem mo­ral­nym, ale mimo to bar­dzo rzad­ko od­wa­ża­ją się wy­cią­gać ze swych ba­dań wnio­ski do­ty­czą­ce tego, jak w kon­tek­ście uzy­ski­wa­nych re­zul­ta­tów czło­wiek po­wi­nien my­śleć i dzia­łać. Co wię­cej, ogól­nie przy­ję­te jest, że na­ukow­co­wi nie wy­pa­da wręcz — jest co naj­mniej in­te­lek­tu­al­nie po­dej­rza­ne — twier­dzić, że uzy­ska­ne przez nią czy przez nie­go wy­ni­ki w ogó­le mogą sta­no­wić ja­kiś mo­ral­ny dro­go­wskaz i choć­by su­ge­ro­wać, że na­uka może wy­po­wia­dać się na te­mat, jak żyć. Coś ta­kie­go po­trak­to­wa­ne by­ło­by jako cał­ko­wi­cie nie­uza­sad­nio­ne urosz­cze­nie, wy­raz cią­go­tek wręcz au­to­ry­tar­nych. Ja­sno wy­ra­ził tę po­sta­wę fi­lo­zof i psy­cho­log Jer­ry Fo­dor:

Na­uka mówi o fak­tach, nie o war­to­ściach. Może nam po­wie­dzieć, jacy je­ste­śmy, ale nie, czy to do­brze, że je­ste­śmy wła­śnie tacy. Nie ist­nie­je i nie może ist­nieć na­uka o kon­dy­cji ludz­kiej [17].

Jak­kol­wiek rzad­ko moż­na spo­tkać się z opi­nią aż tak ja­sno wy­ra­żo­ną, to taka wia­ra w we­wnętrz­ne ogra­ni­cze­nia ro­zu­mu jest dziś po­wszech­nie wy­zna­wa­na w śro­do­wi­skach in­te­lek­tu­al­nych. Tym­cza­sem, mimo tej po­wścią­gli­wo­ści więk­szo­ści na­ukow­ców w kwe­stii do­bra i zła, na­uko­wa re­flek­sja nad mo­ral­no­ścią i szczę­ściem roz­wi­ja się cał­kiem nie­źle. Pro­wa­dzo­ne ba­da­nia zaś, jak wszyst­ko na to wska­zu­je, wró­żą nie­uchron­ny kon­flikt mię­dzy na­uką i re­li­gij­ną or­to­dok­sją a rów­nież spo­rą czę­ścią opi­nii pu­blicz­nej — po­dob­nie jak już te­raz dzie­je się za spra­wą ro­sną­cej wie­dzy o ewo­lu­cji — po­nie­waż uka­zu­ją, iż owa prze­paść mię­dzy fak­ta­mi a war­to­ścia­mi jest ilu­zo­rycz­na co naj­mniej z trzech po­wo­dów. A oto i one: (1) wszel­kie ra­cjo­nal­ne sądy do­ty­czą­ce mak­sy­ma­li­za­cji do­bro­sta­nu świa­do­mej jed­nost­ki (jak po­sta­ram się po­ka­zać, to je­dy­ny wy­miar, któ­ry mo­że­my ra­cjo­nal­nie war­to­ścio­wać) mu­szą być w pew­nym przy­najm­niej stop­niu prze­kła­dal­ne na fak­ty do­ty­czą­ce mó­zgów i ich in­te­rak­cji z re­al­nym świa­tem; (2) sama idea „obiek­tyw­nej wie­dzy” (czy­li wie­dzy zdo­by­wa­nej za po­mo­cą ob­ser­wa­cji i ro­zu­mo­wa­nia) opie­ra się na wbu­do­wa­nych war­to­ściach, choć­by przez to, że wszel­ka dys­ku­sja o fak­tach wy­ma­ga przy­ję­cia pew­nych za­ło­żeń, któ­re w na­tu­ral­ny spo­sób po­wią­za­ne są z war­to­ścia­mi (mó­wię o za­sa­dach ta­kich jak lo­gicz­na spój­ność, po­le­ga­nie na do­wo­dach, za­sa­da oszczęd­no­ści i tak da­lej); (3) wie­le wska­zu­je na to, że na po­zio­mie mó­zgu prze­ko­na­nia do­ty­czą­ce fak­tów i prze­ko­na­nia do­ty­czą­ce war­to­ści wy­wo­dzą się z bar­dzo po­dob­nych pro­ce­sów (na przy­kład w obu ob­sza­rach po­słu­gu­je­my się jed­nym sys­te­mem umoż­li­wia­ją­cym od­róż­nia­nie praw­dy od fał­szu). Każ­dy z tych trzech punk­tów bę­dzie­my jesz­cze sze­rzej oma­wiać wła­śnie po to, by wy­ka­zać, że za­rów­no w ka­te­go­riach na­szej wie­dzy o świe­cie, jak i o mó­zgo­wych me­cha­ni­zmach (bę­dą­cych wa­run­kiem tej wie­dzy) żad­na ostra gra­ni­ca mię­dzy fak­ta­mi a war­to­ścia­mi nie ist­nie­je.

Część z mo­ich czy­tel­ni­ków za­pew­ne za­sta­na­wia się, w jaki spo­sób moż­na wią­zać war­to­ści z czymś tak trud­nym do zde­fi­nio­wa­nia jak „do­bro­stan”. Chciał­bym jed­nak zwró­cić uwa­gę, że w in­nej sfe­rze po­słu­gu­je­my się już po­dob­nym po­ję­ciem — mam na my­śli „zdro­wie” (w od­nie­sie­niu do do­bro­sta­nu fi­zycz­ne­go). Nie spo­sób pre­cy­zyj­nie zde­fi­nio­wać, co to zna­czy „być zdro­wym”, a mimo to sam ter­min po­zo­sta­je nie­za­stą­pio­ny [18]. W rze­czy­wi­sto­ści zresz­tą za­kres zna­cze­nio­wy obu tych po­jęć — zdro­wie i do­bro­stan — sta­le zmie­nia się w mia­rę po­stę­pu na­uki. Dziś na przy­kład czło­wiek może czuć się fi­zycz­nie zdro­wy, je­śli nie ma żad­nych wy­kry­tych (i wy­kry­wal­nych) cho­rób i scho­rzeń, ma spraw­ne zmy­sły oraz ma szan­se do­żyć osiem­dzie­siąt­ki nie­za­gro­żo­ny znie­do­łęż­nie­niem. Ta sy­tu­acja może jed­nak ulec zmia­nie — na ra­zie brzmi to tro­chę jak fan­ta­sty­ka na­uko­wa, ale je­śli bio­ge­ron­to­log Au­brey de Grey ma ra­cję i sta­rze­nie się to wy­łącz­nie pro­blem „in­ży­nie­ryj­ny”, dla któ­re­go wy­star­czy zna­leźć wła­ści­we roz­wią­za­nie [19], to nie za­wsze bę­dzie tak, że za okaz zdro­wia uzna­my stu­lat­ka, któ­ry po­tra­fi wy­brać się na pół­go­dzin­ny spa­cer. Być może na­dej­dzie taki czas, kie­dy czło­wiek, któ­ry w pięć­set­ne uro­dzi­ny nie bę­dzie w sta­nie ukoń­czyć ma­ra­to­nu, bę­dzie uwa­ża­ny za po­waż­nie cho­re­go. Jed­nak na­wet tak ra­dy­kal­na zmia­na spoj­rze­nia na pro­blem i kry­te­ria zdro­wia nie bę­dzie ozna­cza­ła, że współ­cze­sne kry­te­ria zdro­wia (i cho­ro­by) są czy­sto ar­bi­tral­ne, su­biek­tyw­ne i są wy­łącz­nie kon­struk­tem kul­tu­ro­wym. Róż­ni­ca mię­dzy oso­bą zdro­wą i mar­twą jest i po­zo­sta­nie rów­nie oczy­wi­sta i rów­nie waż­na jak wszel­kie tego typu dys­tynk­cje, ja­ki­mi po­słu­gu­je­my się w na­uce. Róż­ni­ce po­mię­dzy naj­wyż­szym speł­nie­niem a naj­głęb­szym ludz­kim nie­szczę­ściem za­wsze będą ewi­dent­ne, na­wet je­śli z cza­sem gra­ni­ce ule­gną prze­su­nię­ciu.

Je­że­li zde­fi­niu­je­my „do­bro” jako to, co wspie­ra do­bro­stan, to — tak przy­najm­niej są­dzę — bę­dzie­my w sta­nie wyjść z za­pę­tle­nia, w ja­kie wpu­ścił nas Mo­ore’owski „ar­gu­ment otwar­te­go py­ta­nia”. Istot­nie — na­wet je­śli trud­no nie zgo­dzić się z Mo­ore’em, że jest wiel­ce wąt­pli­we, czy w każ­dej sy­tu­acji mak­sy­ma­li­za­cja przy­jem­no­ści jest „do­bra”, to już w przy­pad­ku mak­sy­ma­li­za­cji do­bro­sta­nu wąt­pli­wość tę moż­na za­wie­sić. W ta­kiej sy­tu­acji bo­wiem wy­da­je się ra­czej ja­sne, że za­da­jąc py­ta­nie, czy ja­kaś okre­ślo­na przy­jem­ność jest „do­bra”, py­ta­my o to, czy sprzy­ja ona (czy może wręcz prze­ciw­nie) osią­gnię­ciu więk­sze­go (wyż­szej for­my) do­bro­sta­nu świa­do­mej jed­nost­ki (inna rzecz, czy zna­my na ta­kie py­ta­nie od­po­wiedź), a to ozna­cza, że sama idea do­bra po­wią­za­na jest już bez­po­śred­nio z in­dy­wi­du­al­nym do­świad­cze­niem czu­ją­cej isto­ty [20].

