Caradog - Norbert Lewandowski - ebook

Caradog ebook

Norbert Lewandowski

5,0

Opis

Walia. Królestwo Gwentu. Jesień, roku pańskiego 1071.
Caradog, pan grodu Green Hall przyjmuje w swych progach Merfyna - sąsiada,
mieszkającego nieopodal w grodzie zwanym Draglog. Merfyn, wraz ze swym jedynym synem
Mabonem, podążają do zamku w Trefynwy. Pan z Draglog zamierza ożenić go z Lilwen, córką
książęcej pary. Przypadkowe zdarzenie wywoła wielkie zamieszanie w życiu Caradoga i całej jego rodziny,
a prawda, którą będzie starał się ukryć, zmieni jego los na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elduende

Nie oderwiesz się od lektury

zdecydowanie polecam !
00

Popularność




I.Noc pierwsza

1.

– Matko?!

 

Donośny głos mężczyzny rozniósł się korytarzem, a echo poniosło ów dźwięk dalej, między kręte labirynty schodów i smutne wnętrza wilgotnych i ponurych komnat. Półnagi człowiek błądził po omacku, a obmacując kamienne ściany, szukał czegoś w przepastnych czeluściach starego zamku. Wszędzie wokół niego panowała ciemność i tylko paląca się jaskrawym ogniem pochodnia, którą trzymał w ręce, pomagała mu odnaleźć się w tym przeokropnym mroku.

– Matko! Gdzie jesteś? – powtórzył z lekkim drżeniem.

Twarz miał pociągłą, wąsistą. Włos czarny, bujny, spięty na karku cienkim rzemykiem i brodate lico, otulone ciasno brunatną szczeciną. Z wielką ciekawością rozglądał się dookoła, podświetlając raz po raz, puste kąty tajemniczego domostwa. Zdawał się szukać czegoś lub kogoś, zagubionego pośród owego labiryntu, który połykał całe światło w swych przepastnych wnętrzach. Widać było, że ta wędrówka sprawiała mu ból i wyciska z jego wnętrza ostatnią wolę życia. Szedł zdenerwowany i wyraźnie zmęczony tym wszystkim. Przystawał co chwila, nie dając rady błądzić w owej nieskończoności, a chcąc odpocząć nieco opierał się plecami o nagie i mokre ściany. Stawał tak wtedy i dyszał przeraźliwie, próbując zaczerpnąć w oba płuca jak najwięcej świeżego i odżywczego powietrza. Pochłaniał je wówczas coraz szybciej i szybciej.

– Matko? – powtórzył.

Głos jego słabł już i zdawać by się mogło, iż ta udręka trwać będzie przez wieczność, jednak tak się nie stało.

– Jestem tutaj, moje dziecko – odparł nagle kobiecy głos.

Dźwięk ów, był miły dla uszu mężczyzny. Brzmiał ciepło i nad wyraz łagodnie. Nie było jednak wiadomo, skąd dochodzi bowiem nikogo przy nim nie było. Człowiek z pochodnią uśmiechnął się niedbale, a mięsistą dłonią odgarnął posklejane potem włosy. Przeczesał je koniuszkami palców i szybko opuścił rękę, dając wyraz zrezygnowania. Westchnął tylko głęboko i ruszył dalej przed siebie, znikając całkowicie w mrocznych ciemnościach ceglanego domostwa.

– Nie widzę cię… – mówił dalej. – Gdzie jesteś?

Zwodzony mamidłem brnął w poszukiwaniach, lecz słodki głos wydawał się milknąć między krętymi korytarzami. Stawał się teraz cichy i łamiący. Rzec można by było, że uciekał przed próbującym odszukać go kosmatym człowiekiem. Zdawał się przenikać przez ściany, urywając po drodze drobiny wyrazów, które on z ledwością już rozpoznawał.

– Słyszysz mnie, matko? – niepokoił się mężczyzna.

– Tak, mój ukochany…

Brodacz znieruchomiał. Cieszył się posłyszanym głosem. Chwycił się oburącz za głowę, a potem przyciągnął do ust palce jednej z dłoni, gryząc je chciwie w nienaturalnej ekstazie. Mała łza popłynęła mu z oka, lecz wytarł ją zaraz, zawstydzony okazanym uczuciem.

– Widzę, że drżysz. Czego boi się, mój mały książę?

Głos kobiety stał się teraz lekki i wyraźny. Mężczyzna uśmiechnął się, a potem nagle zapłakał, zalewając całą twarz rzewnymi łzami. Jego oczy stały się smutne, a głos łamał się z każdym wypowiedzianym słowem.

– Zostawiłaś mnie, matko… Jestem teraz sam.

– Nieprawda – odparł ciepło głos. – Wciąż jestem przy tobie.

– Gdzie? Nie wiedzę cię? – zapytał, ukazując wyraźnie nadmierną ciekawość.

Zaczął kręcić się nerwowo wokół siebie, a wymachując pochodnią, starał się dojrzeć postaci, z którą przyszło mu było rozmawiać.

– Jestem tutaj. … Obok ciebie – odpowiedziała spokojnie niewidzialna pani.

– Gdzie? – ponaglił pytanie.

– Tutaj!..

Zwiewna postać kobiety wynurzyła się z mrocznej czeluści i stanęła obok niego. Była odziana w przezroczysty woal, przylegający szczelnie do wychudłej sylwetki. Twarz miała starą, prawie białą, a głowę starannie okręconą czarnym, żałobnym całunem. Podkreślone siną barwą oczy, zaczęły chciwie wpatrywać się w oblicze mężczyzny. Ten zaś znieruchomiał, napinając każdy mięsień w nienaturalnym skurczu.

– Ach!.. – zakrzyknął przerażony, a upuszczona ze strachem pochodnia, zgasła na ziemi jak zdmuchnięta wiatrem świeca.

II.Dzień pierwszy

1.

Tęgi mężczyzna ocknął się znienacka, z wyraźnym przerażeniem. Zdążył jeszcze krzyknąć przelękniony tym, co we śnie zobaczył, potem zaś otworzył na oścież małe oczy, wodząc nimi bezwiednie po postaciach stojących w pobliżu. Wówczas uspokoił się nieco i odetchnął z nieskrywaną ulgą. Był bezpieczny. Leżał na dębowym łożu, zaścielonym starannie zwierzęcym futrem, nagi i przemoknięty od potu. Rozejrzał się ciekawie po pomieszczeniu, a rozpoznawszy znajome miejsce, powoli powracał ze świadomością do krainy żywych.

Kilka osób z frasobliwymi minami stało nad nim w znacznej gromadzie. Nie odzywali się ani jednym słowem. Wzdychali tylko z widocznym politowaniem, składając przy tym dłonie w modlitewnych pozach.

– Czy jestem w domu, Gwenydd? – zapytał brodacz, głosem słabym i niepewnym.

– Tak, mój Caradogu. Jesteś.

Kobieta siedząca tuż u wezgłowia uśmiechnęła się, a potem popatrzyła po twarzach zebranych, którzy, nie ukrywając emocji także odetchnęli, dając wyraźny upust zadowoleniu. Dwoje młodych ludzi, chłopak i dziewczyna, opierających się niedbale o ramy łóżka, promieniało z radości, starając się ukryć w swoich niewinnych oczach drobne łzy, płynące niewielkimi strużkami po ich młodych twarzach.

– Już wszystko dobrze – dodała Gwenydd, głaszcząc po głowie wyciągniętą na posłaniu postać. – Odpoczywaj w pokoju, mój drogi mężu.

Komnata była nieduża. Masywne ściany z ustawionych na płasko kamieni, czyniły pokój surowym, lecz przytulnym i wygodnym. Kilka małych okienek, umiejscowionych tuż przed sklepieniem, przepuszczało sporo światła mimo błon zwierzęcych, które starannie powciskano między stare, bukowe ramy. Ciosane z drewna sprzęty, o mało wyrafinowanym kształcie, zadziwiały prostotą i wątłym kunsztem. Prosta ława i kilka ładnie skleconych taboretów stało na kamiennej podłodze, zaścielonej świeżą i pachnącą słomą. Na dębowym stole gliniana flaszka i dwa kubki ciosane z rogu, towarzyszyły tacy pełnej czerwieniących się jabłek, otulonych ostatnimi tego roku kwiatami. W rogu stał mały klęcznik przystawiony do ściany, a nad nim krzyżyk prosty, drewniany, uczepiony do ściany, na którym człowiek wisiał grubymi gwoźdźmi przybity. Ponakrywane zwierzęcymi futrami sprzęty i niewielki barwny kobierzec, z motywem polowania, dodawały trochę ukrytych barw w to smutne i nieciekawe miejsce. Kilka herbowych tarcz i prostych mieczy, wciśniętych w skórzane pochwy leżało niedbale w kącie izby. Dalej jakaś skrzynia i druga mniejsza, okuta szczelnie żelazem z wiszącą kłódką pośrodku przekonały go, iż jest rzeczywiście u siebie. Dostał ją w spadku po matce i nigdzie indziej takiej nie widział.

