Piękno ludu - Merete Pryds Helle - ebook

Piękno ludu ebook

Merete Pryds Helle

4,3

Opis

Surowe życie na duńskiej wsi w latach II wojny światowej oczami dorastającej dziewczyny.


Marie pochodzi z rodziny, w której rytm życia wyznaczają morze i boskie przykazania. Jako dziewczynka uczona jest obowiązków domowych i bezwzględnego posłuszeństwa. Utwierdzana jest w przekonaniu o braku własnej wartości, należy najpierw do ojca, potem do męża. W takim postrzeganiu kobiet wyrastają też chłopcy. To jedyny znany im model rodziny, związku. Gdy wreszcie wojna się kończy, Dania realizuje swoją wersję „amerykańskiego snu”. Marie wyjeżdża do Kopenhagi, gdzie popada w kolejną pułapkę toksycznej relacji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
11
6
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Dobre, ale przytłaczające.
00
kto28

Z braku laku…

Na początku powieść zaciekawia. Pokazana jest duńska wieś z czasów II Wojny Światowej i tuż po niej. Piękno ludu nie jest bynajmniej piękne. Niestety z kolejnymi stronami, powieść coraz bardziej nudzi. Niczego odkrywczego nie napisano jeśli chodzi o traumy przenoszone z pokolenia na pokolenie. Powieść może szokować przez wiwisekcję (lub ekshibicjonizm) okrucieństwa w rodzinie, mnie męczy. Posłowie, w którym autorka tłumaczy swoje dzieło, dobiło mnie kompletnie: po co to? pytam. Może, gdyby uciąć ze dwieście stron, byłyby "trzy gwiazdki".
00
ligea1313

Dobrze spędzony czas

ciekawa
01

Popularność




Marie siedziała w trawie i wpatrywała się w jagody czerwonej porzeczki na krzaku, targane wiatrem ponad bielonym murem. Wiedziała, że jeżeli zerwie owoce, czeka ją lanie, dlatego czuła się rozdarta między chęcią posmakowania gorzkawo-kwaśnej, czerwonej jagody a groźbą ostrego, silnego bólu na policzku. Garstka czerwonych porzeczek już niemal ją skusiła. Dziewczynka opadła na kolana. Źdźbła traw ugięły się pod jej ciężarem, gdy wyciągnęła dwa palce w kierunku owoców. W tej samej chwili zdarzyły się dwie rzeczy, jakby jej palce pociągnęły w powietrzu za dwa niewidzialne sznurki.

– Marie, Marie!

To był dziwnie przygaszony głos należący do matki. Jednocześnie poczuła coś ciepłego na grzbiecie dłoni. Zerknęła na rękę pobieloną odchodami mewy. Spojrzała w górę, ale ptak już zniknął. Ponownie doszedł ją głos matki, tym razem bardziej rozdzierający.

– Marie, Marie!

Podniosła się, wytarła dłoń w fartuszek w kratkę i wbiegła do kuchni, skąd zazwyczaj dochodziło wołanie, ale wewnątrz zastała tylko poczerniały piec syczący drewnem opałowym. Na wierzchu leżał świński łeb. Przy stole, na drewnianej rozkładanej ławie, siedział Valdemar i nie odrywając wzroku od kartki, ćwiczył pisanie litery b.

Marie minęła drzwi, kierując się w stronę schodów prowadzących do dwóch pokoi na górze przeznaczonych do spania. Zastała tam siedzącą matkę, ubraną w bawełnianą sukienkę w kratkę, której materiał spływał na niższe stopnie. Fartuszek Marie został uszyty z jego resztek. Matka trzymała za ramiona Kaja, jej starszego o pięć lat brata. Rozwarła mu usta i wsadziła palce do środka.

– Co on takiego zrobił? – zapytała Marie.

– Osa! – krzyknęła matka. – Te pieprzone osy.

Marie dostrzegła, jak twarz brata zaczyna sinieć, co już samo w sobie wskazywało na to, że coś jest nie w porządku. Matka wyjęła palce z ust Kaja i teraz próbowała wdmuchnąć do nich powietrze, ale to nie pomogło. Marie odwróciła się i pędem ruszyła przez kuchnię do ogrodu.

