Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obszerny wybór tekstów jednego z najwybitniejszych żyjących poetów czeskich z wnikliwym posłowiem tłumacza Leszka Engelkinga. Poezja Wernischa – żywiołowa, rozbuchana wyobraźniowo i językowo, gotowa do improwizacji, plebejska i młodzieńczo prowokacyjna – jest zarazem poezją kultury: roi się w niej od aluzji literackich i plastycznych, parodii, pastiszów i innych „przekradów”. Tom rozpoczyna się kilkoma poetyckimi „końcami świata”, a później napięcie tylko rośnie. Jednak apokaliptyczna rzeczywistość według Wernischa to spektakl raczej buffo, krojony na modłę karnawału czy kukiełkowychwygłupów – świat widziany „na odwyrtkę”, odbity w sowizdrzałowym zwierciadle, a przez to bliższy czytelnikowi, bardziej ludzki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 111
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak słońce zgasło
Jak słońce zgasło, jeszcze lepiej było.
Wlaliśmy w siebie wszelakie gorzały,
leżąc, gadaliśmy głupstwa aż miło,
chrzęściły liście, a z lip się dymiło,
albowiem wszędzie pod nimi gorzały
jakieś tam szmaty i jakieś tam kości.
Brednie płynęły jak w bezprzytomności,
pachniało nam to jakby końcem lata.
Zapach nas zmylił. To był koniec świata.
Koniec świata
W Poncie, ach, to tam,
w Poncie, którego pielgrzymi nie znaleźli,
nie udawaj, że się przechadzałaś
tam gdzie ja, nie jesteś z rodu szczęśliwych.
Postaw sobie pasjansa na stoliku do kart,
nawet ja ci nie wyjdę, nie udawaj szczęścia,
nie wyjdzie ci krajobraz z parkiem i domem Rousseau,
wyjdzie ci krajobraz z białą pianą, daleko od nieba
i jeźdźcami.
Krajobraz ze sztuczką karcianą,
krajobraz z ogrodem szpitala wariatów.
Całkiem na górze jeźdźcy zatoczą końmi i nagle zobaczysz,
że ich konie idą z powrotem,
całkiem na górze śni się góra, żebyś wiedziała, że tam końca
świata jeszcze nie ma.
Nie udawaj, że się przechadzałaś
tam gdzie ja, nie jesteś z rodu szczęśliwych.
Koniec świata
Koniec świata był już dawno... Tylko że do guberni n...skiej każda nowość dochodzi z takim opóźnieniem, eee, nie ma co mówić. Były jakieś plotki, ale potem wszyscy o nich zapomnieli i żyli sobie dalej, jak zawsze.
Wisielcy
co chwila na wietrze
kiwamy głowami
tak tak tak
z poduszczenia wiatru
zaczynamy się kołysać
machając rękoma
jak przy szybszym marszu
lub ożywionej dyspucie
tak oto ożywamy
przytwierdzamy wszystkiemu
już od końca świata
tak tak tak
Już nadchodzą!
Nadchodzą!
Już kroczy noga,
hopsa gliździak na siwoszu,
za dupą tuptają czyraki.
Za nimi toczą się oczy,
za nimi sypią się zęby,
za nimi jacyś tam pełzną,
za nimi inni jeden przez drugiego jacyś niezdecydowanie,
potem różni rozmaicie
i różnie rozmaici.
A ta dolina
Jozafata się nazywa.
Pochód ją mija, potem znika
w innych dolinach, potem jeszcze w innych,
które także tak się nazywają.
Ostatni dzień
Thalassa, thalassa!
Parowiec sunął powoli
Bojaźliwie buczał wewnątrz śluzy
Słońce wschodziło
Bydło cisnęło się i szturchało, za kolumną wzbił się kurz
Na drodze leżał zgubiony but
Walizka była przewiązana sznurkiem
Staruszkowi, który nie mógł wygramolić się z rowu, poganiacz obszukał
kieszenie
Potem rozległ się strzał
Był to akt miłosierdzia
Krowy się spłoszyły, cielęta krępowały im ruchy
Nad szarozieloną powierzchną wisiał ciężki dym
A dalej, na pełnym morzu
dzwoniły dzwonki, wzdymały się poszwy na sznurach
Dni nie miały końca, pojawiały się coraz to nowe pastwiska
coraz więcej soczystej trawy
Sąd ostateczny
Źli na lewo, dobrzy na prawo,
A wszyscy do łaźni.