De­fi­nio­wa­nie do­bra w ten spo­sób nie roz­wią­zu­je, rzecz ja­sna, wszyst­kich pro­ble­mów z ideą war­to­ści, po­zwa­la jed­nak skie­ro­wać na­szą uwa­gę tam, gdzie rze­czy­wi­ście one re­zy­du­ją — ku sfe­rze po­staw, wy­bo­rów i za­cho­wań ma­ją­cych po­ten­cjal­nie wpływ na do­bro­stan i nasz, i in­nych świa­do­mych umy­słów. Py­ta­nie, co kon­sty­tu­uje do­bro­stan, po­zo­sta­je otwar­te, nie­mniej mamy wszel­kie po­wo­dy, by są­dzić, że licz­ba od­po­wie­dzi jest ogra­ni­czo­na. A po­nie­waż (to za­ło­że­nie przy­ję­li­śmy jako oczy­wi­ste) wszel­kie zmia­ny w do­bro­sta­nie świa­do­mych istot mu­szą być trak­to­wa­ne jako wy­nik dzia­ła­nia praw na­tu­ry, mo­że­my ocze­ki­wać, iż ta wy­ła­nia­ją­ca się prze­strzeń moż­li­wo­ści — czy­li wła­śnie nasz mo­ral­ny pej­zaż — w co­raz więk­szym stop­niu bę­dzie do­me­ną re­flek­sji na­uko­wej.

W tym miej­scu war­to pod­kre­ślić, że opi­sy­wa­ne po­wy­żej na­uko­we — scjen­ty­stycz­ne, moż­na by po­wie­dzieć — uję­cie świa­ta ludz­kich war­to­ści (na­uko­we, czy­li ta­kie, któ­re co­raz sil­niej umiesz­cza je w sie­ci two­rzo­nej przez róż­ne sta­ny świa­ta i róż­ne sta­ny umy­słu) nie jest toż­sa­me z po­dej­ściem ewo­lu­cyj­nym. Więk­szość z tego, co dziś uzna­je­my za kon­sty­tu­ują­ce dla ludz­kie­go do­bro­sta­nu, umy­ka wą­skiej dar­wi­now­skiej per­spek­ty­wie. Za­kres ludz­kich do­świad­czeń mu­si­my po­strze­gać w kon­tek­ście ak­tyw­no­ści mó­zgu, w któ­ry wy­po­sa­ży­ła nas ewo­lu­cja, ale mu­si­my też pa­mię­tać, że na­sze mó­zgi nie zo­sta­ły za­pro­jek­to­wa­ne z wbu­do­wa­ną wi­zją osta­tecz­ne­go speł­nie­nia; wszak ewo­lu­cja ni­cze­go nie prze­wi­du­je, nie mo­gła­by więc też prze­wi­dzieć ko­niecz­no­ści (?) stwo­rze­nia sta­bil­nych de­mo­kra­cji, kon­tro­lo­wa­nia zmian kli­ma­tycz­nych, ochro­ny in­nych ga­tun­ków przed wy­gi­nię­ciem, za­po­bie­ga­nia pro­li­fe­ra­cji bro­ni ją­dro­wej ani mno­go­ści in­nych czyn­ni­ków de­cy­du­ją­cych o szczę­ściu czło­wie­ka w tym stu­le­ciu.

Jak słusz­nie za­uwa­żył psy­cho­log Ste­ven Pin­ker [21], gdy­by wa­run­kiem do­bro­sta­nu (przy­najm­niej w su­biek­tyw­nych ka­te­go­riach) było wy­peł­nia­nie ewo­lu­cyj­nych na­ka­zów, to więk­szość męż­czyzn szyb­ko od­kry­ła­by, iż naj­waż­niej­szym ce­lem, jaki win­ni re­ali­zo­wać w ży­ciu, jest co­dzien­ne de­po­no­wa­nie na­sie­nia w lo­kal­nym ban­ku sper­my — wszak z per­spek­ty­wy mę­skich ge­nów trud­no wy­obra­zić so­bie wyż­szą for­mę speł­nie­nia niż spło­dze­nie ty­się­cy dzie­ci, i to bez żad­nych do­dat­ko­wych kosz­tów ani od­po­wie­dzial­no­ści. Ludz­kie mó­zgi nie pod­po­rząd­ko­wu­ją się jed­nak bez­wol­nie lo­gi­ce ewo­lu­cji — każ­dy, kto nosi oku­la­ry albo uży­wa kre­mów z fil­trem prze­ciw­sło­necz­nym, otwar­cie wręcz ma­ni­fe­stu­je swo­ją nie­chęć do re­ali­zo­wa­nia tego, co za­pro­gra­mo­wa­ły dla nie­go geny. Po­nie­waż w na­szym ge­no­mie odzie­dzi­czy­li­śmy nie­uchron­nie całą gamę pra­gnień, któ­re za­pew­ne na­szym przod­kom po­ma­ga­ły prze­trwać i roz­mna­żać się w nie­wiel­kich hor­dach łow­ców-zbie­ra­czy, znacz­na część na­sze­go we­wnętrz­ne­go ży­cia jest ewi­dent­nie nie­zgod­na z tym, co bu­du­je na­sze szczę­ście w świe­cie współ­cze­snym. Po­ku­sie, by każ­dy dzień roz­po­cząć kil­ko­ma lu­kro­wa­ny­mi pącz­ka­mi, a za­koń­czyć nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym sek­sem, wie­lu współ­cze­snych męż­czyzn za­pew­ne nie po­tra­fi­ło­by się oprzeć z przy­czyn, któ­re ła­two wy­ja­śnić w ka­te­go­riach ewo­lu­cyj­nych, ale nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że są lep­sze spo­so­by, by zmak­sy­ma­li­zo­wać wła­sny do­bro­stan w dłu­go­ter­mi­no­wej per­spek­ty­wie.

W każ­dym ra­zie mam na­dzie­ję, że jest ja­sne, iż kon­cep­cje „do­bra” i „zła”, któ­re sta­ram się wy­pro­mo­wać w mo­jej książ­ce, jak­kol­wiek są nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ne z na­szą dzi­siej­szą bio­lo­gią (i z tym, co z nią się sta­nie w przy­szło­ści), w żad­nym ra­zie nie mogą być zre­du­ko­wa­ne ani do in­stynk­tów i po­pę­dów, ani do ewo­lu­cyj­nych na­ci­sków. Po­dob­nie jak ma­te­ma­ty­ka, na­uka, sztu­ka i nie­mal wszyst­ko, czym dziś się pa­sjo­nu­je­my w świe­cie kul­tu­ry, tak samo na­sze po­szu­ki­wa­nia sen­su i mo­ral­no­ści daw­no już opu­ści­ły ścież­ki wy­ty­czo­ne przez ewo­lu­cję bio­lo­gicz­ną.

O WA­DZE PRZE­KO­NAŃ

Ludz­ki mózg to ist­na fa­bry­ka prze­ko­nań. Na­sze mó­zgi nie­ustan­nie wchła­nia­ją, wy­twa­rza­ją i usi­łu­ją łą­czyć licz­ne prze­ko­na­nia o sa­mym so­bie i o świe­cie, przy­najm­niej te, któ­re wy­da­ją się nam praw­dzi­we: Iran roz­wi­ja pro­gram zbro­jeń nu­kle­ar­nych, Gry­pą moż­na się za­ra­zić na­wet w skle­pie, Le­piej mi z si­wi­zną… Co trze­ba zro­bić, aby uwie­rzyć w ta­kie twier­dze­nia? Co, in­a­czej mó­wiąc, musi zro­bić nasz mózg, żeby uznać po­wyż­sze sfor­mu­ło­wa­nia za praw­dzi­we? Od­po­wiedź na tak po­sta­wio­ne py­ta­nia wy­ma­ga się­gnię­cia do wie­lu dys­cy­plin na­uko­wych, od psy­cho­lo­gii, neu­ro­nauk, eko­no­mii i po­li­to­lo­gii aż po pra­wo­znaw­stwo [22].