– No pomóżże mi! – krzyknęła za nią matka.

Marie biegła po wilgotnej, miękkiej trawie w stronę pobielonego ogrodzenia. Wzdłuż płotu rosły kępki trzciny, z których Kaj kiedyś odrywał pojedyncze źdźbła, aby ją nimi połaskotać. Sprawiały one jednocześnie, że ogród zdawał się leżeć bliżej cieśniny Bełtu Langelandzkiego, niż to miało miejsce w rzeczywistości. Zerwała jedno źdźbło i wygładzając łodygę zębami, puściła się biegiem z powrotem, minęła kuchnię z syczącym drewnem, śmiejącym się z niej łbem świni na stole, i zatrzymała dopiero przed Valdemarem stojącym pośrodku podłogi, który zdążył już zesikać się w spodnie. Twarz Kaja lekko się zaróżowiła, białe usta matki przywierały do jego buzi.

– Przesuń się – poleciła Marie, która już dawno temu pojęła, że dzieci mają być widoczne, a nie głośne, ale w tym przypadku odsunęła twarz matki od Kaja.

Gdy kobieta nieco się cofnęła, jej oczy przybrały zieleńszą barwę, przypominając świecące szklane perełki. Marie wcisnęła źdźbło głęboko do giętkiego przełyku Kaja. Musiała stanąć na palcach, bo łodyga okazała się długa. Przywarła ustami do jego ust i gdy wpuszczała powietrze do jego wnętrza, w miejsce użądlenia i dalej do samych płuc, dał się słyszeć słaby świst, niczym odgłos jakiegoś podziemnego ptaka. Tlen zaczął docierać do krwiobiegu Kaja i kiedy tak dmuchała miarowym tempem swojego oddechu, obie z matką w jednej chwili dostrzegły to samo. Różowawy odcień jego twarzy pociemniał na moment, potem przeszedł w siny, wreszcie w czerwony, aż w końcu wrócił do swojej naturalnej postaci – kremowej barwy, poprzetykanej piegami i czerwonymi plamami.

Gdy opuchlizna po użądleniu ustąpiła na tyle, że Kaj mógł samodzielnie oddychać, matka ułożyła go na drewnianej rozkładanej ławie. Leżał wewnątrz, na słomianym sienniku, pod ciężką kołdrą z kurzego pierza, przykryty brązową, połataną powłoczką w wąskie niebieskie paski, którą Marie tak lubiła. Siedziała na skraju mebla i próbowała sobie wyobrazić, jak wyglądałaby teraz kuchnia, gdyby Kaj umarł. Wówczas leżałby na kuchennym stole zamiast piórek cebuli, łodygi pora i pietruszki. Nadgarstki matki nie opierałyby się o róg, a dłonie nie zajmowałyby się wiązaniem pęczka ziół przeznaczonych do garnka ze świńskim łbem. Może w piecu zgasłby ogień, a ich matka stałaby w oknie wychodzącym na Østerskovvej, gdzie na wzniesieniu można było dostrzec trzy jabłonie przysłaniające widok na morze. A może siedziałaby teraz na krześle i wpatrywała się w jego zwłoki, rozpinając kok swoich kruczoczarnych włosów, jak robiła to co wieczór.

Kaj podniósł głowę ponad ławę i zwymiotował na kamienną posadzkę.

– Nie dość miałam już dzisiaj z tobą problemów? – odezwała się ze złością matka. – Wstawaj i przynieś trochę wody. Zaraz przyjdzie ojciec.

Kaj chwycił za metalowe wiadro stojące przy zlewie, ale zamarł pośrodku pomieszczenia.

– Pospiesz się, chłopcze – ponagliła go matka. – Żeby się nie wściekł.

Marie wybiegła przed dom, aby wyjść ojcu naprzeciw. Stanęła przy drodze z bosymi, pobrudzonymi stopami, w fartuszku w kratkę nałożonym na starannie pocerowaną bawełnianą sukienkę; miała cienkie włosy splecione na plecach i błyszczące, zielone oczy matki. Podążała wzrokiem za ojcem, którego dostrzegła jako punkt na drodze. Ruszyła biegiem. Ostry żwir sprawiał stopom ból, ale nie odrywała wzroku od mężczyzny, który rósł w oczach. Jednocześnie próbowała odczytać jego krok. Był lekki czy też poirytowany?

