Piękne życie - Virginie Grimaldi - ebook + książka

Piękne życie ebook

Grimaldi Virginie

4,4
44,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wzruszająca powieść o siostrzanej miłości. Historia, której nie sposób się oprzeć! Emma i Agathe to siostry, które mimo dzielących je różnic od zawsze były sobie bliskie. Przez pięć lat z niepojętego powodu nie utrzymywały ze sobą kontaktu. Po śmierci ukochanej babci decydują się na spędzenie razem czasu w jej domu i uporanie się z przeszłością. Czy tydzień wystarczy, by wyjaśnić nieporozumienia i nadrobić stracone lata? Piękne życie to ciepła, choć czasem bolesna podróż do dawnych czasów, kiedy siostrzana miłość była najważniejsza… i gdy przestawała taka być. Pełna humoru historia o pięknym lecie w Kraju Basków i dzieciństwie, które uporczywie puka do drzwi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 270

Oceny
4,4 (27 ocen)
13
13
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alex14226

Dobrze spędzony czas

Na pierwszy rzut oka książka wydaje się dość zwyczajną obyczajową historią, w której siostry starają się naprawić swoją relację, jednak w trakcie czytania ta opinia się zmienia. To emocjonująca podróż przez życie i wspomnienia, w której możemy utożsamiać się z bohaterami. Emma i Agathe to siostry, które po śmieci ukochanej babci oraz po kilkuletniej rozłące postanawiają spędzić ze sobą tydzień, w domu którym spędziły najpiękniejsze chwile. Obie mają nadzieję na odbudowę swojej siostrzanej więzi i rozliczenie się z przeszłością. Historia pisana jest w formie pamiętnika, skupia się zarówno na przeszłości jak i teraźniejszości głównych bohaterek. Poznajemy historię sióstr i ich rodziny niemal od dnia ich narodzin, wpisy z przeszłości są chronologiczne i pokazują minione wydarzenia z perspektyw obu dziewczynek, razem z nimi możemy przeżyć szczęśliwe jak i bolesne chwile. Teraźniejszość także możemy poznać z punktu widzenia obu sióstr, które na przestrzeni lat straciły swoją nić porozumieni...
20
wiemaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, który zostanie w pamięci do końca życia.
10
AgaB102

Dobrze spędzony czas

Karuzela emocji gwarantowana!
00
jabern

Dobrze spędzony czas

Poękna książka!
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, niezwykle ciepła książka o siostrzanej miłości
00

Popularność




«UNE BELLE VIE»

by Virginie Grimaldi

© Éditions Flammarion, Paris, 2023

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Bożena Sęk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Céline NieszawerLeextra

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-774-0

Motto powieści pochodzi z piosenki Clary Luciani Ma soeur (Clara Luciani, Ambroise Willaume); © SONY Music Publishing/ Sage Music, 2019, za uprzejmą zgodą SONY Music Publishing (Francja) i Sage Music, wszelkie prawa zastrzeżone.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

WczorajKwiecień 1985Emma – 5 lat

Rano urodziła mi się siostra. Brzydka jest.

Cała czerwona i cała w paski.

Tata się pyta, czy się cieszę, mówię, że nie. Wcale się nie cieszę. Nie chcę jej. Mam nadzieję, że zostawią ją w szpitalu.

Nie pożyczę jej swoich zabawek.

Ale podoba mi się jej przytulanka.

Dzisiaj5 sierpniaEmma

Godzina 14.32

Bramka nie jest zamknięta. Skrzypi, kiedy ją popycham, jakby wyrażała pretensje, że tak dawno mnie nie było. Biała farba odpadła miejscami, odsłaniając oryginalną czerń. Po włamaniu nalegałam, żeby Busia zainstalowała alarm, kilka czujników ruchu wokół domu i zamykała bramkę na klucz. Próbowała się wymigać pod różnymi pretekstami: „Kot będzie uruchamiał alarm”; „Nie będę mogła otwierać okien”; „Pan Malois ma alarm, ale nie zadziałał i okradli go”; „Za drogo”; „I tak nie ma tu czego ukraść”; „Daj mi spokój, Emmo, jesteś uparta jak twój ojciec”.

Zjawiłam się pierwsza. Okiennice są pozamykane, między płytami na tarasie rosną chwasty, krzaki pomidorów uginają się od owoców. Busia posadziła je w moje urodziny. Zaraz potem zadzwoniła do mnie, klęła na ziemię, która wbiła się jej pod paznokcie i nie dawało się ich domyć. „Posadziłam bawole serca, wiem, że je lubisz – powiedziała. – Zrobię ci porządną sałatkę, jak przyjedziesz”.

Obok bawolich serc rośnie krzak pomidorów koktajlowych, które Agathe lubi najbardziej. Zrywam jednego, wycieram o bluzkę i rozgryzam. Skórka ustępuje, miąższ tryska i wydostaje się na usta, cierpki sok spływa na język, przywołując natychmiast wspomnienie dzieciństwa.

– Już jesteś?

Wzdrygam się na dźwięk głosu Agathe. Nie słyszałam jej przyjścia. Obejmuje mnie i ściska, moje ręce zwisają luźno. W rodzinie nie jesteśmy raczej wylewni. Z wyjątkiem mojej siostry. Ona biegle włada serdecznością i przy każdej sposobności okazuje uczucia.

– Cieszę się, że cię widzę! – mówi, puszczając mnie. – Po takim czasie… – Urywa, mierzy mnie wzrokiem i kiedy jej oczy spotykają moje, wzbierają we mnie emocje. – Zdziwiła mnie twoja wiadomość – ciągnie. – Miałaś świetny pomysł. Coś mi się robi w środku, jak pomyślę, że dom Busi zostanie sprzedany, ale zdziwiłabym się, gdyby kochany wujcio postąpił inaczej. Dotąd upomina się o dwadzieścia centymów, które mi pożyczył, jak miałam osiem lat. Na pewno w innym życiu był parkometrem.

