39,90 zł
Sam Harris, zdeklarowany sceptyk, w typowym dla siebie, eleganckim i wyrazistym stylu pokazuje, że w tradycjach duchowych możemy znaleźć ważne prawdy, których istnienia nie zauważają społeczności naukowe i świeckie.
Przebudzenie to wyjątkowa książka: zarazem połączenie wspomnień człowieka poszukującego, naukowej i filozoficznej wyprawy w głąb własnego „ja” oraz przewodnika po transcendencji. Dzieło Harrisa zgłębia naturę świadomości, wyjaśnia, jak medytować, a także przestrzega przed samozwańczymi guru. Ta książka może odmienić twoje życie.
Sam Harris - neurolog, współzałożyciel fundacji poświęconej szerzeniu wiedzy naukowej oraz poszerzaniu wartości świeckich w społeczeństwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 320
Zawsze jest teraz. Brzmi to banalnie, ale taka jest prawda. Z punktu widzenia neurologii może nie do końca, ponieważ budulec naszego umysłu stanowią kolejne warstwy odbieranych pobudzeń, które, jak wiemy, uaktywniają się w różnym czasie1, ale na pewno, jeśli chodzi o świadome doświadczenie. Rzeczywistością naszego życia zawsze jest teraz. Uświadomienie sobie tego okazuje się, jak się przekonamy, wyzwalające. Według mnie jest to w ogóle najważniejsza rzecz, którą musisz zrozumieć, jeśli chcesz być szczęśliwy.
Przeważnie jednak zapominamy o tej prawdzie, przymykamy na nią oczy, uciekamy przed nią, odrzucamy ją. Co gorsza, robimy to skutecznie. Unikamy szczęścia – i jednocześnie walczymy o nie, zaspokajamy kolejne pragnienia, wyzbywamy się lęków, korzystamy z przyjemności, cofamy się przed bólem i bez końca zastanawiamy się, jak sprawić, by cały ten mechanizm działał bez zarzutu. W rezultacie poziom naszego zadowolenia jest dużo niższy, niż mógłby być. Często nie doceniamy tego, co mamy, dopóki tego nie stracimy. Zabiegamy o przeżycia, przedmioty i związki po to tylko, by w końcu się nimi znudzić. Mimo to wciąż mamy ochotę na więcej. Oczywiście znam to wszystko z własnego doświadczenia.
W ramach lekarstwa na tę bolączkę wiele nauk duchowych proponuje refleksję nad pozbawionymi podstaw spostrzeżeniami na temat natury rzeczywistości albo namawia nas do zaakceptowania ikonografii i rytuałów właściwych tej czy innej religii. Jednakże nie wszystkie drogi wiodą przez tę samą prymitywną krainę. Istnieją sposoby medytacji, które nie wymagają od nas przyjmowania żadnych sztucznych albo nieuzasadnionych założeń.
Początkującym zwykle polecam technikę o nazwie vipassana (w języku pali oznacza to „wgląd”), wywodzącą się z therawady, najstarszej tradycji buddyzmu. Jedną z zalet vipassany jest to, że można ją opanować w sposób całkowicie świecki. Wprawdzie specjaliści od tej techniki nabywają swoją wiedzę w kontekście buddyjskim, a większość ośrodków medytacyjnych w Stanach Zjednoczonych i w Europie razem z vipassaną naucza związanej z nią filozofii buddyjskiej, ale bez większego kłopotu można tę metodę introspekcji przenieść na grunt świecki czy nawet naukowy (nie da się tego powiedzieć na przykład o wznoszeniu pieśni do Kryszny przy akompaniamencie bębenków). To dlatego psychologowie i neuronaukowcy na całym świecie tak chętnie badają vipassanę i korzystają z niej.
Stan umysłu doskonalony w vipassanie nazywa się „uważnością” (ang. mindfulness). Istnieje bardzo bogata literatura na temat psychologicznych korzyści, płynących z osiągnięcia tego stanu. Uważności nie trzeba się bać. To po prostu stan czystej, obiektywnej i nierozproszonej uwagi skierowanej na treść świadomości, niezależnie od tego, czy ta jest przyjemna, czy nie. Jak wykazano, doskonalenie tego stanu umysłu pomaga ładzić ból, lęk i przygnębienie, usprawnia funkcje poznawcze, a nawet wywołuje zmiany w gęstości istoty szarej w obszarach mózgu odpowiedzialnych za naukę, pamięć, kontrolowanie emocji i samoświadomość2. W jednym z następnych rozdziałów przyjrzymy się bliżej neurofizjologii uważności.
Odpowiednikiem terminu „uważność” w języku pali jest słowo sati. Ma ono wiele znaczeń w literaturze buddyjskiej, ale na nasze potrzeby najważniejsze z nich brzmi: „czysta świadomość”. Po raz pierwszy technikę tę opisano w Satipatthana sutta3, Sutrze uważności, będącej częścią Tipitaki, kanonu palijskiego. Tak jak wiele innych tekstów buddyjskich, również ten jest pełen powtórzeń i dla wszystkich poza zapalonymi badaczami i adeptami buddyzmu zwyczajnie nudny. Gdy jednak położymy go obok Biblii albo Koranu, zauważymy wyraźną różnicę: Satipatthana sutta nie jest zbiorem starych mitów, przesądów i tabu, lecz rygorystycznie empirycznym przewodnikiem po metodach wyzwalania umysłu od cierpienia.