Marie nie potrafiła jeszcze domyślić się jego nastroju. Zatrzymała się zdyszana, po czym się odwróciła. U szczytu wzgórza, za wzniesieniami, dostrzegła skrawek morza.

Morze daje, morze odbiera, morze bądź dla nas łaskawe – mamrotały kobiety w kościele w Tryggelev podczas niedzieli tak cicho, że pastor Olsen nie mógł ich usłyszeć.

Z kościelnego sklepienia zwisały drewniane modele statków, budowane zimą przez rybaków. Marie wyobrażała sobie, jak przemierzają niewidoczne morze, a ona je obserwuje, siedząc na dnie. Dwa z nich – niebieski i czerwony – zostały zbudowane przez jej wujka Thorvalda, jeszcze zanim udał się na swoją ostatnią morską wyprawę.

– Z pewnością wiedział, że już z niej nie wróci – powtarzała matka podczas każdej wizyty w kościele. – Drżały mu dłonie, gdy wręczał je pastorowi – dodawała.

Marie, siedząc w kościele i nucąc psalm, wiedziała, że mogłaby utonąć w morzu, po którym pływał statek Thorvalda.

Często pachnie kwiecie i drży o świcie; wieczorem leży zmięte po gradobiciu. Często bawiło się dziecię w porannego słońca krasie; a wieczorem leżało bez życia, cicho jak makiem zasiał.

Nienawidziła tego psalmu, choć musieli go śpiewać niemal w kółko – o poranku w szkole i co niedzielę w kościele, a wtedy za każdym razem wydawało jej się, że leży martwa w trumnie pod statkiem Thorvalda. Jego ciało nigdzie nie wypłynęło, spoczywało martwe w morskiej skrzyni, a matka Marie twierdziła, że babka z tego powodu już nigdy nie doszła do siebie.

Zmusiła się, aby do nadejścia ojca pomyśleć o czymś innym niż Thorvald i psalm. Potrafiła nakłonić swoje myśli, aby skręciły w innym kierunku niczym pług, który zawraca na polu, a koń – zanim bat nie zmusi go do zmiany kierunku i poczłapania z pługiem tworzącym kolejną bruzdę – stoi przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w wiatrochronne ogrodzenie.

Przywołała w pamięci: Eryk I Zawsze Dobry rządził w latach 1095-1103. Przymknęła na moment oczy. Królewskie dynastie pamiętała lepiej od Kaja. Niels Stary władał w okresie 1104-1134, Eryk II Pamiętny – 1134-1137. To, że rok, w którym dany władca kończył swoje panowanie, był jednocześnie tym samym, w którym rządzić zaczynał kolejny, wydało jej się takie uporządkowane i spójne. Poza tym kiedy należało wymienić bezkrólewie, brzmiące równie pięknie jak pora deszczowa. Eryk III Jagnię sprawował rządy w latach 1137-1146, a potem następował Swen III Grade.

Ojciec był dumny, że jego syn nosi imię Valdemar, chociaż matce się to nie podobało, gdyż bracia ojca nazywali się Svend i Knud. Jeżeli jednak tylko o tym wspomniała, ojciec walił pięścią w stół albo wymierzał jej policzek. Wówczas ucinała wszelkie uwagi.

Teraz Marie dostrzegła go już wyraźnie. Trzymał pod pachą jakieś czworokątne zawiniątko. Kiedy wracał do domu, nigdy niczego nie przynosił. Gdy ich opuszczał o poranku, zabierał ze sobą kanapki obwiązane sznurkiem, które dyndały mu w dłoni niczym jakiś biały kwiatek. Ruszyła biegiem w jego kierunku na swoich szczupłych nogach. Zatrzymała wzrok na jego twarzy. Spojrzenie miał otwarte niby drzwi kuchenne rozwarte na oścież. To był ten dostępny ojciec – ten, z którym mogła porozmawiać, choć teraz nie wyciągnął w jej stronę ramion, bo były zajęte.