– To by tłumaczyło, dlaczego ma łeb kwadratowy.

– Taaa. Naciskasz nos i wylatuje bilet… To co, otwieramy dom?

Idę za nią do drzwi. Słońce pada na jej włosy, uwidoczniając w jasnej czuprynie białe nitki. Ściska mi się serce na widok tych świadków upływu czasu. Moja młodsza siostra nie starzała się, kiedy oglądałam ją codziennie. Od ostatniego spotkania minęło pięć lat i nagle Agathe dorosła.

– Nie wiem, gdzie wetknęłam klucz. – Wysypuje zawartość torebki na wycieraczkę, długi klucz z brązu spoczywa między paczuszkami gumy do żucia i papierosami. – Jest!

Wolałabym, żeby go nie było. Żebyśmy odeszły, nie mogąc dostać się do środka, żebyśmy musiały zrezygnować. Chciałabym cofnąć swoją propozycję, aby po raz ostatni spędzić tu z siostrą urlop jak w czasach dzieciństwa, zanim dom przejdzie na własność innych. Chciałabym nigdy się nie przekonać, jak to jest, gdy drzwi się otwierają, ale już nie słychać głosu babci proszącej, żebyśmy zdjęły buty.

WczorajWrzesień 1986Emma – 6 lat

Agathe znowu narobiła w wannie. Jej kupa pływa wszędzie dookoła mnie. Mama z krzykiem wyciąga Agathe z wody. Często krzyczy, odkąd ona jest.

Jak tata wraca z pracy, mama opowiada. Tata się śmieje i ona też. Daję im całuska.

Jutro zaczynam szkołę. Mam nadzieję, że będę w klasie z Cécile, ale nie z Margaux. Za bardzo zgrywa ważniaczkę z tymi długimi włosami, no i jeszcze mi powiedziała, że jestem głupia, bo nie umiem jeździć na rowerze na dwóch kółkach.

Też chcę mieć długie włosy, ale mama się nie zgadza. Mówi, że za dużo kłopotu z myciem, bo są kręcone. Obcina mi je na krótko pomarańczowymi nożyczkami. Jak urosnę, będę miała długie włosy jak Margaux.

Dzisiaj5 sierpniaAgathe

Godzina 14.35

Jeszcze nie postawiłam nogi w domu, a już zaczyna wyć alarm. Jedyny plus, to że powstrzymuje łzy. Emma podskakuje jak popcorn i zatyka uszy palcami. Uwaga na później: jeśli postanowię gdzieś się włamać, nie mogę prosić siostry, by mi towarzyszyła.

Wstukuję kod na klawiaturze. Busia podała mi go, kiedy leżała w szpitalu, żebym przychodziła karmić kota.

Osiemdziesiąt osiemdziesiąt pięć.

Lata urodzin jej dwóch wnuczek.

Otwieram okiennice na dole, Emma ma to zrobić na górze. Dołączam do niej w sypialni Busi, stoi bez ruchu przed komodą. Kasetka z biżuterią jest otwarta. Pusta. Emma kręci głową.

– Widocznie parkometr przypomniał sobie, że miał matkę.

– Dużo bym dała, żeby zobaczyć jego minę, jak się dowie, że większość błyskotek to imitacja.

– Wie, że tu jesteśmy?

– Nie. Nie rozmawiałam z nim od pogrzebu.

Zapada cisza. Wymówiłam słowo zakazane. Emma nie przyjechała na pochówek Busi. Miała jakoby ze szkołą wycieczkę, której nie mogła odwołać. Nie bardzo umiem zgadnąć, jaki to kierunek był ważniejszy od pożegnania naszej babci, ale nie byłam najwłaściwszą osobą, która mogłaby ją ściągnąć.

Wracamy do salonu. Na drewnianym stoliku nakrytym woskowanym obrusem leży program telewizyjny otwarty na dwudziestym siódmym maja. Jabłka w koszyczku zwiędły. „Weź sobie ser i owoce – powiedziała mi Busia, kiedy ją odwiedziłam w szpitalu. – Pewnie trochę tu zostanę, zepsują się”.

Odmówiłam, żeby nie zapeszyć. Poprawa następowała z dnia na dzień, lekarze byli dobrej myśli. „Nie sądzisz chyba, że zjem ten twój ohydny ser – odparłam. – Samo otwarcie twojej lodówki może zdziesiątkować miasto. Nie rozumiem, czemu z takim uporem produkują jakieś bomby atomowe, skoro mamy poczciwego camemberta. – Roześmiała się, więc dodałam: – Jak myślisz, czemu straciłaś wszystkie zęby? To nie wiek, Busiu, tylko zapach”.

Salowa przyniosła kolację, Busia uśmiechnęła się na widok plastra jakiegoś paskudnego sera zapakowanego w celofan, pocałowałam ją w czoło i obiecałam, że wpadnę jutro. O czwartej pięćdziesiąt sześć rano udar rozleglejszy niż poprzedni zabrał wszystkie nasze jutra.

Emma otwiera lodówkę.

– Trzeba iść na zakupy.

– Możemy chyba załatwić to jutro, nie? Mam ochotę skoczyć raczej na plażę. Jest tak pięknie, skorzystajmy z pogody, bo tutaj nigdy nie utrzymuje się długo.