W Satipatthana sutta Budda wspomina o czterech filarach uważności: „Oto jest bezpośrednia ścieżka do oczyszczenia bycia, do pokonania smutku i lamentu, do zniknięcia bólu i zmartwienia, do osiągnięcia słusznego sposobu, i do realizacji nibbany [palijski odpowiednik sanskryckiego słowa nirvana] – innymi słowami, cztery podstawy uważności”***. Są nimi: ciało (oddychanie, zmiany w postawie, aktywność), uczucia (odczucie przyjemności, nieprzyjemności, stanu neutralnego), umysł (zwłaszcza nastawienie i nastroje) oraz kategorie umysłowe (pięć zmysłów, ale też różne stany umysłowe, na przykład wola, wyciszenie, zachwyt, spokój, a nawet sama uważność). To osobliwa lista, przestarzała i niepełna, co po części wynika z ułomności przekładu terminologii stosowanej w języku pali na inne języki. W każdym razie oczywisty przekaz tekstu jest taki, że całokształt doznań człowieka może stać się tematem jego rozmyślań, przedmiotem kontemplacji. Jedyna instrukcja dla medytującego brzmi: bądź „skupiony na ciele – dbały, świadomy i uważny – odkładając żądzę i zmartwienie wobec świata”.
Uważność jest pozbawiona bierności, można nawet powiedzieć, że wyraża szczególnie pojmowaną namiętność: zamiłowanie do dostrzegania tego, co w każdej chwili jest subiektywnie prawdziwe. Ta metoda poznania jest przede wszystkim nierozproszona, akceptująca i (ostatecznie) niekonceptualna. W byciu uważnym nie chodzi o intensywniejsze myślenie o doświadczeniu, lecz o intensywniejsze doświadczanie, również procesu powstawania myśli. Uważność to żywa świadomość wszystkiego, co pojawia się w twoim umyśle i ciele – myśli, uczuć, nastrojów – bez odwoływania się do przyjemności i bez uchylania od tego, co przykre. Ze świeckiego punktu widzenia jedną z największych zalet tej techniki medytacji jest to, że nie wymaga ona przyjmowania żadnej kulturowej pozy i bezpodstawnych wierzeń. Kładzie nacisk jedynie na to, abyśmy w każdej chwili pilnie śledzili przepływ doznań.
Największym wrogiem uważności – zresztą tak jak każdej innej techniki medytacyjnej – jest nasz głęboko utrwalony nawyk rozproszenia myślami. Problemem nie są myśli same w sobie, lecz myślenie bez świadomości wykonywania tej czynności. Myśli również mogą stać się przedmiotem uważności. Niemniej jednak na wczesnym etapie praktyki pojawianie się ich będzie oznaczało mniejsze lub większe rozproszenie, a zatem niepowodzenie medytacji. Większość ludzi, którym się wydaje, że medytują, tak naprawdę po prostu rozmyśla z zamkniętymi oczami. Efektem treningu uważności jest przebudzenie ze snu myślenia dyskursywnego: zaczynasz dostrzegać, że każdy pojawiający się obraz, każde spostrzeżenie albo element języka znika bez śladu. Pozostaje jedynie świadomość z przydatkami: obrazami, dźwiękami, doznaniami i myślami, które w każdej chwili pojawiają się i zmieniają.
Osoba rozpoczynająca praktykę medytacyjną z początku nie widzi wyraźnej różnicy pomiędzy zwyczajnym przeżyciem a takim, które można nazwać „uważnym”; potrzeba treningu, aby móc odróżnić zamyślenie od postrzegania myśli takimi, jakie są. W tym sensie nauka medytacji przypomina zdobywanie każdej innej umiejętności. Opanowanie sztuki wyprowadzania udanego ciosu albo trącania strun gitary w taki sposób, żeby powstawała muzyka, wymaga tysięcy powtórek. Ćwiczenia sprawią, że z czasem uważność stanie się silnie zakorzenionym nawykiem i wówczas łatwiej będzie odróżnić ją od zwykłego myślenia; zaczniesz mieć wrażenie, jakbyś wielokrotnie budził się ze snu i stwierdzał, że znajdujesz się w bezpiecznym łóżku. Poczucie ulgi jest natychmiastowe – nieważne jak zły był sen – a mimo to trudno pozostać obudzonym jednorazowo dłużej niż przez kilka sekund.