Bóg jest sprawiedliwy
Herbata
Ciągle drżały talerze w kredensach,
zapodziewał się gdzieś klucz od klozetu,
dzieci opłakiwały kanarki,
służące kradły cukier,
już całe stulecia kradły cukier służące,
a góra nad miastem dymiła,
skąd więc miałby ktokolwiek wiedzieć,
że właśnie ten dzień,
że właśnie ten ranek jest ostatni?
Wszystko było jak zawsze.
Ludzie chodzili powoli,
rozmawiali spokojnie
z wielką powagą.
Pięknie dziś szanowna pani wygląda w tej sukni,
ale nam się zrobiła pogoda!
Niech będzie pochwalony, wielebny ojcze,
jakże samopoczucie?
Niezmiennie życzę zdrowia, panie radco.
Matka wstała wcześniej, poszła na poranne,
ojciec cieszył się, że śniadanie zje sam,
i usiadł przy stoliku w ogródku restauracji.
Pies szarpał łańcuch i skomlał,
na ścianach altany zaczął wrzeć lakier.
Leniwa służąca nakryła stolik obrusem,
rozbiła cukierniczkę,
zebrała odłamki do fartucha
i gdzieś znikła,
miano przecież podać herbatę.
[Leniwa służko, ogień już zgasł]
Leniwa służko, ogień już zgasł,
a herbata ciągle niegotowa.
Chłodny bluszcz
rozpełza się po sczerniałych ruinach.
Cmentarz objazdowy
Cmentarz objazdowy – to mi wynalazek!
Raz tu, raz tam. A dzisiaj
mamy go pod samiuteńkimi oknami
naszej ulubionej knajpki!
Chodźcie no tu wszyscy popatrzeć –
zabawa poczeka, praca też nie zając!
Wielce ciekawą rzeczą jest na przykład
nagrobek z pleksiglasu, montowane drzewo,
nadmuchiwany pomnik. Składane ścieżki,
dodatkowe krzewy, a wśród nich
gimnastyczki ze szkół, każda z gałązką w dłoni.
Cześć kremacji! Kilku miejscowych starców
korzysta z okazji i daje się
bezpłatnie spopielić. Niektórzy
nawet dwa, ba, trzy razy! Przełażą pod zasłoną,
obchodzą ogrodzenie i już znowu stoją
w kolejce. Jak małe dzieci! W waciaku
i bereciku z antenką na własny pogrzeb!
Gdyby cię tak mogła zobaczyć
twoja baba, stary durniu!
Jeszcze się porządnie nie ściemniło,
a już tow. Mokřín, miejscowy wodzirej,
kazał opuścić agregat oświetleniowy,
powyrzucał Cyganów i zaczęto
zabawę. Cześć kremacji! Na rozchwianej bramie tryumfalnej
gwiazda z żarówek
i zeszłoroczny napis.
Słoneczko świeci
Słoneczko świeci
na leśny cmentarzyk
pod starym zamkiem
w dole pod skałami,
pachną tu jaskry,
igliwie i ziemia,
brzęczą tu trzmiele,
różowa jaszczurka
zamarła na stopniu
Kos na mnie patrzy
Czego chcesz, człowieku
Nic, chciałbym tylko
tam w cieniu pod murem
troszeczkę umrzeć,
zanim sobie pójdę
[Brody umarłych rosną jak chwasty]
Brody umarłych rosną jak chwasty
Zarastają ścieżki
Przelewają się przez mury cmentarzy
[Kiedy umrę]
Kiedy umrę,
Zostanie po mnie głowa.
Głowa na lasce spacerowej,
Którą ktoś odziedziczy,
A ktoś może kupi,
Moja głowa charta
Z rubinowym okiem
(to drugie wpadło między deski podłogi,
a tylko ja wiem, gdzie jest ten dom)
[To całkiem łatwe]
Václavowi Daňkowi
To całkiem łatwe
chodzić po linie
kto tego nie wie
ten zginie
Śmierć to idiotyzm
albowiem
kto zna tę prawdę
cieszy się zdrowiem
W zakolu rzeki
W zakolu rzeki
za mostem kolejowym
topole, a w nich
co wieczór niewiarygodnie
czerwone słońce
Wspomnienie
Słońce rozżarza chodnik
A drzewo się pochyla
Nad stertą szmat
Która leży tu
Jakby była mokra
[Na balkonie mókł stolik]
Na balkonie mókł stolik
Na stoliku gazeta
Szklanka pełna była wody
Gdyby ktoś stamtąd patrzył
Zobaczyłby twarz
Za zaparowanym oknem
Wtedy
[Zapalają się latarnie]
Zapalają się latarnie,
Kończy się mroczny dzień
Szafa grająca śpiewa twoją piosenkę
Obcym, nieprzyjemnym głosem
Szafa grająca śpiewa twoją piosenkę
Psa by z domu nie wypędził
według Francesca Cangiulla
Wietrzne nic, pusto
Pośrodku ulicy tańczy reklamówka
Po latach w B.