Nie musi powtarzać, co jest priorytetem, rzuca mi wystarczająco wymowne spojrzenie. Siada przy stole i zaczyna sporządzać listę. Sielanka przetrwała raptem kilka minut, wróciła sztampa, jakbyśmy rozstały się wczoraj.

– Co jesz na śniadanie?

– Kawę – odpowiadam, starając się ukryć zawód.

Zapisuje. Włosy ma bardzo krótkie, z profilu wykapana nasza matka. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, że taka jest do niej podobna. Zdaje się, że ja dostałam wszystko po ojcu – szczególnie nos. Sama nie wiem, czy jestem za to wdzięczna, myślałam nawet o poprawieniu go chirurgicznie, ostatecznie się jednak nie zdecydowałam – taki, jaki jest, może się przydać. Jeśli na przykład znajdę się kiedyś na statku i ster przestanie działać.

– Może dziś zrobimy cielęcinę? – proponuje Emma.

– Jestem wegetarianką.

– Od kiedy?

– Jakieś dwa, trzy lata.

– Aha. Kurczaka chyba jednak jesz?

– Nie. Ale możesz wziąć dla siebie.

– Ach nie, trudno. Zjemy rybę.

– Też nie jem.

– To czym ty się żywisz? Ziarenkami?

– Owszem, tylko ziarenkami. I kurde, muszę uważać, żeby nie przesadzić, bo zauważyłam coś dziwnego. Zobacz.

Podchodzę do niej i odciągam rękaw tiszertu.

– Nic nie widzę – stwierdza Emma.

– O tu, przyjrzyj się. Nie widzisz?

– Nie.

– Zaczynają mi wyrastać pióra. A niedawno zniosłam jajko.

Podnosi oczy do góry i wraca do listy zakupów, widzę jednak wyraźnie, że walczy ze sobą, aby się nie roześmiać.

WczorajListopad 1986Agathe – 1,5 roku

Nie.

Dzisiaj5 sierpniaEmma

Godzina 15.10

W markecie prawie pusto. Tylko w okolicy mrożonek kręci się parę starszych osób, które przyszły, by skorzystać z chłodu. Wszyscy siedzą na plaży. Wyobrażam sobie ręcznik przy ręczniku, tumany piasku tryskające spod stóp dzieci i sypiące się do oczu, pokrzykiwania zaniepokojonych rodziców, śmiechy, przytłaczający skwar. Żadnego uroku nie mają już dla mnie fale, w których zatopiłam swoje dzieciństwo, gorący piasek, który deptałam jako nastolatka. Odliczałam wtedy dni dzielące mnie od oceanu, za każdym razem wydawał mi się piękniejszy od tego, który poprzednio zostawiłam, teraz jednak mogę przyjąć, że reszta życia upłynie mi bez niego. Nie powiem, że go nienawidzę. Gorzej – stał się zbędny.

– Poszukam srajtaśmy – oznajmia Agathe, oddalając się.

Skreślam papier toaletowy na liście. Sporządziłam ją działami: najpierw produkty sypkie, potem świeże, na koniec mrożonki.

Moja siostra wraca obładowana różnymi rzeczami, nic jednak nie przypomina papieru toaletowego.

– Znalazłam brioszkę z kawałkami czekolady! Pamiętasz brioszki Busi?

– Agathe, zrobiłyśmy listę…

– Ty zrobiłaś listę – odpowiada. – I ty się uparłaś, żeby ustalić jadłospis na cały tydzień.

Nic nie mówię. Jesteśmy razem zaledwie od kilku godzin i mamy wytrzymać ze sobą tydzień. Nie braknie okazji do sporów.

Rozrywa opakowanie i odłamuje trochę brioszki.

– Chcesz?

Spodziewa się, że odmówię. Biorę od niej ten kawałek i wpycham do ust. Niech ona też nie myśli, że ze mnie sztywniaczka.

To ulubiona broń Alexa – kiedy zwracam uwagę na jego brak inicjatywy, sięga po wyrzuty. „Jak pakuję zmywarkę, stale kręcisz się za mną, jak szykuję jedzenie, zawsze coś mi wytkniesz, jak proponuję, żebyśmy gdzieś poszli, nigdy ci nie odpowiada. Zawsze wszystko robię źle, dlatego już nie śmiem nic robić”.

Argument nie do zbicia. I szczerze mówiąc, to wszystko niezupełnie wymyślone.

Długo podobał mi się jego sposób istnienia w świecie, obserwowanie życia z siłą spokoju, umiejętność płynięcia z prądem i przystosowywania się do tego, co napotykał. Był wcieleniem wewnętrznej harmonii, której mnie brakowało, i chociaż jej nie doświadczałam, mogłam z nią żyć. Uczepiłam się go, by wyrwał mnie z dzieciństwa. Ukryłam swoje lęki w jego solidnym pancerzu, jego długie ręce objęły mnie całą, schroniłam się w tych ramionach.

Czas jednak zniekształca zalety i nadaje im pozory wad.

Agathe zamyka opakowanie brioszki i posyła mi wyzywający uśmiech.

– Idę po chipsy, bo pewnie ich na liście nie uwzględniłaś.

Nie zatrzymuję siostry, kiedy odchodzi w stronę właściwych regałów, i słowem nie napomykam, że został jej czekoladowy wąsik.

WczorajGrudzień 1987Emma – 7 lat

Boże Narodzenie spędziliśmy u Busi i Duśka. Byli wujek Jean-Yves i kuzyni Laurent i Jérôme. Wszyscy czworo spaliśmy w pokoju na dole, było śmiesznie, Agathe chrapała, bo miała katar, brzmiało to jak golarka taty. Rano po przebudzeniu nawet nie poszliśmy się wysikać, tylko od razu sprawdziliśmy pod choinką, czy Święty Mikołaj przyszedł.