Mój znajomy, Joseph Goldstein, jeden z najlepszych znanych mi instruktorów vipassany, porównuje tę zmianę świadomości do doznania, polegającego na pełnym zaangażowaniu się w historię oglądaną w filmie, a następnie nagłym uzmysłowieniu sobie, że siedzi się w kinie i ogląda grę świateł na ekranie. Percepcja pozostaje niezmieniona, ale czar pryska. Większość z nas, będąc na jawie, spędza cały czas zanurzona w filmie własnego życia. Dopóty będziemy pozostawali na łasce pozorów, dopóki nie przekonamy się, że istnieje alternatywa dla tego zauroczenia. Różnica, o której mowa, nie polega na osiąganiu nowego zrozumienia ani na przyjmowaniu nowych przekonań dotyczących natury rzeczywistości. Zmiana następuje wtedy, kiedy doświadczamy chwili obecnej przed pojawieniem się myśli.
Budda uczył, że uważność jest odpowiednią reakcją na prawdę dukkha; najczęściej spotykane tłumaczenie tego palijskiego słowa: „cierpienie”, moim zdaniem wprowadza w błąd. Lepszym przekładem byłoby „nieusatysfakcjonowanie” (ang. unsatisfactoriness). Cierpienie nie musi stanowić inherentnej cechy życia – za to przeważnie jest nią nieusatysfakcjonowanie. W trakcie zmiany pragniemy trwałego szczęścia: nasze ciało starzeje się, ulubione przedmioty psują się, przyjemności przemijają, związki kończą się niepowodzeniem. Nasze przywiązanie do tego, co dobre w życiu, i awersja do wszystkiego, co złe, prowadzi do kwestionowania tych rzeczywistości i w konsekwencji nieuchronnie do poczucia niezadowolenia. Uważność jest techniką pozwalającą osiągnąć spokój pośród ciągłych zmian, umożliwiającą bycie świadomym jakości doznań, przyjemnych lub nie, w każdej chwili. Wydaje się, że to prosta droga do zobojętnienia, ale to mylne wrażenie. Można być uważnym – a zatem pozostawać w harmonii z chwilą obecną – i równocześnie dążyć do zmiany świata na lepsze.
Metodę tę łatwo opisać, dużo trudniej zacząć ją stosować. Mimo iż opanowanie tej techniki do perfekcji wymaga wyjątkowego talentu i poświęcenia – nieraz pracy całego życia – to jednak prawdziwa zmiana postrzegania świata znajduje się w zasięgu większości z nas. Droga do sukcesu wiedzie poprzez trening. Proste polecenia, które znajdziesz w ramce na następnej stronie, w moim odczuciu przypominają te wydawane chętnym do nauki chodzenia po linie, czyli wyglądają mniej więcej następująco:
Skorzystaj z liny rozpiętej między dwoma punktami, która utrzyma twój ciężar.
Stań na jednym końcu.
Przesuwaj się do przodu, stawiając jedną stopę tuż przed drugą.
Powtarzaj tę czynność, aż dotrzesz na drugi koniec.
Nie spadnij.
Jak widać, wykonanie kroków od trzeciego do piątego wymaga zastosowania metody prób i błędów. Na szczęście korzyści z medytacji zaczynają płynąć dużo wcześniej, niż osiągniemy poziom mistrzowski. Niemal nieustannie, zawsze, ilekroć pogrążamy się w myślach, „spadamy”, tak jak chodzący po linie. Raz jeszcze podkreślę, że problemem nie są myśli same w sobie, ale myślenie bez pełnej świadomości, że myślimy.
Rozproszenie to normalny stan umysłu, o czym szybko przekonuje się każdy medytujący; większość z nas dosłownie co chwilę zlatuje z liny, popadając w zadumę albo wywołując w sobie lęk, złość, nienawiść do samego siebie i inne negatywne stany umysłu. Medytacja to sposób na przebudzenie się. Naszym celem jest wyjście z transu myślenia dyskursywnego, uwolnienie się od odruchu chwytania się tego, co przyjemne, i uchylania od tego, co nieprzyjemne, po to, aby cieszyć się niezakłóconym troskami umysłem – umysłem otwartym jak niebo i bez wysiłku świadomym przepływu doznań w teraźniejszości.
Jak medytować
Usiądź wygodnie na krześle albo po turecku na poduszce. Wyprostuj plecy.
Zamknij oczy, weź kilka głębokich oddechów, wyczuj miejsca, w których twoje ciało styka się z krzesłem albo z podłogą. Zwróć uwagę na doznania towarzyszące siedzeniu: na wrażenie nacisku, ciepło, mrowienie, drżenie i tym podobne.
Stopniowo uświadamiaj sobie proces oddychania. Zwróć uwagę na te miejsca, w których najwyraźniej czujesz oddech: czy to na rozchylające się nozdrza, czy na podnoszenie się i opadanie brzucha.
Niech twoja uwaga spocznie na doznaniu oddychania. (Nie musisz kontrolować oddechu. Oddychaj naturalnie.)
Za każdym razem, gdy w twoim umyśle pojawią się jakieś myśli, łagodnie odsuń je od siebie i skup się na oddechu.
W miarę jak będziesz koncentrował się na oddychaniu, zaczniesz odbierać dźwięki, wrażenia cielesne, emocje. Odnotuj te zjawiska, kiedy pojawią się w świadomości, a później wróć do oddychania.