Tak jak wtedy
Gapię się z okna hotelu
Potem schodzę do baru
I wychylam jednego
Wcześnie rano mam pociąg
Z miasta nic nie pamiętam
Mam tylko wrażenie
Że na zawsze przyczepiło się do mnie czyjeś pytające spojrzenie
W nocy oświetla pokój latarnia z ulicy
Knajpa przy drodze
W altanie nad potokiem
w zapachu sosnowej żywicy i zwietrzałego piwa
chciałem tylko posiedzieć
na zawsze
W lesie skrzypiało drzewo
W mchu i macierzance zakotwiczył mój statek
Już dawno
Już dawno ni z tego, ni z owego, niespodziewanie i nie wiedzieć czemu pojawiłem się tutaj. Któryż to już raz?
Gdybym tak wiedział, czego tu szukam.
Czy przywołał mnie tu ktoś przez pomyłkę?
Przybyłem, żeby się zemścić?
Skrzywdził mnie ktoś na tym świecie czy może – co za okropność! – wyrządzano mi zło na tamtym?
Siedzę w fotelu na śmietniku albo bez celu włóczę się po mieście. Ludzie nie uskakują i nie sztywnieją z emocji, przyzwyczaili się, przechodzą przeze mnie, jakby mnie nie było. Nie podejrzewają mnie już o nikczemne zamiary. Tylko z rzadka ktoś wbija we mnie wzrok.
Pfuj, zatrzymaj się i zdradź swoje imię, ponure straszydło!
A ja drżę, milczę i nie wiem.
Myślę, że w tym mieście dałoby się całkiem dobrze straszyć. Ale nie jestem tu wystarczająco długo. Za kolejnych sto lat, za dwieście w końcu może sobie wszystko przypomnę. I będę odtąd mieć imię, stanę się porządnym duchem i ktoś zaprosi mnie na kieliszeczek. A mnie rozwiąże się język.
W dawnych, bardzo dawnych czasach w jakimś królestwie żył człowiek, który nazywał się dajmynato Jarogniew. Wzruszająca historia, prawda?
Proszę osuszyć nos. Współczuję.
Dzisiaj od rana pada.
U Treitnerów w knajpie
siedzi harmonista
i nie gra.
Widmo
Kiedyś, kiedy byłem człowiekiem,
Kręciłem się po tych okolicach,
Wchodziłem w te drzwi,
Tu siadałem,
Tu się kładłem
I czekałem na ciebie, kochanie,
Czekałem i dręczyłem się,
Kiedy byłem jeszcze człowiekiem.
[Tylko na chwilę]
Tylko na chwilę
Położyłem głowę na stole,
A tu proszę,
Nie jestem już sam
Kobieta założyła nogę na nogę,
Brodę wspiera na dłoni
No tak
Co tak patrzysz
Będzie fajnie,
Mnie możesz wierzyć,
Że to ty
Kołysanka
Głowa pijaka leży na stole
Butelki stoją dookoła
Muchy brzęczą
Słońce odchodzi
Spotykają się dzień i noc
Butelki poprzewracały się
Głowa pijaka wala się na stole
Ależ świat się kołysze
Poczekalnia
Zaraz po śniadaniu idę do kiosku, a potem na dworzec. Na dworcu jest poczekalnia.
W poczekalni siadam na ławce, palę, czytam gazety i czekam, aż nadejdzie czas obiadu. Po obiedzie znowu ruszam do poczekalni, a tam czekam, aż nadejdzie wieczór.
Wieczorem, kiedy tylko zapalą się światła, przychodzi kolejarz i wzywa mnie do odejścia. Zaraz po moim odejściu kolejarz gasi światła i zamyka poczekalnię.