W szkole Margaux mi powiedziała, że Mikołaj nie istnieje, ja mówiłam, że istnieje, ale pani przyznała rację Margaux. Przez całą przerwę płakałam. Wieczorem tata mi wytłumaczył, że to wszystko brednie, ale już sama nie wiedziałam, kto mówi prawdę, więc znowu się popłakałam. Tata kazał mi iść do pokoju, bo chciał mi udowodnić, że Święty Mikołaj istnieje, ale musiałam przyrzec, że nie otworzę drzwi. Przyrzekłam i wytarłam nos rękawem.

Trochę później tata odezwał się zza drzwi mojego pokoju. Był ze Świętym Mikołajem, ale nie wolno mi było go zobaczyć, mogłam go tylko usłyszeć. W brzuchu mnie jakby łaskotało. Wtedy odezwał się gruby głos: „Ho, ho, ho, Emmo, to ja, Święty Mikołaj, przyszedłem ci powiedzieć, że istnieję i że niedługo przyniosę prezenty dla twojej siostry i dla ciebie. Byłaś grzeczna w tym roku?”. Odpowiedziałam, że tak, chociaż raz zwędziłam frytkę z talerza Agathe. Podobno Mikołaj widzi wszystko. Tylko że one były takie dobre!

Nie został długo, ale to nic, teraz wiem, że istnieje. Obiecałam mu, że nie będę mówiła o nim w szkole, mimo to powiedziałam Cécile i trochę Margaux, Olivierowi, Coumbie, Natachy i Vincentowi, bo to mój narzeczony.

Prezenty były pod choinką, ale Dusiek i rodzice jeszcze spali. Tylko Busia się obudziła, musieliśmy zaczekać, aż inni wstaną. Busia dała nam gorącego mleka z brioszką z kawałkami czekolady.

Dostałam chlupotkę i co najważniejsze, magiczne dyktando. Przez cały dzień się nim bawiłam i nawet trzeba było wymienić baterie! To dowód, że Święty Mikołaj istnieje, co napisałam w liście, który mama mu wysłała. A Margaux to kłamczucha.

Agathe dostała lalkę, która sika (ohyda), i robaczka świętojańskiego. To taki pluszak, tylko głowa mu się świeci, jak się naciśnie na brzuch. Od razu go nazwała Tojanek. Może dzięki temu skończy się spanie przy świetle włączonym na korytarzu, bo ja już nie mogę. Wiem, że jak jest całkiem ciemno, Agathe beczy, a mnie światło przeszkadza, ale nie robię z tego problemu. Moja siostra czasem jest fajowa, lepiej jednak było, zanim się urodziła. O tym też napisałam w liście do Świętego Mikołaja, z tym że chyba nie zrozumiał, co mam na myśli.

WczorajGrudzień 1987Agathe – 2,5 roku

Nie chcę spać.

Dzisiaj5 sierpniaAgathe

Godzina 16.01

Kiedy automatyczne drzwi się otwierają, do galerii wlewa się upał. Wózek jest pełny, produkty zostały powkładane kategoriami do toreb wielokrotnego użytku. Podejrzewam siostrę, że rozważała układ alfabetyczny.

– A teraz, skoro załatwiłyśmy twoje ulubione zajęcie, może przejdziemy do mojego?

– Czyli?

– La playa!

Emma wznosi oczy do nieba. Wie, że nie odpuszczę, mam niewiarygodny talent do wymuszania z nawiązką wszystkiego, czego chcę. W ten sposób dostałam pracę, w ten sposób uzyskałam mieszkanie. W ten sposób doprowadziłam również do odejścia Mathieu. Kretyn. Ten jeden raz wchodził w grę związek długoterminowy, ale facet zwiał przed końcem okresu próbnego.

– Byłabyś tak dobra i pomogła mi?

Emma zapełniła bagażnik auta – zupełnie jak w Tetrisie. Biorę wózek i odprowadzam, zastanawiając się, czy na pewno dobrym pomysłem było spędzenie razem tego tygodnia.

Nie mogę powiedzieć, że nie kocham siostry. Niewątpliwie jest nawet osobą, która najbardziej rozpycha się w moim sercu, odkąd Busia nas zostawiła. Jestem jednak przekonana – bo tak czuję w głębi ducha – że można kogoś kochać i nie móc go znieść. Emma działa na mnie tak samo jak cebula.

Przychodzi mi czasem na myśl, że gdyby nie więzy krwi, nie mogłabym jej ścierpieć. Że teraz łączą nas jedynie wspomnienia.

– Niech ci będzie – mówi, uruchamiając silnik. – Ale jedziemy na plażę Chambre d’Amour.

Wolałabym plażę Cavaliers, mniej znaną wśród turystów, niech jej jednak będzie. Każda trochę ustąpiła, każda ma trochę satysfakcji.

Emma prowadzi wpatrzona w horyzont. Zmarszczone brwi ustępują miejsca szerokiemu uśmiechowi, kiedy do niej dociera, że się jej przyglądam. Ja także się uśmiecham. Liczę, że pod ubiorem osób dorosłych, pod tak różnym życiem codziennym wciąż są te same siostry Delorme.

Godzina 16.20

U Busi czeka na nas komitet powitalny. Kochany wujaszek Jean-Yves aka parkometr i jego żona Geneviève siedzą przy stole.

Kiedy wchodzimy objuczone, obserwują nas i żadne ani drgnie.

W naszej rodzinie nie ma żartów z uprzejmością, której zasady stanowią, że młodszy kłania się starszemu. To rodzaj nauk łykanych bez przeżuwania, stosowanych przez całe życie i nigdy nie podawanych w wątpliwość.