Gdy tylko zauważysz, że się zamyśliłeś, potraktuj aktualną myśl jak obiekt świadomości. Potem przenieś uwagę z powrotem na oddychanie lub na wszelkie dźwięki bądź wrażenia, jakie pojawią się w następnej chwili.
Kontynuuj, dopóki nie zaczniesz postrzegać w ten sposób wszystkich pojawiających się, zmieniających i odchodzących obiektów świadomości: obrazów, dźwięków, wrażeń, emocji, a nawet myśli.
Osobom początkującym zwykle pomaga, kiedy takie polecenia, jak te powyższe, słyszą wypowiadane na głos podczas sesji medytacyjnej. Na swojej stronie internetowej zamieściłem przykłady medytacji kierowanej różnej długości****.
Siedzę w kawiarni w centrum Manhattanu. Piję, co chcę (kawę), jem, co chcę (ciastko) i robię, co chcę (piszę tę książkę). Jest piękny jesienny dzień, wielu mijających mnie przechodniów promieniuje szczęściem. Kilkoro z nich to osoby tak atrakcyjne fizycznie, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie wymyślił sposobu poprawiania wyglądu żywych ludzi za pomocą Photoshopa. Przy ulicy znajdują się liczne sklepy handlujące biżuterią, dziełami sztuki i ubraniami, na zakup których może sobie pozwolić niecały jeden procent mieszkańców Ziemi.
Co Budda miał więc na myśli, mówiąc o „nieusatysfakcjonowaniu” życia? Czy chodziło mu wyłącznie o biednych i głodnych? Czy też cierpiącymi są również piękni i bogaci? Cierpienie, rzecz jasna, otacza nas ze wszystkich stron – nawet tutaj, gdzie w tej chwili wszystko wydaje się biec właściwym torem.
Zacznijmy od tego, co najbardziej oczywiste: w odległości kilku przecznic od kawiarni, w której siedzę, znajdują się szpitale, domy opieki, gabinety psychiatrów oraz inne miejsca, gdzie uśmierza się ‒ albo przynajmniej trochę łagodzi ‒ różne, czasem bardzo głębokie formy bólu i cierpienia. Mężczyzna potrąca własne dziecko, cofając samochód na podjeździe. Kobieta w przeddzień swojego ślubu dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora na raka. Wiemy, że w dowolnej chwili dowolnej osobie może się przytrafić coś złego; większość z nas poświęca ogromną ilość energii umysłowej na żywienie nadziei, że nie przydarzy się to właśnie im.
Istnieją wszakże inne formy cierpienia, zwłaszcza u ludzi, którzy wydają się nie mieć powodów do narzekań. Choć bogactwo i sława mogą być źródłem wielu przyjemności, to jednak niewielu z nas ma złudzenia, że stanowią one gwarancję szczęścia. Każdy, kto ogląda telewizję albo czyta gazety, widział gwiazdy kina, polityków, sportowców i inne znane osoby, których rytm życia wyznaczają kolejne nieudane małżeństwa i skandale. Rzadko kiedy okazujemy zaskoczenie informacją, że ta czy inna młoda, atrakcyjna, utalentowana i odnosząca sukcesy gwiazda jest uzależniona od narkotyków albo cierpi na depresję.
Nieusatysfakcjonowanie życia sięga głębiej. Nawet kiedy panuje względny spokój pomiędzy kolejnymi burzami, czyli sytuacjami kryzysowymi, większość z nas na co dzień doświadcza pełnego wachlarza bolesnych emocji. Czy kiedy wstajesz rano, robisz to z radością w sercu? Jak się czujesz, kiedy jesteś w pracy albo kiedy patrzysz w lustro? Jak bardzo jesteś zadowolony z tego, co osiągnąłeś w życiu? Ile twojego czasu spędzanego z rodziną wypełniają miłość i wdzięczność, a ile po prostu staranie się, by czuć się dobrze w towarzystwie najbliższych? Nawet życie wyjątkowych szczęściarzy bywa trudne. Kiedy zastanowimy się, dlaczego tak się dzieje, dojdziemy do wniosku, że wszyscy jesteśmy więźniami własnych myśli.
Jest jeszcze śmierć, z którą nie sposób wygrać. Większość ludzi wychodzi z założenia, że możemy myśleć o niej tylko na dwa sposoby: bać się jej i starać się ją ignorować albo zaprzeczać, że w ogóle istnieje. Pierwszy sposób prowadzi do nieskomplikowanego życia spod znaku przyziemności i rozrywek: dążymy do sukcesów i zapełniamy czas przyjemnościami, jednocześnie starając się nie błądzić myślami wokół tematu nieuchronności śmierci. Drugi sposób to domena religii, która mówi nam, że śmierć to tylko przejście do innego świata i że największe możliwości zyskujemy wtedy, kiedy kończy się trwanie naszej cielesnej powłoki. Istnieje jednak trzeci sposób, bodaj jedyny przystawalny do intelektualnej uczciwości. Sposób ten jest tematem niniejszej książki.