Dokąd teraz? Chyba do knajpy. Ale tam też za chwilę zamykają. Nie pozostaje więc nic innego, tylko kupić flaszkę, iść do domu i jakoś przeczekać noc.
Po stole pełźnie
Po stole pełźnie ręka.
Odskakuje w bok,
Przewraca się na grzbiet.
Ma biały brzuch.
Obrzmiały, miękki, biały brzuch.
Przebiera w powietrzu swymi pięcioma nóżkami.
Już po niej.
Z Biblii
Kwiecie polny i lilio padolna.
Jako lilia między cierniem,
tak przyjaciółka moja między córkami.
Jako jabłoń między drzewem leśnem,
tak miły mój między synami.
Z tym, któregom pragnęła, siedziałam,
a owoc jego słodki gardłu memu.
Wprowadził mnie do domu wina
i rozporządził we mnie miłość.
Oczerstwijcie mnie kwieciem,
posilcie mię jabłki,
boć mdleję od miłości.
Noc poślubna
Ja ci się dziwię...
W noc poślubną
nad jeziorem
świetlikiem sobie przyświecałem.
Ja ci się dziwię...
W noc poślubną
chodziłem
brzegiem jeziora.
Ja ci się dziwię...
Świetlikiem sobie przyświecałem.
Ja ci się dziwię,
że wzięłaś sobie mnie,
właśnie mnie...
Ja ci się dziwię...
W noc poślubną
nad jeziorem
świetlikiem sobie przyświecałem.
Ogród
Piórko dmuchawca wlatuje w okno pokoju,
w którym nie byłem już dawno.
Chodzę po ogrodzie Barbary
i szukam drzwi, których tu nigdy nie było.
Zima
Ciągle mówiłem o zimowym pałacyku, aż powiedziałaś:
no to mnie tam zaprowadź.
Wtedy zacząłem kręcić: pewnie się rozczarujesz,
on stoi w szczerym polu, a w lesie są dzikie koty,
rzeźby na schodach wachlują sobie seksy łopianem,
nie będą ci się podobać.
Przyznam się, powiedziałem, że to i owo zmyśliłem.
Ale ty odgadłaś, że zmyśliłem wszystko, i powiedziałaś:
Też już myślę, że by mi się nie spodobało.
Nie lubię dzikich kotów, poza tym nikt tam na nas nie czeka,
nie myśl już o tym.
Okręty
Łajby w moim porcie miałyby nazwy według rejsów.
Wybrzeże Kości Słoniowej i Labrador, Barbados i Trinidad,
a piąta Filipiny,
potem jeszcze szósta, malowana,
i siódma, miłowana,
tyle tych okrętów, tyle okrętów,
ileż radowania się czymś, gdzie dopłyniemy.
Nie zatrudniam budowniczego okrętów
ani nikogo innego, przestałem budować.
Niepotrzebnie płaciłem cieślom od uderzenia siekiery.
Nie mam już pieniędzy ani narzędzi,
i ta ostatnia łajba, fletnia lub flauta Helena,
zostanie w doku,
smoła i pakuły jej nie dotkną,
nie przyozdobi się muszlami.
Nie zatrudniam budowniczego okrętów.
Praca stanęła, nigdzie się nie popłynie,
stocznia nie kopci pracowitym dymem.
Język mi umyka.
Inne rzeczy tracą sens.
Moje łajby stoją na kotwicy
i śmierdzą smutkiem.
Czemu chodziłem do miasta
szukać szwaczki, która uszyłaby banderę,
skoro moje materiały się strzępią,
skrojone
i nieobrąbione.
Nie zatrudniam budowniczego okrętów.
Tyle łajb.
Wybrzeże Kości Słoniowej
i Labrador, Barbados i Trinidad,
i piąta Filipiny.
Potem jeszcze szósta, malowana,
i siódma, miłowana,
tyle tych okrętów, tyle okrętów,
ileż radowania się gdzieś.
Nikczemnica
Obwódka gwiazd i woda nadmierna –
do twarzy z tym nikczemnicom,
to dobre dla nikczemnic,
jak i siateczka pęknięć na ustach, na które rzadko patrzę
z bliska.
Obwódka gwiazd i upał wywołują tę krakelurę,
morze bywa dobre dla nikczemnic
i łajby, co pływają na północ,
łajby z Reykjavíku,
z obwódki gwiazd i wody nadmiernej.
