Perfekcyjna kobietaRufusa Morou - Norbert Lewandowski - ebook

Perfekcyjna kobietaRufusa Morou ebook

Norbert Lewandowski

5,0

Opis

   Maksymilian Mc Larkin, dziennikarz z małego, prowincjonalnego miasteczka Dartsville (w stanie Oklahoma) dostaje zadanie przeprowadzenia wywiadu ze znanym, aczkolwiek nieco zapomnianym malarzem, Rufusem Morou. Udaje się do Chicago, aby porozmawiać z artystą na temat jego najnowszego dzieła, o tajemniczo brzmiącym tytule: „Perfekcyjna kobieta”. Obraz ten będzie zaprezentowany oficjalnie szerokiej publiczności dopiero za pół roku. Morou proponuje jednak Maksowi udział w grze, której stawką jest zobaczenie, jako pierwszy, ukrywanego przed światem malunku. Dziennikarz podejmuje wyzwanie, aby osiągnąć sławę i stać się, w dziennikarskim świecie, człowiekiem sukcesu. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elduende

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie polecam.
00

Popularność




 

NORBERT LEWANDOWSKI

 

 

 

Perfekcyjna kobietaRufusa Morou

 

 

 

Gdynia 2022

Copyright © by  Norbert Lewandowski, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.Wszelka treść zamieszczona w książce podlega ochronie prawnej na podstawie przepisów ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Bez zgody autora zabronione jest m.in. powielanie treści, ich kopiowanie, przedruk, przechowywanie i przetwarzanie z zastosowaniem jakichkolwiek środków elektronicznych zarówno w całości, jaki i w części.

 

Wydanie pierwsze

Gdynia, 2022 r.

 

Wydawca: Norbert Lewandowski

 

ISBN:978-83-949294-3-5

 

Okładkę wykonał: Mateusz Teodorczyk

Korekta: „Logos”, Joanna Marszkwww.logosmarszk.pl

Skład ePub i mobi: Manuscript, Konrad Jajecznik

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszelkie podobieństwa do osób, miejsc i zdarzeń, zawarte w tej książce, są niezamierzone i przypadkowe.

 

 

 

 

 

 

„Podobno każda miłość jest pierwsza.W każdą, którą spotykamy na swej długiej drodze życia,angażujemy się tak samo wyjątkowo.Tak samo ją przeżywamy.Kochamy od nowa, lecz zawsze tak, jakbyśmy robili to po raz pierwszy”.

 

Rufus Morou

ROZDZIAŁ I

Migoczące jasno światła latarni rozświetlały przytłoczoną samochodami, marcową ulicę w małej dzielnicy, położonej z dala od głównego placu małego miasteczka Dartsville w stanie Oklahoma. Podążałem nią pewnie i niemal na oślep, jakbym znał ją od dziecka. Właściwie można by rzec, że od trzech lat pokonywałem ją codziennie wyłapując oczyma najmniejszy ze szczegółów, w jakich przyszło jej się zmieniać. Ot, nowy samochód, zaparkowany zapewne dzisiejszego wieczora czy nikomu niepotrzebny skrawek gazety leżącej bezwiednie na zabłoconym chodniku. Wszystko to przykuwało moją uwagę, rozpraszając myśli w monotonnych i niepotrzebnych doznaniach. Po co ów pojazd zatrzymał się tutaj? Kim był człowiek, który przeczytawszy gazetę, pozostawił ją w tym miejscu na pastwę porywistego wiatru i deszczu? Co za bzdura! Po co w ogóle zajmuję się takimi sprawami. Gdybym o tym komuś powiedział, zapewne zaśmiałby się w oczy uważając mnie za niegroźnego wariata lub bujającego w obłokach lekkoducha. Nie, nie ma mowy. Nikomu o tym nie powiem. Pozostawię owo przekleństwo nadmiernej fascynacji rzeczami niepotrzebnymi swojemu własnemu losowi, godząc się posłusznie na jego wewnętrzne współistnienie. Przypominam sobie, że czasami było to pomocne, czasem przeszkadzało, zupełnie jak rozwiązana sznurówka podczas codziennego chodzenia. Nie potrafię z tym walczyć. Nie zmienię tego. Widać taki już jestem.

Przerzuciłem papierową torbę na drugi z boków. Nie była ciężka. Raczej do połowy pusta. Vivienne, moja żona, zadzwoniła do mnie po południu, przypominając o zakupach na wieczorną kolację. Lista nie była długa. Wpadłem więc po drodze z pracy do wąsatego Mike’a, aby wypełnić jej serdeczną prośbę. Taszczyłem teraz to wszystko w papierowej torbie, przegryzając w biegu podstarzałym już nieco donatem, pochwyconym naprędce ze sklepowej lady.

Do domu miałem zupełnie niedaleko. Ot, kilka krętych uliczek zapomnianych przez Boga i władze tej niewielkiej mieściny. Dwa susy przez okrągłą kałużę i już stałem w progu mojego domu. Sięgnąłem do kieszeni, a wyciągniętym kluczem zacząłem gmerać w starym, podeszłym rdzą zamku. Zdawać by się mogło, że nikt już nie zmąci tak potrzebnego mi spokoju. Myliłem się.

– Dobry wieczór – usłyszałem za sobą.

Nie znałem tej kobiety. Szła zapewne na ostatni wieczorny spacer ze swym pupilem, małym yorkiem o lisowatym wyglądzie. Był brzydki jak i jego właścicielka. Już te dwa wyrazy, które wypowiedziała w nieodpowiednim momencie sprawiły, że przestałem ją lubić. Czego chciała? Czy zna mnie skądś? Zupełnie mnie nie obchodziła. Z grzeczności bąknąłem coś pod nosem. Kobieta oddaliła się w nieznane, pociągając za sobą rozkapryszone zwierzę.

Otworzyłem drzwi, wspomagając się prawą nogą i ostrożnie szedłem do środka. Ohydne wrota czynszowego domu trzasnęły głośno, brzęcząc przenikliwie brudną szybą w odrapanej drewnianej ramie. Udało mi się jeszcze zapalić światło, gdy kątem oka dojrzałem poruszającą się klamkę w drzwiach parterowego mieszkania. Ktoś miękko i cicho naciągnął ukryty w jej wnętrzu mechanizm, starając się wypuścić ze swej kryjówki tajemniczą osobę – zapewne niemiłego moim oczom sąsiada. Bałem się, że wynurzy się zaraz z tego okropnego przybytku, katując mnie znowu znajomą śpiewką: „Czynsz, Mc Larkin! Kiedy zapłaci pan za ostatni miesiąc!”

Nie chciałem tego więcej wysłuchiwać. Oszczędzając sobie owych niemiłych uszom słów, mogłem być pewien, że przynajmniej zasnę w odpowiednim czasie, gotowy do następnych wyzwań. Kocim susem ruszyłem naprzód, byle na górę, jak najdalej od tego strasznego miejsca. Kilka schodów i byłem już na pierwszym półpiętrze. Wiele to nie pomogło. Nie zdążyłem nacieszyć się upragnioną chwilą wolności. W przedziwny dla mnie sposób napatoczyłem się na oczekującego tam gospodarza. A to cwaniak, wykiwał mnie. Wiedział, że go unikam.

– Dobry wieczór, panie Mc Larkin – usłyszałem przed sobą.

„Kurwa mać” – pomyślałem.

Mimochodem spojrzałem na dół. Zza kawowych wrót zapyziałej parterowej sutereny wybiegło małe dziecko płci męskiej. Miało na sobie brudny podkoszulek, z jakąś wyblakłą postacią z bajki. Rozejrzało się dookoła, a usłyszawszy szelest mojej papierowej torby na wyższym z pięter, ciekawie podniosło oczy, wprost ku górze.

– Cześć, Ron – bąknąłem udając zaskoczenie.

Chłopiec nie odpowiedział. Podniósł tylko ku górze małą rączkę i pomachał nią tak, jak macha się komuś po raz ostatni. Tak na pożegnanie. Lekko i bez emocji.

– Ronaldzie. Jest już późno. Wracaj do domu – burknął ponury gospodarz.

Malec zniknął zaraz, pozostawiając mnie sam na sam ze swoim ojcem, wielkim i chudym panem Levkowitz. Jegomość ów był równie szpetny, jak kobieta z psem, którą spotkałem przed chwilą. Długi i cienki jak tyczka, prezentował się nad wyraz ubogo. Koścista twarz Borisa Karloffa, jakby żywcem wyjęta z filmu „Frankenstein”, wpatrywała się teraz we mnie swymi wielkimi i zimnymi oczyma.

– Powiedziałem „dobry wieczór” – rzekł oschle wychudzony gentleman.

– Dobry wieczór, panu.

Levkowitz był właścicielem domu i żył z czynszu płaconego przez lokatorów. Wraz z żoną Hannah i trojgiem dzieci zajmował cały parter nieremontowanego od lat kamienicznego budynku. Resztę mieszkań, w liczbie czterech sztuk, umiejscowionych na dwóch piętrach, podnajmował takim jak ja. Niezbyt bogatym i w miarę uczciwym obywatelom Dartsville.

– Coś się stało? – spytałem, robiąc przy tym minę skopanego niezbyt udanym żartem błazna.

Gospodarz uśmiechnął się równie głupio. Zajęty pałaszowaniem wędzonej makreli patrzył na mnie z wielkim politowaniem. Jadł ją bez talerza, wprost z ręki, wyskubując długimi palcami co większe kawałki. Splunął raz i drugi, zapewne trafiając na jakąś większą ość, po czym wyrzucił wypatroszoną rybę w róg klatki schodowej. Wytarł tłuste ręce o – zapewne biały niegdyś – podkoszulek i bez zmrużenia oka rzekł:

– Kiedy kasa, Maks?

– Wiem, wiem, panie Levkowitz – odparłem w ostatniej chwili. – Proszę się nie niepokoić. Cały czas myślę o panu – dorzuciłem w pośpiechu. – Pojutrze zapłacę cały czynsz. I to nawet za cały miesiąc z góry.

– Już raz to słyszałem – bąknął nieciekawy jegomość.