Czym jest oświecenie, o którym tak często mówi się, że stanowi ostateczny cel medytacji? Istnieje wiele ezoterycznych szczegółów, które spokojnie możemy w tej dyskusji pominąć: choćby różnice zdań pomiędzy tradycjami kontemplacyjnymi dotyczące tego, co tak naprawdę zyskujemy bądź tracimy po dojściu do końca duchowej drogi. Nierzadko trafiają się twierdzenia wręcz groteskowe, na przykład większość szkół buddyzmu nazywa buddę – zarówno Buddę historycznego, Siddharthę Gautamę, jak i każdego człowieka, który osiągnie stan „pełnego oświecenia” – „wszechwiedzącym”. Można się spierać, co to dokładnie znaczy, niemniej jednak samo twierdzenie, nawet rozpatrywane w najwęższym znaczeniu, jest absurdalne. Gdyby historyczny Budda rzeczywiście był „wszechwiedzący”, byłby lepszym matematykiem, fizykiem, biologiem i uczestnikiem teleturnieju Jeden z dziesięciu niż jakikolwiek kiedykolwiek żyjący człowiek. Asceta z V wieku przed naszą erą, doświadczywszy medytacyjnego objawienia, samorzutnie został niespotykanym geniuszem we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności, również w tych, które nie istniały w czasach, gdy żył – czy to brzmi rozsądnie? Czy Siddhartha Gautama olśniłby Kurta Gödela, Alana Turinga, Johna von Neumanna, Claude’a Shannona swym opanowaniem logiki matematycznej i teorii informacji? Oczywiście, że nie. Wiara w takie rzeczy to naiwna pobożność w najczystszej postaci.
Przełożenie tej „omniscjencji” na wiedzę proceduralną – znajomość rzeczy; wiedzę, jak coś zrobić – sprawiłoby, że Budda potrafiłby rano namalować freski na ścianach Kaplicy Sykstyńskiej, a po południu rozgromić Rogera Federera na głównym korcie Wimbledonu. Czy istnieją przesłanki, by sądzić, że Siddhartha Gautama albo jakikolwiek inny znany kontemplator posiadł tego rodzaju zdolności dzięki praktyce duchowej? W żadnym wypadku. Mimo to wielu buddystów wierzy, że buddowie potrafią robić takie – i nie tylko takie – rzeczy. Jest to typowy religijny dogmatyzm, a nie racjonalne podejście do życia duchowego4.
W tej książce nie znajdziesz słów poparcia dla magii i cudów. Mogę za to powiedzieć, że prawdziwy cel medytacji znajduje się głębiej, niż sądzi większość ludzi, a także obejmuje wiele spośród tych doznań, do których prawa roszczą sobie tradycyjni mistycy. Utrata poczucia odrębności własnego „ja” i doświadczenie otwartej, bezkresnej świadomości, innymi słowy: poczucie jedności z kosmosem, są jak najbardziej możliwe. Mówi nam to dużo o możliwościach ludzkiej świadomości – i nie mówi niczego o wszechświecie. Nie rzuca również światła na związek pomiędzy umysłem a materią. Uświadomienie sobie, że kocha się bliźniego swego jak siebie samego, jest wspaniałą konkluzją z punktu widzenia psychologii, ale w żaden sposób nie uwiarygodnia poglądu, iż Jezus był synem Bożym, ani nawet tego, że Bóg w ogóle istnieje. Nie podsuwa również takiej myśli, że „energia” miłości przenika cały kosmos. Są to historyczne i metafizyczne twierdzenia, których słuszności osobiste doświadczenie nie jest w stanie podtrzymać.
Niemniej jednak takie zjawisko, jakim jest miłość przekraczająca własne „ja”, upoważnia nas do wyrażania poglądów na temat ludzkiego umysłu. To konkretne przeżycie jest na tyle solidnie potwierdzone i na tyle łatwo osiągalne dla tych, którzy oddają się określonym praktykom (na przykład stosują buddyjską technikę medytacji o nazwie metta) albo nawet zażywają odpowiednie narkotyki (MDMA), że jego istnienie nie wzbudza zbytnich kontrowersji. Tego rodzaju fakty rozpatrujemy teraz w kontekście racjonalnym.
Tradycyjnie pojmowanym celem medytacji jest osiągnięcie stanu niezmąconego dobrostanu albo takiego, w którym utracony spokój będzie łatwy do odzyskania. Francuski mnich Matthieu Ricard opisuje go jako „dojmujące poczucie rozkwitu, będące rezultatem wyjątkowo zdrowego umysłu”5. Intencją medytacji jest uprzytomnienie sobie, że jest się posiadaczem takiego umysłu. Odkrycie to spowoduje, że przestaniesz robić rzeczy skutkujące niepotrzebnym zamieszaniem i cierpieniem w otoczeniu twoim i innych. Oczywiście, większości ludzi nie jest dane opanowanie tej sztuki do perfekcji ani osiągnięcie stanu niezmąconego szczęścia, dlatego dla nich bliższym celem będzie praca nad tym, aby mieć coraz zdrowszy umysł, to znaczy prowadzić jego rozwój we właściwym kierunku.