– Uratowałam Kaja od śmierci! – krzyknęła Marie.

Drzwi do jego oblicza się zatrzasnęły. Czyżby wcześniej się pomyliła? Czy też było takie przez cały czas?

– Co ty, dzieciaku, pleciesz za bzdury? – zapytał.

Jakie bzdury? Marie zobaczyła przed sobą Kaja w postaci figurki marynarza na statku Thorvalda w kościele, podczas gdy ona sama, siedząc na drewnianej ławce, nuciła:

Często bawiło się dziecię w porannego słońca krasie; a wieczorem leżało bez życia, cicho jak makiem zasiał.

– Użądliła go osa. W gardło.

– Wieczne utrapienie z tym chłopakiem – skomentował ojciec.

Podążyli razem w stronę domu. Zza wzgórz wyłaniał się skrawek szarego morza. Przed białą chałupą rósł orzech włoski, a w ogrodzie sąsiadowały z nim dwie grusze. Pole pszenicy za domem bawiło się z wiatrem, tworząc falujące cienie. Żwirowa ścieżka prowadząca do Østerskov Strand wiła się między wzniesieniami raz w górę, raz w dół. Nie można było dostrzec ani Lolandii, ani Niemiec. Marie wsunęła dłoń do wolnej ręki ojca, szorstkiej i poranionej od ostrych źdźbeł, którymi pokrywał dachy. Pozwolił jej trzymać się za rękę.

– Osa? – upewniał się.

– Nie mógł oddychać.

– Nicpoń – zawyrokował. – Tylko to można o nim powiedzieć.

– Co tam masz? – zapytała, wskazując na trzymane przez niego pod pachą czworokątne zawiniątko.

– Twoja matka to dobra kobieta – odparł. – Gdy przyjdzie co do czego.

– Czy to prezent dla mamy? – dopytywała Marie, upominając siebie, aby nie okazywać zaskoczenia. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby matka otrzymywała jakieś prezenty – ani na urodziny, ani na Gwiazdkę.

– Nie praktykujemy tu takich rzeczy – wyjaśniła matka, zaciskając usta, gdy Marie kiedyś ją o to zapytała. – To wyrzucanie pieniędzy w błoto.

Jednak ona, Kaj i Valdemar dostawali przecież prezenty. Nie tak jak Hardy czy jego młodszy brat, których rodzina należała do Misji Wewnętrznej[1] i którzy nie mogli nawet grać w karty podczas przerw w szkole.

– Odziedziczysz to – odezwał się nagle ojciec. Marie nigdy wcześniej nie słyszała, żeby mówił takim tonem. – Już ja o to zadbam. Bo przecież nie ten głupol, Pszczeli Kaj.

Gdy weszli do kuchni, Marie usłyszała, jak matka głęboko wciąga powietrze i wstrzymuje oddech. Kaj okrążał stół, trzymając sztućce w dłoniach. Górna część skrzydła drzwi wychodzących na ogród była otwarta, co zapewniało widok na krzewy dzikiej róży, wiciokrzewu i sitowia rosnącego wzdłuż ogrodzenia oddzielającego podwórko od wzniesienia pokrytego ciężką pszenicą.

– Jedzenie gotowe – odezwała się matka, odwracając się do nich plecami.

Sięgnęła po talerz w kwieciste bukiety, wyjęła świński ryj z wody i ułożyła go na nim. Oczy zwisały z oczodołów niczym meduzy wydobywające się z podwodnej groty. Ojciec uwolnił dłoń z uścisku Marie, wyciągnął rękę do przodu, chwycił jedno z nich i połknął. Kaj z opuszczonym wzrokiem układał sztućce przy każdym talerzu.

– No, Pszczeli Kaju – zagaił ojciec, gdy już przełknął oko. – Myślałem, że tylko głupcy chodzą z rozdziawioną gębą.

Kaj przesunął nieco nóż. Z trawnika na zewnątrz dolatywało skrzeczenie srok. Matka postawiła na stole musztardę. Przeniosła garnek z ziemniakami nad kamienny zlew i odcedziła je. Para buchnęła jej w twarz.