– Dzień dobry, wujku – mówię, schylając się, by cmoknąć go w policzek.

– Cześć, dziewczynki. Emmo, kopę lat.

Moja siostra wyciska buziaka na jego policzku, jąkając:

– Nie mogłam… nie mogłam przyjechać na pogrzeb, nie przewidziałam… Bałam się, że… Przykro mi…

Czerwieni się, jej tłumaczenie jest bez sensu, nikt nie może przewidzieć takich rzeczy. Geneviève mimo woli ją ratuje.

– Dostaliśmy informację, że alarm się włączył. Nie wiedzieliśmy, że zamierzacie tu wpaść.

– Chciałyśmy przyjechać po raz ostatni – odpowiada Emma. – Zanim dom zostanie sprzedany.

– Macie klucze? – dopytuje Jean-Yves.

– Nie, weszłyśmy przez komin – wyjaśniam. – Renifery pilnowały sań przed drzwiami.

Moja siostra spuszcza głowę, powstrzymując śmiech.

– Mogłyście nas uprzedzić – stwierdza parkometr. – Baliśmy się, że doszło do włamania.

– Myślałyśmy, że możemy przyjeżdżać do Busi, kiedy tylko chcemy – zauważam.

– To już nie jest dom Busi.

Ostatnie słowa wujka brzmią tak sucho, że nawet on wydaje się zdziwiony. Chociaż zawsze wygląda na zdziwionego z tymi swoimi brwiami w kształcie daszka. Pewnie tak jest od dnia, kiedy się dowiedział na zajęciach z anatomii, że inne czaszki też zawierają mózg. Biedak. Widocznie to nim wstrząsnęło.

– Możecie oczywiście zostać – łagodzi Geneviève. – Ale uważajcie, żeby stan domu się nie pogorszył, bo nabywca mógłby się domagać zwrotu kosztów napraw. W przyszłym tygodniu przyjedzie firma opróżnić pomieszczenia, ale do tej pory nie ruszajcie niczego.

Odwracam się do siostry.

– Myślisz, że jutrzejsze powinnyśmy odwołać?

Haczyk jest ogromny, mimo to wujek go łyka.

– Coście znowu wymyśliły?

Wzruszam ramionami.

– Och, nic takiego, tylko nakręcenie pornosa.

Emma przygryza wargę. Geneviève patrzy na mnie z politowaniem.

– Dziewczynki, nie jesteśmy waszymi wrogami. Zawsze byliśmy na zawołanie, robiliśmy wszystko, żeby was wspierać.

Już nie chce mi się śmiać. Hamuję się, by nie rzucić im w twarz historii ich wsparcia. Poszłoby szybko, bo streszcza się w dwóch słowach: zero pomocy. Nie jesteśmy ich bratanicami, jesteśmy kamykiem w bucie, odbiciem ich poczucia winy. Obraz, który im przesyłamy, jest ohydny, już lepiej skupić się na jakiejś innej historii. W sumie takie postępowanie jest dość banalne: naginanie prawdy, żeby lepiej pasowała do otoczenia, karmienie się kłamstwami, aż naprawdę się w nie uwierzy.

– Jak długo zamierzacie zostać? – pyta Jean-Yves.

– Tydzień – informuje Emma.

Parkometr i jego żona porozumiewają się wzrokiem, po czym z minami ludzi, którzy chcą, by widziano, jacy są szczodrzy, ale by przypadkiem nie zauważono, że tego pragną, pozwalają nam spędzić ten ostatni tydzień w domu naszej babci.

WczorajKwiecień 1988Emma – 8 lat

Tata z mamą się pokłócili. Jedliśmy u Roullierów, znajomych taty, i nagle mama wstała i powiedziała „idziemy”, a jeszcze została szarlotka z polewą czekoladową na deser. Tata spokojnie ją przekonywał, Agathe się rozbeczała, ja się obraziłam, ale nie dało rady, wyszliśmy. W aucie nikt się nie odzywał, tylko radio grało. Tata powiedział brzydkie słowo, kiedy usłyszeliśmy, że Pierre Desproges nie żyje, nie miałam odwagi się zapytać, pewnie to jakiś jego przyjaciel.

Zaraz po powrocie musiałyśmy iść do łóżek. Nie pozwolili nam nawet umyć zębów, pierwszy raz w życiu! Zamknęli się w kuchni, ale w pokoju słyszałyśmy ich krzyki. Agathe się wystraszyła, bo nie cierpi, jak ktoś wrzeszczy. A ja najbardziej się bałam, że się rozwiodą. Tak się stało z rodzicami Margaux i ona teraz widzi się z tatą tylko w czasie wakacji, i zyskała połówkę brata (zapomniałam, jak się taki nazywa). Ja tam wolę mieć tatę i całą jedną siostrę, za resztę dziękuję bardzo.

Usłyszałyśmy trzaśnięcie drzwi, Agathe się rozbeczała i przyszła do mojego łóżka. Poczytałam jej książkę, żeby nie słuchała krzyków i myślała o czym innym, ale awantura się skończyła i Agathe zasnęła. Cały czas się wierciła, na pewno ma robaki w pupie, jak mówi tata. W pewnej chwili się obudziłam, bo coś miałam w buzi, i to była jej noga.

Kiedy wstałam, okiennice były jeszcze zamknięte. Otworzyłam drzwi sypialni mamy i taty. Byli tam oboje.