Prze­ko­na­nia to ko­lej­ny przy­kład prze­kra­cza­nia ba­rie­ry dzie­lą­cej war­to­ści i fak­ty. Prze­ko­na­nia (opi­nie), któ­re for­mu­łu­je­my, do­ty­czą fak­tów, i w tym sen­sie wła­śnie one kon­sty­tu­ują więk­szość na­szej wie­dzy o świe­cie; tu źró­dłem może być na­uka, hi­sto­ria, ale też me­dia. Na­sze prze­ko­na­nia do­ty­czą jed­nak rów­nież war­to­ści — są to prze­cież osą­dy obej­mu­ją­ce mo­ral­ność, sens i cel ży­cia tak w oso­bi­stej, jak w szer­szej per­spek­ty­wie. Prze­ko­na­nia obej­mu­ją­ce te dwie sfe­ry mogą róż­nić się pod róż­ny­mi wzglę­da­mi, ale mają kil­ka bar­dzo istot­nych cech wspól­nych. Jed­ne i dru­gie do­ty­czą — choć cza­sem nie wprost — tak­że sfe­ry do­bra i zła, mó­wią nie tyl­ko o tym, co my­śli­my i jak się za­cho­wu­je­my, ale rów­nież, co po­win­ni­śmy my­śleć i jak po­win­ni­śmy się za­cho­wy­wać. Prze­ko­na­nia do­ty­czą­ce sfe­ry fak­tów to za­rów­no „czą­stecz­ka wody skła­da się z dwóch ato­mów wo­do­ru i jed­ne­go ato­mu tle­nu”, jak i „okru­cień­stwo jest złe”, i oba są czymś wię­cej niż tyl­ko wy­ra­zem in­dy­wi­du­al­nych pre­fe­ren­cji. Szcze­rze wy­zna­wać ta­kie prze­ko­na­nia moż­na tyl­ko wów­czas, je­śli wie­rzy­my, że są ku temu uza­sad­nio­ne po­wo­dy. Czło­wiek ak­cep­tu­je ta­kie twier­dze­nia, bo wie, że w ten spo­sób dzia­ła w zgo­dzie z okre­ślo­ny­mi nor­ma­mi ży­cia w spo­łe­czeń­stwie — jest psy­chicz­nie zdro­wy, za­cho­wu­je się ra­cjo­nal­nie, nie oszu­ku­je się sam, ani nie pada ofia­rą oszu­stwa bądź ilu­zji i tak da­lej. Je­śli wie­rzy­my, że coś jest praw­dzi­we (jest fak­tem) lub jest mo­ral­nie do­bre (słusz­ne), wie­rzy­my też, że każ­da inna oso­ba znaj­du­ją­ca się w zbli­żo­nym do na­sze­go po­ło­że­niu bę­dzie po­dzie­la­ła te po­glą­dy. Jak prze­ko­na­my się w Roz­dzia­le 3., za­rów­no lo­gicz­ne, jak i neu­ro­lo­gicz­ne wła­ści­wo­ści ludz­kich prze­ko­nań do­wo­dzą, że po­dział na fak­ty i war­to­ści jest, a przy­najm­niej czę­sto bywa, czy­sto ilu­zo­rycz­ny.

DOBRE ŻY­CIE I ZŁE ŻY­CIE

Dys­ku­sja o mo­ral­nym pej­za­żu, któ­rą tu pro­po­nu­ję, wy­ma­ga przy­ję­cia tyl­ko dwóch głów­nych za­ło­żeń — (1) nie­któ­rzy lu­dzie wio­dą lep­sze ży­cie niż inni i (2) ta róż­ni­ca ma (nie­przy­pad­ko­wy) zwią­zek tak z funk­cjo­no­wa­niem ludz­kie­go mó­zgu, jak ze sta­nem świa­ta. Aby uczy­nić te za­ło­że­nia nie­co mniej abs­trak­cyj­ny­mi, roz­waż­my może dwa przy­kła­dy do­bra­ne z prze­ciw­nych krań­ców kon­ti­nu­um, ja­kie two­rzy przy­ję­ty prze­ze mnie wy­miar do­bre/złe ży­cie.

ZŁE ŻY­CIE

Je­steś mło­dą wdo­wą, a w miej­scu, w któ­rym ży­jesz, od lat to­czy się woj­na do­mo­wa. Dziś na two­ich oczach zgwał­co­no, a po­tem po­ćwiar­to­wa­no two­ją sied­mio­let­nią có­recz­kę. Co gor­sza, jed­nym z opraw­ców był twój wła­sny, czter­na­sto­let­ni syn — znar­ko­ty­zo­wa­ni ban­dy­ci gro­zi­li mu ma­cze­tą. Ty rzu­ci­łaś się do uciecz­ki, boso przez dżun­glę, ale prze­śla­dow­cy są już na two­im tro­pie. To za­pew­ne naj­gor­szy dzień two­je­go ży­cia, ale w su­mie wszyst­kie inne nie tak bar­dzo się od nie­go róż­ni­ły — od na­ro­dzin ota­cza­ły cię tyl­ko prze­moc i okru­cień­stwo. Nikt nig­dy nie uczył cię czy­tać, nig­dy nie wzię­łaś prysz­ni­ca, nig­dy na­wet nie opu­ści­łaś dżun­gli, w któ­rej mie­ści się two­ja ro­dzin­na wio­ska. Na­wet naj­szczę­śliw­si spo­śród tych, z któ­ry­mi kie­dy­kol­wiek się ze­tknę­łaś, wie­dli ży­cie nie­wie­le róż­nią­ce się od two­je­go — może tyl­ko nie­co rza­dziej byli głod­ni, ale tak samo nie­ustan­nie żyli w lęku. Ty prze­ży­łaś jesz­cze strasz­niej­sze rze­czy, na­wet jak na tak po­twor­ny ota­cza­ją­cy cię świat, a te­raz i tak ten kosz­mar się już koń­czy. Nie dasz rady uciec i cze­ka cię strasz­na śmierć.

DOBRE ŻY­CIE

Twój mąż to naj­wspa­nial­szy i naj­in­te­li­gent­niej­szy czło­wiek, ja­kie­go znasz. Obo­je ma­cie świet­ną pra­cę, do­sko­na­le za­ra­bia­cie, ro­biąc to, co lu­bi­cie. Twój ma­ją­tek, ta­lent i zna­jo­mo­ści spra­wi­ły, że mo­żesz po­świę­cić się za­ję­ciom, któ­re na­praw­dę spra­wia­ją ci sa­tys­fak­cję. Te­raz wie­le szczę­ścia daje ci dzie­le­nie się z in­ny­mi i po­ma­ga­nie tym, któ­rych los nie ob­da­rzył tak szczo­drze. Ostat­nio uda­ło ci się dla swo­jej fun­da­cji zdo­być mi­liard do­la­rów, któ­re bę­dziesz mo­gła prze­zna­czyć na po­moc dla bied­nych dzie­ci. Dzię­ki kom­bi­na­cji do­brych ge­nów i do­bre­go śro­do­wi­ska cie­bie, two­ich przy­ja­ciół i two­ją ro­dzi­nę cze­ka jesz­cze dłu­gie, szczę­śli­we ży­cie, nie­zmą­co­ne zbrod­nią i in­ny­mi tra­ge­dia­mi.

Te dwa przy­kła­dy, jak­kol­wiek czy­sto hi­po­te­tycz­ne, w pew­nym sen­sie moż­na jed­nak uznać za cał­kiem re­ali­stycz­ne, w tym przy­najm­niej sen­sie, że za­pew­ne, ro­zej­rzaw­szy się nie­co, zna­leź­li­by­śmy lu­dzi, któ­rzy wio­dą ży­cie dość po­dob­ne do opi­sa­ne­go. Moim zda­niem zresz­tą te przy­pad­ki to krań­co­we wa­rian­ty do­świad­czeń w za­sa­dzie przy­najm­niej do­stęp­nych każ­dej i każ­de­mu z nas. I my­ślę też, że dla nie­mal wszyst­kich lu­dzi naj­waż­niej­sza jest wła­śnie — i dla nich sa­mych, i dla ich naj­bliż­szych — ta wła­śnie róż­ni­ca mię­dzy Do­brym a Złym Ży­ciem.

Tu po­zwo­lę so­bie na jed­ną, za­sad­ni­czą uwa­gę — otóż je­śli ktoś uwa­ża, iż ta róż­ni­ca nie jest na tyle waż­na, by pod­le­gać war­to­ścio­wa­niu (za­ło­że­nie 1. po­wy­żej), w mo­jej kon­cep­cji mo­ral­ne­go pej­za­żu ra­czej nie znaj­dzie nic dla sie­bie. Po­dob­nie, je­śli ktoś do­strze­ga mię­dzy nimi róż­ni­cę i przy­zna­je, że jed­no na pew­no lep­sze jest od dru­gie­go, ale uzna­je jed­no­cze­śnie, iż tej od­mien­no­ści nie moż­na sen­sow­nie po­wią­zać z za­cho­wa­nia­mi, wa­run­ka­mi spo­łecz­ny­mi i sta­na­mi umy­słu (mó­zgu) (za­ło­że­nie 2. po­wy­żej), to też, jak są­dzę, moja ar­gu­men­ta­cja go nie prze­ko­na. Co praw­da, nie wy­da­je mi się, by któ­re­kol­wiek z dwóch sfor­mu­ło­wa­nych prze­ze mnie za­ło­żeń dało się ra­cjo­nal­nie pod­wa­żyć, ale do­świad­cze­nia, ja­kie wy­nio­słem z licz­nych pro­wa­dzo­nych prze­ze mnie dys­ku­sji, wska­zu­ją, iż scep­ty­cyzm w tym przy­pad­ku, jak­kol­wiek może wy­dać się nad­mier­ny, jest cał­kiem uza­sad­nio­ny — stąd wła­śnie po­wyż­sze za­strze­że­nia i ostrze­że­nia. Otóż rze­czy­wi­ście są lu­dzie, któ­rzy twier­dzą, że róż­ni­ca mię­dzy Do­brym a Złym Ży­ciem nie robi na nich żad­ne­go wra­że­nia. Ba, spo­tka­łem na­wet ta­kich, któ­rzy pró­bo­wa­li mnie prze­ko­nać, że ta róż­ni­ca „w rze­czy­wi­sto­ści” nie ist­nie­je. Przy­zna­wa­li oczy­wi­ście, że zwy­kle (z na­wy­ku?) dzia­ła­my i za­cho­wu­je­my się tak, jak­by ist­nia­ło kon­ti­nu­um ludz­kie­go do­świad­cze­nia, któ­re­go krań­ce moż­na opi­sać ta­ki­mi po­ję­cia­mi jak „cier­pie­nie”, „ter­ror” czy „sza­leń­stwo” na jed­nym krań­cu i „szczę­ście”, „do­bro­stan”, „spo­kój” i „roz­kosz” na dru­gim, ale kie­dy za­czy­na­li­śmy roz­wa­żać już bar­dziej kon­kret­ne kwe­stie — na­uko­we czy fi­lo­zo­ficz­ne — sły­sza­łem od nich głów­nie bar­dzo uczo­ne wy­wo­dy w sty­lu: „to jed­nak oczy­wi­ście wszyst­ko tyl­ko sfe­ra gier ję­zy­ko­wych. Te po­ję­cia nie ozna­cza­ją, że w rze­czy­wi­sto­ści ist­nie­je ja­kaś róż­ni­ca”. No cóż, mam na­dzie­ję, że lu­dzie ci rów­nie spraw­nie ra­dzą so­bie z trud­no­ścia­mi, ja­kie na­po­ty­ka­ją we wła­snym ży­ciu. Osob­ni­cy tego po­kro­ju, rzecz ja­sna, po­słu­gu­ją się cza­sem ta­ki­mi po­ję­cia­mi jak „mi­łość” czy „szczę­ście”, ale bar­dzo je­stem cie­kaw, ja­kie na­da­ją im zna­cze­nie, sko­ro, jak twier­dzą, nie moż­na ich po­wią­zać z pre­fe­ren­cja­mi do Do­bre­go Ży­cia. Tak szcze­rze mó­wiąc, uwa­żam, iż każ­dy, kto utrzy­mu­je, że w rze­czy­wi­sto­ści nie ma żad­nej róż­ni­cy mię­dzy opi­sa­ny­mi dwo­ma sta­na­mi (i po­wią­za­ny­mi z nimi po­ję­cia­mi), po­wi­nien prze­pro­wa­dzić krót­ki eks­pe­ry­ment — może niech po ko­lei przy­pi­sze sie­bie (i tych, któ­rych „ko­cha”) do jed­ne­go z lo­so­wo wy­bra­nych krań­ców kon­ti­nu­um, a po­tem uzy­ska­ny re­zul­tat niech na­zwie „szczę­ściem”.