Patrzył się we mnie wzrokiem zabójcy. Zimnym i przenikliwym. I na dodatek ten zapach. Okropnie cuchnął zepsutą rybą i kwaśnym potem, pielęgnowanym zapewne od kilku dni. „Boże – pomyślałem – że też muszę spotykać na swojej drodze takich nędznych typów”.

– Choć cokolwiek. – Gospodarz nie żartował.

Wyciągnął w moją stronę swoje chude ramię, kończące się równie kościstą dłonią z pałeczkowatymi palcami i pomachał nią w powietrzu, w zrozumiałym dla mnie geście.

– Ryba bez chleba nie smakuje najlepiej – dodał sucho. – Chyba wiesz, co to znaczy?

Więcej nie trzeba było mi tłumaczyć. Prawą ręką sięgnąłem do kieszeni. Pośród kilku monet o nierozpoznawalnych nominałach wyczułem niewielki, papierowy zwitek. Pomięty papier skrywał w swej wartości całe sto dolarów. Zadowolony wcisnąłem go w obślizgłe i śmierdzące łapy tępawego gospodarza. Ten spojrzał tylko na nominał, a dojrzawszy dwa małe zera na końcu pierwszej z cyfr, uniósł lekko górną wargę w szyderczym uśmieszku.

„Mam cię” – bąknąłem pod nosem.

– Coś pan do mnie mówił, panie Mc Larkin?

– Nie. Gdzieżbym śmiał – rzuciłem od niechcenia.

– W takim razie do zobaczenia pojutrze, Maks – odparł na pożegnanie.

Levkowitz przeszedł obok i puścił się na dół, po schodach, krokiem długim i miarowym. Jego chude, podobne do tyczki nogi wyginały się niekształtnie na wszystkie strony, starając się stanąć pewnie na niedbale wykonanych schodach. Wnet zaszył się w swej ciemnej, parterowej czeluści zwanej potocznie mieszkaniem. Odprowadziłem go wzrokiem do samego końca, a kiedy zniknął już za drzwiami sutereny, odetchnąłem z ulgą.

Nie oczekiwałem już niczego dobrego po tym człowieku. Zdzierał z nas lokatorów ostatniego centa, oferując warunki, rzec by można, nad wyraz skromne. Odarty z tynku korytarz i wilgotne mieszkanie, zalatujące zdechłym kotem oraz na wpół ciemne półpiętra obdarzone staromodnymi kinkietami, z których co druga żarówka od lat nie wydała z siebie ani grama światła. Wszystko to przypominało kwaterunek w upiornym hotelu, zawiadywanym przez równie nieciekawy personel o ekscentrycznym wyglądzie. Za ten luksus musiałem płacić co miesiąc prawie siedem stów. To było straszne. Mieszkałem tu od trzech lat, z moją żoną Vivienne i małą Lilith, dziewczynką o dwóch płowych warkoczykach. Nie żyliśmy wygodnie, bo co tu dużo mówić, nie stać było nas na to. Jedyna pensja ledwo wystarczała na przeżycie, nie mówiąc już o tym, że nie mogliśmy nic odłożyć. Z zarobków podrzędnego redaktorzyny lokalnej gazety nie można było żyć wygodnie. Nie to co Jonathan Spoon, mój pracodawca i właściciel kilkunastostronicowego szmatławca, któremu zaprzedałem swą duszę. Jemu wiodło się bardzo dobrze. Żył z naszej krwawicy, jak pączek w maśle.

Bez trudu pokonałem kilkanaście dalszych schodów. Minąłem lokale na pierwszym piętrze z oskrobanymi do cna futrynami starszego małżeństwa Smith i niesiony zapachem smażonego bekonu stanąłem w bramie swojego królestwa. Zdążyłem tylko chwycić za klamkę, gdy zza sąsiednich włości wychyliła się głowa starszej już niewiasty.

– Dzień dobry, panie Mc Larkin – rzekła ciepło.

– Dobry wieczór. – Poprawiłem ją zaraz. – Miło panią widzieć, pani Svenson.

– Ach, to już tak późno? – zdziwiła się staruszka. – Wydawało mi się, że jest dopiero co po południu.

– Niestety. Czas nieubłaganie gna do przodu – rzekłem nieco filozoficznie.

– Ojej, jaka szkoda. – Zirytowała się lekko. – Mam dziś dla pana świetną historię. Muszę ją panu koniecznie opowiedzieć. I to dzisiaj. Tylko niech pan nikomu o tym nie mówi, panie Maks. A już na pewno nie temu chudzielcowi Levkowitzowi, który zaraz rozpowie ją wszystkim. Jeszcze tego by brakowało, żebym była na ustach sąsiadów. Wezmą mnie za wariatkę i zamkną w szpitalu, no wiesz w którym… dla obłąkanie chorych.

– Rozumiem. Co się stało, pani Svenson?

Siwa jak gołąb kobieta rozejrzała się na wszystkie strony. Gdy już upewniła się, że jesteśmy sami na korytarzu, zbliżyła się do mnie, szepcąc wprost do ucha tajemnicze zdanie:

– W mojej piwnicy ukrywają się radzieccy szpiedzy.

– Tak? – odparłem z wielkim zainteresowaniem.

Twierdząco pokiwała głową.

– I to we dwóch – kontynuowała. – Sama widziałam. Wczoraj o tej właśnie porze, chcieli mnie zwabić do swojej kryjówki i zapewne uczynić ze mną coś nad wyraz gorszego.

– Tak? – Zainteresowałem się, już nie na żarty.

– Niech pan tam idzie i przepędzi ich na cztery wiatry. I niech pan uważa. Mają broń. Gotowi są jej użyć, wiem to na pewno.

– O mój Boże – obruszyłem się stanowczo. – Radzieccy szpiedzy w naszej kamienicy. Tego jeszcze nie było. Czego chcą?

– Mogą chcieć tylko jednego. Tajnych kodów do zaszyfrowanych wiadomości.

Tu starsza osoba zaczęła się trząść i podskakiwać, wykazując przy tym mieszaninę podniecenia i niezdrowego entuzjazmu, buchającego spod kwiecistego szlafroka niczym przegrzany wulkan.

– Są u mnie, pod łóżkiem. W pudełku po butach. Kazałam Nelsonowi strzec ich jak oka w głowie.

– Kim jest Nelson?

– No nie udawaj, że nie wiesz. To mój kot. … Nelson to zakamuflowany agent CIA. Ciągle chodzi w przebraniu. Nawet ja nie wiem, jak naprawdę wygląda. Sam prezydent polecił wykonać mu to zadanie. Zobaczysz, Maks, jeszcze ten chudzielec dochrapie się medalu za wierna służbę.

– Oj, tak. W takim razie, proszę mu powiedzieć, by nie zdradzał się ze swoim przebraniem. Najlepsi agenci działają w ukryciu. A szpiegami zajmę się jutro.

Pani Svenson uspokoiła się. Zaraz jednak poderwała się na równe nogi, gdy przez otwarte drzwi wybiegł wspomniany jegomość, łasząc się i tuląc do patykowatych nóg właścicielki.

– Nelson? – zdziwiła się. – Ty tutaj? Ty niegrzeczny łobuziaku. Dlaczego opuściłeś swój posterunek?

Sąsiadka nie zwracała już na mnie żadnej uwagi. Tuliła swego czarnego pupila nad wyraz czule, głaszcząc go i całując, gdzie popadnie. Zakołysała się na progu swego domostwa, po czym zniknęła w jego wnętrzu, trzaskając nonszalancko podniszczonymi drzwiami.

„Biedna kobieta” – pomyślałem. Zupełnie poplątało się jej w głowie. Całe swoje życie oddała armii. Dosłużyła się stopnia majora, tropiąc spiski w najdalszych zakątkach świata. Kiedyś była w centrum uwagi, dziś jest wrakiem człowieka. Wszystkich nas to kiedyś czeka.

Trzymając rękę na klamce, zamyśliłem się nad jej losem. Przestałem się rozckliwiać, gdy doszedłem do wniosku, że czas odwiedzić już swój własny śmietnik. Szarpnąłem mechanizm wychłodzonego metalu i spokojnie wszedłem do środka. Słodki zapach owoców od razu przykuł moją uwagę. Dobrze, że mam do kogo wracać.

– Dobry wieczór, kochanie! – usłyszałem już w progu.

– Witaj, Vivienne. … Ciasto z jabłkami?

– Tak, zgadłeś.

Żona wychyliła się lekko z niewielkiego pokoju przylegającego bezpośrednio do kuchni, a uradowana wieczornym spotkaniem, podbiegła zaraz do mnie, obdarzając moją przemęczoną i nieogoloną gębę soczystym pocałunkiem.

– Jak tam w pracy?

– W porządku.

– Daj! Uwolnię cię od tego nieprzyjemnego ciężaru – powiedziała słodko, chwytając za uszy papierową torbę. – Czy kupiłeś wszystko czego chciałam? – zdążyła zapytać.

– Wszystko, prócz różowego i pachnącego bekonu.

Vivienne zniknęła w czeluściach niewielkiej kuchni. Słyszałem, że zajęła się wypakowywaniem zawartości, nie przerywała jednak naszej rozmowy.

– Czyżby nasz sąsiad, niejaki pan Smith, uprzedził cię w swych zamiarach? Jego kuchenne eksperymenty czuć w domu na kilometr – powiedziała wesoło.

– Wyczułem to nosem.

– Więc?

– Nie sądzę. Chudy Mike miał dziś nie lada gości.

– Tak? A kto tak nagle przyczłapał się do jego ponurego sklepu.

– Dzika zgraja wygłodniałych do cna Irlandczyków…

– Irlandczyków? Oo.!

– Wykupili cały bekon.

– Co robią tutaj ci ludzie? Czas poszukiwaczy złota dawno już minął.

– Nie wiem, i nic mnie to nie obchodzi. Daj mi jeść. Jestem bardzo głodny.