– Co się stało? – zapytał Caradog z lękiem w oczach.

– Wczoraj z wieczora… – rozpoczęła niezbyt zręcznie Gwenydd. – Koń wrócił sam do Green Hall – poprawiła się zaraz. – Posłałam Hafgana ze strażą, by cię odnaleźli. … Leżałeś w polu jak zabity… tuż pod lasem Morgana.

– Dobry Bevon. Mądre konisko… – westchnął ucieszony brodacz.

Kobieta nachyliła się nad mężem, wpatrując się głęboko w jego oczy. Te, chciały zrazu umknąć przenikliwemu spojrzeniu, jednak kobieta nie dawała za wygraną. Chwyciła mocniej jeden z zarośniętych policzków i skierowała wąsatą głowę bliżej siebie.

– Znów pewnie wracałeś od Machy? – rzekła cicho i lękliwie.

Mężczyzna obruszył się, rozrywając szybko krepujący go uścisk. Raz jeszcze rozejrzał się po komnacie. Wiele twarzy wpatrywało się w niego, uśmiechając serdecznie, lecz on podejrzliwy, widział tylko w nich dziwną ciekawość, która zdawała się brać górę nad wymuszonym współczuciem.

– Zostawcie nas! – rozkazał stanowczo.

Pokój z wolna pustoszał. Ludzie rozchodzili się po komnatach, a wkrótce ciężkie drzwi zamknęły się głuchym trzaskiem. W pokoju pozostała tylko Gwenydd.

– Odpraw wiedźmę! – rzekła łagodnie, całując go w policzek.

– Dlaczego? – zapytał Caradog.

– Przynosi ci same nieszczęścia.

– Nieprawda.

– Odpraw ją, pozbądź się jej z lasu.

– Jak to się pozbądź? – rzekł lękliwie. – Macha mieszka tam od zawsze.

Gwenydd cofnęła głowę. Z jej twarzy zniknęło współczucie, oddając wyraźnie miejsce narastającej złości. Czekała tylko na awanturę bowiem zamierzała wygarnąć mu wszystko to, co duszy dolega.

– Ty zawsze swoje – obruszyła się żona. – Ile to już tych nieprzespanych nocy. Dni, w których błądzisz po omacku. A teraz to. Opamiętaj się. Miej litość nad nami. Pozbądź się wiedźmy.

– Idź precz! – machnął ręką mężczyzna.

– Po co tam chodzisz? Myślisz, że o niczym nie wiem? Po cóż nocą wymykasz się z grodu i ruszasz w las, między gęstwiny. Chaty szukasz ukrytej pośród pola mokradeł. Po co ci to?

– Macha, moc wielką posiada – usprawiedliwiał się mąż. – Widzi przeszłość. Przyszłością obraca, jak sztukmistrz monetą między palcami…

– Mami cię… – przerwała Gwenydd.

– Nieprawda. Mówi, co duchy każą.

Gwenydd nie wytrzymała. Oczy burzą zaszły, a oddech każdy cięższym się stawał.

– Łżesz, Caradogu! – krzyknęła. – Macha karmi cię zielem, które między grobami zbiera. Po starych kurhanach chodzi, w ciemnym lesie wisielców nawołuje. Ni wilki, ni upiory jej się nie imają. Wystrzegaj się jej. Nie ulegaj. Gęby, po próżnicy nie otwieraj. Nie wiesz, co daje ci do picia. Potem śnią ci się te wszystkie koszmary. Krzyczysz głosem potępionym i budzisz się o każdej porze, mokry i zlany potem. Znowu pewnie miałeś ten sen?

– Tak.

– O matce?

– Jako i zawsze.

– Dręczy cię dusza pokutna. Widać czegoś potrzebuje. Od trzech lat nie ma jej wśród żywych, a ty wciąż o niej myślisz. Wciąż ją przywołujesz. Zostaw ją w spokoju. Jej miejsce nie tutaj. Ona już tam, między przodki. Do nich teraz cała należy. Ziemia już nie dla niej, teraz ino zmarłych kraina.

– Czułem jej obecność – rzekł z przejęciem Caradog. – Carwen była przy mnie, tej nocy.

– Tfu – zafurczała Gwenydd. – Upiornej wiedźmy to sprawka. Mówiłam, byś do gęby niczego nie brał. A ty nic. … Pytałeś choć Machy, co to oznacza? – zapytała ciekawie.

– Tak.

– I co?

– Mówi, że to znak. Że coś się wydarzy.

– Co takiego? – zainteresował się Gwenydd. – Dobrego czy złego?

– Tego nie wie. Ale wróżbę dała. Gada, że wydarzy się coś, co moje życie odmieni. Widziała białe postacie, wyłaniające się z mroku. Na twarzach wychudłe, lekkie jak obłoki. Stały tylko i patrzyły. Krzywdy żadnej nie czyniły.

– Wilcy to czy zbóje może?

– Nie wiem?

– Już nie raz tak plotła. I co, jeno pies zdechł.

– Tym razem, to co innego.

Gwenydd zamyśliła się. Miała już czterdzieści wiosen na karku, a jej mąż o dwa lata więcej. W jej niemłodej już głowie, kłębiło się wiele myśli, których w większości nie potrafiła zrozumieć. Pochyliła się nisko i małymi dłońmi zakryła twarz jak dziecko płaczące, które w noc baśniową nie doczekało podarunku. Zastanawiała się tak przez chwilę, a potem wyrecytowała z powagą tajemnicze słowa:

– „Ptak czarny nad polem jałowym lata. Wszędzie woda, wszędzie sromota. Przysiąść chce na wyspie zielonej.”

Caradog pobladł. Oczy zrobiły mu się duże, a serce przelękło się tym, co usłyszał. Zerwał się z miejsca i przytrzymując rękę małżonki, potrząsnął nią silnie.

– Co ty? Oszalałaś. Czego mówisz do mnie językiem tak złowróżbnym?

– To twoje słowa, mój ukochany – rzekła smutno Gwenydd. – Powtarzałeś je na okrągło. Hafgan powiedział mi o tym.

– Tfu. Wszelki duch – zatrwożył się mężczyzna.

– Miałeś też to na szyi.

Mówiąc to wyjęła z rozpiętej kaletki niewielki pojemnik wydłubany z kości, zatkany szczelnie małym, dębowym koreczkiem. Caradog rozpoznał przedmiot i wyciągnął rękę, chcą chwycić go pospiesznie, lecz Gwenydd była szybsza.

– Oddaj! To moje – rzekł płochliwie.

– Nie – poruszyła głową kobieta. – Wiem, co to jest. Pachnie słodyczą jak świąteczne ciasto. To sok z wilczej jagody. Po co ci to?

Caradog nie odpowiedział. Wybałuszył oczy i milcząco przypatrywał się żonie.

– Zła to wróżba, a ty źle czynisz – rzekła Gwenydd – Odpraw wiedźmę.

– Nie mogę.

Kobieta westchnęła. Uniosła się cicho z łóżka i z gracją podeszła do stołu. Nie miała ochoty rozmawiać z mężem, toteż odwróciła się do niego plecami, a udając zainteresowanie zalegającymi na stole jabłkami, badała je, dotykając krótkimi i wyziębionymi palcami.

– Przez nią to wszystko – rzekła po chwili. – Żal patrzeć na to, co robisz. Zamiast żyć po chrześcijańsku, z diabłem się bratasz. Już on wynagrodzi ci twą miłość.

– Och… – usłyszała za sobą, krótkie westchnienie – znów to samo.

– Tylko tyle?

Caradog nie wytrzymał. Zerwał się z miejsca i przysiadł na posłaniu. Twarz jego poczerwieniała ze złości, a z kącików sinych ust wysączyła się biała, spieniona ślina. Chciał pochwycić rąbek jej sukni, lecz nie mogąc dosięgnąć takowej, złość wylał na stojącym obok stołku. Trącił go nogą i przewrócił. Kobieta nie zwróciła na to uwagi.

– Kto! – wykrzyknął. – Kto dziecko ci uratował?

Gwenydd zaniemówiła. Nie ważyła się spojrzeć w mężowską twarz. Stała prosto, przyjmując na barki wszystko, co mogło się w tej chwili wydarzyć. Bała się go, lecz siła jakowaś, kazała jej stać tam i wysłuchiwać jego żalów, choć serce o ucieczkę wolało.