Dążenie do stania się szczęśliwym nie jest niczym nowym. Można stać się nim, w pewnych granicach, bez uciekania się do medytacji. Sęk w tym, że konwencjonalne źródła szczęścia są zawodne, zależą bowiem od zmieniających się warunków. Nie jest łatwo zapewnić szczęście rodzinie, dbać o zdrowie własne i najbliższych, zdobywać majątek i znajdywać twórcze i przynoszące zadowolenie sposoby korzystania z niego, tworzyć trwałe więzy przyjaźni, brać udział w życiu społeczeństwa w sposób satysfakcjonujący emocjonalnie, doskonalić różne artystyczne, sportowe i intelektualne umiejętności – i przy tym pilnować, aby dzień po dniu mechanizm szczęścia działał bez zarzutu. Nie ma nic złego w szukaniu spełnienia na wszystkie te sposoby, tyle że jeśli przyjrzysz im się z bliska, przekonasz się, że te formy szczęścia nie wystarczają. Satysfakcja szybko mija, pozostają napięcie i poczucie niedosytu.
Zatem czego właściwie mistrzem jest mistrz duchowy? Na podstawowym poziomie taka osoba wyzbywa się pewnych poznawczych i emocjonalnych złudzeń, a przede wszystkim przestaje czuć się tożsama z własnymi myślami. Powtórzę raz jeszcze: nie chodzi o to, że człowiek ten przestaje myśleć, nic z tych rzeczy, on po prostu zaczyna unikać zasadniczego nieporozumienia, którego źródłem są nasze myśli; pozbywa się wrażenia istnienia wewnętrznego „ja” będącego autorem jego myśli. U takiej osoby otwartość i spokój umysłu – dla większości z nas, nawet po latach praktyki, osiągalne tylko na krótką metę – będą się naturalnie utrzymywały. Wątpię, czy komukolwiek udało się uzyskać ten stan na stałe, ale wiem z bezpośredniego doświadczenia, że jest możliwe osiągnięcie dużo większego oświecenia niż to, które jest moim osobistym celem.
Kwestia tego, czy oświecenie jest stanem trwałym, nie powinna nas powstrzymywać. Najistotniejsze w tym wszystkim jest takie zrozumienie natury świadomości, które uwolni cię od cierpienia w teraźniejszości. Nawet uprzytomnienie sobie tymczasowości stanów umysłu – głębokie, a nie powierzchowne, zdanie sobie z tego sprawy – może zmienić twoje życie. Każdy stan umysłu, w którym kiedykolwiek się znalazłeś, pojawił się i odszedł. To fakt subiektywny, którego prawdziwość może potwierdzić każdy człowiek. Nie musimy mieć specjalistycznej wiedzy na temat mózgu albo o relacjach pomiędzy świadomością a światem materialnym, by rozumieć tę prawdę dotyczącą naszego umysłu. Obietnica duchowego życia – tego, co czyni go „duchowym” w tym sensie, do którego odwołuję się w całej książce – polega na istnieniu prawd na temat umysłu, które powinniśmy znać dla naszego własnego dobra. Tym, czego potrzebujemy do szczęścia i aby świat był lepszym miejscem, nie są kolejne pobożne złudzenia, ale jasne rozumienie rzeczy.
Kiedy zgodzimy się, że istnieje możliwość uzyskania owego zrozumienia poprzez kontemplację – oraz takiego wyćwiczenia umysłu, żeby był w stanie je osiągnąć – będziemy musieli przyznać, że różni ludzie w naturalny sposób zajmują różne miejsca na kontinuum pomiędzy ignorancją a mądrością. Część zakresu uznamy za „normę”, ale nie wszystkim będzie wygodnie w tym przedziale. Można doskonalić ciało i szlifować fizyczne umiejętności – olimpijczycy nie mieszczą się w „normie” – i tak samo, dzięki talentowi i ćwiczeniom, można pogłębiać i poszerzać zdolności umysłowe. Pogląd ten budzi mnóstwo kontrowersji, choć to przecież oczywiste. Nie podważamy znaczenia talentu i treningu w kontekście rozwoju fizycznego i intelektualnego; nie znam nikogo, kto podważałby pogląd, że są wśród nas ludzie silniejsi, lepiej zbudowani albo mający większą wiedzę od innych. Mimo to wielu z nas nie potrafi zaakceptować faktu, że istnieje kontinuum moralnej i duchowej mądrości i że istnieją lepsze i gorsze sposoby na poruszanie się w nim.