Zdjąłem płaszcz, a stary kapelusz, kupiony z wyprzedaży zawiesiłem na małym, wygiętym haczyku wystającym ze ściany. Vivienne mamrotała coś jeszcze pod swym małym, śmiesznie zadartym noskiem, lecz przestałem zwracać na to uwagę. Inny obraz zamajaczył przed oczami. Do przyciemnionego przedpokoju wbiegła mała Lilith, drobna pięciolatka z dwoma blond warkoczykami, która nie przejmując się zbytnio moim wisielczym nastrojem, zarzuciła mnie już w progu setką pytań i dziecięcych przemyśleń.

– Dobry wieczór, tatusiu.

Zaraz potem przylgnęła do mnie swym małym ciałkiem. Uścisnęła mocno tak, jak potrafią to robić tylko małe dziewczynki. Sprawiła mi tym dużo przyjemności.

– Witaj, moja mała – powiedziałem.

– Tatusiu. – Spojrzała na mnie. – Jest już późno, a mała Dory nie chce iść spać?

– Dory? Kim jest Dory?

– Jak to nie wiesz? To moja mała laleczka – odpowiedziało dziecko.

– Ach tak… Zapomniałem… – odparłem z wyraźnym zainteresowaniem.

– Nie chce spać. Mówi, że boli ją brzuszek.

– Oo, kochanie. Tak mi przykro. A czy przestanie narzekać, gdy tatuś położy was obie do łóżka?

– Tak, ale przedtem musisz opowiedzieć nam bajkę.

– Opowiedzieć czy przeczytać?

– Opowiedzieć! Opowiedzieć! – powtórzyła uradowana Lilith.

– Da się zrobić – odparłem z uśmiechem. – Ale teraz zmykajcie obie do pokoju, szybko coś przekąszę i za chwilę do was przyjdę.

Lilith – moja mała ptaszynka o lekko pucołowatej twarzy i zielonych oczach, zajmujących niemal połowę twarzy. Powinna być już w przedszkolu, jednak Vivienne była odmiennego zdania. Stwierdziła, iż jest jeszcze zbyt dziecinna i przeżyje wielki stres, rozstając się z mamą na tak długi czas. Dlatego po namyśle daliśmy jej jeszcze jeden rok bezstresowego wychowania w naszym domu.

– Maks, kolacja! – zawołała żona.

– Już idę. Umyję tylko ręce.

Chwilę potem byłem już w toalecie. Ogromne lustro stojące na wprost ceramicznej umywalki powitało mnie jak co wieczór, ukazując przed oczami szarą i zmęczoną życiem postać mężczyzny, rok po trzydziestce. Jasnoniebieska koszula, z rozpiętym guzikiem tuż przy szyi, dodawała trochę elegancji owej smutnej twarzy, porośniętej z lekka dwudniową szczeciną. Ściągnięty do połowy krawat przypominał wisielczy sznur na szyi skazańca oczekującego sprawiedliwego, jak mniemam, wyroku. Skąd go mam? Już nawet nie pamiętam.

Odkręciłem kran, a ustawiwszy odpowiednią temperaturę wody, podsunąłem nad zlew obie dłonie. I w tym, przedziwnym dla mnie momencie, zawahałem się. Przysunąłem twarz do zimnej tafli lustra i odkryłem coś, czego bałem się najbardziej. I chyba nie tylko ja.

– Cholera. Zestarzałaś się, Maks – rzekłem z nutką melancholii. – Tu i tu – dodałem, wskazując co bardziej newralgiczne punkty na swojej twarzy. – Za dziesięć lat będziesz nie do poznania. Wyluzuj nieco, zwolnij. Po co ci to wszystko?

– Maksymilian! – głos Vivienne przerwał moje użalanie się nad sobą. – Chodź już, bo wystygnie!

– Już idę – bąknąłem do siebie.

Spuściłem wodę, ot tak z przyzwyczajenia i spokojnie wyszedłem z toalety. Kilka kroków i byłem już w kuchni.

Vivienne krzątała się przy kuchence, wykładając na biały talerz sporą porcję omletu z dwoma pomarszczonymi do żywego pomidorami. Na koniec rzuciła na to garść ładnie pokrojonego szczypiorku, a sądząc po jej zmyślnych ruchach, zrobiła to podwójnie. Rozsiadłem się już wygodnie przy stole i podwinąłem rękawy, gdy owo danie ukazało się przede mną, w całej swej okazałości. Zapachniało nad wyraz ponętnie, pieszcząc wszystkie moje zmysły z niebywałym pietyzmem. Było to coś nad wyraz wspaniałego.

– Dziś bez bekonu – rzekła z uśmiechem.

– Trudno. I tak zjem wszystko.

Chwyciłem raźno za nóż i widelec. Z ogromną delikatnością odkroiłem pierwszy kawałek rumianego omletu i z wyraźną rozkoszą wsunąłem go wprost do buzi.

– Hm… – mruknąłem w stronę małżonki – …jakie pyszne.

Vivienne, która wraz ze swoją porcją zdążyła już przysiąść obok mnie, uśmiechnęła się do mnie nad wyraz szczerze.

– Cieszę się, że ci smakuje. Jedzmy.

Oboje zajęliśmy się posiłkiem. Pragnienie rozmowy było jednak silniejsze.

– Spotkałem dziś panią Svenson – rzekłem z pełną gębą.

– Znowu porwało ją UFO? – zażartowała małżonka.

– Nie. Tym razem to agenci KGB. Na razie czają się na nią w piwnicy. Niechybnie znów dokonają na starszej pani nad wyraz bezecnych i grzesznych czynów. Że też tylko jej się to przydarza.

– Pamiętam, że w zeszłym roku eksperymentowało na niej UFO. Bała się nawet, czy nie zajdzie w ciążę… Była u mnie, pytając, czy przypadkiem nie mam testu ciążowego.

Zaśmiałem się z tego szczerze.

– Spokojnie… Nie udław się… Zapomniałam o wodzie.

Już chciała wstać od stołu, lecz szybko powstrzymałem ją, chwytając delikatnie za rękę.

– Poczekaj, ja przyniosę.

Wstałem z krzesła i poszedłem do kuchni. Pośród kilku starannie poukładanych szklanek, wybrałem dwie, które równie szybko napełniłem wodą ze stojącego niedaleko naczynia. Szczęśliwy, wróciłem do stołu, rozsiadając się na krześle, jak uwielbiany przez zacne grono poddanych król.

– Biedna kobieta. Strasznie mi jej żal – kontynuowała Vivienne.

– Aha.

Usiadłem do stołu i powróciłem do kolacji. Moja żona kontynuowała opowieść.

– Od kiedy została sama, pomieszało się jej w głowie. Philip, jej zmarły mąż, był dla niej taki dobry. To już dwa lata. Boże… jak ten czas szybko leci.

– Ma przecież córkę…

– Dawno jej nie widziała. Podobno mieszka gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu.

– Dobrotliwa Edna Svenson – odparłem nieco markotnie. – Uważam, że nie powinnaś już oddawać jej pod opieką naszej małej Lilith.

– Dlaczego? Radziecki wywiad porwie je obie? – zapytała prześmiewczo Vivienne.

– Jasne…

– No co ty. – Poruszyła się. – Uwielbia bawić się z puszystym Nelsonem. Nic na to nie poradzę. Przygarnijmy jakiegoś kota, to być może przestanie upominać się o te wyjścia. Dziecku przydaje się kontakt z małymi domowymi zwierzętami.

– Nie mam mowy. Nie mamy miejsca na kota. Już lepiej porozmawiaj z Elizabeth Smith. Ta przynajmniej dba o porządek w swoim mieszkaniu. I do tego jest emerytowaną nauczycielką muzyki. Świetnie gra na pianinie. Pomoże nam. Lilith dużo się przy niej nauczy.

Vivienne odłożyła oba sztućce i popatrzyła na mnie z politowaniem. Potem uśmiechnęła się lekko pod nosem, a przekręciwszy krzesło usiadła naprzeciw mnie. Miała dwadzieścia dziewięć lat i puszyste blond włosy. Niebieskie oczy, które wpatrywały się teraz we mnie z wielką ciekawością, zachodziły lekko zieloną poświatą wokół źrenic. Szerokie usta, uniesione lekko do góry, dodawały jej przenikliwego uroku i nieopisanego powabu. To one przykuły moją uwagę tamtego wieczoru. „To już osiem lat” – zamyśliłem się przez chwilę. Odłożyłem na bok widelec i zacząłem przypatrywać się jej twarzy.

– Co? – Zapytała dostrzegając moje zainteresowanie.

– Nic. Przyglądam się tobie.

– I…

– Nadal uważam, że jesteś piękna.

– Ha. Gdybyś zmienił zdanie to… powiedz mi o tym – powiedziała.

Roześmialiśmy się oboje. Ochoczo przysunąłem się do niej. Chciałem pocałować ją w usta, lecz nie tak jak już wiele razy. Tylko inaczej. Chciałem, by tym pocałunkiem dowiedziała się, że jest mi najdroższa. … Niestety, nie zdążyłem.

– Tatusiu… Chodź do mnie… – Dziewczęcy głos z sąsiedniego pokoju przerwał nasze nieśmiałe zaloty.

– Zaraz do ciebie idę – krzyknąłem radośnie.

Chciałem już wstać, lecz żona ubiegła mnie w moim zamiarze.

– Dokończ. Wiem, że jesteś głodny – rzekła pospiesznie.

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo.

Vivienne wstała od stołu. Mijając mnie, potargała moje kudłate włosy. Szybko, lecz miło i pieszczotliwie.

– Ciasto z jabłkami jest w piekarniku – rzuciła na odchodne.

– Dziękuję. Powiedz małej, że zaraz przyjdę.

– Dobrze, Maks – odparła cicho, znikając za ścianą.

Nie powiedziałem jej wszystkiego. Nic nie wspomniałem o spotkaniu z markotnym Levkowitzem. Nie chciałem widzieć jej gasnących oczu. Tej troski, która wylewała się z jej twarzy, gdy tylko podejmowaliśmy temat pieniędzy. Zalegałem temu typkowi sporo forsy, a żona, jak to żona, nie musiała wiedzieć o wszystkim. Postanowiłem, że zaczekam z tym do rana. Nie będę psuł dobrze zapowiadającego się wieczoru. Chciałbym, aby choć tej nocy zasnęła bez tych wszystkich przyziemnych problemów, z którymi boryka się na co dzień.