– Skomlałaś jak suka, widząc śmierć w oczach córki. Kiedy gorączka potrząsała nią jak liściem na wietrze, ty prosiłaś Boga o pomoc… a ten cię nie słuchał. Nikt nie pomógł… Nikt!… tylko Ona.

– To było dawno…

– Wstydź się! – przerwał krzykiem. – Wstydź się, żono. Niewiadomym, co los jeszcze ci przyniesie. Następnym razem, sama do niej pójdziesz.

– Po moim trupie – fuknęła żona, odwracając się do Caradoga.

– Zobaczymy.

Zrobiła kilka kroków i już była przy nim. Trzęsła się ogarnięta strachem, jednak nie mogąc wytrzymać bezwartościowych tłumaczeń, wygarnęła mu dosadnie:

– Kapliczkę byś pobudował, brata świętobliwego sprowadził i pobożną nauką żyć zaczął. Przecie my od wieków Jezusowa naukę wyznawamy, a dzieci nasze ledwo po pół pacierza umieją. Spójrz dookoła. Sąsiady z Bogiem żyją i na talerzu im przybywa. Słowo Chrystusowe noszą między sługi, a poddani szanują ich i wychwalają. A ty, co? Pierwsze deszcze już przyszły, a u nas znowu woda. Dach na wieży przecieka, piwnica zalana, a deski w podłodze zgnilizną zachodzą. W chałupie zimno, a w obejściu pusto. Masz to, na co zasłużyłeś! – zakrzyknęła w widocznej furii.

– Wrr… – burknął Caradog. – Nie mogę już tego słuchać. Zamilcz kobieto!

– Nie przestanę… – zapłakała Gwenydd. – Wszystko to, co dookoła, dziad twój z ojcem postawili. Ty nic. Na zatracenie nas wiedziesz. Na sromotę.

– Zgroza… – zaskomlał Caradog, zaciskając w pięść grube dłonie.

– Dlaczego nam to robisz? – rzekła z płaczem.

I byłaby pewnie jeszcze większa z tego awantura, gdy nagle ktoś do drzwi komnaty mocno załomotał, a nie czekając na odpowiedź wtargnął do środka. Małżonkowie spojrzeli po sobie i zastygli w milczeniu. Ktoś przerwał im rozmowę, choć ta jeszcze trwała. Do wnętrza wszedł Brus, który był doradcą w ich domu. Zarządzał obejściem dobrze, lecz po staremu. Bał się nowin i do grodu łatwo ich nie wpuszczał. Był człekiem o figurze mizernej i głowie z włosów prawie wyskubanej. Kapotę miał pocerowaną, a płaszcz, który za kolana sięgał, przydużym się wydawał. Brus wzdrygnął się zaraz, widać poczuł, że wszedł nieproszony, a przyglądając się im obojgu stanął jak wryty. Zrozumiał, że zjawił się nie w porę. Chwilę potem, zza otwartych drzwi, wyjrzał też młodzieniec o włosach płowych i on również zaczął, przypatrywać się rozmówcom.

– Co tam, moi dzielni druhowie? – zapytał przewrotnie Caradog.

– Panie – chudzielec odezwał się jako pierwszy – Szum jakowyś na dworze się zrobił. Pachołek z nowiną na rączym przybył. Orszak silny ku nam wali.

– Kto?

– Merfyn, pan z Draglog.

– A niech to psia mać – mruknął Caradog. – A ten czego? Małoż to kłopotów na jeden dzień. Wszak już po żniwach. Com zebrał, to moje. A ludzi do roboty nie dam, bo sam ich potrzebuję. Dobrze, że choć siano zebrane, bo zima tuż za progiem i na zmarnowanie by poszło. Fosę trzeba oczyścić i las karczować, to na nowy rok więcej owiec posadzam. Że też go licho przyniosło – żalił się dalej.

– Nie tu on jedzie, ino dalej. Pachołek o bród pyta czy płycizną stoi i, czy przejechać można.

– Po co mu to? Głupi jaki? – obruszył się pan. – Przecie most drewniany na jego ziemi postawiony. Zapomniał Merfyn, że myto przewoźne od każdego kupca bierze. Gdzież się więc tu pcha, ten stary wariat? Niepodobna zrozumieć.

– Nie wiem, panie. Ino sam nie jedzie, bo w cztery wozy, wołami zaprzężone. Ponoć też kupa zbrojnych przy orszaku stoi.

Caradog ocknął się. Nowiny takiej się nie spodziewał. Sąsiad po ziemi jego się przechadzał, a on spał w łóżku. Chciał wyskoczyć szybko z legowiska, lecz dostrzegłszy swoją nagość zwolnił nieco, starając się okryć wełnianym pledem włochate podbrzusze.

– Już południe? – zauważył płochliwie. – Dawaj żono odzienie, czas na mnie – ponaglił.

– A ty, gdzie? – skarciła go szybko Gwenydd.

– Obaczyć, co na świecie się dzieje. W łożu ino zemrzeć można… Siodłać konie!… Bryn, mój mały chłopcze, jedziesz ze mną.

– Tak, ojcze – ucieszył się młodzieniec o płowych włosach i równie szybko jak się pojawił, zniknął za dębowymi drzwiami.

– Brusie… – rzekł do mężczyzny stojącego dalej w progu komnaty – biegnij po Hafgana. Niech ludzi w gotowości trzyma. Konie przygotować. Straż na nogi postawić… I niech weźmie ze sobą syna… Jadę… – zwrócił się teraz do żony, która widząc, że niewiele już wskóra, zaczęła pomagać mu ubrać się w czyste ubrania – Już mi lepiej. Chłodny wiatr dobrze mi zrobi, a powietrze rześkie umysł otworzy. Wybadam jeno, co na rzeczy i dlaczego ten cap w moją szkodę lezie. Niech wie, że bez pozwoleństwa, po swoim łazić nie pozwolę. Popychać się nie dam, kozim bobkiem nie jestem.

Brus skłonił się i wyszedł z komnaty.

Caradog uwijał się teraz niezwykle szybko. Bez zastanowienia naciągnął na siebie zgrzebną koszulę, gacie i wełnianą tunikę. Podwiązał kraciaste spodnie i obuł buty, wiążąc je rzemieniami do mięsistych łydek. Na koniec przepasał się skórkowym pasem, za który zatknął nóż, rogową oprawą obleczony. Był dumny ze swego wyglądu.

– Wracam zaraz – zarządził – a ty, żono, strawę przygotuj, bom nic w gębie od wczoraj nie miał i głodnym okrutnie.

Mówiąc to ucałował kobietę, a chwyciwszy jeszcze do ręki miecz i gruby płaszcz, leżący bezwładnie na udeptanej podłodze, szybko zniknął za progiem.

– Nie martw się. Będzie dobrze – rzucił na pożegnanie.

– Ach… Niech już będzie – westchnęła Gwenydd. – A odpraw go szybko, żebym długo nie czekała. – Aderyn! – zawołała głośno – Gdzie jesteś, moja córko?

Caradog już tego nie słyszał. Wyszedł z komnaty i znalazł się w drugim, zupełnie innym pomieszczeniu. Nie było w nim nic, co przypominało opuszczone przed chwilą miejsce. Pomimo południa, do środka wpadało niewiele światła. Grube, okrągłe świece poukładane na okrągłych stelażach, wisiały tuż przy suficie z zimnymi knotami. Niepalone od wczoraj, nie zwróciły jego najmniejszej uwagi. Minął nieduży stół z kilkoma krzesłami, starannie przystawionymi z jednej strony i pewnie ruszył w stronę szerokich drzwi. Szedł teraz długim holem, wyłożonym kamienną posadzką, na środku którego, w sporym zagłębieniu, żarzył się ogień, podgrzewający ponętną strawę w wiszącym nad paleniskiem kociołku. Przystanął koło niego, a potem przyklęknął i łapczywym gestem wydobył małe, okrągłe warzywo. Ugryzł kawałek i połknął ochoczo, wrzucając resztki na powrót do poczerniałego od sadzy garnka. Wówczas rozejrzał się dookoła. Długi rząd ław po obu stronach zionął pustką i gdyby nie grupa kilku zbrojnych mężów, stojąca przy otwartych drzwiach, można by rzec, że miejsce to całkiem obumarło. Z daleka rozpoznał Hafgana, dowódcę swego teulu1 oraz jego syna, o imieniu Jago, stojącego tuż przy nim, który wiekiem był równy Brynowi. Stał pośród nich także chudy Brus.

Caradog przeszedł obok nich, lecz nie zatrzymał się.

– Panie – powitali go, jakby na rozkaz.

– Ruszamy – rzucił gospodarz, nie przejmując się zbytnio natarczywymi uprzejmościami.