– Mam pomóc? – zapytała Marie.

Matka wręczyła jej nóż do obierania.

– Tylko starannie – poleciła. – Usuń wszystkie pędy.

Dziewczynka stanęła nad zlewem, wyobrażając sobie, jak ojciec zjada wszystkie pędy, jeden po drugim. Wtedy padł cios. Zabrzmiał jak wymierzony policzek.

– Czy ty rozumiesz, jakich kłopotów mogłeś nam narobić?! – krzyknął ojciec.

Po chwili kolejne uderzenie. Marie oddychała bezgłośnie.

– Siadajcie – zaordynowała matka. – Zacznij kroić, Carl.

Ojciec odsunął krzesło. Marie usłyszała, jak Kaj ostrożnie zajmuje miejsce.

– Co tam masz? – zapytała matka.

Zostało jej do obrania jeszcze tylko pięć ziemniaków. Sucha i gorąca łupina paliła końcówki palców.

– Niespodzianka po posiłku – odparł.

Matka zerknęła na niego zaskoczona. Marie odłożyła ostatni obrany ziemniak na talerz. Matka chwyciła posiekany koperek w dwa palce i oprószyła nim ziemniaki. Marie otworzyła drzwi do spiżarki, skąd owionęła ją woń tłuszczu i octu. Sięgnęła po dzbanek z masłem i postawiła go na stole. Zasiedli przy nim całą piątką. Jednocześnie złożyli dłonie i oparli czoła o czubki palców wskazujących. To matka odmówiła modlitwę.

– Wzrok wszystkich zwrócony jest ku Tobie, Panie, a Ty ześlesz śmierć, gdy nadejdzie właściwa pora. Otwierasz swą dłoń i błogosławiąc, karmisz wszelkie żywe stworzenie. Panie, pobłogosław nas i te dary, które przyjmujemy jako wyraz Twojej szczodrobliwości. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

Ponownie unieśli twarze. Ojciec chwycił za nóż, odciął podgardle i położył je sobie na talerzu. Następnie czubkiem noża rozciął świńską głowę, wyciął kawałek mózgu i ułożył obok podgardla. Podał nóż matce, a ta przesunęła w jego stronę półmisek z pachnącymi koperkiem ziemniakami.

– Tak, dziękuję, czas na ziemniaki – uśmiechnął się.

Matka przekroiła głowę świni na pół i zaczęła wycinać kawałki dla siebie i dzieci. Ojciec ssał i pomlaskiwał, podczas gdy dzieci posilały się bezgłośnie, jakby ich usta były zrobione z jakiegoś materiału. W końcu odsunął talerz na środek stołu, wytarł palce w serwetę, wstał i poklepał matkę po ramieniu. Sięgnął po czworokątny pakunek, który ze sobą przyniósł, usiadł, umieszczając go sobie na kolanach, i spojrzał na matkę.

– Nie będziemy żyć jak ci głupi chłopi – rzekł. – Wydaje im się, że są kimś, bo mają własne gospodarstwo. Ale my mamy coś, czego oni nigdy nie pojmą. My mamy piękno ludu.

Matka odsunęła swój talerz, złączyła dłonie, opierając je na stole, i skinęła potakująco głową.

– Piękno ludu – powtórzył.

Ojciec otworzył stołową szufladę, wyjął z niej partyjną broszurę socjaldemokratów i położył ją między nimi.

– Pamiętasz Hansa? – zapytał.

Matka potaknęła.

– Posprzątaj – zwróciła się do Marie.

Dziewczynka błyskawicznie wstała i zaczęła zbierać talerze i sztućce, które wstawiła do zlewu. Talerz z resztkami świńskiego ryja, pod chroniącą przed owadami siatką, zaniosła do spiżarki, nie przestając przysłuchiwać się słowom ojca, który zwracał się do matki tonem, jakiego od dawna nie słyszała. Kaj i Valdemar siedzieli jak myszy pod miotłą w nadziei, że nikt nie zwróci na nich uwagi.

– Wyjechał do Holandii, do Eindhoven.