Rozwój duchowy ma charakter etapowy. Nasz umysł dojrzewa stopniowo, tak jak sukcesywnie przebiega rozwój fizyczny – przy czym może się zdarzyć, że w ogóle nie dojrzejemy, że zachorujemy albo odniesiemy obrażenia. Nie sposób opanować bardziej zaawansowanych umiejętności, takich jak posługiwanie się sylogizmami, rozumienie algebry albo używanie ironii, nie posiadłszy bardziej podstawowych zdolności. Moim zdaniem zdrowe życie duchowe ma swój początek tam, gdzie istnieje wystarczająco rozwinięte życie fizyczne, umysłowe, społeczne i etyczne. Zanim zaczniemy pracować twórczo z językiem i zanim zrozumiemy, gdzie znajdują się jego granice, wpierw musimy nauczyć się nim posługiwać; zanim zaczniemy zgłębiać własne „ja” i zanim uświadomimy sobie, że nie jest ono tym, czym się wydaje, najpierw musi się w nas wykształcić typowe „ja”. Zdolność wyraźnego, bezstronnego i niedyskursywnego przyglądania się zawartości własnej świadomości z wystarczającą uwagą, by uzmysławiać sobie, że nie istnieje żadne wewnętrzne „ja”, to umiejętność z bardzo wysokiej półki. Mimo to uważność w podstawowej formie możemy praktykować już na wczesnym etapie życia. Wielu osobom, w tym mojej żonie, z powodzeniem udaje się wpajać zasady uważności nawet sześciolatkom. W tak młodym wieku – oraz w każdym późniejszym – praktyka ta może stać się pożytecznym narzędziem samoświadomości i autoregulacji.
Kontemplatorzy od dawna rozumieją, że pozytywne nawyki umysłu najlepiej postrzegać jako umiejętności, które większość z nas opanowuje w sposób niedoskonały w procesie dorastania. Większe skupienie, lepsza cierpliwość, głębsze współczucie niż wynikające z naszej natury, są możliwe, musimy wiele się nauczyć o tym, jak być szczęśliwymi. Istnieją prawdy, które zachodnia psychologia dopiero niedawno zaczęła zgłębiać.
Niektórzy ludzie znajdują zadowolenie w niedostatku i zagrożeniu, inni czują przygnębienie mimo powodzenia. Nie chodzi o to, że czynniki zewnętrzne nie mają znaczenia; rzecz w tym, że to twój umysł, a nie okoliczności, decyduje o jakości twojego życia. Umysł stanowi podstawę wszystkiego, czego doświadczasz, a także wszystkiego, co wnosisz do życia innych. Z tego względu warto go doskonalić.
Naukowcy i sceptycy z reguły zakładają, że twierdzenia joginów i mistyków albo są przesadzone, albo świadczą o urojeniach, i że jedyny racjonalny cel medytacji sprowadza się do zwykłego „łagodzenia stresu”. Inaczej poważni adepci sztuki medytacji: ci upierają się, że nawet najbardziej dziwaczne poglądy mistrzów duchowych i opinie na ich temat to prawda. Staram się prowadzić cię ścieżką wiodącą pomiędzy tymi skrajnościami: zachowuję naukowy sceptycyzm, ale też przyznaję, że istnieje możliwość radykalnego przekształcenia umysłu.
Buddyjska koncepcja oświecenia rzeczywiście jest w pewnym sensie po prostu sposobem „łagodzenia stresu”; w zależności od intensywności napięć, praktyka może się wydawać mniej lub bardziej skuteczna i głęboka. Według buddyzmu, człowiek ma zniekształcony obraz rzeczywistości, skutkujący niepotrzebnym cierpieniem. Chwytamy się krótkotrwałych przyjemności. Rozmyślamy nad przeszłością i martwimy się o przyszłość. Nieustannie wspieramy egoistyczne „ja”, które nie istnieje, i bronimy go. Jest to źródłem stresu – a życie duchowe polega na stopniowym porządkowaniu zamętu i pozbywaniu się napięć. Zgodnie z buddyjskimi naukami, widząc rzeczy takimi, jakie naprawdę są, kładziemy kres zwykłemu cierpieniu, zaś nasz umysł może otworzyć się na właściwe naturze świadomości stany dobrego samopoczucia.
Oczywiście, niektórzy ludzie utrzymują, że lubią stres i z pozoru chętnie żyją zgodnie z jego logiką. Są też tacy, którzy czerpią przyjemność z narzucania go innym. Czyngis-chan powiedział podobno: „Mężczyzna największej doznaje rozkoszy, gdy pokona wrogów, gna ich przed sobą, zabiera wszystko, nad czym sprawują władzę, widzi ich bliskich skąpanych we łzach, siodła konie wrogów i gdy ściska w objęciach wraże córki i małżonki”. Ludzie nadają wiele znaczeń słowu „szczęście” i trzeba pamiętać, że nie wszystkie przystają do siebie.