Po chwili wszyscy byli już na dworze. Tam czekało na nich jeszcze kilku mężczyzn. Uzbrojeni w długie włócznie i okrągłe tarcze, siedzieli na koniach, próbując ułożyć się wygodnie na twardych siedziskach. Wiszące u ich boku miecze i przewieszone przez ramiona łuki dodawały im powagi i szlachetnego wyglądu. Poznać można było, że znają się na rzeczy i gardzą śmiercią, toteż Caradog ucieszył się z takiego przywitania. Pośród nich zobaczył syna – Bryna dosiadającego smukłego, jabłkowitego zwierzęcia. I to ku niemu, skierował pospiesznie swe kroki.

– Wygodnie ci? – zainteresował się Caradog.

– Tak – odpowiedział z dumą młodzieniec.

Miał już osiemnaście lat, lecz wyglądał o wiele młodziej, aniżeli reszta mężczyzn w jego wieku. Włos miał płowy, po matce i wielu śmiało się w duszy, że zapewne nie był pierworodnym synem pana z Green Hall. Caradog nic sobie z tego nie robił bowiem wiedział, że syn czarne znamię nosi, przy pachwinie, zupełnie takie samo jak on. Chłopak kochał konie i smykałkę miał do polowań. Ojciec jednak bał się wypuszczać go samotnie na grubego zwierza, co też przyczyną było wielu sprzeczek. Kazał mu tężyzny nabrać i wzorem Jago, rękę w mieczu i łuku ćwiczyć.

– Kobyłkę sam kulbaczyłeś? – zapytał ojciec.

– A jakże. Sam wszystko…

– Poprawię ci popręg – przerwał, przyglądając się synowskiej robocie. – Jest za luźny. Za mało dociągnąłeś. Możesz spaść, razem z siodłem i nielicho się połamać.

– Dobrze, ojcze – odpowiedział Bryn.

– A i popraw się w siedzeniu, za mocno pochylasz się do przodu – dodał jeszcze, klepiąc w udo.

Kiedy już uporał się z problemem, pachołek doprowadził jego konia na dziedziniec. Pan z Green Hall jął przyglądać się zwierzakowi, a uradowany wycałował go po policzkach z wielką czułością. Koń tylko parsknął. Zęby wyszczerzył, radując się ze spotkania. Caradog dosiadł zgrabnie swego Bevona, który był koniem dużym, barwy kasztanowej i posturze zwartej i silnej. Poprawił na sobie ciepły płaszcz i kaptur na głowę naciągnął. Potem gwizdnął, a pies, co zwał się Gif, zza drzwi wyskoczył i merdając wesoło grubym ogonem, przysiadł w pobliżu, czekając na to, co wydarzy się dalej.

– Jazda! – warknął gospodarz i zaraz wszyscy ruszyli z miejsca.

 

2.

Jesień stała już prawie pełnią u bram Green Hall. Pochmurne niebo wisiało nad drewnianym grodem, zapowiadając kolejne deszcze, padające bardziej niż obficie tego roku. Południe pachniało zgniłą trawą i wszechobecną wilgocią, drażniąc nieprzyjemnie nozdrza żyjącym tutaj ludziom. Choć do wieczora było jeszcze daleko, kłęby chmur granatowych i bałwanów siwych leniwie przetaczały się po niebie, a przyćmiewając mocno blask słońca, czyniły dzień ospałym i markotnym. Czasem jeno ptak jaki ponad domostwem przeleciał i zakwilił donośniej lub jeleń w borze zaryczał, znak życia dając w okolicznych gęstwinach.

Gródek Caradoga był niewielki, acz dobrze obmyślony. Pośrodku stała długa chata ze ścianami i fundamentem z płaskiego kamienia. Chałupa miała dach spadzisty, słomiany, do ziemi prawie dochodzący. Przy niej stała niewielka wieża, od połowy drewnem obleczona, przylegająca prawie do jednego boków domu. Wokół tego głównego przybytku rozstawiły się frontem inne domostwa. Długie i podobne do pierwszej, obłożone niekiedy gliną dla zachowania ciepła lub mułem rzecznym zmieszanym ze słomą. Otaczały one, niczym wianuszkiem letnim, legowisko Caradoga, mieszcząc w sobie wszystko, czego gród do życia potrzebował. Była tam stajnia, spichlerz, chlew wespół z oborą, kilka gospodarczych pomieszczeń i chat ludzkich, gdzie ludek mu przychylny i usłużny, spokojnie pomieszkiwał. Pośrodku tej zbitej masy stała samotnie niewielka studnia, cembrowana kamieniem, z małym wiaderkiem uwiązanym na sznurze. Obok niej poidło końskie napełnione do połowy czystą wodą i kilka pustych beczek porzuconych w nieładzie.

Wszystko to otoczone było drewnianą palisadą, wzmocnioną kamieniami i ziemią, a dalej odgrodzone od świata płytkim rowem, suchym kiedyś, teraz przepełnionym zatęchłą wodą. Jedyne wejście do środka prowadziło przez krótką, ziemistą groblę kończącą się masywną dębową bramą, zamykaną szczelnie grubą belką. Górowało nad nią gniazdo strażnicze, przy której człowiek zbrojny wartę, w dzień i noc, czujnie sprawował.

Gródek rozwijał się powoli, ale nieprzerwanie. Wokół niego nabudowało się już sporo chat wiejskich przynależnych do pana z Green Hall, w których gromadzili się ludzie, trudniący się pracą na ziemi i hodowlą. Bytowali w chatach małych lub ziemiankach, pospiesznie skleconych z byle kamieni i drewna. Wiedli żywot ubogi i nieciekawy. Tak jak i właściciel tego przybytku. Jednak tego roku, najbardziej we znaki dawało się zauważyć wszechobecne błoto. Rzeka Gwy, która tej jesieni wylała obficie, naniosła prócz wody wiele mułu, przez co rwetes się zrobił w grodzie i nie lada zamieszanie. Niewiele brakowało, że i osada cała na tym by ucierpiała. Jednak siła jakowaś, miejsce to od całkowitej zguby uchroniła. Szkód tylko było dużo, a przez to i lamentu ludzkiego co niemiara. Woda pod wał bokiem podeszła i ciurkiem płynęła tak, że stojąc na nim, rybę można było złapać. Coś tak strasznego wydarzyło się tu po raz pierwszy.

Ludzie krzątali się gromadnie wokół grodu, wykonując jak co dzień przynależną im robotę. Młody pastuch w podartej kapocie trzy kozy prowadził, szturchając kijem co leniwsze bestie. Ktoś ciągnął taczkę, wypełnioną po brzegi łupanymi kamieniami, inny bele chrustu na plecach dźwigał, zgrabnie sznurem konopnym powiązaną. Stara kobieta targała kosz z warzywami, druga pomagała przy sieciach rybackich, które wraz z mężem na deskach rozstawiała. Jak co dnia i bez różnicy, ludzie robili wciąż to samo. Dym z chat się wydobywał, znakiem będąc, że coś w środku się dzieje. Może kobiecina jaka strawę waży lub ciepłem ogniska dzieciarnię okoliczną ogrzewa. Tego widzieć nie było sposób. Wrota grodu, domu głównego otwarte były na oścież, bo to i mieszkańcy dobra najróżniejsze przynosili, wchodząc doń i wychodząc, a i cała reszta kręciła się wedle potrzeb i upodobania. Strażnik jeno, przed zimnem szczelnie okryty, stał przy wejściu, a nudząc się okrutnie na włóczni się wspierał, co by wygodniej sterczeć mu było. Wszystek reszta, zdawała się być co do dnia podobna i nad wyraz przewidywalna.

Jeźdźcy podążali żwawo starym, udeptanym szlakiem, pośród pagórków i trawiastych wzniesień, których to mnogość dostrzec można było w tej okolicy. Liczne wzgórza, porośnięta szczodrze drzewami wszelkich rodzajów, skrywały w swych wnętrzach zwierzęta, które żywiły i ubierały mieszkańców okolicznego grodu. Wielkie dęby, buki i klony dostarczały ludziom budulca i czyniły ich życie łatwiejszym. Zwierz za to, dawał skórę i mięso tak potrzebne do przeżycia w tym surowym klimacie. Caradog i Bryn polowali tam często i zawsze razem.

Droga kończyła się pustą przestrzenią, gładką i z rzadka trawką porosłą. Nic ciekawego w niej nie było, toteż i gadać nie było o czym.