Nie minęła chwila, a już była z powrotem.

– Zasnęła – oświadczyła z lekkim zadowoleniem.

– O cholera. Znów dałem plamę.

– Miałeś szczęście. Dziś i tak poszło dosyć sprawnie. Pewnie była zmęczona tym ciągłym wyczekiwaniem na ciebie.

– Przepraszam. Wiesz, jak bardzo się staram.

Twierdząco pokiwała głową. Podeszła do stołu i zebrała brudne naczynia. Potem wróciła przynosząc ze sobą dwie szklanki wypełnione do połowy złocistym trunkiem. Wiedziałem, że to, co znajduje się w ich wnętrzach, było moją ulubioną whiskey. Podała mi do ręki jedną z nich, po czym usiadła na krześle.

– Cóż to za okazja? – zagadnąłem tajemniczo.

– Od nowego roku chcę iść do pracy.

– Do przedszkola?

– Nie żartuj. Przecież jestem księgową.

– Początkującą.

– Szybko się uczę. Wszyscy potrzebują księgowych. To prawda stara jak świat.

– W przedszkolu nie masz szans. Ciekawe, czy w ogóle jakieś zostały?

– Tak, tylko trzy. Jedno przy Woodford Street. Reszta gdzieś wyparowała.

– Nie ma dzieci?

– Nie ma. Przynajmniej w naszym miasteczku.

– Nie dziwię się. Wszyscy którzy mają choć trochę oleju w głowie pakują manatki i uciekają stąd, w siną dal. W Oklahoma City pełno jest ludzi z Dartsville. Chociażby Alisterowie. Żyją i ponoć mają się bardzo dobrze.

– Nie wątpię.

– Może i my powinniśmy zrobić to samo?

– Może?

Popatrzyłem na nią serdecznie. Przyjechałem tu za nią sześć lat temu, po ukończeniu studiów. I doprawdy nie wiem, dlaczego zaczęliśmy tu żyć. Może to przez tę pracę? Trzymam się jej kurczowo, jakby była jedynym zajęciem na ziemi. Dostaję za to psie pieniądze, a mimo to trwam na swoim redakcyjnym posterunku już parę ładnych lat. Zawsze uważałem się za ambitną osobę, chcącą podbijać świat, a nie licząc się z konsekwencjami swych własnych poczynań, połykać go radośnie i całymi garściami. Chciwie i namiętnie. Teraz, od tego samego świata dostaję w dupę, przygnieciony prozą życia i wygórowanymi oczekiwaniami moich przełożonych. A przecież tak nie powinno być. Dlaczego się boję? Dlaczego nie idę do przodu, jak inni osobnicy płci męskiej w moim wieku? Może to ze strachu? Prawdą jest, że ryzyko zawsze przerażało mnie w znacznym stopniu. Doszło do tego, że nie potrafię rozbić całej tej skorupy, otaczającej mnie od zewnątrz i otworzyć się na rzeczy nowe. Jestem już po trzydziestce, a nawet nie mam kredytu na dom w podrzędnym banku. Nie licząc jakiegoś badziewia przydatnego do kuchni, które dali mi, robiąc łaskę. Na więcej nie było nas stać. „Brak zdolności kredytowej.” Pieprzeni bankowcy. Cholera jasna… Potrzebuję zmiany. Oboje jesteśmy jej spragnieni.

– Jaki dziś dzień? – zapytała nagle Vivienne.

– Czwartek?

– Tak jest, panie Mc Larkin. A co robimy w czwartki?

– Kochamy się?

– Nie, to robimy w piątki – odparła z uśmiechem. – Czasem we wtorki, rzadziej w środy, nigdy zaś w poniedziałki, bo to niezdrowe po pierwszym dniu pracy… Ha… Nie udawaj, że zapomniałeś.

– Przecież wiesz, że żartuję. W każdy czwartek oglądamy księżyc. Chyba, że…

– Wieje silny wiatr, chmurzy się lub jest burza – dokończyliśmy razem.

Podnieśliśmy się z krzeseł. Vivienne zniknęła gdzieś na chwilę, zapewne w poszukiwaniu butelki niedopitego trunku. Ja zająłem się poszukiwaniem lornetki, przez którą moglibyśmy przybliżyć sobie podstawową wiedzę z zakresu astronomii. Oboje lubiliśmy zagłębiać się w jej tajemnicach. Traktowaliśmy owo wydarzenie jak swoistą odskocznię od przewidywalnej nad wyraz rzeczywistości. Niegroźny konik przywieziony ze studiów.

Wkrótce byliśmy już na balkonie. Siedzieliśmy razem, wciągając do ust drobiny alkoholu, poukrywane pod zasłoną grubego, półprzeźroczystego szkła, gdy odezwałem się niepodziewanie.

– Mam jutro bardzo ważną rozmowę.

– Oo, ciekawe… Z kim?

– Z samym szefem, Jonathanem Spoonem. Czarnym królem, na naszej małej szachownicy.

– Powiedział, czego chce?

– No i tego obawiam się najbardziej. Byłem już po pracy, gdy zadzwoniła do mnie Maria. Umówiła mnie na dziewiątą.

– Maria Gomez?

– Tak, a bo co?

– Nic, widziałam ją wczoraj na Lincoln Ave.

– Zapuściłaś się aż tak daleko?

– No przestań, Maks – zaśmiała się. – Jestem przecież dużą dziewczynką.

– Poszłaś tam sama. Nie bałaś się? Taki kawał drogi…

– Dosyć! Nie chcę tego słuchać. Wracaj do tematu, głuptasie. Wiesz, że się niecierpliwię.

Pocałowałem ją szybko w nosek.

– Maria była sekretarką starego Spoona – powiedziałem. – Teraz „obsługuje” jego syna Jonathana. Na moje oko jest niezniszczalna. Pewnie zahaczy jeszcze o małego Roberta, po czym zakończy swój żywot na betonowych schodach, prowadzących wprost do redakcji naszej gazety.

– Nie obchodzi mnie to… – Vivienne zażartowała.

– A powinno. Robert ma dwadzieścia dwa lata. I dwie lewe ręce. Jedyne na czym się zna, to samochody. Handluje nimi zaraz przy drugim zjeździe na autostradę.

– No więc czego chce od ciebie Spoon?

– Niestety Maria nic mi nie powiedziała. Ponoć to jakaś bardzo pilna sprawa.

– Na nic się nie zgadzaj. Ostrzegam cię…

– Jak to?

– Nigdzie nie jedź, nie pracuj po godzinach i nie daj się przenieść do innego działu. Znów chcą ci wmówić jakieś głupstwa.

– Trzy razy „nie”.

– Tak.

Roześmiałem się. Ona również nie pozostała temu obojętna.

– Chyba się zwolnię – powiedziałem. – Albo wezmę urlop i poszukam nowej pracy… Może na Zachodnim Wybrzeżu?

– Los Angeles? Świetnie!

– Ha… Z moją pensją… – powiedziałem ironicznie.

– No to raczej Portland. – Vivienne ponownie wprawiła mnie w znakomity humor.

ROZDZIAŁ II

Nie wiadomo, dlaczego nie mogłem zasnąć tej nocy. Może to efekt pospiesznego jedzenia lub reakcja na nadmierne przeżywanie spraw trudnych i stresujących. Kręciłem się i wierciłem w naszym niewielkim łóżku, rozmyślając zapewne o jutrze, który był dla mnie jedną wielką niewiadomą. I choć odbyłem już wiele dziwacznych rozmów ze swoim szefem to, co do tej, miałem same najgorsze przeczucia. Około 1.00, godzinę po północy wstałem i poszedłem do łazienki sprawdzić, czy nie cieknie kran. Potem snułem się po kuchni zaciekawiony tym, czy przez nieuwagę któreś z nas nie zapomniało wyłączyć piekarnika. Byłem w przedpokoju i ponownie w kuchni, gdzie napiłem się wody wprost z dużej, przeźroczystej butelki z dziwną etykietą na przedzie. Zaglądnąłem nawet do Lilith, aby sprawdzić, czy wszystko znajduje się w doskonałym porządku, takim, jaki zostawiliśmy kilka godzin wcześniej. Na szczęście dziecko spało, przytulając mocno do różowego policzka swoją małą pluszową Dory. O czym śniła? Mogłem tylko zgadywać. W głębi ducha zazdrościłem jej tej beztroski. Małe dzieci nie mają wielkich zmartwień. Żyją w nieco innym świecie.

Nad ranem przysnąłem nieco, lecz nie na długo, bo sen również miałem dość nerwowy i czujny. Jakiś idiota zatrąbił tuż przed naszymi oknami, co sprawiło, że zbudziłem się okropnie zły i zmęczony zaistniałą sytuacją. Podniosłem rękę i spojrzałem na zegarek. Była szósta trzydzieści rano. Nie opłacało mi się dłużej leżeć w łóżku. Miałem zatem dość czasu, aby przygotować się do rozmowy Jonathanem Spoonem. Postanowiłem więc, że ogarnę się bez pośpiechu, zrobię zakupy u chudego Mike’a, aby chociaż w ten prosty sposób sprawić radość mojej rodzinie. Ucieszą się, gdy zobaczą kilka świeżych produktów na stole. Będą mieli wspaniałe śniadanie. Ubrałem się zatem w swój popielaty płaszcz a założywszy kapelusz a’la stary dobry Colombo otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz.

Jak wkrótce się okazało, nie byłem tam sam. Ktoś właśnie uchylił drzwi klatki i wchodził po schodach, stąpając lekko i nad wyraz uważnie. Z początku myślałem, że był to Levkowitz czyhający na mnie już od samego rana. Chciałem cofnąć się do mieszkania, aby uniknąć nieprzyjemnego zrzędzenia, lecz zawahałem się, choć drzwi miałem nadal otwarte. Zacząłem wsłuchiwać się w odgłos dochodzący z dołu. Wydał się inny niż ten, który znałem i którego bałem się dziś usłyszeć. Stukot charakterystycznych półbutów wyjawił wkrótce swą skrywaną tajemnicę. Wszystko wskazywało na to, iż były to kroki sąsiada spod numeru 3. Świetnie. Jemu akurat można było zaufać.