W Pejzażu moralnym napisałem, że istniejące różnice zdań na temat dobrostanu wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Wiemy, że niektórzy ludzie czerpią umysłową przyjemność – mogą wręcz doświadczać prawdziwego uniesienia – z postępowania w sposób sprawiający innym ból. Ale mamy też świadomość, że jest to anormalne – że są to stany przejściowe – ponieważ właściwie we wszystkich aspektach życia polegamy na innych ludziach. Toteż gwałcenie i plądrowanie, niezależnie od przyjemności, jaką daje sprawcy, nie może być trwałą strategią poszukiwania szczęścia. Ze względu na nasze potrzeby społeczne, najgłębiej zakorzenione i najtrwalsze formy dobrostanu muszą być zgodne z etyczną troską o drugiego człowieka – choćby całkiem obcego – w przeciwnym razie nieuchronny staje się brutalny konflikt. Wiemy również, że istnieją pewne nieosiągalne dla takiej osoby formy szczęścia, nawet jeśli ktoś, tak jak Czyngis-chan, kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa. Niektóre przyjemności są ze swej istoty etyczne: miłość, wdzięczność, poświęcenie, współczucie – wchodzenie w te stany umysłu z definicji przekłada się na dobre stosunki z innymi ludźmi.
Moim zdaniem realistycznym celem praktyki duchowej nie jest osiągnięcie trwałego stanu oświecenia, nie pozwalającego na dalszy wysiłek i rozwój, lecz zyskanie daru bycia wolnym w tej chwili, w samym środku tego, co akurat się dzieje. Jeśli uda ci się to zrobić, będzie to oznaczało, że z góry rozwiązałeś większość problemów, jakie napotkasz w życiu.
*** Ten i następny cytat za: http://mahajana.net/teksty/satipatthana_sutta.html (dostęp 08.05.2015) (przyp. tłum.).
****http://www.samharris.org/blog/item/mindfulness-meditation (dostęp 08.05.2015), (przyp. tłum.).
1 Przykładem niech będzie dotknięcie nosa palcem. Odbieramy kontakt jako jednoczesny, ale wiemy, że nie może być taki na poziomie mózgu, ponieważ trasa, jaką impuls nerwowy ma do pokonania od czubka palca do kory czuciowej, jest dłuższa niż droga nosa do kory czuciowej do tego samego ośrodka w korze czuciowej; długość rąk i wielkość nosa nie mają tu znaczenia. Mózg koryguje tę rozbieżność w synchronizacji w taki sposób, że zanim przekaże dane z obu bodźców do świadomości, zatrzymuje je w pamięci. Wrażenie jednoczesności w teraźniejszości jest efektem nakładania się wspomnień.
2 Zeidan F. i in., Brain Mechanisms Supporting the Modulation of Pain by Mindfulness Meditation, „Pain” 2011, nr 31, s. 5540‒5548; Holzel B.K. i in., How Does Mindfulness Meditation Work? Proposing Mechanisms of Action from a Conceptual and Neural Perspective, „Perspectives on Psychological Science” 2011, nr 6, s. 537‒559; Kim B. i in., Effectiveness of a Mindfulness-Based Cognitive Therapy Program as an Adjunct to Pharmacotherapy in Patients with Panic Disorder, „Journal of Anxiety Disorders” 2010, nr 24(6), s. 590‒595; Godfrin K.A. i van Heeringen C., The Effects of Mindfulness-Based Cognitive Therapy on Recurrence of Depressive Episodes, Mental Health and Quality of Life: A Randomized Controlled Study, „Behaviour Research and Therapy” 2010, nr 48(8), s. 738‒746; Zeidan F., Johnson S.K., Diamond B.J., David Z. i Goolkasian P., Mindfulness Meditation Improves Cognition: Evidence of Brief Mental Training, „Consciousness and Cognition” 2010, nr 19(2), s. 597‒605; Hölzel B.K. i in., Mindfulness Practice Leads to Increases in Regional Brain Gray Matter Density, „Psychiatry Research” 2011, nr 191(1), s. 36‒43.
3 Nanamoli i Bodhi, The Middle Length Discourses of the Buddha: A New Translation of the Majjhima Nikaya, Wisdom Publications, Boston 1995.
4 Niezależnie od tego, jak pojmujemy ideę oświecenia, nie da się zaprzeczyć, że większość tradycji, buddyjskich i innych, przypisuje swoim mistrzom duchowym szereg nadnaturalnych mocy. Czy istnieją jakiekolwiek dowody przemawiające za tym, że człowiek może dysponować takimi zdolnościami, jak jasnowidzenie i telekineza? Pomijając anegdoty, opowiadane przez osoby za wszelką cenę pragnące wierzyć w tego rodzaju moce, materiał dowodowy jest porażająco nieprzekonujący. Guru i ich wyznawcy z reguły starają się godzić obie strony: guru popisują się taką czy inną siddhi (z sanskr. nadnaturalna moc) w celu rozbawienia i przekonania wiernych, ale kiedy wątpiący chcą przeanalizować te zdolności, odmawiają, twierdząc, że dokonywanie cudów na zawołanie jest prymitywnym nadużyciem roli guru. Dharma (z sanskr. droga, prawda) jest przecież dużo cenniejsza i głębsza niż doczesne moce. Niewątpliwie. Co nie przeszkadza większości guru w przypisywaniu samym sobie zasług za coś, co było zwykłym zbiegiem okoliczności; zasługi te przypisują guru także ich wyznawcy.
5 Ricard M., Happiness: A Guide to Developing Life’s Most Important Skill, Little, Brown, Nowy Jork 2007, s. 19.