Po­myśl­my zresz­tą — je­śli dla ja­kiejś oso­by róż­ni­ca mię­dzy Do­brym a Złym Ży­ciem istot­nie nie ma zna­cze­nia, to co w ta­kim ra­zie może dla niej (czy dla nie­go) ta­kie zna­cze­nie mieć. Czy moż­na so­bie w ogó­le wy­obra­zić coś waż­niej­sze­go niż ta wła­śnie róż­ni­ca, wy­ra­żo­na na tak sze­ro­kiej ska­li? Co po­my­śle­li­by­śmy so­bie o czło­wie­ku, któ­ry po­wie­dział­by: „No cóż, mógł­bym każ­de­mu z sied­miu mi­liar­dów lu­dzi za­pew­nić Do­bre Ży­cie, ale mam inne prio­ry­te­ty”? Czy w ogó­le moż­na mieć „inne prio­ry­te­ty”? Czy ja­ki­kol­wiek sen­sow­ny „prio­ry­tet” da się zre­ali­zo­wać le­piej niż w wa­run­kach, ja­kie gwa­ran­tu­je tyl­ko Do­bre Ży­cie — choć­by w wa­run­kach wol­no­ści i moż­li­wo­ści wy­bo­ru? Na­wet je­śli je­steś ma­so­chi­stą, a two­je naj­skryt­sze fan­ta­zje wy­ma­ga­ją po­słu­że­nia się ma­cze­tą, czy ta­kie pra­gnie­nie nie ła­twiej speł­nić wła­śnie w kon­tek­ście tego, co na­zy­wa­my Do­brym Ży­ciem?

Spró­buj wy­obra­zić so­bie dwie oso­by — pierw­sza całą ener­gię po­świę­ca na to, by tylu lu­dzi, ilu się tyl­ko da, umie­ścić w Złym Ży­ciu, dru­ga z rów­nym za­an­ga­żo­wa­niem się prze­ciw­sta­wia jej i kogo się da, prze­miesz­cza w stro­nę prze­ciw­ne­go krań­ca kon­ti­nu­um. Czy kto­kol­wiek, kogo znasz, mógł­by po­trak­to­wać te dwa pro­jek­ty jako rów­no­rzęd­ne? Nie — to chy­ba nie do po­my­śle­nia. Czy ktoś mógł­by je ze sobą po­my­lić albo zrów­nać przy­świe­ca­ją­ce im mo­ty­wa­cje? I czy nie jest wręcz nie­zbęd­ne, by za te wszyst­kie róż­ni­ce od­po­wia­da­ły obiek­tyw­ne wa­run­ki i obiek­tyw­ne (fak­ty!) cha­rak­te­ry­sty­ki dzia­łań? Czy, na przy­kład, ktoś, kto chciał­by pchnąć ludz­kość w stro­nę Do­bre­go Ży­cia, nie mógł­by tego celu re­ali­zo­wać bar­dziej lub mniej sku­tecz­ny­mi środ­ka­mi? Czy choć­by zmu­sza­nie chłop­ca, by zgwał­cił wła­sną sio­strę, pa­su­je ci do ta­kiej wi­zji?

Po­świę­cam tej oczy­wi­stej z po­zo­ru kwe­stii tak wie­le miej­sca, ale to pro­blem o klu­czo­wym wręcz zna­cze­niu. Otóż, zwłasz­cza wśród lu­dzi wy­kształ­co­nych, bar­dzo po­wszech­nie jest prze­ko­na­nie, iż albo fak­tycz­nie ta­kie róż­ni­ce nie wy­stę­pu­ją, albo też — je­śli już ktoś nie ne­gu­je ich ist­nie­nia — są one tak zło­żo­ne, zmien­ne i za­po­śred­ni­czo­ne kul­tu­ro­wo, że i tak nie moż­na na ich pod­sta­wie for­mu­ło­wać są­dów war­to­ściu­ją­cych. Tym­cza­sem mo­ment, w któ­rym ktoś uświa­do­mi so­bie, że róż­ni­ca mię­dzy Do­brym Ży­ciem a Złym Ży­ciem ma jak naj­bar­dziej re­al­ny cha­rak­ter, jest tą chwi­lą, w któ­rej przy­zna­je tym sa­mym, że w sfe­rze mo­ral­no­ści ist­nie­ją uni­wer­sal­ne — pra­wi­dło­we i nie­pra­wi­dło­we — od­po­wie­dzi. Po­zwól­cie, że aby do­kład­niej pro­blem ten wy­ja­śnić, roz­wa­żę jesz­cze bar­dziej szcze­gó­ło­wo kil­ka „ar­gu­men­tów”, z ja­ki­mi zda­rzy­ło mi się ze­tknąć. Na przy­kład taki oto:

A co po­wiesz, je­śli oka­że się, że z in­nej, szer­szej, per­spek­ty­wy, to Złe Ży­cie, o któ­rym mó­wisz, jest jed­nak lep­sze od Do­bre­go? Na przy­kład owych chłop­ców-żoł­nie­rzy cze­ka zba­wie­nie po­śmiert­ne, bo ktoś, kto na­uczył ich za­bi­jać, rów­nież za­pew­nił im chrzest (a za­tem zba­wie­nie od grze­chu) i na­uczył wzy­wać Boga Jego wła­ści­wym imie­niem, ci zaś, któ­rzy we­dług cie­bie wie­dli Do­bre Ży­cie, po śmier­ci przez wiecz­ność będą się sma­żyć w pie­kle.

Cóż, je­śli świat miał­by być zor­ga­ni­zo­wa­ny w taki spo­sób, wie­le z tego, w co wie­rzę, istot­nie zo­sta­nie sko­ry­go­wa­ne w dzień Sądu Osta­tecz­ne­go, jed­nak­że moje pod­sta­wo­we twier­dze­nie — teza, że ist­nie­je zwią­zek mię­dzy war­to­ścia­mi a fak­ta­mi — nadal się obro­ni. Na­gro­dy i kary w ży­ciu po­śmiert­nym zmie­nia­ją je­dy­nie cza­so­we pa­ra­me­try mo­je­go mo­ral­ne­go pej­za­żu. Gdy­by w ta­kiej za­świa­to­wej per­spek­ty­wie mia­ło się oka­zać, że na dłuż­szy dy­stans Złe Ży­cie jest lep­sze od Do­bre­go (al­bo­wiem gwa­ran­tu­je wiecz­ną szczę­śli­wość, nie zaś tyl­ko chwi­lę szczę­ścia, po któ­rej na­stą­pi wiecz­ne po­tę­pie­nie), ozna­cza­ło­by to tyl­ko (i aż) tyle, że Złe Ży­cie istot­nie jest lep­sze od Do­bre­go, a w tak dzia­ła­ją­cym świe­cie mo­ral­nym obo­wiąz­kiem każ­de­go (mo­ral­nie) my­ślą­ce­go czło­wie­ka by­ło­by za­pew­nie­nie (od­po­wied­nio po­boż­ne­go, rzecz ja­sna) Złe­go Ży­cia tak wie­lu isto­tom ludz­kim, jak to tyl­ko moż­li­we. W każ­dym ra­zie w ta­kim świe­cie też ist­nia­ły­by do­bre i złe roz­wią­za­nia pro­ble­mów mo­ral­nych i nadal moż­na by­ło­by je od­kryć, kie­ru­jąc się do­świad­cze­niem ob­da­rzo­nych świa­do­mo­ścią istot. Py­ta­nie, czy war­to roz­wa­żać wa­riant aż tak dzi­wacz­nie po­ukła­da­ne­go świa­ta — moim zda­niem nie, ale to już jed­nak cał­kiem osob­ny pro­blem i te­mat na zu­peł­nie od­ręb­ną dys­ku­sję.