Wkrótce konni ludzie, dostrzegli cel podróży. O pół mili przed sobą dostrzegli przesuwający się z wolna, ludzki łańcuch. Wnet konie swe, galopem pognali i już widok ów, lepszym i dokładniejszym się wydał. Zgraja ludzka podążała w ich stronę ciężko i ospale, jak wąż syty, rozglądając się co rusz to na wszystkie strony. Młodzi parobkowie prowadzili rogate woły, zaprzężone do wozów o drewnianych kołach, które tocząc się powoli i jednostajnie, poskrzypywały miarowo z braku mazidła. Kilkunastu ludzi podążało przed siebie, jedni konno, drudzy pieszo, obstępując objuczone wozy jak pszczoły dzikie, barć jaką. Na przedzie zbrojni mężowie, obleczeni niepospolicie, bo po wojskowemu, jakby na wojnę szli lub na wyprawę. Wszyscy tędzy i silni, o twarzach kosmatych i wiatrem potarganych. W rękach dzierżyli włócznie i tarcze, umbem żelaznym nabite, a na plecach łuki kształtne z jesionowego drzewa wystrugane. Przystrojeni w kraciaste tuniki, grubo wełną plecione i płaszcze takoż samo dziergane, sprawiali wrażenie spokojnych i pewnych siebie podróżnych.

Z dala już poznał Caradog Merfyna, sąsiada, który o dzień drogi od niego mieszkał, w miejscu Draglog zwanym. Gródek miał tam swój spory, obfitością skropiony i użytkowany należycie. Merfyn, który środkiem jechał, nie był już młody, ale jeszcze sił w sobie miał dużo. Kark miał mięsisty i brzuch opasły. Jeść lubił sporo i wyrósł ponad miarę. Przez to sił w rękach miał wiele i do wojaczki zawsze był chętny. Konia dosiadał dużego, białego, przez co wyglądał jak olbrzym kamienny, na polanie zielonej twardo stojący. Wokół niego krążyli inni ludzie. Mąż z chorągwią na drewnianym krzyżu, na której to kruk malowany oczy wybałuszał jechał obok niego, w towarzystwie dwóch braci – mnichów, opatulonych szczelnie ciepłymi kocami. Ludzie ci odwracali się do siebie bez przerwy i przez całą drogę namiętnie o czymś rozmawiali. Starszy, pewniejszy siebie, często rękami na niebo wskazywał, a młodszy tylko głową kiwał, jakby zgadzał się we wszystkim, co ów pierwszy powie. Było też wiele osób nieznanych, czeladzi i pachołków pospolitych, którzy kręcili się dookoła, czyniąc przy tym spore zamieszanie.

Caradog nie czekał dłużej. Szarpnął lejce, a przypinając pięty do boków końskich, pognał Bevona na wprost zbliżającej się kupy. Reszta jeźdźców uczyniła to samo. Hałas się wówczas poderwał i skowyt jakowyś, który posłyszeli idący, zatrzymując orszak i przyglądając się ciekawie zbliżającym się doń ludziom. Wkrótce Caradog był przy nich, a wówczas oczy wszystkich skupiły się na nim.

– Merfynie… – rozpoczął uprzejmie, pan z Green Hall – … jakże miło cię widzieć?

– Pochwalone niech będzie imię pańskie – odpowiedział tamten.

Caradog skłonił głowę, po czym rzekł:

– A cóż to sąsiedzie, na jarmark jedziecie? Cztery woły w zaprzęgach poupinane, ledwo człapią pod ciężarem dóbr wszelakich. Cóż to za widok pokraczny, mój drogi panie?

– Nie dziwujcie się – rzekł Merfyn – bo widok to normalny, jako ludzi w podróży. Ty tego nie doświadczasz, wszak dnie całe w chałupie siedzisz i nosa stamtąd nie wyściubiasz. Cha… Dawnom cię nie widział, czcigodny Caradogu. Bywałeś gdzieś może czy zachorzałeś całe lato?

– A co, chciałeś się przekonać, czym żyw jeszcze? To dlatego walisz do mnie tą całą kupą? Cóż to się stało, żeś postanowił odwiedzić mnie teraz przy końcu roku? Cóż to za orszak wleczesz po mojej ojcowiźnie? Wszak ja tu pan i nie pamiętam, bym zgodę jaką na to wydawał. Pomyśleć by można, że napaść mnie chcesz. Logan przy tobie cały w pancerzu, i choć na jedno oko ślepy, to i tak dobrze to nie wróży. U mnie też ludzi sporo. Wiedz, że łatwo się nie poddam – zaśmiał się szyderczo.

– Dalibóg, przestań! Toć my sąsiady – lamentował Merfyn.

– Znam ja cię i twoje kuglarskie sztuczki…

– Dajcie spokój, dobrzy ludzie… – wtrącił się nagle mężczyzna, ustrojony w mnisi szkaplerz.

– Kto to? – zapytał Caradog, kręcąc głową.

– Jak to, nie poznajesz? Przecież to brat Lacjusz – pasterz Chrystusowy. Kaplicę u mnie ma i wraz z drugim bratem Rolandem i jeszcze jednym mnichem, Boże Słowo głosi.

– Niech lepiej się nie odzywa – burknął gospodarz.

Przywołany do porządku człowiek spuścił wzrok.

– Ach… – westchnął Merfyn. – Nie frasuj się, dobry człowieku, bo to ja od losu po grzbiecie dostałem. Straszna rzecz się stała i dlatego po prośbie jadę. A ty pomoc swoją okazując, królestwu się przysłużysz.

Caradog zacisnął zęby. Nie spodziewał się tej wizyty, a sama zapowiedź sąsiedzkiej prośby napawała go wstrętem i odrazą. Nie lubił go i nie krył się z tym wcale.

– Nie może to być – rzekł zaraz. – Jam już przysług wiele dostarczył. Niczego w zamian nie dostał. Ale mów, co tam u licha, bom ciekaw okrutnie? Ino gadaj prędko, bo w grodzie roboty mam co niemiara i czasu na próżne rozmowy tracić nie zamierzam.

– Toć, co mam gadać. Widzisz sam przecie. – Merfyn rozejrzał się dookoła i ręce rozłożył. – Jesień. Pora się zmienia. Wiatry i deszcze coraz śmielej niebem targają. Jako od Świętej Matki woda z góry kapie, z przerwami, bo z woli Bożej, zboże można było pozbierać, ale przestać nie może. Rzeka nasza, poczciwa Gwy, wezbrała jak nigdy. W zeszłą niedzielę tak koryto rozdęło, że most, który tam osadziłem, z nurtem poszedł. Na zgubę i na zatracenie. Wiele lat przetrwał, a psia mać tegoż poległ, przygnieciony naporem dzikiej przyrody. Nijak przeprawić się nie mogę, a spieszno mi do Trefynwy, na dwór pana możnego. Syna będę tam żenić.

Tu zaraz na młodzika wskazał, co wyglądem był piękny, lecz do ojca swego zupełnie niepodobny. Tamten głowę skinął, a uśmiechnąwszy się lekko, cofnął się koniem na powrót w dawne miejsce.

– Ach to tak. Syna będziesz żenić? – zainteresował się Caradog.

– A, jakże… Na tego oto chłystka czeka panna rozkochana – powiedział Merfyn, wskazując ponownie na młodego jeźdźca dosiadającego wspaniałej urody siwka.

Caradog zmierzył okiem merfynowego syna, od stóp do czubka głowy.

– A most woda zabrała?... – powtórzył raz jeszcze. – Hm... Cha, cha! – uśmiechnął się szyderczo. Ludzie jego także w zachwyt wpadli. – Jakże więc ja mogę ci pomóc?

– Przecie most zwalony, a na drugą stronę nie przefrunę – tłumaczył się Merfyn. – Brodu użyczysz, dlatego w stronę Green Hall, ten oto orszak wiodę.

Caradog popatrzył. Widział przed sobą sporą grupę ludzi, zmęczonych i pobladłych od długiej wędrówki. Nosy mieli pospuszczane i gniewne, lecz począć nic nie mogli, bo taka była wola ich pana, by w zimnie tym wędrować i ku celowi, na przekór wszelakiej złej pogodzie, podążać. Widać było, że nie wyszło im to na zdrowie bowiem kilku nosem już pociągało, smarcząc i kichając na przemian. Reszta tuliła się w płaszczach, okrywając szczelnie każdy kawałek, wystającego na zewnątrz ciała. Wyglądało to okropnie, lecz w duszy cieszyło Caradoga.

– No to cię zmartwię – rzekł po chwili pan z Green Hall.

– Jak to? – zapytał zaskoczony rudobrody wędrowiec.

– Bród zalany. Gwy nabrzmiała jak mleczne piersi w porze karmienia. Nijak nie przejedziesz. Z koniem wpław, to może i się uda, ale wozy… za nic nie przejdą. Bydlęta potopisz, a dobra wszelakie z prądem rzeki pójdą. Wcześnie tego roku padać zaczęło, a koryto wąskie i wody nie nadąży przepychać. Mnie pod zamek drewniany wody naszło, rów co zawsze suchym był, mułem zapaskudziło i nie tylko jesień, ale i całą zimę, szlam będę całymi wiadrami wybierać. Siedzę na włościach przez rzekę zalanych, niczym poczciwa pani z jeziora. Szczęściem, że do chat chłopów okolicznych woda się nie wdarła, bo byłaby to rzecz straszna i do niczego niepodobna. Wybacz, ale nie mogę ci pomóc. Musisz gdzie indziej brodu próbować.