– Z tą swoją madame? – dociekała matka Marie. – Chyba nic z tego nie wyszło?

– W każdym razie wrócił do domu, kompletnie spłukany – ciągnął ojciec. – Zapytał, czy nie potrzebuję ucznia, ale powiedziałem mu, że to tak, jakbym wyrzucał własny chleb ptakom, zanim sam będę syty. Wtedy spytał, czy nie chciałbym kupić obrazu, który dostał od tej madame, aby jak najszybciej zniknął z jej życia. Zażyczył sobie za niego pięć koron.

Matka spoglądała na niego z rozdziawionymi ustami.

– Chyba się na to nie zgodziłeś?

– Piękno ludu – odparł ojciec i zaczął rozpakowywać zawiniątko. – Ci tutejsi pieprzeni chłopi nie znają się na tym, obchodzi ich tylko żarcie. A my spokojnie damy sobie radę, jedząc przez tydzień same ziemniaki, prawda chłopcy?

Marie podeszła i stanęła obok matki. Valdemar uniósł ostrożnie wzrok i potaknął.

– Lubię ziemniaki – wymamrotał.

Ojciec wyciągnął rękę i poklepał go po policzku. Potem odłożył obraz na stół.

Malowidło miało długość równą szerokości dwóch dłoni, a wysokość jednej. Większość kolorów stanowiły ciemne barwy. Przedstawiało dwie kobiety w długich czarnych sukniach, podobnych do tych, które przywdziewała matka Marie. Kobiety uwieczniono od tyłu, jak pochylały się do przodu, w stronę brunatnego pola. Pomiędzy nimi stał pleciony kosz z uchwytem, wypełniony jasnymi okrągłymi ziemniakami. Kilka sztuk nie trafiło do celu i leżało obok, na błyszczącej glebie. W tle widoczne było jakieś niewyraźne zielone ogrodzenie, może żywopłot, i jakieś wysokie wiotkie kwiaty. Dwa ogłowione drzewa pochylały się nad kobietami, jakby chciały je pocałować. Niskie wieczorne słońce przebijało się między nagimi gałęziami, rozświetlając czarne czepki kobiet. Nad tym wszystkim rozciągało się bladoszare niebo, które Marie tak dobrze znała z Langeland. Na samym dole widniał niewprawny podpis Vincent. Marie przytknęła palec dokładnie w miejsce, gdzie słońce przebijało się przez listowie.

– Słońce – odezwała się jednym słowem.

– Przecież nie możemy tego zawiesić na ścianie – wtrąciła matka. – To nieprzyzwoite.

– Kopanie ziemniaków nie jest chyba nieprzyzwoite – zauważył ojciec. – Ty wtedy też wypinasz tyłek.

– Mógł je namalować z drugiej strony – skomentowała matka, ściągając usta w ciup.

– Wtedy nie zobaczylibyśmy słońca – zwróciła uwagę Marie, ponownie dotykając obrazu. To były dwie cienkie plamy bieli i głębokiej żółci; wyczuła pod palcem grubość farby. Przesunęła nim ponad sylwetkami kobiet aż do rogu obrazu.

– Pszczeli Kaju! – zawołał ojciec uroczystym tonem. – Przynieś mój młotek i gwóźdź.

Kaj wstał i wybiegł z kuchni.

– Tak, najwyraźniej nie mam tu nic do powiedzenia – podsumowała matka.

– Możesz mówić, co ci się żywnie podoba – odparł. – Czegoś takiego nie ma żaden z tutejszych chłopów.

Marie już miała powiedzieć coś, co odwróciłoby jego uwagę, gdy matka niespodziewanie wstała i pocałowała go w policzek.

– Masz szczęście – przyznała. – Choć te wieśniaczki z Humble są głupie jak but, to jednak zapłaciły mi dzisiaj za sukienki.

Wsunęła dłoń do kieszeni fartucha i położyła na stole talara.

– Nie będziesz musiał jeść samych ziemniaków – zaznaczyła.

Marie odetchnęła z ulgą. Chwyciła wiadro i wyszła na zewnątrz, aby zaczerpnąć wody do zmywania, podczas gdy ojciec, stojąc na wprost od na wpół otwartych drzwi, wbijał w ścianę gwóźdź i wieszał obraz. Wyglądało to, jakby w pomieszczeniu przybyło kolejne okno.