Ko­lej­ny „kontr­ar­gu­ment”:

Co zro­bić z tymi, któ­rzy wo­le­li­by Złe Ży­cie od Do­bre­go? Ła­two so­bie wy­obra­zić róż­nych psy­cho­pa­tów czy sa­dy­stów, dla któ­rych opi­sa­ne przez cie­bie Złe Ży­cie by­ło­by naj­wspa­nial­szym ra­jem, bo nic nie spra­wia im więk­szej roz­ko­szy, niż roz­sie­kać ko­goś ma­cze­tą.

Otóż tego typu nie­po­kój to w isto­cie je­dy­nie prze­for­mu­ło­wa­nie py­ta­nia o to, jak war­to­ścio­wać róż­nią­ce się opi­nie. Po­my­słem nie­ja­kie­go Jef­freya Dah­me­ra* na do­bre ży­cie było na przy­kład za­bi­ja­nie mło­dych męż­czyzn, upra­wia­nie sek­su ze zwło­ka­mi, po czym ćwiar­to­wa­nie tych­że i prze­cho­wy­wa­nie frag­men­tów ciał w cha­rak­te­rze pa­mią­tek. Kwe­stią psy­cho­pa­tii zaj­mie­my się sze­rzej w Roz­dzia­le 3., a na ra­zie po­prze­sta­nę może je­dy­nie na stwier­dze­niu, że w każ­dej dzie­dzi­nie wie­dzy — za­tem rów­nież w mo­ral­no­ści — mo­że­my i mamy peł­ne pra­wo uznać pew­ne opi­nie za nie­nau­ko­we. Ba, mu­si­my mieć taką moż­li­wość, bo bez niej wie­dza i do­świad­cze­nie w ogó­le się nie li­czą. Sfe­ra ludz­kie­go do­bro­sta­nu pod tym wzglę­dem nie róż­ni się od wszyst­kich in­nych ob­sza­rów re­flek­sji.

Wra­ca­jąc zaś do głów­ne­go wąt­ku — nikt, kto nie do­strze­ga, że Do­bre Ży­cie jest bar­dziej po­żą­da­ne od Złe­go Ży­cia, nie może wnieść żad­ne­go wkła­du do dys­ku­sji nad do­bro­sta­nem czło­wie­ka. Czy na­praw­dę trze­ba ko­goś prze­ko­ny­wać, że wspa­nia­ło­myśl­ność, za­ufa­nie i kre­atyw­ność re­ali­zo­wa­ne w za­moż­nym spo­łe­czeń­stwie oby­wa­tel­skim są lep­sze od okru­cieństw woj­ny do­mo­wej prze­ży­wa­nych w dżun­gli peł­nej groź­nych zwie­rząt i pa­to­ge­nów? Nie są­dzę. W na­stęp­nym roz­dzia­le spró­bu­ję zresz­tą bli­żej wy­ja­śnić, dla­cze­go uwa­żam, że wszy­scy, któ­rzy ta­kie py­ta­nia po­waż­nie sta­wia­ją (czy na­wet tyl­ko su­ge­ru­ją, że moż­na je sta­wiać), albo nie­wła­ści­wie po­słu­gu­ją się po­wszech­nie zna­ny­mi po­ję­cia­mi, albo też po pro­stu nie prze­my­śle­li ca­łej spra­wy na­le­ży­cie.

Za­pew­ne, gdy­by­śmy ju­tro od­kry­li nad Ama­zon­ką nie­zna­ne jesz­cze na­uce ple­mię, nie zna­la­zł­by się na ca­łym świe­cie ża­den na­uko­wiec, któ­ry aprio­ri przy­jął­by za­ło­że­nie, że ci lu­dzie na pew­no cie­szą się świet­nym zdro­wiem i żyją w do­sko­na­łych wa­run­kach ma­te­rial­nych. Prze­ciw­nie — ra­czej za­czę­li­by­śmy za­da­wać py­ta­nia o śred­nią dłu­gość ży­cia, dzien­ne spo­ży­cie (li­czo­ne w ka­lo­riach), śmier­tel­ność ko­biet pod­czas po­ro­du, wy­stę­po­wa­nie cho­rób za­kaź­nych, świa­dec­twa kul­tu­ry ma­te­rial­nej i tak da­lej. Na ta­kie py­ta­nia uda­ło by się zna­leźć od­po­wie­dzi, a z tych za­pew­ne wy­ni­kło­by, że ży­cie w epo­ce ka­mie­nia łu­pa­ne­go nie­uchron­nie po­cią­ga za sobą pew­ne kom­pro­mi­sy. Za­ra­zem jed­nak, gdy­by oka­za­ło się, że ci szczę­śli­wi lu­dzie z dumą i ra­do­ścią po­świę­ca­ją swo­ich pier­wo­rod­nych wy­ima­gi­no­wa­nym bo­gom, na­tych­miast wie­lu (o ile nie więk­szość) an­tro­po­lo­gów oświad­czy­ło­by, że ten lud dys­po­nu­je wła­snym ko­dek­sem mo­ral­nym, od­mien­nym, co praw­da, od na­sze­go, ale rów­nie, jak nasz, waż­nym i od­por­nym na wszel­kie pró­by pod­wa­że­nia. Zwróć­my jed­nak uwa­gę, że taka teza — kon­se­kwen­cja wpro­wa­dze­nia wy­raź­nej gra­ni­cy mię­dzy do­bro­sta­nem czło­wie­ka a mo­ral­no­ścią — ozna­cza ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko przy­zna­nie, że człon­ko­wie owe­go hi­po­te­tycz­ne­go ple­mie­nia mu­szą być w ka­te­go­riach psy­cho­lo­gicz­nych i spo­łecz­nych ludź­mi rów­nie speł­nio­ny­mi jak inni miesz­kań­cy na­szej pla­ne­ty. Ta roz­bież­ność w na­szym my­śle­niu o zdro­wiu fi­zycz­nym i psy­chicz­nym (spo­łecz­nym) jest prze­ja­wem obo­wią­zy­wa­nia na­der dziw­nych po­dwój­nych stan­dar­dów. Zu­peł­nie, jak­by­śmy nie wie­dzie­li nic (a ra­czej uda­wa­li, że nie wie­my) nic o wa­run­kach czło­wie­cze­go do­bro­sta­nu.

Na szczę­ście są an­tro­po­lo­dzy, któ­rzy nie po­dą­ży­li za tym owczym pę­dem i rze­tel­nie po­de­szli do swej pra­cy. Na przy­kład Ro­bert Ed­ger­ton jest au­to­rem ob­szer­nej mo­no­gra­fii po­świę­co­nej na­uko­we­mu mi­to­wi „szla­chet­ne­go dzi­ku­sa”, w któ­rej po­ka­zu­je, jak naj­bar­dziej wpły­wo­wi an­tro­po­lo­go­wie pierw­szej po­ło­wy XX wie­ku — w tym Franz Boas, Mar­ga­ret Mead i Ruth Be­ne­dict — sys­te­ma­tycz­nie prze­ce­nia­li rze­ko­mą har­mo­nię, w ja­kiej żyją „ludy pier­wot­ne”, i rów­nie sys­te­ma­tycz­nie igno­ro­wa­li dość po­wszech­ne prze­ja­wy bar­ba­rzyń­stwa, a do­strze­żo­ne przy­pad­ki przy­pi­sy­wa­li szko­dli­wym wpły­wom ko­lo­nia­li­stów, kup­ców i mi­sjo­na­rzy oraz po­dob­nym czyn­ni­kom [23]. Ed­ger­ton po­ka­zu­je też, jak ta pio­nier­ska przy­go­da z róż­no­rod­no­ścią ukształ­to­wa­ła całą dys­cy­pli­nę, od lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych bo­wiem sta­ło się prak­tycz­nie nie­moż­li­we (a przy­najm­niej nie­do­pusz­czal­ne) po­rów­ny­wa­nie róż­nych spo­łecz­no­ści w ka­te­go­riach mo­ral­nych, przy­ję­ło się bo­wiem, że każ­dą kul­tu­rę moż­na zro­zu­mieć — i za­ak­cep­to­wać — tyl­ko w jej wła­snych ter­mi­nach i ka­te­go­riach. Taki kul­tu­ro­wy re­la­ty­wizm stał się dok­try­ną na tyle moc­ną, że już przed II woj­ną świa­to­wą je­den z naj­wy­bit­niej­szych har­wardz­kich an­tro­po­lo­gów mógł na­pi­sać, iż to za­wie­sze­nie osą­du [mo­ral­ne­go] jest „za­pew­ne naj­waż­niej­szym wkła­dem, jaki an­tro­po­lo­gia wnio­sła do ca­łej wie­dzy o czło­wie­ku” [24]. Po­zo­sta­je tyl­ko mieć na­dzie­ję, że się my­lił, jak­kol­wiek na pew­no z tym nie­szczę­snym dzie­dzic­twem mu­si­my mie­rzyć się do dziś.