– Do licha! – burknął Merfyn. – Więc, co mam robić?

– Nie wiem. Do domu wracaj. Ogrzej się, napij. Złą porę przeczekaj.

– A wesele? Toć księstwo dostojne czekają?

– Nie wiem? – oświadczył gospodarz.

Brodacz spiął konia i już chciał odjechać, lecz stary Merfyn krzyknął na niego, lamentując dalej.

– Toć już raz przez dom wracałem! Ledwom wyjechał i obracać było trzeba. Teraz tutaj ratunku szukam. Kręcę się w kółko jak pijany na weselu.

– Hm… A cóż mi do tego? Nie moja to sprawa – burknął Caradog, lecz zaraz poprawił się. – Spróbujcie brodu za morganowym lasem. Tam pewnikiem droga przejezdna, bo i ziemia wyżej osadzona. Warto spróbować. To dzień drogi stąd. Ja pozwoleństwo daję, choć nie wiem czy dobrze robię.

I byłby pewnie odjechał, bo spawa ku końcowi się miała, lecz człowiek, którego skarcił wcześniej, przemówił do niego głosem litościwym:

– Zlitujcie się nad nami, panie – wtrącił brat Lacjusz, który koniem swym wprzód wyjechał. – Za nami długa podróż, a do Trefynwy jeszcze daleko. Od zeszłego rana błądzimy i umęczyliśmy się okrutnie. Może łaskę okażecie i przenocować w suchym pozwolicie? Już my jedną noc pod gołym niebem spędzili. Zimno i mokro nam było. Ludziska nasze pewnie się pochorują, a jak kaszleć zaczną, to zaraz padać będą jak muchy przed zimą. A my… długo nie zabawimy. Ogrzejemy się nieco, a rankiem wczesnym, wyruszymy w dalszą drogę. Prosimy, łaskawy panie. Bogu się przysłużycie, a i obowiązek chrześcijański wobec bliźniego, wypełnicie. Jezus wam wynagrodzi, a Maryja, Jego matka, do wszechmocnego Boga za wami się wstawi. Pomóżcie!

– Nie widzi mi się taka uprzejmość – syknął Caradog.

– Zgódźcie się, panie – ponaglał sędziwy kapłan. – Jak będzie już po wszystkim, to za trzy niedziele, szlachetny Merfyn, ludzi robotnych do grodu wam przyśle… Do pomocy – zachęcał. – Prawda, panie? – zwrócił się teraz pobożnie do pana z Draglog.

– Prawda! – zawołał tamten, wyraźnie ożywiony. Nie spodziewał się takiej zachęty, ale widać było, że pomysł wielebnego szczerze przypadł mu do gustu. – Dam ludzi. – głową kiwnął. – W cztery dni, fosę na nowo obstalują. Pale na powrót nabiją, że będą wyglądać jak nowe. Niejedną jeszcze powódź w całości wytrzymią. Tak będzie.

– Tfu. Na wiatr puszczam takie życzenia – jęknął pod nosem młody Bryn.

– Cicho bądź – skarcił go ojciec.

– Hm… – sapnął Caradog, rozciągając się na siodle. – Niech pomyślę. – Bevon parsknął tylko, a nudząc się tym zamierzonym postojem, zaczął przestępować z nogi na nogę i rozgrzebywać ziemię, masywnym kopytem. Nagle parsknął i uszy do góry podniósł, bo drugi ogier stanął ku niemu, widać nazbyt blisko. Na czarnym rumaku siedział chudy Brus, okryty prawie w całości brązowym płaszczem.

– Zgódźcie się, panie – szepnął, pochylając się ochotnie w stronę chlebodawcy. – Roboty jest dużo. Nam las karczować trzeba. Na wiosnę więcej zboża mamy zasadzić. Sami nie zdążymy przed zimą. Lód wodę w ziemi skuje, a na wiosnę puści, wtedy jak nic wały nam rozsadzi. Nie będzie już ratunku, bo ostrokół się nie utrzyma. Pale się rozlezą, w dół opadną. Rzeka je zabierze, nie będzie czego szukać. Byle szczur do zamku wlezie i szkody narobi.

– No, nie wiem…

– Jeszcze nie wszystek stracone, jeno ludzi braknie… – cicho ponowił prośbę. – A ten łajdak w potrzebie jest. Zrobi wszystko, by ciepła w stare kości dostać. Weźmy go w domu progi. Dobrem odpłaci, choć szuja z niego i dusigrosz.

Caradog wzdrygnął się. Miał na głowie wiele kłopotów i nie w smak mu była teraz ta wizyta. Po głowie się podrapał i wąs podkręcał. Znać było, że myśli srodze. Po chwili rozważył sprawę i zadecydował:

– Dobrze. Dam zgodę. Możecie w Green Hall przystanąć, ale rano, nie chcę was widzieć w moim domu – odparł niechętnie. Potem spojrzał na Brusa i rozkazał. – Zabierz Bryna do domu, a pani powiedz, niech każe świnie rżnąć i piwa ze dwie beczki z piwniczki wytoczyć.

Brus nie powiedział nic więcej. Uśmiechnął się tylko i konia zawrócił. Zdążył na Bryna krzyknąć i już ich nie było.

– Dziękujemy, miłościwy panie – odpowiedział starszy mnich, kiwając uprzejmie brodatą głową.

– Dziękujemy – dorzucił Roland, młodszy z braci, który do tej pory nie odzywał się wcale.

Przyjezdni panowie popatrzyli po sobie, a widać było, że i ta wiadomość ucieszyła szczerze i resztę strudzonych gości. Wesołość wielka w serca im wstąpiła i nadzieja na szybki, i bezpieczny postój.

– Dziękuję, sąsiedzie. – Merfyn skłonił się nisko, częstując gospodarza miłym uśmiechem.

Pan z Green Hall odwzajemnił się tym samym.

– Do mojego domu droga prosta – rzekł na pożegnanie. – Hafgan, przyjaciel mój wierny, towarzyszyć wam będzie i o bezpieczeństwo wasze zadba. My ludzie poczciwi, zwady nie szukamy. Ruszajcie w imię bogów. Ja, zaraz do was dołączę.

Szarpnął konia, a odjechawszy niedaleko znów przystanął, przypatrując się ciekawie ruszającemu z miejsca orszakowi. Nie pozostał długo sam, bo zaraz Hafgan, krok w krok za nim podążając, zatrzymał się tuż przy nim.

– Nie jedziesz z nami, mój panie? – zapytał ciekawie. – Wszak w domu jadło czeka i baba strapiona.

Caradog uśmiechnął się. Przyglądał się twarzy towarzysza, niemłodej już i zmęczonej, która wpatrywała się w niego swymi małymi, przenikliwymi oczyma. Krótkie włosy i broda, niecodziennie strzyżona, dodawały mu lat i srogiego wyglądu, którego każdy mu zazdrościł. Bitny był i waleczny, w boju nieustępliwy, lecz jako przyjaciel poczciwy i miarkujący.

– W głowie mi huczy jako po zabawie – odpowiedział Caradog. – Konia pędem puszczę, złe myśli odgonię. Zimno… ale to i dobrze. Wiatr mi twarz wychłoszcze, a deszcz, strapienia i myśli złe z głowy mi obmyje. Ino do świętego dębu na rozstajach pognam tam, gdzie ludziska bajorki barwne wieszają. Bevon się wybiega, a ja, choć trochę życia zasmakuje. Merfyna pilnuj. Baczenie miej na wszystko. Zaraz wracam.

– Może straże dać na ochronę albo choć syn mój – Jago, pojedzie panie z tobą? – zainteresował się przyjaciel.

– To zbyteczne. U siebie przecie jestem. Jak okiem sięgnąć, wszystko moje. Poradzę sobie. No i przecież mam Gifa, który strzec mnie będzie. – Tu na psa zerknął, a ten ogonem zamerdał. – Ty jedź! Domu pilnuj!

Woły ruszyły naprzód. Osie wozów zaskrzypiały pod ciężarem unoszonego ładunku, a parobkowie ochoczo zaczęli poganiać śnięte bydlęta. Korowód zmęczonych postaci posunął się naprzód, sapiąc ciężko i dysząc przygnieciony ciężarem przebytej dotąd drogi.