Dzisiaj5 sierpniaEmma

Godzina 17.12

Zapomniałam, że woda w Atlantyku jest taka zimna. Woda w basenie miejskim nie jest za ciepła, ale przynajmniej ma tę zaletę, że nie drętwieją mi od niej palce u nóg. Chodziłam tam w każdy wtorek z rana po odstawieniu dzieci do przedszkola. Spędzały w nim tylko ten jeden dzień w tygodniu – był to układ uzgodniony pomiędzy moim macierzyńskim poczuciem winy a potrzebą posiadania odrobiny czasu dla siebie. Godzina. Na tyle sobie pozwalałam łącznie z prysznicem i suszeniem włosów.

– No chodź, świetnie jest!

Agathe udaje, że chce mnie opryskać, ale widocznie coś w moich oczach odwodzi ją od tego. Fale są wysokie, załamują się blisko brzegu i wylewają na piasek, a potem spienione zabierają rozradowanych plażowiczów. Rozbryzgi piany łaskoczą mnie w nos. Właśnie taki ocean zawsze lubiłam. Rozszalały, rozhukany, nieprzewidywalny. Nie dla każdego taki jest, trzeba sobie zasłużyć. Byłyśmy malutkie, kiedy Busia nauczyła nas go rozumieć. Zawsze na początku lata zabierała nas do klubu surfingowego, żebyśmy pouczyły się obsługi oceanu. Oswoiłyśmy się z przypływami i odpływami, z powstawaniem fal i z ich łamaniem, z prądami. Jako małe dziecko przeżyłam traumę, widziałam bowiem, jak ratownicy wydobywali ciało z wody. Otoczył ich tłum ludzi, a oni prowadzili reanimację. W końcu przyleciał po nich śmigłowiec. Ojciec zabronił mi patrzyć, ale ciekawość wzięła górę i potem długo nocami nawiedzała mnie wizja zwłok pozbawionych twarzy i kolorów. W koszmarach ocean mnie pochłaniał, po czym wypluwał na piasek moje nieruchome ciało. Kursy surfowania nauczyły mnie, jak sobie z nim radzić, a później pozwoliły mi go pokochać. W naszym trzypokojowym mieszkaniu w Angoulême co roku pierwszego stycznia wieszałam u siebie kalendarz kupiony przez matkę u listonosza i skreślałam kolejne dni dzielące mnie od wakacji. Wtedy bowiem nastaną piękne dni. Busia, moja siostra, beztroska i ocean.

– Już prawie jesteś! – zachęca mnie Agathe.

Z trudem posuwam się coraz dalej w lodowatej wodzie, centymetr po centymetrze. Moja siostra szybko zmoczyła sobie kark i już się cała zanurzyła, zanurkowała. Skupiona na namawianiu mnie, nie widzi fali, która podnosi się za nią.

– Em-ma! Em-ma! – skanduje i wtedy woda wali ją w tył głowy i porywa w walcu piany.

Tak bardzo się śmieję, że nie zdążam zanurkować – fala mnie także porywa, obraca mną na wszystkie strony, po czym wyrzuca mnie na brzeg w pozycji nader malowniczej: z nogami zadartymi w górę i z jedną piersią próbującą się wysmyknąć z kostiumu. Szukam siostry wzrokiem i dostrzegam ją kawałek dalej, jak podnosi się z wdziękiem ostrygi.

– Wyraźnie już nie mamy po piętnaście lat! – prycha. – Kąpielówki chciały mi zrobić kolonoskopię.

– Moje nałapały piasku w kieszonkę higieniczną. Nigdy nie zrozumiałam, po co jest to draństwo. Muszę wyciąć.

– Wracamy do wody?

Agathe nie czeka na moją odpowiedź – już wbiega w morze, przeskakując nad małymi falkami. Mnie pierwsza rundka wypompowała, teraz marzę tylko o tym, by wyciągnąć się na ręczniku i poczekać, aż siostra raczy wrócić. Pozostaję na miejscu z tyłkiem w wodzie głębokości dziesięciu centymetrów, patrzę, jak Agathe nurkuje, wyskakuje, kładzie się na wodzie pomiędzy dwiema falami. W oddali pojawiają się czarne chmury popychane wiatrem, który dopiero co się zerwał. Mówią, że w Kraju Basków można w jeden dzień przeżyć cztery pory roku. Za kilka minut lunie deszcz. Agathe wymachuje do mnie rękami. Miała słuszność, woda jest super, należało tylko do niej przywyknąć. Czekam, aż wielka fala umrze u moich stóp, zrywam się i biegnę do siostry, zanim przypłynie następna.

WczorajWrzesień 1988Agathe – 3 lata

Bastien zabrał mi niebieski mazak. Walnęłam go w łeb.

Dzisiaj5 sierpniaAgathe

Godzina 18.25

Już by chciała iść. Wyprosiłam jeszcze dziesięć minut, ale kiedy próbowałam znów przedłużyć pobyt na plaży, popatrzyła na mnie tym swoim morderczym spojrzeniem. Wróciłam na ręcznik szybciej, niż gdybym dotknęła rybiej płetwy.

– Może byśmy skoczyły na drinka do hali targowej?

Tego się nie spodziewałam. Wyobrażałam sobie, że wieczór będzie telewizyjny z herbatką ziołową na okrasę, a tu proszę, proponuje wypad do lokalu.

– Dobry pomysł!

– Daj mi pięć minut, żebym podeschła, i zbierzemy się.

– Nie ma mowy, lepiej, żebyśmy poszły mokre i półnagie.

Kręcę głową. Ona się śmieje. Zapomniałam, jak wyglądają nasze rozmowy. Jak swoista muzyka, którą odkrywam na nowo. Kładę się obok niej pod parasolem. Emma bierze ręcznik i starannie się wyciera.