Bar­dzo licz­ni przed­sta­wi­cie­le nauk spo­łecz­nych błęd­nie wie­rzą, że wszyst­kie dłu­go utrzy­mu­ją­ce się spo­łecz­ne prak­ty­ki i oby­cza­je mu­szą w ja­kimś przy­najm­niej wy­mia­rze być ewo­lu­cyj­nie ad­ap­ta­cyj­ne, bo in­a­czej prze­cież nie spo­sób wy­ja­śnić, jak mo­gły­by prze­trwać. Na tej wła­śnie za­sa­dzie róż­ni „wy­bit­ni ucze­ni” ra­cjo­na­li­zo­wa­li i ide­ali­zo­wa­li naj­dzi­wacz­niej­sze, naj­dra­stycz­niej­sze i naj­bar­dziej nie­pro­duk­tyw­ne, tyle że roz­po­wszech­nio­ne prak­ty­ki kul­tu­ro­we, jak kli­te­rok­to­mia („ob­rze­za­nie” ko­biet), wa­śnie ro­do­we, dzie­cio­bój­stwo, tor­tu­ro­wa­nie zwie­rząt, „zdo­bie­nie” cia­ła bli­zna­mi, krę­po­wa­nie stóp, ka­ni­ba­lizm, ce­re­mo­nial­ne gwał­ty, skła­da­nie ofiar z lu­dzi, nie­bez­piecz­ne ry­tu­ały ini­cja­cyj­ne, gło­dze­nie ko­biet w cią­ży i kar­mią­cych ma­tek, nie­wol­nic­two, po­tlacz, za­bi­ja­nie sta­rych, sati, ir­ra­cjo­nal­ne tabu ży­wie­nio­we, le­cze­nie cho­rób me­ta­la­mi cięż­ki­mi itd., itp. U licz­nych za­ka­żo­nych tą cho­ro­bą „za­wie­sza­nia osą­du” et­no­gra­fów ta­kich mą­dro­ści zna­leźć moż­na na kopy. Tym­cza­sem jed­nak samo prze­trwa­nie ja­kie­goś sys­te­mu wie­rzeń, prze­ko­nań czy oby­cza­jów w naj­mniej­szej mie­rze nie świad­czy o tym, że jest on ad­ap­ta­cyj­ny, ani tym bar­dziej, że jest mą­dry. Je­dy­ny wnio­sek, jaki z ich trwa­ło­ści wy­ni­ka, to to, że oma­wia­ny oby­czaj nie pro­wa­dzi bez­po­śred­nio do upad­ku okre­ślo­nej kul­tu­ry i swych wy­znaw­ców nie ska­zu­je na na­tych­mia­sto­wą śmierć.

Ist­nie­je pod­sta­wo­wa i oczy­wi­sta róż­ni­ca mię­dzy ge­na­mi a me­ma­mi (do któ­rych za­li­cza­my mie­dzy in­ny­mi prze­ko­na­nia, idee i prak­ty­ki kul­tu­ro­we). Memy są prze­ka­zy­wa­ne w pro­ce­sie ko­mu­ni­ka­cji, nie wę­dru­ją na­to­miast fi­zycz­nie z ga­me­ta­mi swo­ich ludz­kich go­spo­da­rzy. Prze­trwa­nie me­mów nie za­le­ży za­tem (przy­najm­niej nie bez­po­śred­nio) od tego, czy przy­no­szą ja­kieś wy­mier­ne ko­rzy­ści — na przy­kład re­pro­duk­cyj­ne — jed­nost­kom bądź gru­pom. Nic nie prze­szka­dza za­tem, by lu­dzie na­wet przez stu­le­cia prze­no­si­li memy, któ­re w rze­czy­wi­sto­ści zmniej­sza­ją ich do­bro­stan.

Zresz­tą nie mu­szę chy­ba ni­ko­go prze­ko­ny­wać, że lu­dzie cał­kiem nie­źle po­tra­fią się za­adap­to­wać do wa­run­ków, któ­re zde­cy­do­wa­nie źle wpły­wa­ją na ich zdro­wie fi­zycz­ne- śred­ni ocze­ki­wa­ny czas ży­cia w wie­lu tzw. pry­mi­tyw­nych spo­łecz­no­ściach jest dziś trzy­krot­nie niż­szy niż w kra­jach roz­wi­nię­tych (przy­najm­niej je­śli bie­rze­my pod uwa­gę wskaź­ni­ki z II po­ło­wy XX wie­ku) [25]. Dla­cze­go za­tem wciąż nie­któ­rzy kwe­stio­nu­ją stwier­dze­nie, że ci ska­za­ni na igno­ran­cję i izo­la­cję lu­dzie mogą fak­tycz­nie dzia­łać na szko­dę wła­sne­go psy­cho­lo­gicz­ne­go do­bro­sta­nu, a pod­trzy­my­wa­ne przez nich in­sty­tu­cje spo­łecz­ne mogą być wy­lę­gar­nią bez­ce­lo­we­go okru­cień­stwa, roz­pa­czy i za­bo­bo­nów? Dla­cze­go wciąż ja­kie­kol­wiek kon­tro­wer­sje bu­dzi otwar­te stwier­dze­nie, że oby­cza­je oraz prze­ko­na­nia ja­kie­goś ludu na te­mat na­tu­ry świa­ta mogą być nie tyl­ko fał­szy­we, ale po pro­stu szko­dli­we?

Wszyst­kie ludz­kie kul­tu­ry i spo­łe­czeń­stwa mu­sia­ły wy­two­rzyć ja­kieś for­my „ka­na­li­za­cji” i pod­po­rząd­ko­wa­nia róż­nych aspek­tów na­tu­ry ludz­kiej — za­wi­ści, te­ry­to­ria­li­zmu, chci­wo­ści, le­ni­stwa, kłam­stwa — i w tym celu po­słu­gi­wa­ły się licz­ny­mi me­cha­ni­zma­mi i in­sty­tu­cja­mi spo­łecz­ny­mi. By­ło­by cu­dem, gdy­by wszyst­kie, nie­za­leż­nie od wiel­ko­ści, lo­ka­li­za­cji geo­gra­ficz­nej i hi­sto­rycz­nej, a wresz­cie ge­no­mów swo­ich człon­ków, po­ra­dzi­ły so­bie z tym za­da­niem rów­nie do­brze. Kul­tu­ro­wy re­la­ty­wizm kon­se­kwent­nie usi­łu­je nam jed­nak wmó­wić, że ta­kie cuda się zda­rza­ją; i to nie raz, a nie­ustan­nie.

Przy­szła już chy­ba pora na krót­kie pod­su­mo­wa­nie. Za­czą­łem od py­ta­nia, czy jest moż­li­we, by lu­dzie wie­rzy­li w złe, szko­dzą­ce im rze­czy (by ak­cep­to­wa­li fak­tycz­nie szko­dli­wą dla sie­bie kon­cep­cję ludz­kie­go do­bro­sta­nu). Moja od­po­wiedź brzmi: Tak! I to bar­dzo sta­now­cze „tak”, a sko­ro tak, to obo­wią­zek in­for­mo­wa­nia o war­to­ściach po­win­na w co­raz więk­szym stop­niu brać na sie­bie na­uka. Czy jest moż­li­we — to ko­lej­ne py­ta­nie — że nie­któ­rzy nie są zdol­ni do pra­gnie­nia tego, co by­ło­by dla nich do­bre, cze­go za­tem po­win­ni pra­gnąć? Znów oczy­wi­ście, że tak. Za­wsze byli i będą lu­dzie nie­zdol­ni do do­strze­ga­nia oczy­wi­stych fak­tów i za­ak­cep­to­wa­nia oczy­wi­stych prawd. I co waż­ne, po­wyż­sze twier­dze­nia — po­dob­nie jak wszyst­kie twier­dze­nia od­no­szą­ce się do zdol­no­ści (i bra­ku zdol­no­ści) umy­sło­wych — w isto­cie są twier­dze­nia­mi od­no­szą­cy­mi się do za­sad funk­cjo­no­wa­nia ludz­kie­go mó­zgu.

CZY CIER­PIE­NIE MOŻE BYć DO­BRE?

Trud­no za­prze­czyć, że po­ko­ny­wa­nie ko­lej­nych wznie­sień mo­ral­ne­go pej­za­żu może być cza­sem przy­czy­ną cier­pie­nia. Może też łą­czyć się z ne­ga­tyw­ny­mi emo­cja­mi spo­łecz­ny­mi, jak po­czu­cie winy lub gniew. Rów­nież w tym przy­pad­ku ana­lo­gia mię­dzy mo­ral­no­ścią a zdro­wiem fi­zycz­nym może oka­zać się uży­tecz­na — w koń­cu mu­si­my cza­sem do­świad­czyć tak­że róż­nych — mniej­szych lub więk­szych — nie­przy­jem­no­ści, jak choć­by za­bieg chi­rur­gicz­ny, by unik­nąć więk­sze­go cier­pie­nia lub by oca­lić ży­cie. Ta re­gu­ła od­no­si się zresz­tą do ca­łe­go na­sze­go do­świad­cze­nia — każ­dy, kto uczył się choć­by jeź­dzić na nar­tach (czy ja­kiej­kol­wiek tego typu ak­tyw­no­ści), do­sko­na­le wie, jak fru­stru­ją­ce jest to z po­cząt­ku, a mimo to nikt chy­ba nie za­prze­czy, że na­by­cie ta­kich umie­jęt­no­ści może pod­nieść ja­kość ży­cia. Zda­rza się na­wet, że faza głę­bo­kiej de­pre­sji owo­cu­je po­dej­mo­wa­niem lep­szych wy­bo­rów i roz­wo­jem zdol­no­ści twór­czych [26]. Tak już po pro­stu dzia­ła ludz­ki umysł.