Brodaty mężczyzna stał i patrzył się na smutny ten obrazek, miarkując w duszy czy zaś zrobił dobrze. Tylko Bevon skubał trawę, znudzony niepewnością swego pana. Jednak nie dane mu było długo rozkoszować się soczystą polaną, bo zaraz Caradog łeb mu obrócił i pognał przed siebie. Zatrzymał się nieopodal na niewielkim wzgórku i ponownie, choć nie wiedzieć czemu, odwrócił się. Zaciekawiony niecodziennym widokiem, spojrzał na ludzki orszak, w którym kilka stalowych hełmów migotało w słabym, popołudniowym świetle. Odprowadził ich jeszcze oczami czas jakiś, potem zaś ruszył przed siebie.

 

3.

Droga była kręta i nieprzyjemna. Przez zarośla wiodła i wzgórki trawiaste. Lecz zaraz, wszystko to minęło i jakby na zawołanie, ze wszystek ustąpiło. Łąka pusta ukazała się jego oczom, a na końcu jej dąb przeogromny, niczym olbrzym samotny na pustkowiu stojący. Z dala widocznym był i górował nad płaską równiną znakiem tajemnym będąc i drogowskazem. Śladu nikogo nie było, toteż gdy upewnił się co do tego, pognał Bevona co sił, zachęcając go do poświeceń krzykiem i wołaniem radosnym.

Koń, tylko na to czekał. Cwałował, ile mógł, charcząc i dysząc namiętnie, a on na nim jak jeździec dziki, pradawny, do szyi uwieszony, szczęśliwy i roześmiany. Chrapy końskie nabrzmiały i otworzyły się jeszcze bardziej. Zimny pęd wiatru zaczął pieścić ich twarze, wlewając z całą mocą, żar gorący w ciała dwu istot. Oba serca szczęśliwe razem bić zaczęły i wydało się nagle, że koń i jeździec jednym tworem się stały. Gif zaszczekał wesoło, towarzysząc im w tym słodkim szaleństwie. Pan zaś gnał coraz dalej, pędząc po równinie niczym wicher po nieboskłonie. Caradog puścił lejce. Na boki ręce rozłożył. Oczyma w niebo się wpatrzył i czuł się jako ptak w przestworzach lecący. Takim chciał być od zawsze. Wolnym i radosnym. Bez zmartwień i złego szumu w umyśle, który co dnia stukał do jego głowy. Potem zamknął oczy i na oślep drogę przemierzał.

– Rigantona!2 – zawołał brodaty jeździec. – Tyś pani moja!.. Rigantona! – Krzyczał jeszcze głośniej. – Ciebie to ukochałem, o najpiękniejsza pani!

Przejechali tak z pół mili, a dosięgając rozłożystego drzewa, przystanęli w cieniu jego szerokich i rozłożystych konarów. Bevon parsknął nadstawiając uszy, a czekając na to, co będzie dalej, rozejrzał się niepewnie dookoła siebie dużymi, brązowymi oczyma.

Kiedy do dębu świętego dotarli, Caradog rozpatrzył się na boki. Wszędzie spokój i cisza. Jeno raz, ptaszek nadleciał i zapiszczał nad jego głową, jakby chciał zawołać: „Tu jesteś. Widzę cię.” Niczego i nikogo więcej tu nie było. W drzewie dojrzał dziuplę niewielką i ku niej konia spokojnie podprowadził. Potem uniósł się na wierzchowcu i na siodle stanął, a wyciągając przed siebie rękę, w czeluści dziupli pogrzebał, wyciągając stamtąd niewielki, skórzany bukłak, zasklepiony starannie drewnianym korkiem. Pomachał nim w powietrzu, upewniając się co do jego zawartości. „Dobra Macha – pomyślał – spisała się dzielnie.” Znalezisko do siodła przytroczył i obracając konia raz jeszcze wokół dębu, ruszył dalej przed siebie.

Gościniec biegł dalej, aż po zaczątek lasu, lecz on zjechał z niego i podążył polem ku nieodległym pagórkom, widocznym ledwo pośród szerokiego pola. Prowadził konia spokojnie, między trawy i kwiaty dziko porosłe, aż wreszcie zatrzymał się. Żwawo zeskoczył z siodła i wszedł między niewielkie wzniesienia, rozciągnięte na niedużej przestrzeni. Znalazł się teraz na starym cmentarzysku. Kilka zmurszałych, kamiennych stel stało tu bezwładnie, każde na swoim miejscu, każde od lat nie tykane. Mijał je ostrożnie, patrząc, by żadnej nie dotknąć, ani nie uszkodzić przypadkiem. Jak kot, co na polowanie nocą się wybiera. Cicho i bezszelestnie. Badał je wzrokiem bystrym, wyraźnie czegoś szukał. Na jednej z nich widniał krzyż, upodobniony do koła rozciągniętego na dwóch osiach. Podszedł do niego spokojnie, a znajdując sobie nieopodal trochę wolnego miejsca, rozsiadł się wygodnie. Był tu nie raz już, jednak zawsze powracał. Patrzył na ziemisty kopczyk, u podnóża krzyża porosły ładnie gęstą trawą, a gdy zauważył liść jakiś lub źdźbło żółte, wyłuskiwał je staranie lub wyrywał z zielonej gęstwiny. Chciał by grób ten wyglądał jak najładniej, pośród wielu innych, o które tak nie dbał. Potem zamyślił się i westchnął cicho.

Zza wełnianej pazuchy wyciągnął kawałek suchego chleba. Popatrzył na niego, a potem, rozgrzebując ziemię na trawiastym grobie, wsunął owa kromeczkę w niewielkie zagłębienie. Starannie przysypał malutki dołek i znów popadł w zamyślenie.

– To dla ciebie, matko – wyszeptał. – Bardzo cię kocham.

Rzekłszy to nachylił się nad grobem, a słysząc ciszę jeno, nic więcej, głowę swą na nim położył. Wsłuchiwał się w jego wnętrze, coraz bardziej i mocniej, a nie mogąc nasycić ucha głosem żadnym, zapłakał. Z początku cicho i niemrawo, niczym rozkapryszone dziecko, potem coraz mocniej i mocniej. Wreszcie łzami się zalał i szlochać zaczął, a szloch ten zaraz w ryk się przerodził i zawodzenie wielkie. W rozpaczy grób z wierzchu rozgrzebał i ziemią czarną, włosy obsypał. Raz i drugi. Nie mogąc wściekłości żalu ugasić, zdjął z szyi rogowe naczynko, które potajemnie zabrał z domu i zamyślił się nad nim.

Przypomniał sobie, że dostał je od Machy – wiedźmy, którą spotkał przed laty w morganowym lesie. I wrócił się pamięcią do dnia tegoż, który na zawsze jego życie odmienił.

Był teraz w małej, rozpadającej się chacie, gdzieś po środku bagien i mokradeł, skrytych szczelnie w leśnej czeluści. Z kobietą starą i pomarszczoną jak skórka jabłka zachodząca zgnilizną. Patrzył na nią i patrzył, aż w końcu…

– Pokaż mi matkę, wiedźmo! – rozkazał Caradog.

– Pewien jesteś swego pragnienia? – zapytała stara Macha.

– Ukaż mi ją, a nie pożałujesz!

– Hm… – zachichotała cichutko kobieta. – Czego ci tak spieszno? Coś prędko chce ci się na tamten świat dostać. Ze zjawami figlować w światach nieskalanych. Czy tego chcesz, Caradogu? Naprawdę? Jeszcze się zastanów.

– Rób, co ci każę, wiedźmo potępiona – rzekł groźnie. – A gdy dobrze się sprawisz, nagród ci nie poskąpię. Złotem cię obsypię. Futrami z młodych zajęcy, ramiona kościste ozdobisz. Stopy bose ciepłymi sandałami wiosenną porą otulisz. Panią będziesz, królową, choć bez królestwa skrawka.

– Na cóż mi dobra, które pragną malutcy – rzekła wesoło wiedźma. – Wszystko to próżności zachcianki. Nie pożądam niczego, bo cóż bym miała z tym począć?

– No to już. Pospiesz się! – ponaglał. – Czyń, com ci nakazał!

Macha zaśmiała się jeszcze bardziej. Zaczęła się kołysać i bujać na boki bowiem za nic miała jego słowa. Nikt jeszcze nie mówił do niej w ten sposób. Ona zaś zamiast strachu, drwinę okazywała i lekceważenie wielkie. Potem przestała, za chmurną twarzą się skrywszy.

– Drzwi do świata dawnego łatwo jest uchylić, zamknąć jeno dużo trudniej – rzekła. – Duchy za to swawolne. Nikogo nie słuchają, co chcą czynią i rozkazów niczyich nie przyjmują. Sami sobie królami, sami władni w bezkresie. Na nic twe tytuły, by poskromić ich harce. Na nic twe zaszczyty, bo nie pokonasz ich w walce. Wiedź, żeś dla nich nikim drogi panie z Green Hall… Cha…

Caradog aż podskoczył, wszak słów takich dawno już nie słyszał.