Zamknąłem drzwi na klucz i zszedłem na dół po schodach. Chwilę potem spotkałem dawno niewidzianego sąsiada. Ten, usłyszawszy dochodzące z góry kroki, zatrzymał się, spoglądając ciekawie w moją stronę.

– Sie–ma, ziomek – powiedział miło. – Dobrze cię widzieć.

Wesoły chłopak o ciemnej karnacji grzebał właśnie kluczem w zamku, strzegącym dostępu do jego przyjemnego domostwa. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę, jeansowe spodnie i jak zdążyłem zauważyć wcześniej, nad wyraz eleganckie półbuty z ciemnobrązowej skóry, wypastowane na glanc.

– Witaj, George – odparłem przyjaźnie. – Fajne buty.

– A co tam. Stać mnie – odpowiedział wesoło napotkany jegomość.

Młody mężczyzna uśmiechał się do mnie. Wyglądał trochę jak z innej epoki, wszystko jednak układało się w jedyną, wysublimowaną kreację. Pomieszanie stylu Elvisa Presleya z dziwacznymi ciuchami front mana z Bony M., dodawało mu niesamowitego uroku i przerażającego magnetyzmu, przyciągającego z wielką siłą osoby płci przeciwnej. Zawsze zazdrościłem mu takiego wyglądu. I te jego włosy. Skąd ma ich tyle na głowie?

– Znów praca? – zapytał George.

Nie odpowiedziałem. Położyłem tylko dwa palce na swoich ustach i wydałem z siebie dziwny dźwięk: „Ci.”.

– Co jest grane? – bąknął George.

– Levkowitz – powiedziałem cicho. – Mam wrażenie, że chce mnie przydybać. Pewnie czai się na mnie, tam na parterze.

– Nikogo tam nie ma. Jest przed siódmą. Zapewne gospodarz wyleguje się przy boku swojej żonki, rozważając poczęcie czwartego dziecka. Takiemu to dobrze.

– Nie obchodzi mnie to. Chciałem tylko przekraść się obok jego nory i pójść do sklepu. Bezszelestnie i niezauważalnie.

– Jest pusto i spokojnie. Droga wolna.

Zrobiłem kilka kroków na dół. Byłem już na piętrze sąsiada, gdy ten zainteresowany moim dziwacznym kocim chodem, zagadnął do mnie znowu.

– Czy na pewno wszystko w porządku?

– Tak. Mówiłem ci już. Dzień jak co dzień – odpowiedziałem z udawanym zadowoleniem.

– Nie zazdroszczę. Ja właśnie zamierzam położyć się do łóżka. Mojego dużego i należycie pościelonego łóżeczka. Ha!

George promieniał. Zawsze był uśmiechnięty. Mieszkał tu sam od kilku lat, prowadząc życie nocnego ptaka, otoczonego ze wszech stron tym, co kochał najbardziej. A była to muzyka. Oddawał się w jej ręce całymi godzinami w jednym z lokali na Dayton Street, gdzie pracował jako didżej. Tworzył tam istne wariacje na każdy muzyczny temat. Był w tym naprawdę dobry. Przekonałem się o tym nieraz, wyprawiając przy jego propozycjach istne harce.

– Jeśli chcesz, mogę pożyczyć ci kasę – powiedział na pożegnanie.

– Nie trzeba. Czuję w kościach, że będzie to wyjątkowy dzień.

Skąd wiedział, że mam kłopoty? Może dysponuje jakąś cudowną mocą lub potrafi czytać w myślach ukrywane przez ludzi tajemnice. Czarni ludzie od lat parają się voodoo i inną tajemną magią, nie wiadomo co wyprawia tam, za swoimi drzwiami. Zawsze ma ciemno w mieszkaniu. I w ogóle jest jakiś dziwny. Nigdy mnie do niego nie zapraszał.

Jednak nagle i w okamgnieniu wszystko zmieniło się nie do poznania. Twarz sąsiada pobladła, potem zaś zrobiła się czerwona od złości.

– Co jest, do kurwy nędzy!?  – zaklął siarczyście.

Klamka mieszkania Georga wydała się być pomazana białą pastą do zębów. Zrobiono to celowo, bo od jej dolnej strony tak, aby nikt niepożądany tego nie dostrzegł. I właśnie byłem świadkiem, jak niczego nieświadomy lokator, wpadł w ową perfidnie zastawioną pułapkę. Z początku chciałem ruszyć na dół, jak najdalej od hałasu wydobywającego się z otwartych ust Georga, potem jednak nie wiedzieć czemu zawróciłem i pobiegłem na górę. Chciałem skryć się w mieszkaniu i przeczekać niebezpieczną dla mnie sytuację. Nie uszedłem daleko, bowiem w tym momencie drzwi od mieszkania naprzeciw otworzyły się, ukazując w progu pomarszczoną twarz siedemdziesięciolatka. Był to emerytowany mechanik samochodowy, Billy Smith.

– Dlaczego nie idziesz do pracy? – odezwał się nagle, głosem ponurym i chropowatym.

– Co? – bąknął George, wycierając dłonie naprędce wyciągniętą chusteczką.

– Dlaczego twoje nieprzemęczone czarne ręce nie znalazły dotąd uczciwej roboty – zapytał raz jeszcze wścibski sąsiad.

„Cholera. Zaczyna się” – pomyślałem. Coś wisiało w powietrzu. Postanowiłem więc, że zostaję.

– Przecież pracuję – powiedział grzecznie George.

– Że niby co?

– Pracuję, białasie. Nie muszę gmerać cały dzień w jakimś gównie, żeby zarobić na chleb.

– Coś ty powiedział?

– To coś usłyszał, blady człowieku. W ogóle nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Właśnie padłem ofiarą podłego rasistowskiego ataku. I mam wszelkie podejrzenia sądzić, iż sprawcą tego bezmyślnego czynu jesteś właśnie ty.

Billy uśmiechnął się głupio.

– Wiedziałem – podsumował George. – Twoja nieogolona, pokraczna gęba mówi wszystko za siebie.

Twarz starca poczerwieniała ze złości. Zaczęła nadymać się i fukać, wydając z siebie dziwne dźwięki. Na koniec wyszczerzyła z siebie zgrabnie dopasowaną protezę, wywołując przy tym znajomy dźwięk warczącego buldoga.

– Wrr… – parsknął tylko.

Trwało to tylko chwilę. Billy zakołysał się na nogach, po czym zniknął w czeluściach swego mieszkania. Słychać było, że czegoś w nim szuka, bo dźwięczny hałas trzaskających drzwiczek zaczął rozchodzić się po całym korytarzu. Coś stuknęło i zapiszczało odgłosem przesuwanego mebla, potem zaś uspokoiło się, lecz nie na długo.

– Nie rób głupstw, Billy. Przynajmniej nie o tak wczesnej porze. – Usłyszałem zza otwartych sąsiedzkich drzwi. Był to głos jego żony.

– Zamknij się, Elizabeth! – warknął staruszek.

– Sam się zamknij – odpowiedziała kobieta.

Nie musieliśmy długo czekać na jego powrót. Pan Smith wyszedł zaraz, trzymając w ręku starą i pordzewiałą miedzianą rurkę. Skąd ją miał? Nie chcę nawet tego wiedzieć. Ściskał ją nerwowo, ba, nawet dwukrotnie przymierzał się do ataku na biednego Georga. Na szczęście muzyczny geniusz nie był tam sam. Miał mnie. I choć nie byłem typem atlety, postawiłem się także.

– Ej! Ej! – pisnął czarnoskóry sąsiad.

– Zaraz! Gdzie!? Uspokój się, Billy! – dodałem od siebie, z wielkim grymasem oburzenia na ustach.

– W taki oto sposób morduje się tu Afroamerykanów – bełkotał George. – Doigrasz się w końcu, Billy, obiecuję ci to.

Atmosfera najwyraźniej gęstniała. Zrobiło się dosyć głośno, bo krewcy sąsiedzi poczynali sobie coraz śmielej.

– Straszysz mnie. Ty czarny łobuzie… – Staruszek aż podskoczył z wrażenia.

– Nie wkurwiaj mnie, Billy. Nie rób tego. Właśnie wróciłem z pracy. Jestem zmęczony i głodny. Chcę się wykąpać, zjeść i położyć do łóżka. Wszystko zapowiadało się nad wyraz dobrze, dopóki nie zobaczyłem twojej starej gęby. Że też dobry Jezus pokarał cię taką facjatą…

– Zaraz ci przywalę…  – Billy nie ustępował.

– Nie rób tego. Przez ciebie Ameryka straci utalentowanego artystę. Zobaczysz. Jeszcze o mnie usłyszysz. Będę w telewizji, i to w porze największej oglądalności.

– Niedoczekanie twoje…

Zwariowany taniec trwał w najlepsze.

– Gdybym tylko mógł… – przemądrzał się George. – Gdybym miał tylko trochę pieniędzy, uciekłbym stąd jak najdalej. Najlepiej do Nowego Jorku. I wiesz co, Billy? Zrobię to. Zrobię to, aby ci pokazać, że tacy jak ja dają radę. Pomimo twoich złorzeczeń uda mi się zostać sławnym człowiekiem.

– Gówno mnie to obchodzi. Zmiataj stąd, najlepiej od razu.

– Zrobię to, jak Boga kocham!

– Pierdol się, George! – Billy poczynał sobie coraz śmielej.

– Z miłą chęcią. A ty uważaj na wycieraczkę. Patrz na nią każdego dnia.

– Że co?

– Nasram ci na nią, tuż przed wyjazdem z Dartsville. Będzie to znak, że więcej mnie nie zobaczysz.