– Przestałaś lubić słońce? – pytam.

– Niezdrowe dla skóry.

– To dlatego przeniosłaś się na biegun północny?

– Strasburg niezupełnie leży na biegunie.

– Dalej już wyjechać nie mogłaś.

– O to chodziło.

Cisza.

Kładzie głowę i zamyka oczy. Na jej udach prześwitują cienkie żyłki. Schudła. Wydaje się niemal krucha, a zawsze z nas dwóch była tą lepiej zbudowaną.

Wstaje i narzuca sukienkę na strój kąpielowy retro, zasłaniający ramiona i pośladki.

Robię to samo, ale płakać mi się chce.

Nie tak wyobrażałam sobie nasze spotkanie po latach. Byłam dość naiwna, by sądzić, że zależy jej na spędzeniu razem tego tygodnia, abyśmy się do siebie zbliżyły. Po co przebywać razem, skoro zachowuje się dystans?

Bez słowa dochodzimy do mojego skutera. Wróciłyśmy oto do czasu dąsów, kiedy „nie gadałyśmy ze sobą”. Ona była w tej zabawie lepsza. Ja krzyczałam, płakałam, waliłam pięściami, niszczyłam. Jej zawsze lepiej wychodziło ukrywanie wewnętrznej burzy.

– Jedź powoli, bardzo cię proszę – mówi, nakładając kask.

– Już mi mówiłaś, kiedy jechałyśmy w tę stronę.

Chciała wziąć samochód. Zdołałam jej to wyperswadować. Z godzinę albo i dwie musiałybyśmy szukać miejsca do zaparkowania. Kiedy zrozumiała, że podjedziemy moim skuterem, przepytała mnie na szybko ze znajomości kodeksu drogowego. Jechałam na tyle wolno, na ile pozwalała utwardzona nawierzchnia, nie grożąc nam wywrotką, mimo to Emma przez całą drogę obejmowała mnie w pasie jak przyssana. Powrót nie jest taki bolesny, trzyma się uchwytu, tyle że na każdym wykrocie omal nie wzbija się w powietrze.

– Pierwsza! – woła, kiedy dojeżdżamy do domu Busi.

Zanim zdjęłam kask, ona już jest w łazience. Wypalam papierosa w ogrodzie, czekając, aż skończy brać prysznic. Gliniana popielniczka stoi pod lipą. Jest czysta – i stwierdzenie tego faktu wystarcza, by zaszczypały mnie oczy. Wciąż jeszcze słyszę Busię strofującą mnie, że pety wysypują się z popielniczki. Zawsze w końcu ona ją opróżniała i myła, po czym stawiała w miejscu, w którym mogłam ją znaleźć. Jej problemem nie była przepełniona popielniczka, tylko to, że palę. „Trzy tygodnie leżałaś w inkubatorze, żeby płuca w pełni się rozwinęły, a teraz je sobie niszczysz, paląc to świństwo. Gdybyśmy wiedzieli, że tak będzie, odłączylibyśmy maszynę, mniej byś nas kosztowała”. Byłam do tego przyzwyczajona, niemniej za każdym razem dostawałam ataku śmiechu. Busia była gotowa na wszystko, żeby nas rozśmieszyć.

Wypalony papieros parzy mnie w palce. Odpalam od niego drugiego – na cześć Busi. Przez całe życie myślałam, że jeśli ona umrze, nie przeżyję tego. Odkąd zyskałam świadomość, że ją kocham, bałam się, że ją stracę. Kiedy byłam mała, ilekroć telefon dzwonił późno, ilekroć ona nie od razu odbierała, ilekroć mama marszczyła brwi, słysząc jakąś wieść, wiedziałam, że Busia nie żyje. Nie: „sądziłam”, lecz wiedziałam. Opłakiwałam jej martwe ciało, uczestniczyłam w pogrzebie, ogromnie mi doskwierała jej nieobecność, a później się dowiadywałam, że ma się dobrze, że chodziło o zupełnie co innego, i wtedy aż mnie zatykało ze szczęścia, dziękowałam niebiosom, losowi, telefonowi, mamie, dziękowałam wszystkim i wszystkiemu, a życie na powrót stawało się rozkoszne, cudowne, nadzwyczajne. Psychiatra powiedział mi kiedyś, że hipochondrycy należą do ludzi, którzy najlepiej znoszą wieść o ciężkiej chorobie. Mają taką zaprawę, że kiedy przychodzi co do czego, są gotowi. W moim wypadku to nie działa. Na próżno przez całe życie sobie to powtarzałam – nie jestem gotowa na brak Busi. Nie widzę, jak świat mógłby kręcić się nadal bez swojej osi. Nie widzę, jak mogłabym kiedyś pozbierać się po stracie jedynej osoby, która nigdy mnie nie zawiodła.

Emma wychodzi z domu i dołącza do mnie. Z jej krótkich włosów woda kapie na sukienkę.

– Możesz iść – mówi.

Zgniatam papierosa, ale nadal siedzę na trawie. Emma mnie obserwuje, potem siada obok. Przez chwilę milczymy przed domem, który mieści niemało naszych wspomnień. Emma opiera głowę na moim ramieniu i szepcze:

– Widziałaś? Maki kwitną.

WczorajLipiec 1989Emma – 9 lat

Dotarliśmy do Busi i Duśka po długiej jeździe. Agathe przed drogą nie chciała iść do ubikacji no i zlała się w aucie. Ryczała, bo miała mokro, ale musieliśmy czekać, aż trafi się parking przy autostradzie, żeby przystanąć. Uszy mi pękały, w końcu tata wpadł na pomysł i puścił kasetę Chantal Goi, więc się uspokoiła.