Po­dob­na re­gu­ła dzia­ła też w ska­li cy­wi­li­za­cyj­nej. Wszy­scy z wła­sne­go do­świad­cze­nia zna­my uciąż­li­wo­ści, ja­kie wią­żą się z nie­ustan­nym uspraw­nia­niem in­fra­struk­tu­ry na­szych miast. Co gor­sza, za­wsze moż­li­we są tak­że nie­pla­no­wa­ne efek­ty ubocz­ne. Na przy­kład jed­ną z naj­nie­bez­piecz­niej­szych dróg świa­ta jest dziś dwu­pa­smo­wa au­to­stra­da łą­czą­ca Ka­bul z Dża­la­la­ba­dem (i to nie z ra­cji to­czą­cych się w Afga­ni­sta­nie walk). Gdy była to jesz­cze piasz­czy­sta i ka­mie­ni­sta dro­ga grun­to­wa, wy­pad­ki zda­rza­ły się rzad­ko, ale od kie­dy — zgod­nie z pla­nem od­bu­do­wy kra­ju — za­chod­ni in­we­sto­rzy wy­bu­do­wa­li w tym miej­scu przy­zwo­itą dro­gę, po­ru­sza­ją­cy się nią Afgań­czy­cy naj­wy­raź­niej uzna­li, że prze­stał już ich obo­wią­zy­wać dyk­tat praw fi­zy­ki i na przy­kład wy­prze­dza­nie po­bo­czem wol­no ja­dą­cych cię­ża­ró­wek, któ­re bar­dzo czę­sto ury­wa się na kil­ku­set­me­tro­wym urwi­sku, sta­ło się nor­mą [27]. Czy z ta­kich przy­pad­ków, gdy po­stęp wy­da­je się za­pę­dzać w śle­pą ulicz­kę, da się wy­cią­gnąć ja­kąś waż­ną lek­cję? Oczy­wi­ście, że tak, ale w żad­nym wy­pad­ku nie ne­gu­ją one sa­mej idei — i re­al­no­ści — po­stę­pu, a róż­ni­ca mię­dzy Do­brym Ży­ciem a Złym wca­le nie sta­je się przez to mniej oczy­wi­sta. Trze­ba tyl­ko od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, jak naj­le­piej po­ru­szać się we wła­ści­wym kie­run­ku, uni­ka­jąc ne­ga­tyw­nych kon­se­kwen­cji.

PRO­BLEM RE­LI­GII

Je­śli ktoś chce zro­zu­mieć świat, musi być otwar­ty na nowe fak­ty i nowe ar­gu­men­ty, tak­że w tych ob­sza­rach, w któ­rych dys­po­nu­je już sil­nie skry­sta­li­zo­wa­ny­mi prze­ko­na­nia­mi. Po­nad­to każ­dy za­in­te­re­so­wa­ny mo­ral­no­ścią — w kon­tek­ście py­ta­nia, ja­kie za­sa­dy re­gu­lu­ją­ce za­cho­wa­nia umoż­li­wia­ją peł­ny roz­wój czło­wie­ka — po­wi­nien być otwar­ty na nowe świa­dec­twa i ar­gu­men­ty zwią­za­ne z pro­ble­mem ludz­kie­go szczę­ścia i cier­pie­nia. Co chy­ba oczy­wi­ste, naj­gor­szym wro­giem otwar­tej dys­ku­sji jest wszel­kiej ma­ści do­gma­tyzm. Do­gma­tyzm jest też świet­nie już roz­po­zna­nym prze­ciw­ni­kiem my­śle­nia na­uko­we­go, a mimo to — po­nie­waż na­ukow­cy wciąż oba­wia­ją się przy­znać, że jed­nak mogą mieć coś istot­ne­go do po­wie­dze­nia na te­mat war­to­ści kie­ru­ją­cych ży­ciem czło­wie­ka — do­gma­tyzm (tym ra­zem pod re­li­gij­nym sztan­da­rem) nadal ma nie­mal de­cy­du­ją­cy, a przy­najm­niej bar­dzo do­no­śny głos we wszel­kich dys­ku­sjach do­ty­czą­cych do­bra i szczę­ścia.

Je­sie­nią 2006 roku uczest­ni­czy­łem w trzy­dnio­wej kon­fe­ren­cji Bey­ond Be­lief: Scien­ce, Re­li­gion, Re­ason, and Su­rvi­val [Poza wia­rą: na­uka, re­li­gia, ro­zum i prze­trwa­nie]. Kon­fe­ren­cja, któ­rej or­ga­ni­za­to­rem był Ro­ger Bin­gham, od­by­wa­ła się pod au­spi­cja­mi Salk In­sti­tu­te. Za­pro­sze­ni go­ście mie­li do dys­po­zy­cji głów­ną salę ra­tu­sza, a wśród mów­ców zna­leź­li się mię­dzy in­ny­mi Ste­ven We­in­berg, Ha­rold Kro­to i Ri­chard Daw­kins oraz wie­lu in­nych na­ukow­ców i fi­lo­zo­fów po­wszech­nie zna­nych z kry­tycz­ne­go sto­sun­ku do do­gma­ty­zmu re­li­gij­ne­go i za­bo­bo­nów. Sala była peł­na bar­dzo in­te­li­gent­nych i świet­nie wy­kształ­co­nych osób — bio­lo­gów mo­le­ku­lar­nych, an­tro­po­lo­gów, fi­zy­ków i in­ży­nie­rów — a mimo to, ku memu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu, a na­wet, przy­znam, roz­ba­wie­niu, przez trzy dni nie uda­ło się nam dojść do po­ro­zu­mie­nia na­wet w tak pro­stej — wy­da­wa­ło­by się — kwe­stii jak to, czy w ogó­le jest ja­kiś kon­flikt mię­dzy re­li­gią a na­uką. Pro­szę so­bie wy­obra­zić gru­pę al­pi­ni­stów, któ­rzy nie mogą usta­lić, czy upra­wia­na przez nich dys­cy­pli­na spor­tu wy­ma­ga wcho­dze­nia pod górę czy nie — tro­chę tak się czu­łem, słu­cha­jąc na­szych dys­ku­sji.

Przez te parę dni w Salk mia­łem oka­zję wy­słu­chać kil­ku naj­bar­dziej nie­uczci­wych apo­lo­gii re­li­gii, ja­kie zda­rzy­ło mi się sły­szeć (a wy­słu­cha­łem wie­lu), i to od lu­dzi, któ­rzy za­wo­do­wo upra­wia­ją na­ukę. Jed­na rzecz, gdy ktoś na ban­kie­cie prze­ko­nu­je cię, że pa­pież jest nie­do­ści­gnio­nym mi­strzem in­te­lek­tu, a jego sprze­ciw wo­bec ba­dań nad ko­mór­ka­mi ma­cie­rzy­sty­mi jest mo­ral­nie słusz­ny, a przy tym nie ma żad­ne­go związ­ku z do­gma­ty­zmem re­li­gij­nym, ale sy­tu­acja zmie­nia się krań­co­wo, gdy sły­szysz ta­kie opi­nie z ust re­no­mo­wa­ne­go fi­zy­ka ze Stan­ford, co gor­sza, człon­ka Rady do Spraw Bio­ety­ki przy pre­zy­den­cie Sta­nów Zjed­no­czo­nych (Pre­si­dent’s Co­un­cil on Bio­ethics) [28]. W każ­dym ra­zie pod­czas na­szej kon­fe­ren­cji mo­głem usły­szeć, że Hi­tler, Sta­lin i Mao to przy­kła­dy (i do­wo­dy) sza­leń­stwa ze­świec­czo­ne­go ro­zu­mu, że obec­ne w Ko­ra­nie dok­try­ny mę­czeń­skiej śmier­ci i dżi­ha­du nie mają żad­ne­go związ­ku z is­lam­skim ter­ro­ry­zmem, że nie wol­no kry­ty­ko­wać cu­dzych prze­ko­nań, bo prze­cież świat jest ir­ra­cjo­nal­ny, że na­uka nie ma (i nie może mieć!) żad­nych osią­gnięć w sfe­rze etycz­ne­go po­stę­pu, że na­ukow­com nie wol­no kwe­stio­no­wać sta­ro­żyt­nych mi­to­lo­gii, bo to „od­bie­ra lu­dziom na­dzie­ję”… I ta­kie rze­czy mó­wi­li lu­dzie de­kla­ru­ją­cy się jako nie­wie­rzą­cy i twar­do stą­pa­ją­cy po zie­mi scep­ty­cy-na­ukow­cy, któ­rzy jed­nak rów­no­cze­śnie uzna­wa­li za co naj­mniej nie­od­po­wie­dzial­ną i lek­ko­myśl­ną, a w za­sa­dzie ka­ry­god­ną, wszel­ką kry­ty­kę pod ad­re­sem re­li­gii. Było kil­ka mo­men­tów pod­czas dys­ku­sji pa­ne­lo­wych, gdy wręcz przy­po­mi­na­ła mi się fi­na­ło­wa sce­na z In­wa­zji po­ry­wa­czy ciał: ci lu­dzie wy­glą­da­li jak na­ukow­cy, po­sia­da­li w do­rob­ku pu­bli­ka­cje na­uko­we i wkrót­ce mie­li wró­cić do swo­ich la­bo­ra­to­riów, a jed­nak przy naj­lżej­szym po­ru­sze­niu wy­do­by­wał się z ich gar­deł obcy, zło­wro­gi syk re­li­gij­ne­go ob­sku­ran­ty­zmu. Wcze­śniej wy­obra­ża­łem so­bie, że front wal­ki w na­szych woj­nach kul­tu­ro­wych bę­dzie prze­bie­gać gdzieś w po­bli­żu ka­te­dral­nych bram. Po kon­fe­ren­cji w Salk In­sti­tu­te uświa­do­mi­łem so­bie jed­nak, że trze­ba bę­dzie za­cząć już od naj­bliż­szej li­nii oko­pów, w cen­trum kam­pu­sów uni­wer­sy­tec­kich.