– Ty bezczelny gnoju…

W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył, jak drzwi mieszkania na wyższym z pięter rozchyliły się na oścież, a chwilę później wypluły ze swego wnętrza starszą kobietę w niemodnych, tęczowych bamboszach. Wystraszona pani Svenson dotarła do poręczy, po czym spojrzała na dół, przyglądając się z uwagą sąsiedzkiej awanturze. Marszczyła czoło, starając się wychwycić drobiny słów i zdań płynących z oddali. Czyniła to z trudem i wyraźną ułomnością, charakterystyczną dla osób w podeszłym już wieku. Wreszcie dotarło do niej coś, na co od dawna czekała. Otworzyła usta w widocznym przerażeniu, po czym cicho wyrecytowała:

– Rosyjscy szpiedzy... Idą po mnie… Wiedziałam, oj wiedziałam, że to kiedyś nastąpi... Muszę spalić szyfry, numery do agentów. O mój Boże… Mój dobry Boże. … Broń mnie, broń mnie, Nelson. Jeśli będzie trzeba, to oddaj życie na tym zapomnianym przez Boga posterunku.

Zakręciła się wokół siebie i jak tylko potrafiła najszybciej, pomknęła między progi swego pozbawionego światła domostwa.

Tymczasem Levkowitz, obudzony porannym zamieszaniem, zdążył już doczłapać się na obskurne półpiętro. Jego wygląd nie zmienił się zbytnio od naszego ostatniego spotkania. Ot, przełożył swoją białą koszulkę na lewą stronę, jak gdyby był pewien, że wszystkie plamy na jego odzieniu znikną skrzętnie za pomocą tego prostego zabiegu. Stał tak na schodach z kijem bejsbolowym w ręku, w obstawie dwóch małoletnich synów, z których starszy, Dawid, utrzymywał w swych dłoniach pomniejszoną wersję owego sportowego narzędzia, zaś drugi, mniejszy, Ron, demonstrował z dumą jego dmuchany wariant.

– Dzień dobry panu, panie Levkowitz – rzekłem, starając się nie rozjuszyć stojącego w parterze byka.

– Hm… – fuknął pod nosem gospodarz.

– Wrr… – powtórzyli pospołu jego dwaj synowie, wyszczerzając na zewnątrz bielutkie jak śnieg mleczaki

Jednak George nie ustawał w swym narzekaniu. Zrobił się hałaśliwy i nad wyraz wylewny. Machał przy tym rękoma i podskakiwał nierówno, niczym podrzędnej klasy artysta, wodzirej, starający się o angaż w nocnym klubie dla seniorów.

– Napiszę do wszystkich amerykańskich senatorów o tym, jak traktuje się tutaj czarnych obywateli tego kraju – mamrotał czarnoskóry sąsiad. – Opiszę w swym liście wszystko, czego doświadczyłem w swym nad wyraz krótkim życiu. A będzie tego sporo. Nie starczy papieru, aby to wszystko pomieścić. Groźby, rękoczyny, wyzywanie, zastraszanie, napuszczanie zbirów, psów i kotów. Wyłączanie wody i awarie grzejnika. O tak, o tym też napiszę. – Tu zwrócił się swym czarnym palcem do zdumionego ponad miarę Levkowitza. – A na koniec obsmaruję ciebie, Billy. Poświęcę tobie całą stronę. Napiszę, jak się do mnie odzywasz i jakie psikusy robisz mi każdego rana. A potem wyślę to wszystko do samego szefa. Pogadam z nim sobie jak prezydent z prezydentem. Wykopią cię stąd na cztery wiatry, ty stary, bezduszny wariacie.

– Pierdol się, George – skomentował nerwowo stary Billy.

– I vice versa.

– Vice… co? – Billy wykrzywił swoją pomarszczoną twarz.

– Vice, gówno... – dokończył George.

„Dlaczego ciągle mu się kłaniam. I jak, do cholery, ma na imię ten wychudły jegomość”. Myśli te od dawna przelatywały mi po głowie. Ja, absolwent wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Oklahomy w Norman, płaszczę się przed synem jakiegoś anonimowego emigranta z Europy Wschodniej – półanalfabety z wyraźnym brakiem uzębienia. I to jego nazwisko: Lev... jakiś tam? Co to jest, do cholery? Nie sposób tego wymówić.

Tymczasem Billy dalej nie ustępował w swojej natarczywości. Co rusz doskakiwał do wystraszonego Georga, machając przed jego nosem znalezioną naprędce rurką. Ten nie pozostawał dłużny w swoich narracjach, dając soczysty upust starganym do cna nerwom. Obskurny korytarz zatęchłej kamienicy zamienił się momentalnie w ring bokserski, na którym można było podziwiać przepiękny taniec wątpliwej wagi atletów. Ja oczywiście grałem w tym przedstawieniu rolę stronniczego arbitra. Ów dziki pląs trwałby zapewne dalej, gdyby nie zamieszanie, jakie dało się zauważyć na wyższym z pięter, a które było sprawką mojej Vivienne.

– Przepraszam… pożar – pisnęła cicho.

Z początku nikt jej nie zauważył. Nikt nie posłyszał jej stłumionego głosu, próbującego przecisnąć się do uszu rozwydrzonej tłuszczy.

Pierwszy zrobiłem to ja.

– Co? Co takiego? – zapytałem, spoglądając z uwagą na przerażoną twarz żony.

– Pali się, Maks! – odparła dużo głośniej. – Wydaje mi się, że w mieszkaniu Edny Svenson wybuchł pożar!

Nie czekałem na nic dłużej. Gwizdnąłem na palcach najgłośniej jak potrafiłem, potem zaś krzyknąłem:

– Pożar!

Towarzystwo zatrzymało się niczym w filmowej „stop – klatce”.

Z szybkością polującego geparda pobiegłem na górę. Rozmówcy popatrzyli po sobie, potem również ruszyli w tę samą stronę. Uwijali się po drodze jak muchy w ukropie. Popychali się na przemian, przewracali, próbując przecisnąć do upragnionego celu, jakim były drzwi mieszkania starszej pani Svenson. I choć wydawało się to niemożliwe, pierwszy dotarł tam kościsty Levkowitz. Szary dym wydobywał się już od progu. Moja podenerwowana Vivienne mocowała się z klamką, próbując dostać się do środka, jednak drzwi dalej pozostawały zamknięte. Chudy gospodarz nie tracił czasu. Odsunął kobietę na bok z wielką gracją, a zrobiwszy zamaszysty półobrót uderzył kijem bejsbolowym w niklowaną klamkę. Ta odpadła zaraz, rozsypując się na wiele kawałków. Dalej potoczyło się już o wiele sprawniej. Bill Smith, niemłody już jegomość spod numeru 2, nie zawahał się wcale. Silnym kopniakiem wyważył zakluczone wrota, po czy dostał skurczu w prawej nodze i legł jak długi, pod drzwiami starszej pani. Zaczął stękać i marudzić w taki sposób, że Vivienne musiała zająć się nim zaraz. Pozostaliśmy we dwóch na placu boju, a po chwili nie bacząc na grożące nam niebezpieczeństwo ruszyliśmy do środka. Zrobiłem to ja i George, o wielce wymownym i szacownym nazwisku – Washington.

Akcja ratunkowa przebiegła wyśmienicie.

Służby ratunkowe, wezwane naprędce, przystąpiły do działania. Policja otoczyła naszą starą kamienicę szczelnym kordonem kolorowej taśmy, nie dopuszczając ciekawskich gapiów do nadmiernych i szkodzących zdrowiu doznań. Dzielni strażacy uwijali się po schodach, biegając ze swym sprzętem, co rusz to w dół i w górę. Wezwany ambulans przyjechał na sygnale, zaświadczając tym i owym, że sytuacja jest nad wyraz poważna i są tu naprawdę potrzebni. Wyglądało to groźnie. I na wyglądzie się skończyło.

Jak okazało się później, paliła się tylko stara książka telefoniczna z Albuquerque z 1976 roku. Biedną panią Svenson odwieziono do szpitala, przy akompaniamencie sygnałów dźwiękowych i efektownych tańców migoczących świateł ambulansu. Billy pokuśtykał na powrót do mieszkania, oddając się pieczołowitej opiece swojej żony Elizabeth. Nelson zaś, nieświadomy niczego kot, trafił do naszego domu, ku ogromnej uciesze małej Lilith. Sytuacja była opanowana.

 

xxxxx

 

Oczywiście, spóźniłem się na spotkanie ze swym chlebodawcą Jonathanem Spoonem. Na szczęście nawet tego nie zauważył. On również zawsze przychodził niepunktualnie na wszystkie ważne spotkania, traktując redakcję tygodnika jak swoje królestwo. Uważał siebie za Wszechmogącego i bez skrupułów egzekwował owe poddaństwo względem każdego z nas począwszy od samego dołu redakcyjnej hierarchii.

Redakcja „Głosu Dartsville” mieściła się przy Oak Street, prawie w samym centrum trzydziestotysięcznego miasteczka. Był to duży, jak na nasze warunki, jednopiętrowy budynek z odnowioną na kolor piaskowy elewacją i małym parkingiem mieszczącym dziesięć samochodów. Dom nie wyróżniał się niczym specjalnym, bo zbudowano go dawno temu i z myślą o zapełnieniu jego kubatury wszelkiej maści biurami, które wynajmowano chętnie i bez ustanku. Od momentu kupienia go przez ojca właściciela gazety zmieniło się w zasadzie tylko wnętrze. No może poza wielkim szyldem, wiszącym tuż ponad szerokim wejściem, z równie szerokimi schodami prowadzącymi do wnętrza owego lukratywnego przybytku. Budynek był staromodny, tak jak i pracujący wewnątrz ludzie.