Jak tylko weszliśmy do ogródka, zobaczyłam maki. Posiałyśmy je z Busią w czasie ferii wielkanocnych. Miałyśmy prawo je zerwać, dlatego zrobiłyśmy z siostrą dwa bukiety, jeden dla Busi, drugi dla mamy, chociaż jej nie było.

Pierwszy raz nie przyjechała z nami do Anglet, dowiedziałyśmy się przed samym wyjazdem, że musi dokończyć jakąś ważną pracę. Dała nam na drogę cukierki muszelki, ale tata nie pozwolił jeść ich w aucie, żeby nie nabrudzić. Agathe nie chciała jechać bez mamy, ja też, ale mama obiecała, że szybko do nas dołączy, i mocno nas wycałowała. Pachniała paczulą.

Jedliśmy pod lipą: sałatkę ryżową z pomidorami koktajlowymi z ogródka. Agathe się nimi opychała, zwędziła mi nawet jednego z talerza, a ja za karę zabrałam jej kawałek sera.

Chciałam iść na plażę, ale trzeba było poczekać, aż przetrawimy. Zawsze tak jest, nie bardzo kapuję, co to zmienia, kiedyś jednak mama powiedziała, że dzieci nie muszą kapować, wystarczy, że słuchają.

Woda była fajna, tylko że fale za wysokie, więc bawiłyśmy się na brzegu z Busią, a tata i Dusiek się kąpali. Zbudowałyśmy piękny zamek, ja wykopałam dookoła niego fosę, a Busia nazbierała muszelek, żeby go ozdobić, ale nie zdążyłyśmy go pokazać tacie, bo Agathe na niego skoczyła i zburzyła wszystko. Sypnęłam jej piaskiem w buzię, a ona walnęła mnie grabkami w głowę. Busia kazała nam się pocałować na zgodę i potem ścigałyśmy się z małymi falkami na brzegu, było śmiesznie, zwłaszcza jak Agathe się przewróciła.

Busia co chwilę nas całowała i mówiła, że nas kocha. Jak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że robiła tak, bo wiedziała, co się stanie wieczorem.

Po powrocie do domu zawołałam: „Pierwsza!” i popędziłam do łazienki. Agathe się rozbeczała, dlatego jutro pozwolę, żeby pierwsza się wykąpała. Kiedy wyszłam umyta, byli u nas wujek Jean-Yves, ciocia Geneviève i kuzyni. Ucieszyłam się, ale nie na długo, bo tata zabrał Agathe i mnie do pokoju, który należał do niego, jak był mały, i powiedział, że musimy pomówić o czymś ważnym. Pozwolił nam nawet jeść cukierki muszelki, ja ich jednak nie skończyłam, bo wszystko zepsuł. Cały dzień był taki piękny, a teraz to dzień, kiedy mama i tata się rozeszli.

WczorajWrzesień 1989Agathe – 4 lata

Tata przychodzi, ale mama nie chce nas z nim puścić. Strasznie się wydzierają, no to wsadzam palce w uszy, żeby nie słyszeć.

Mama mówi, że tata jest niedobry. Ja uważam, że jest fajny.

Idę do łóżka Emmy. Odpycha mnie, ale potem mówi: dobrze i śpię z nią i z Tojankiem.

Dzisiaj5 sierpniaEmma

Godzina 19.43

Od wieków tutaj nie byłam. Hala targowa w Biarritz nic się nie zmieniła, na tarasach barów i restauracji tłoczą się rodziny, pary, koledzy i przyjaciele, panuje świąteczny gwar. Zajmujemy miejsca stojące przy wysokim blacie, Agathe pyta, czego się napiję, i idzie do baru zamówić. Po drodze wita się z dwiema osobami, a kelnerka ją ściska. To jej teren.

– Niesamowite. Wydaje mi się, że ciągle mam dwadzieścia lat, a przecież dobijam do czterdziestki.

– Nawet nie mów, ja już jestem po.

Kelnerka stawia przed nami dwie lampki wina i przekąski.

– Za siostry Delorme – mówi Agathe, podnosząc kieliszek.

– Nasze zdrowie.

Zapada cisza. Moja siostra wcina miniszaszłyki z sera owczego, ja się zajmuję tartinkami z filetem z piersi kaczki. Nie wiem, czy nie mamy sobie nic do powiedzenia, czy też uzbierało się tego za dużo i nie wiemy, od czego zacząć. W naszej wspólnej historii jest pięcioletnia luka.

– Masz jakieś zdjęcie Alice? – pyta Agathe.

Wyjmuję telefon i wyświetlam fotografię mojej córki. Agathe bierze komórkę i przewija zdjęcia.

– Wspaniała dziewczyna. Ciekawe, po kim to ma.

– Na pewno po ciotce. Uprzedzam, tych zdjęć są setki.

– Odbiło ci?

– Kompletnie. Muszę się hamować, żeby jej nie schrupać. Ma straszny charakter, często kojarzy mi się z tobą.

Agathe się uśmiecha.

– A Sacha? Na pewno bardzo urósł!

Otwieram folder ze zdjęciami mojego syna i przekazuję jej komórkę.

– Niedawno skończył dziesięć lat. Nosi ten sam rozmiar butów co ja i sięga mi do brody.

– Czas tak szybko leci… Dobrze się dogadują?

– Znakomicie. Bałam się, bo dzieli ich przecież siedem lat, ale Sacha jest bardzo opiekuńczy, a mała uwielbia brata. Czasem się kłócą, jasne, ale mają ze sobą świetny kontakt. Mam nadzieję, że dalej też tak będzie…

Agathe upija kilka łyczków wina, potem zapala papierosa.