Wyjdziesz z drzwi, a w drzwi naprzeciw wejdziesz,
ona nie nazywa się Maria, ona jest inna niż ta Maria.
Nikczemnica nikczemna.
Nikczemnico, w moim senniku piszą o tobie, że oznaczasz żal.
Łajby oznaczają żal.
Woda nadmierna oznacza żal.
Siateczka pęknięć na ustach oznacza żal.
Nikczemnico.
Ogrodzie z altaną i małpami na łańcuszkach.
Domu biesiad słodkich gardłu memu.
Nikczemnico nikczemna.
Na plasterku cytryny po drewnianych schodach jadę,
dzwonkiem ryby dzwonię,
na nic mi obwódki gwiazd
i woda nadmierna,
antylopie potknięcia na szklanym dachu,
drzewa w smutek przystrzyżone.
Na nic mi herbaciani goście.
Pod szklanym dachem włażą w moje tempery.
Chmury.
Wytknąć głowę spomiędzy szprych jadącego wozu.
Zapominam do nich mówić.
Morze bywa dobre dla nikczemnic
– do twarzy im z morzem –
i łajby, co pływają na północ,
łajby z Reykjavíku,
z obwódki gwiazd i wody nadmiernej.
Łajba
Pod Błękitną Gwiazdą leżał okręt,
a ptaki-wapiennicy malowały go na biało.
„Pod Błękitną Gwiazdą” gotują zimną zupę rybną.
Mieli mnie za drewnianego z dziobu
i przybili na dziób oberży,
przez całą zimę odsiadali się ode mnie.
„Ty, kruchy” – mówiła do mnie pewna kukła,
pewna dziewczyna, kukła z drewna norweskiego –
„ty, kruchy, ty mi w oczy płaczesz.
Tylko ci się wydaje, że jesteś ze mną” – mówiła.
„Ja jestem w innym domu, ten dom jest w ogrodzie
pełnym psów i potworów, które wyrzygał Lewiatan”.
Mówiłem jej prawie to samo, co ona mnie.
„Jestem gdzie indziej, w innym domu, ten dom jest w ogrodzie
pełnym śniegu i łapek na dzikie koty.
Jestem w domu z krzyżującymi się schodami”.
„Ty, kruchy, ty mi w oczy płaczesz” –
mówiła mi i płakała.
Miłość na cmentarzu
Rozdział 1
(Poznajemy bohatera tej historii)
Bohater tej historii był zatrudniony jako konferansjer w pewnym nocnym lokalu. Opowiadał tam żarty i przygnębiające opowieści, a goście nazywali go Bambulino.
Rozdział 2
(Poznajemy go trochę bliżej)
Z usposobienia był zaprzysięgłym nekrofilem. Kiedy tylko miał choć trochę wolnego czasu, ubierał się na czarno i śpieszył na cmentarz miejski. Zawsze brał tam ze sobą teczkę z butelką słodkiego likieru, korkociągiem i dwoma kieliszkami. Tak, z dwoma kieliszkami! I zawsze szedł aż na kraniec cmentarza, do grobu niejakiej Amálii Lubinskiej, która w rozkwicie młodości zasnęła w Panu przed ponad siedemdziesięciu laty.
Rozdział 3
(Co robił przy grobie Amálii?)
Otwierał tu butelkę i nalewał likieru do obu kieliszków. Siadał na czarnym marmurze, nasłuchiwał cichego jęku dobiegającego z grobu, wciągał w nozdrza woń rozkładu i marzył.
Rozdział 4
(Dokładniej zaznajamiamy się z jego poczynaniami)
Marzył o Amálii Lubinskiej. O swojej Amálce. Wyobrażał ją sobie młodą, z pięknym bladym obliczem, kroczącą przy jego boku, ubraną w biały ślubny i żałobny strój z długim, niezmiernie długim trenem, wyobrażał sobie, jak ją prowadzi regularnie rozplanowanymi cmentarnymi dróżkami. Przechadzali się od kostnicy do kaplicy pogrzebowej i od kaplicy pogrzebowej do dzwonnicy... Akacje roniły na nich kwiaty, a Bambulino od czasu do czasu pytał: – Czy nie jest pani aby zmęczona, moja droga? Albo: – Nie chce się pani znów położyć?
Rozdział 5
(Jeszcze dokładniej zaznajamiamy się z jego poczynaniami)