Lato mijało, wzdychając deszczem. Od świętego Jana padało codziennie, więc wieczorami nie mieli nic innego do roboty niż spoglądać przez okno na zielone drzewa, cerować skarpetki czy czytać książki. Marie wyobrażała sobie, że te zielone drzewa to las deszczowy, o którym opowiadał nauczyciel Jensen, bo chyba nigdzie nie padało tak mocno jak tutaj. Liście na gruszach odwracały wyblakłe spody, gdy porywy wiatru targały kroplami deszczu w stronę drzew. Nawet teraz, w drugiej połowie lipca, nad morzem nie ustawały grzmoty i błyski, którym towarzyszył rzęsisty deszcz. Dzieci zostały wysłane do łóżek, a rodzice pozostali w kuchni, posilając się tordenkaffe[2].

Dziwnie zasypiało się bez ich odgłosów w łóżku stojącym obok. Marie obudziła się w środku nocy, bo zachciało jej się sikać. Zwykle zawołałaby matkę, ale przecież jej nie było. Sięgnęła po zapałki i zapaliła łojową świecę, chwyciła ją w lewą dłoń, prawą osłaniając płomień od wiatru, który wpełzał po schodach niczym duch. Najpierw zajrzała do kuchni, a po chwili uchyliła drzwi do ogrodu. Wychodek znajdował się dwanaście kroków od drzwi. W kuchni ojciec klęczał przed wystającym brzuchem matki, kręcąc głową w tę i z powrotem na wysokości jej podbrzusza niczym kociak z zapaleniem spojówek usiłujący strącić muchę na ziemię.

– Nie chcę, żeby coś się zapaliło, naprawdę nie chcę.

Dłonie matki spoczywały nieruchomo i bezwładnie na jego włosach, nie głaszcząc ich. Wtedy tuż za oknem niebo przeciął piorun. Deszcz ustał, a zamiast niego pojawił się świst wiatru. Marie wyciągnęła prawą dłoń, przesuwając skobel. Dźwięk sprawił, że matka odwróciła głowę.

– Muszę siku – wyjaśniła.

– Wejdź potem na wzniesienie i sprawdź, czy gdzieś się nie pali.

Dziewczynka skinęła głową. Jej bose stopy w pośpiechu wykonały pięć kroków po błotnistej ścieżce i kolejnych siedem po mokrej trawie, docierając do wychodka. Świeca zgasła, więc zostawiła uchylone drzwi i czym prędzej się wysikała. Wróciła na ścieżkę, otworzyła furtkę do ogrodu i wypadła na żwirową drogę. Ponad jej głową wiatr świstał między drzewami przypominającymi wielkie, ciemne instrumenty dęte. Wbiegła na szczyt wzniesienia, z którego roztaczał się widok na wyspę, chłopskie gospodarstwa i Nordenbro. Daleko w głębi coś się paliło, może nawet dość blisko mleczarni. Przypominało zapaloną w oddali świecę. Odwróciła się i biegiem ruszyła z powrotem. Mokry żwir ranił jej stopy. Tym razem ojciec siedział już na krześle, a matka krzątała się przy kuchence, podgrzewając kawę w niebieskim dzbanku.

– Pali się koło Nordenbro! – krzyknęła Marie.

Ojciec wstał raptownie, przewracając krzesło. Matka zdjęła kubek z gwoździa.

– Siadaj – zaordynowała tonem, którego zazwyczaj używała w stosunku do Kaja. – Napij się kawy, a ja posmaruję ci kilka kromek. Potem tam pójdziesz i sprawdzisz, czy nie potrzebują pomocy.

Podniósł krzesło i usiadł na nim.

– Czy ja też mogę pójść? – zapytała Marie.

Ojciec przywołał ją skinieniem dłoni i posadził na kolanie.

– Szatan nie rusza się przecież bez swoich dzieci – odpowiedział.