– Nie przestraszysz mnie tymi słowami, maro rozczochrana. Nie wiem czy zwieść mnie chcesz, czy zamysł mój z głowy, na cztery wiatry przepędzić?

Oczy wiedźmy zmieniły się nie do poznania. Rozchyliły się lekko, a potem przygasły, jakby sen zmorzył ją całą. Jednak wiedźma nie spała.

– Zastanów się dobrze, czy próbować warto – rzekła po chwili. – Bo kto z duchami zaczyna, nie uwolni się już od nich. Pozostaną już przy nim. Na zawsze.

– Nie boję się… – rzekł hardo i miecz z pochwy wyciągnął. Pod nos wiedźmie przystawił i patrzył, co zaś uczyni.

– A powinieneś… – Pokiwała głową. Ostrze miecza w zęby wzięła, na złość panu stal ugryzła. Zawarczał złowrogo, po czym zaśmiała się, wyszczerzając na wierzch ułomki swoich czarnych zębów.

Caradog miecz schował. Widział, że nie bała się go wcale.

– Oba światy niejednakie – powiedziała Macha. – Ten, w którym ty jesteś i zjawa przebywać może. Tamten świat, już tylko do nich należy.

– Nie obchodzi mnie to – burknął Caradog.

– A powinno.

– Sprowadź mi matkę!.. Lub spraw, bym mógł, bez ciała uszczerbku w świecie jej przebywać. Choćby jedną chwilę. – Zaskomlał.

Macha podrapała się po głowie. Włos rozczochrany między palce wzięła, kłębów kilka na bok, precz odrzuciła.

– To nie takie proste. Nie każdy może oba światy przenikać.

– Tobie się to udaje… Ludzie to wiedzą, swoje gadają.

– Gadają, nie gadają. Nie twoja to rzecz. Duchy i ludzi można łatwo połączyć… Rozdzielić, ino jedna Pani może…

– Kto taki? Mów!

– Śmierć.

– Śmierć?

– Tak. Ona ich strażniczką. Ona między światami stoi. Zaskarbić sobie ją musisz. Wtenczas wszystko twoje.

– Przecie już ją widziałem, i to nie raz jeden. W bitwach i potyczkach, gdy bez żadnego umiaru hulała. Tęgich mężów w pół łamała, jak wiatr kłosy pszenicy. Napatrzyłem się dosyć. I mniemam też, że mnie ukochała, bo cało wyszedłem z niejednej przygody. Nie strasz więc. Bo nie taka ona straszna jak mówisz…

– Nie chwal się, bo nic nie widziałeś – przerwała Macha. – Czułeś jeno. Gdy mężom walecznym życie odbierałeś, czułeś jej obecność, lecz… nigdy nie widziałeś, twarzy jej prawdziwej. Ja ją poznałam. … Zła to pani, ale sprawiedliwa. Król to, czy parobek. Każdy w ręce jej, w swoim czasie wpadnie.

– Zatem czas przypomnieć, przeszłości obrazy – odparł Caradog. – Nie lękać się, bo to jak sen, ino na jawie spełniony. Odważnym chwała, śmierć tchórzom. Naprzód, bez szemrania. Czego dostać pragnę, dostanę, choćbyś sczeznąć miała. Tfu! – Pod nogi jej splunął.

– Głupiś! Nie wyrwiesz się z rąk, pani tej okrutnej. Gdy raz spróbujesz progi światów przekroczyć jużeś jej, jużeś na wieki stracony. W ramiona jej wpadniesz. W zimnych objęciach na zawsze pozostaniesz. A ona nieustępliwa. Zwodzić cię będzie i namiętnością mamić. Do czynów złych namawiać, w głowie mieszać i drążyć w niej jak woda twardą skałę. Śmierć, śmiercią innych się karmi. A tyś jej myśliwy. Zwierzynę będziesz musiał przynosić. Głód jej zaspokajać. A ona jest nienasycona. Chce coraz więcej i więcej. Takiej za to żąda zapłaty.

– Jestem gotów, by służyć.

– Tak?

– Zrobię wszystko, by zmarłej matki, dostojne oblicze oglądać.

– Zastanów się raz jeszcze. Prawdę rzekłam. Wprzód krok jeden łatwy, lecz już bez odwrotu.

– Wszystkiego świadom jestem i wszystko przyjmuje.

– Tak? Rzeknij to raz jeszcze.

Caradog otworzył szeroko oczy. Pewien był swego.

– Przyrzekam pani Śmierci, służbę szlachetną utrzymać – rzekł zaraz.

– Życiem to zaręczysz? – zapytała wiedźma.

– Jako tutaj stoję. Krew swoją złożę, na kamieniu ofiarnym…

Nóż z pochwy wydobył i już chciał krew swoją z grubej dłoni wytoczyć, lecz Macha powstrzymała go.

– Tego mi nie trzeba – rzekła. – Słowem zaręczysz?

– Daję je jako na talerzu serce. Zaręczam, jakiem pan na Green Hall.

– To masz, jeśliś pewien.

Rzekłszy to, pochyliła się nad stertą rzeczy dziwnych, których nie sposób było zapamiętać, ani wywiedzieć do czego służą i wyciągnęła stamtąd niewielki przedmiot. Podarek mały, na rzemyku uwiązany, w ręce mu podała, a on przyjął go z ochotą. Zdziwił się niezwykle, bowiem pierwszy raz takie cudo widział. Do czego ma służyć, do reszty nie wiedział.

– Cóż jest to? – zapytał ciekawie.

– Ot, nic, figiel mały. Ździebko soku gęstego, z wilczej wiśni ci daję. Bierz i ruszaj stąd!

Macha trąciła go po nodze, co znakiem było, że rozmowy ma dosyć i gościa wyprasza. Caradog powstał i z chaty wyjść już chciał, lecz coś kazało mu upewnić się w swym wyborze.

– Matkę zobaczę?

– Zobaczysz wszystko.

– Na bogów łaskę! W podzięce, dary ci sprawię – ucieszył się serdecznie. Twarz rozweseliła się, a uśmiech słodki pojawił się na niej.

– Nic nie chcę – wzdrygnęła się Macha. – Idź już. Ino pamiętaj. To, co mała kropelka na palcu, tyle tylko do gęby wsiąść możesz. Nie więcej. Inaczej śmierć przyjdzie. Inaczej konanie. W ogniu mąk piekielnych żałosne podrygi, trwać wiecznie będą, aż nie przyjdzie koniec. Teraz idź już! Idź! – powtarzała.

– A zapłata? Czymże ja odpłacę, dobroć darowaną?

– Pani ma, wkrótce się odezwie. Nie szukaj jej. Ona pierwsza zbliży się do ciebie.

– Jak to?

– Zobaczysz. Jej zapłatę przyniesiesz. A jak zapomnisz, to sama po swoje upomni się niebawem.

– Kiedy to się stanie?

– Nie wiem i wiedzieć nie chcę. Idź już, mówię! Idź! Nie chce świadkiem być twej zguby. I pamiętaj. Ino na jeden palec...

Caradog zbudził się zmęczony i pobladły. Gif, który przy nim warował, podniósł wielki łeb i nadstawił uszu. Ziewnął przeciągle, ukazując panu dwa rzędy białych jak śnieg zębów. Potem zamerdał ogonem i przytulił się do Caradoga. Zaczął lizać go po twarzy, chcąc obmyć swego towarzysza z wszelkiego plugastwa, oblepiającego jego twarz i gęstą brodę. Pan z Green Hall próbował odpędzić go od tego zamiaru, jednak z marnym skutkiem. Pies powracał do niego za każdym razem.

Caradog przetarł oczy. Nie mógł sobie przypomnieć, co się stało, jednak spostrzegłszy, że ściemniło się już bardzo, zmiarkował, że zapewne zasnął. Dotknął głowy i niezdarnie przeczesał zwichrzone i brudne włosy. Próbował jeszcze doprowadzić do porządku grób matki, lecz przeląkł się tym, co tu zastał i porzucił wyzwanie. Wstał na nogi i krokiem chwiejnym ruszył ku Bevonowi, stojącemu niedaleko. Koń poznał go od razu i zaparskał, jakby witał go po raz drugi, dnia dzisiejszego. Umęczony, wgramolił się na wierzchowca, a ten, nie czekając na rozkaz, ruszył z powrotem w stronę domu. Gif podążył ochoczo w ślad za nim.

 

(...)

Zapraszam do zapoznania się z pełną wersją książki!

 

Przypisy:

 

1 Straż przyboczna (wal.).

2 Wielka Królowa, bogini ptaków i koni (wal. mit.).