Przestępując progi redakcji, przechodziło się najpierw obok portierni starego Eda Porkfielda, który wydawał się chyba dużo starszy od całego naszego budynku, i to razem ze wszystkimi piętrami. Nigdy nie wychylał się ze swojej dziupli twierdząc, że i tak nie rozpoznaje nikogo, nie czuje więc potrzeby zagadywania, kto i do kogo przyszedł. Ciągle gapił się w telewizor i złościł się, gdy przerywano mu to nad wyraz frapujące zajęcie. Nosił się po wojskowemu i choć nie znam się na tym wcale, wyglądał schludnie i dostojnie. Mój redakcyjny kolega Mark Brick, ćwierć Indianin, który służył niegdyś w wojsku, stwierdził jednak, że uniform Eda to połączenie wielu galowych mundurów, jakich używano w naszej armii, wliczając w to czapkę pułkownika sił powietrznych. Portier nie zaprzątał sobie głowy nami wszystkimi. Nasz redakcyjny światek zdawał się zapomnieć o ukrytym gabinecie siwiutkiego jak gołąb Eda, wtopionego misternie w bok szerokiego korytarza. Wszystko kręciło się jak zawsze.

Po przejściu wewnętrznych drzwi wszedłem do długiego holu, kończącego się obszerną salą podzieloną na wiele mniejszych pomieszczeń, oddzielonych starannie drewnopodobnymi płytami w kolorze jasnego orzecha. Tutaj znajdowały się pomieszczenia konkretnych działów naszego tygodnika, z których najmniejszą część zajmowałem ja, jednoosobowy dział wywiadów i redagowania wiadomości bieżących, wciągniętych pod szeroko rozumianą nazwę: „Społeczny i komentarze”. Miało to swoje plusy. Minusów jakoś nie dostrzegałem. Podlegałem bezpośrednio redaktorowi wydania i nie musiałem słuchać rad wybitnych kolegów po fachu. Działałem sam, często w terenie, byłem więc zwolniony z tłumaczenia się z określonych godzin czasu pracy. Ewentualną winę zwalałem na korki, spóźnienia moich rozmówców lub też na niewłaściwe oznakowanie dojazdu do określonego miejsca. Tak czy inaczej, miałem swoje własne biurko i sporo wolnej ręki do działania.

Redakcja rozbrzmiewała już dźwiękami dzwoniących telefonów, głośnych rozmów w kątach poszczególnych działów, szelestem papieru i delikatnym stukotem rozgrzanych do czerwoności komputerowych klawiatur. Nie było się czemu dziwić. To piątek, ostatni dzień przygotowywania materiałów do poniedziałkowego wydania. Koledzy i koleżanki uwijali się jak w ukropie, aby dopiąć kolejny numer. Mimo tego i tak zrobiłem „dobre wejście”. Od razu zauważono mój odmieniony wygląd i wiele oczu zaczęło lustrować całą moją sylwetkę. Ja jednak nie przejmowałem się tym wcale. Bez zatrzymywania ruszyłem prosto do pokoju szefa, mieszczącego się na końcu parteru.

Gabinet Jonathana Spoona był bardzo obszerny. Jeszcze kilka lat temu zajmował połowę obecnego metrażu, jednak po remoncie, który miał miejsce w lipcu 2007 roku, zmieniło się tu prawie wszystko. Pokój powiększył się kosztem pomieszczenia socjalnego, który kiedyś sąsiadował z gabinetem szefa. Spoon oczywiście przekonywał nas, że robi to dla naszego dobra, jednak każdy wiedział swoje. Koniec końców zakazał nam jadać posiłki w biurze, sugerując abyśmy najadali się do syta w swoich własnych domach. Łaskawca! Dobrze, że nie zabronił nam jeszcze picia kawy. Socjalny zmniejszył się zatem do rozmiarów klozetowej kabiny, z automatem do kawy i małym zlewem pośrodku. Mnie i tak było to obojętne. Zawsze miałem awersję do sztucznych napojów i starałem się znacznie ograniczać ich spożycie. Ludzie byli jednak innego zdania. Popyt na kawę nie spadł wcale, w socjalnym zaś zrobiło się naprawdę tłoczno.

Wreszcie, po długim przesiadywaniu na korytarzowym holu, doczekałem się przybycia ukochanego szefa. Był bardzo tęgim mężczyzną, można by rzec nawet, że mocno otyłym. Większość czasu spędzał w biurze, a że ciężko mu było poruszać się samodzielnie, wożono go na specjalnie wzmocnionym krześle zaopatrzonym w duże kauczukowe koła. Popychano go wtedy we wszystkich kierunkach, dając upust swej złości, bowiem Spoon był osobą chytrą i nieprzewidywalną. Z czasem nasz chlebodawca zauważył, o co w tym wszystkim chodzi i ku ogólnej dezaprobacie, przesiadł się na elektryczny wózek. Teraz to on był panem zaułków i korytarzy. Rozjeżdżał każdego, kogo uważał za lenia lub „mało efektywną mróweczkę”, jak zwykł często mawiać o podwładnych. Z pracy zwalniał nader łatwo, łajał za samo spojrzenie. Bali się go więc wszyscy. Miał jednak jeden słaby punkt, lubił jeść. Jadł więc o każdej porze i w każdym miejscu, w którym tylko przyszło mu przebywać.

Ubrany był nienagannie, w szyty na miarę jasnogranatowy garnitur i białą koszulę z najlepszego sklepu w mieście. Zwykle siedział w beżowym kowbojskim kapeluszu na głowie, dziś widocznie zrobił sobie od niego przerwę. Wmawiał nam wszystkim, że jego pradziad był szeryfem w jakiejś zapyziałej dziurze w Teksasie, jednak nigdy nie znaleźliśmy nikogo o takim nazwisku. Jego nafaszerowaną tłuszczem szyję spinała ogromna, czerwona mucha, przykryta do połowy białą serwetą. Była czysta, a to znaczyło tyle, że Wszechmocny Pan jeszcze dziś nie jadał. Towarzyszyły mu dwie panie. Jedna starsza, już po pięćdziesiątce, nazywała się Maria Gomez i była z pochodzenia hiszpanką. Znałem ją dobrze i ceniłem za pracowitość i ofiarne poświęcenie na rzecz wydawnictwa. Była prawą ręką Spoona i współdecydowała o wszystkim. Drugą młodszą, również o meksykańskiej urodzie, widziałem po raz pierwszy.

– Cholera, Mc Larkin! Dlaczego przychodzisz brudny do pracy? – zaciekawił się Spoon.

– Hm… – Dosyć szybko dostrzegłem czarne plamy na płaszczu.

– Płacę ci chyba dostatecznie dużo, żeby wystarczyło ci na mydło.

Chciałem już opowiedzieć o pożarze i akcji ratunkowej, w której przypadkowo byłem jednym z bohaterów, lecz zanim otworzyłem usta wydarzyło się coś dziwnego.

Grubas z niemodną fryzurą, przyczesaną na lewy bok, zaczął się wiercić i postękiwać. Machał przy tym na wszystkie strony obiema tłuściutkimi rękami, dając tajemnicze znaki obu kobietom. Wyglądało na to, że chciał coś powiedzieć, jednak zabrakło mu słowa lub najwyraźniej o czymś zapomniał. Wówczas to młodsza z nich pochyliła się ku tyłowi mechanicznego pojazdu i po chwili wyciągnęła stamtąd biały talerz, z niebieską obwódką wokół żebrowanego rantu. Postawiła go przed Spoonem, potem zaś raz jeszcze zniknęła za olbrzymią postacią szefa. Nie trwało to długo, bo pojawiła się znowu, trzymając w ręku sporej wielkości garnek, z łyżką do nalewania zupy w środku.

– Sopa, por favor1. – Spoon poprosił grzecznie wyczekującą w niepewności młodą asystentkę.

Kobieta nie pozostała bezczynna. Zamieszała w garnku sporej wielkości chochlą, po czym nalała zawartość wprost do głębokiego talerza stojącego na stole pełnym papierów i biurowych szpargałów.

– Chili con carne – wyrecytowała młoda dziewczyna, z wyraźnym meksykańskim akcentem.

– Hm... Gracias2 – wymamrotał z ochotą Spoon.

Pulchnymi paluszkami sięgnął pod klapę marynarki. Po chwili wydobył stamtąd srebrną łyżkę i przetarł ją końcem serwety zwisającej mu pod szyją. Nachylił się nad talerzem i nie zważając na obecnych, rozpoczął posiłek.

„O co tutaj chodzi?” – pomyślałem.

Spoon przerwał po kilku zamaszystych ruchach łyżką. Wytarł usta i rozciągając się na swym wózku, rozpoczął:

– Mario, podaj proszę gazetę.

Starsza z kobiet wykonała polecenie. Zaraz potem ów przedmiot wylądował przed moimi oczami, rzucony bezwładnie na zagracony blat biurka. Był to „The New York Times”. Nie był to jednak numer aktualny. Zerknąłem szybko na datę. Gazeta miała prawie tydzień. Na pierwszej stronie ogromne zdjęcie jakiegoś starszego jegomościa w okularach, a nad nim wielki napis: „Rufus Morou – Wielki Powrót.”

– Co to jest? – Zapytałem.

– To ja się pytam, co to jest? – Spoon nie rezygnował.

– Gazeta? – Udałem głupiego.

– Do cholery, Mc Larkin. Zdjęcie… Spójrz na zdjęcie.

Chwyciłem za gazetę i zacząłem przyglądać się człowiekowi ze zdjęcia. Podobny był zupełnie do nikogo. Ot, zwykły starszy mężczyzna, dotknięty wszechmocną ręką czasu, jakich pełno było wszędzie. Siwy włos, rozwichrzony niedbale na dwa boki, oplatał swoją długowiecznością pociągłą twarz mężczyzny w ciemnych okularach. Był zadbany. I chyba zadowolony z siebie. Świetnie skrojony garnitur rozpięty do ostatniego guzika skrywał kwiecistą kamizelkę, wykonaną równie starannie. Małe, modne dodatki wypełniały całość. Uśmiechał się wesoło. Widać miał jakiś powód.

– Czy to zdjęcie z castingu na postać generała Custera? Nawet podobny. A tak na poważnie, nie znam gościa – skwitowałem po chwili, odkładając gazetę z powrotem na biurko szefa.

Chyba nie takiej odpowiedzi spodziewał się ode mnie Spoon. Jego twarz zrobiła się czerwona, a policzki wielkie i nabrzmiałe.