Jak już pi­sa­łem w paru miej­scach, przy­najm­niej w sfe­rze fak­tów re­li­gia i na­uka po­zo­sta­ją ze sobą w kon­flik­cie i jest to kon­flikt o su­mie ze­ro­wej [29]. Tu sta­ram się jed­nak wy­ja­śnić, iż prze­paść mię­dzy war­to­ścia­mi a fak­ta­mi jest tak­że in­te­lek­tu­al­nie nie do utrzy­ma­nia, zwłasz­cza z per­spek­ty­wy neu­ro­nauk, a je­śli tak, to nie po­win­no ni­ko­go za­ska­ki­wać, że ra­czej nie wi­dzę też miej­sca na kom­pro­mis mię­dzy na­uką a re­li­gią w sfe­rze ak­sjo­lo­gicz­nej (w mo­ral­nym pej­za­żu). Re­li­gia nie jest, co praw­da, ani głów­nym, ani też na­wet jed­nym z waż­niej­szych te­ma­tów tej książ­ki, nie­mniej jed­nak wszel­ka dys­ku­sja o re­la­cjach mię­dzy fak­ta­mi a war­to­ścia­mi oraz o na­tu­rze wie­rzeń (oraz prze­ko­nań) i o roli na­uki w de­ba­cie pu­blicz­nej w na­tu­ral­ny spo­sób za­trą­ca o kwe­stie re­li­gij­ne i z tego wzglę­du omó­wię sze­rzej (w Roz­dzia­le 4.) kon­flikt mię­dzy na­uką a re­li­gią.

Z dru­giej stro­ny nie jest chy­ba dla ni­ko­go za­gad­ką, dla­cze­go tak wie­lu lu­dzi na­uki wciąż czu­je, że po­win­ni przy­najm­niej uda­wać, że re­li­gia i na­uka mogą po­zo­sta­wać w zgo­dzie. W koń­cu do­pie­ro cał­kiem nie­daw­no opu­ści­li­śmy — nie­któ­rzy jed­nym su­sem, inni po­włó­czy­stym kro­kiem, a jesz­cze inni czoł­ga­jąc się — trwa­ją­cą przez stu­le­cia epo­kę ciem­no­ty re­li­gij­nej, do­mi­na­cji i prze­śla­do­wań; w su­mie wca­le nie od tak wie­lu de­kad ży­je­my w cza­sach, gdy na­uka zna­la­zła się w ma­in­stre­amie i co naj­wy­żej cza­sem trak­to­wa­na jest z otwar­tą wro­go­ścią przez opi­nię pu­blicz­ną i rzą­dy [30]. Nie wiem, czy żyją dziś na Za­cho­dzie jesz­cze ja­cyś na­ukow­cy, któ­rzy lę­ka­ją się tor­tur i śmier­ci z rąk sfa­na­ty­zo­wa­ne­go tłu­mu, ale na pew­no jest bar­dzo wie­lu ta­kich, zwłasz­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, któ­rzy mogą oba­wiać się od­cię­cia od fun­du­szy na ba­da­nia, je­śli do­pusz­czą się ob­ra­zy uczuć re­li­gij­nych. Wy­da­je się też, że w kon­tek­ście względ­ne­go ubó­stwa na­uki róż­ne — na­praw­dę bo­ga­te — in­sty­tu­cje, jak choć­by Fun­da­cja Tem­ple­to­na, któ­rej ma­ją­tek sza­cu­je się dziś na po­nad pół­to­ra mi­liar­da do­la­rów, po­tra­fią sku­tecz­nie prze­ko­nać cho­ciaż część na­ukow­ców i dzien­ni­ka­rzy na­uko­wych, że znacz­nie roz­sąd­niej z ich stro­ny by­ło­by nie ak­cen­to­wać, przy­najm­niej nad­mier­nie, róż­ni­cy mię­dzy in­te­lek­tu­al­ną in­te­gral­no­ścią na­uki a fan­ta­zja­mi daw­nych wie­ków.

Inny pro­blem to spo­łecz­ne nie­rów­no­ści, dla któ­rych nie ma i nie bę­dzie ła­twych roz­wią­zań — za­pew­ne rów­nież i z tego wzglę­du wie­lu na­ukow­ców, sze­rzej — in­te­lek­tu­ali­stów, utrzy­mu­je, że masy naj­ła­twiej utrzy­mać w spo­ko­ju, pod­su­wa­jąc im po­boż­no­ścio­we uro­je­nia. Od ta­kich lu­dzi bar­dzo czę­sto moż­na usły­szeć, że, co praw­da, oni sami mogą się obejść bez „wy­obra­żo­ne­go przy­ja­cie­la”, ale zwy­kli lu­dzie za­wsze będą po­trze­bo­wa­li Boga. Mam nie­od­par­te wra­że­nie, tak na­wia­sem mó­wiąc, że osob­ni­cy wy­zna­ją­cy ta­kie po­glą­dy nie zda­ją so­bie na­wet spra­wy, jak pro­tek­cjo­nal­ny i pe­sy­mi­stycz­ny ob­raz ludz­ko­ści — rów­nież przy­szłych po­ko­leń — kry­je się za nimi.

Taka stra­te­gia ła­god­ne­go lek­ce­wa­że­nia po­cią­ga jed­nak za sobą re­al­ne kosz­ty w wy­mia­rze spo­łecz­nym, śro­do­wi­sko­wym i geo­po­li­tycz­nym, od na­wy­ku hi­po­kry­zji na po­zio­mie jed­nost­ko­wym, po za­cho­wa­nia i dzia­ła­nia pu­blicz­ne za­gra­ża­ją­ce ży­ciu, bez­pie­czeń­stwu i zdro­wiu mi­lio­nów lu­dzi. Mimo to wie­lu lu­dzi na­uki wciąż oba­wia się pod­dać prze­ko­na­nia re­li­gij­ne kry­ty­ce ro­zu­mu, uzna­jąc, iż roz­pocz­nie to ide­olo­gicz­ną woj­nę, któ­rej na­uka nie może wy­grać. Ja jed­nak wie­rzę, że tak nie jest, a co waż­niej­sze, je­stem pe­wien, że prę­dzej czy póź­niej wszy­scy bę­dzie­my mu­sie­li tak wy­brać — gry o su­mie ze­ro­wej taką już mają na­tu­rę. Po­myśl­my za­tem: je­że­li pod­sta­wo­we za­ło­że­nia re­li­gii są praw­dzi­we, to świa­to­po­gląd na­uko­wy jest tak śle­py i po­dat­ny na nad­na­tu­ral­ne in­ge­ren­cje i mo­dy­fi­ka­cje, że prak­tycz­nie sta­je się bzdu­rą. Je­śli na­to­miast za­sad­ni­cze tezy re­li­gii są fał­szy­we, to zna­ko­mi­ta więk­szość lu­dzi ma głę­bo­ko błęd­ny po­gląd na na­tu­rę rze­czy­wi­sto­ści i żyje ska­za­na na ir­ra­cjo­nal­ne na­dzie­je i lęki, a — by so­bie z nimi po­ra­dzić — mar­no­tra­wi czas i inne za­so­by (choć­by uwa­gę), co czę­sto przy­no­si tra­gicz­ne kon­se­kwen­cje. Czy wo­bec ta­kie­go dy­le­ma­tu na­uka może za­cho­wać neu­tral­ność?

Dziw­na mie­sza­ni­na po­bła­ża­nia i sza­cun­ku, z jaką więk­szość lu­dzi na­uki od­no­si się do tych sfer ludz­kie­go do­świad­cze­nia, to część po­waż­niej­sze­go pro­ble­mu cha­rak­te­ry­zu­ją­ce­go współ­cze­sny dys­kurs pu­blicz­ny: pa­nu­je ogól­na ten­den­cja, by nie mó­wić uczci­wie i szcze­rze o na­tu­rze wie­rzeń, o kło­po­tli­wym pęk­nię­ciu mię­dzy na­uką a re­li­gią ani wresz­cie o praw­dzi­wych źró­dłach mo­ral­ne­go po­stę­pu. Tym­cza­sem wszyst­ko, co jest praw­dą o czło­wie­ku, o nas, tak­że w wy­mia­rze etycz­nym i du­cho­wym, musi dać się wy­ra­zić w ję­zy­ku, któ­ry nie sta­no­wi ob­ra­zy dla na­sze­go ro­sną­ce­go ro­zu­mie­nia świa­ta. Nie by­ło­by żad­ne­go sen­su, gdy­by naj­waż­niej­sze wy­mia­ry ży­cia czło­wie­ka mia­ły być w ja­kiś dziw­ny spo­sób po­wią­za­ne z wy­jąt­ko­wą, uni­ka­to­wą wręcz świę­to­ścią ja­ko­wychś sta­ro­żyt­nych ksiąg (po­mi­nąw­szy już py­ta­nia któ­rych — spór wciąż two­rzą­cy nowe po­dzia­ły) i z po­gło­ska­mi o cu­dach sprzed ty­siąc­le­ci. Nie za­po­mi­naj­my też, że to, w jaki spo­sób mó­wi­my o ludz­kich war­to­ściach i w jaki spo­sób ba­da­my (lub nie ba­da­my) od­po­wia­da­ją­ce im pro­ce­sy i zja­wi­ska na po­zio­mie funk­cjo­no­wa­nia mó­zgu, w znacz­nym stop­niu za­de­cy­du­je o na­szej wspól­nej przy­szło­ści.