– Wrr… Nie bluźnij przy mnie! – warknął srogo.

– Powinienem go znać? – Próbowałem być uprzejmy.

Zdawało się, że wybuchnie. Pęknie zaraz lub zważywszy na stan wzburzenia, chwyci za talerz i wyleje na mnie całą jego zawartość. Nie… Jest bardziej niż wściekły. W ruch pójdzie chochla lub cały garnek zupy. Będzie świetnie. Do poczernionego czarną sadzą płaszczyka dojdą kolorowe dodatki.

– To Rufus Morou, znany na świecie malarz – wtrąciła Maria.

W samą porę. Atmosfera rozrzedziła się. A było naprawdę bardzo gorąco.

– Jeśli mam być szczery, nic mi to nie mówi – powiedziałem.

Nikt z obecnych nie przejął się moimi słowami.

– Portrecista – pociągnęła dalej Maria. – Urodzony 14 listopada 1942, w małej wiosce pod Cherbourgiem. Syn francuskiej emigrantki. Ojciec biologiczny zaginął w 1943 roku. Podobno walczył we francuskim ruchu oporu. Nie wiadomo, co się z nim stało. Wdowę przygarnął amerykański podoficer Thomas Blackwood, a po zakończeniu działań na froncie II wojny światowej zabrał ich oboje do Chicago. Niestety, małżeństwo rozpadło się w latach pięćdziesiątych i Sofie Blackwood powróciła do dawnego nazwiska – Morou. Jednak przybrany ojciec do końca utrzymywał syna ze swojej wojskowej emerytury. Dzięki temu chłopak się wykształcił. Rufus studiował w Art Institute of Chicago. Jak widać na załączonych obrazkach, z powodzeniem. O jego dzieła biją się dziś największe muzea od Luwru, Ermitażu, aż po chińskie galerie sztuki. Jego prace warte są miliony. Choćby ta…

Maria sięgnęła do notatek. Delikatnie przewróciła kilka odbitych na ksero kartek, wyłuskując z obszernego materiału potrzebną jej linijkę bogatego w fakty tekstu.

– Obraz „Płacząca wenecjanka”, namalowany w 1973 roku, sprzedany przez Dom Aukcyjny Christie w 1985, za kwotę 1 186 390 dolarów. „Niewinna” – to prawie 1 300 000 dolarów, a „Francuska ulicznica” – 1 250 000. Były też inne: „Kobieta z kielichem”, „Mauretańska księżniczka” …

– Wystarczy, Mario – powiedział Spoon.

– Robi wrażenie, co? – Hiszpański uśmiech starszej z kobiet rozpromieniał na jej twarzy. – Inne też poszły za podobną cenę. Mam ich tu całą listę. Jest tego ponad sześćdziesiąt pozycji.

– No widzisz? – rzekł chlebodawca.

Spoon rozpromieniał. Cieszył się jak małe dziecko. Jego buzia uśmiechała się szeroko, upodabniając się do wyglądu zadowolonego z obfitego posiłku prosięcia.

– Ile dziś są warte jego obrazy? – zapytałem.

– Nie wiem? Może i dwa razy tyle. Nie wiadomo, ile ich jest i kto je kupuje.

– Od dwudziestu lat niczego nie namalował – dorzucił rezolutnie Spoon.

– Stąd zapewne w tytule: „Wielki Powrót” – dopowiedziałem zwięźle.

– No właśnie – skwitowała Maria, głośno zamykając notatki.

– Mój nos podpowiada mi, że szykuje się coś wielkiego – powiedział szef. – Jak napisano w tej gazecie, za pół roku ma odbyć się oficjalna prezentacja nowego dzieła mistrza Morou. Nowy obraz, namalowany ponoć niedawno, nosi tytuł: „Perfekcyjna kobieta” i jak donoszą światowe media, ma być arcydziełem dziesięciolecia. A teraz najważniejsze… Nikt, no zapewne oprócz samego autora, jeszcze go nie widział.

W owej dziwacznej chwili trzy pary ciekawskich oczu lustrowały zawzięcie moją skromną osobę.

– Ale co? Co ja mam z tym wspólnego? – pisnąłem cicho.

– Ty osobiście nic… Ale my wszyscy możemy na tym zyskać wiele.

– Jak to?

– Rufus Morou mieszkał tutaj – oświadczyła z powagą Maria.

– Co? – Otworzyłem usta ze zdziwienia.

– W Dartsville. Przez tydzień – dokończyła szybko.

– Tak? A niby gdzie?

– Tego dokładnie nie wiemy. – Do rozmowy włączył się Spoon. – Jak wynika z krótkiego opisu zawartego w jego książkowej biografii, zatrzymał się w domu starej Nancy Gartner. Przynajmniej oboje tak wnioskujemy.

Maria zrobiła krok do przodu.

– W tamtym czasie był tylko jeden żółty dom w Dartsville – powiedziała. – Zrobiliśmy szczegółowy wywiad. Kilka osób nawet go pamięta, wskazując dokładnie to samo miejsce.

– Dom Nancy Gartner? – Zaświtało mi w głowie.

– Tak jest.

– Przecież ona już dawno nie żyje – oświadczyłem z przekorą. – Jej dom rozebrano lata temu. Jest tam teraz supermarket. I wybetonowany do cna parking, na pięćdziesiąt samochodów.

– I co z tego? – Nadąsany szef wyglądał jeszcze śmieszniej.

Podrapałem się po głowie.

– Czego mógł tutaj szukać? – zapytałem ciekawie.

– Nieważne. Był tutaj i już.

– Po co w ogóle ten cyrk? Nasze miasto nic mu nie zawdzięcza… – zacząłem nerwowo. I chyba zrobiłem to nie w porę, bo Spoon przerwał mi zaraz i to nad wyraz boleśnie.

– Powiem krótko, bo nie lubię zbędnych dyskusji. Sprawa zahaczyła już o biurko burmistrza. Przedwczoraj nawet byłem na zebraniu w tej sprawie. Zaproszono także innych ludzi: byłem ja, burmistrz Foxinger, szeryf Maison i kilku innych, o których nie chcę wspominać. Nie będę opowiadał, co tam ustaliliśmy, bo nie powinno cię to obchodzić. Jest to dla nas wszystkich sprawa priorytetowa. Dla naszego miasteczka również. Ty, Maks, musisz wiedzieć tylko jedno. Chcemy mieć z nim wywiad. I ty nam go tutaj przyniesiesz. W zębach!

– Że co? – Miałem tego serdecznie dosyć.

– Że gówno! Kurwa mać! – Spoon aż podskoczył na swoim wózku.

– Nie denerwuj się, Jonathanie – wtrąciła się Maria. – A ty, Maks, lepiej posłuchaj. Chcemy, abyś nawiązał kontakt z tym znanym artystą. Umówisz się i pojedziesz do niego. Zrobisz wywiad, cykniesz fotkę i już jesteś z powrotem.

– Mam zrobić mu zdjęcie? Po co?

– Nie, idioto – Spoon znów nie wytrzymał. – Chcę mieć zdjęcie tego obrazu. Nasz tygodnik wydrukuje go jako pierwszy.

– Zapewne jest tajny. Ukryto go gdzieś przed premierą.

Maria pokiwała głową. Szef również.

– Wszystko skrywane jest w największej tajemnicy – powiedział. – Jednak od czego mamy ciebie!

– Wierzymy, że ci się uda – dodała Maria.

Głowa Spoona kiwała się jednostajnie. Zaraz jednak zakręcił się dookoła siebie, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki długie cygaro. Oblizał je bezpardonowo, po czym zapalił, zaciągając się mocno pierwszym dymkiem.

– Aha… Byłbym zapomniał – poderwał się znienacka. – Przekonaj go, żeby koniecznie wspomniał coś o Dartsville. Że mu się tu podobało, że tęskni lub że zamierza nas odwiedzić w przyszłym roku. Takie tam dyrdymały. Burmistrz ostro na to nalega. Zresztą, sam będziesz wiedział najlepiej, jak to rozegrać. Masz dryg do takich bzdetów. Wiem o tym, bo czytam co tydzień to, co piszesz.

„Dlaczego nie” – pomyślałem. Nie miałem doświadczenia w przeprowadzaniu wywiadów z wielkimi ludźmi tego świata. No bo który z nich fatygowałby się na takie zadupie. Lokalnie i owszem, działałem i to sporo. Wywiad z miejscowym politykiem, burmistrzem, dyrektorem banku, szpitala czy szkoły. Byłem w tym nawet bardzo dobry. Chwalono mnie za warsztat i wrodzoną dociekliwość. Zresztą to ja odwalałem zawsze tę brudną robotę. I miałem jej najwięcej. Poza pensją miałem kontakty, nieraz bardzo dziwne. I chyba to trzymało mnie jeszcze w tej pracy.

Tymczasem Spoon patrzył na mnie i lustrował moją gotowość do działania. Wreszcie zaniepokojony długotrwałą ciszą odłożył cygaro, po czym zaatakował z grubej rury.

– Jeśli ci się nie powiedzie, ostrzegam cię… Już od dawna mam cię na oku, Mc Larkin. Wiem, że spiskujesz za moimi plecami. A ja wiem o wszystkim. Również o rysunku grubej świni bujającej się na wielkim, drewnianym fotelu, który nasza nowa pracownica odnalazła pokoju socjalnym. – Tu ucałował czule dłoń meksykańskiej piękności. – Wiem, że to twoja sprawka, brakuje mi jednak dowodu na twój bezpośredni udział. Ale nie martw się. Wcześniej czy później któryś z was, małych redaktorków sypnie, a wtedy… pif – paf. – Rzekł strzelając w moim kierunku z tłustego paluszka. – Wystarczy, że ktoś pierdnie na swoim krześle, gdziekolwiek, nawet na pierwszym piętrze budynku, a ja za moment wiem już o tym. To moja gazeta i nic nie umknie mojej uwadze.

 

(...)

Zapraszam do zapoznania się z pełną wersją książki!

 

Przypisy:

 

1 Proszę zupę (hiszp.).

2 Dziękuję (hiszp.)