Matka westchnęła, pochyliła się nad kuchenką i dorzuciła opału. Wyglądała jak kobiety na tym kartoflanym obrazie: miała na sobie długą po kostki, ciemną spódnicę, ukrywającą wystający brzuch, gdy stała odwrócona plecami. Marie zaczęła się zastanawiać, czy te dwie kobiety też nosiły w sobie dzieci i czy też jak matka prychały zasapane, gdy się prostowały, a potem wzdychały, siadając niezgrabnie na krześle i wyciągając do przodu nogi.

– Dlaczego to maleństwo jest o wiele cięższe od poprzednich? – posapywała.

– To diabelskie rogi tyle ważą – odparł ojciec. – Przygotujesz nam te kromki?

Matka podniosła się i zabrała za smarowanie chleba. Marie ponownie zapaliła świecę i weszła po schodach na górę. Zdjęła sztywną płócienną koszulę nocną, przebrała się w dzienną sukienkę, potem odłożyła tę pierwszą wraz z czepkiem do swojej szuflady na ubrania, po czym włożyła pocerowane rajstopy i zgasiła świecę. W ciemności zeszła po schodach. Ojciec stał przed drzwiami i czekał na nią. Był taki wysoki, że zawsze, gdy gdzieś razem wędrowali, czuła się jak jego pies. Wsunęła stopy w drewniaki i nie spoglądając na matkę wzdychającą przy kuchennym stole, wyszła na zewnątrz.

Noc otuliła szczelnie okolicę, ukrywając wszystko to, co znane, w mroku i nowych dźwiękach, jakby była kołem jakiegoś niewidzialnego wozu. Ojciec szedł żwawym krokiem i Marie musiała podbiegać, aby za nim nadążyć. Marzła w swojej sukience i pożałowała, że nie włożyła jeszcze swetra. Zbliżali się do gospodarstwa Nielsenów. Pomyślała o ich dwanaściorgu dzieciach śpiących w izbie w szufladach rozkładanych komód i na porozstawianych wszędzie workach z ziarnem. Miała nadzieję, że nigdy nie staną się tak liczną rodziną i że matka nigdy nie będzie taka chuda, pokrzywiona i pozbawiona uśmiechu jak pani Nielsen. Gospodarstwo znajdowało się na szczycie wzniesienia prowadzącego do lasu i gdy tylko tam dotarli, otworzyły się drzwi. Wyłoniła się z nich ciemna sylwetka, a za nią niska, chuda, skrzywiona pani Nielsen. Puściła w ich stronę wielkiego owczarka niemieckiego, który do nich pognał i zaczął bezwstydnie obwąchiwać pupę Marie.

– Czy to ty, Nielsen?! – krzyknął ojciec Marie.

– A kto inny, do licha, miałby tu być? – odparł Nielsen.

On też nigdy się nie uśmiechał.

– Pali się od strony Nordenbro – dodał.

– Marie to dostrzegła – potwierdził ojciec.

Dwóch mężczyzn ruszyło dalej drogą, a Marie ledwo mogła za nimi nadążyć. Poniżej, w okolicach Nordenbro, ich oczom ukazały się płomienie.

– Pali się dach u Tatara Carstena – zauważył Nielsen.

Ojciec splunął na ziemię.

– To tam na wprost – odezwał się w końcu. – Biegnijmy.

– Zabierz Adolfa – polecił Nielsen.

Marie chwyciła za sznur. Mężczyźni pobiegli. Została z psem. Za jej plecami pojawił się jakiś wóz, więc przyciągnęła zwierzę w stronę ogrodzenia, czując, jak cienkie gałązki napierają na jej plecy. To byli jacyś rybacy z zaprzęgniętym koniem nauczyciela Jensena.

– Ojciec i Nielsen już biegną drogą! – krzyknęła.

Nie wiedziała, czy ją usłyszeli, ale zatrzymali się nieco dalej. Ucichły odgłosy podków i zgrzyt kół na żwirze. Marie odsunęła się od kłującego żywopłotu i pogłaskała Adolfa po głowie.

Pies szedł przy jej nodze ze zwieszonym łbem, jakby upokarzało go chodzenie na smyczy. Na niebie nie było widać żadnych gwiazd, zaczęło też nieśmiało siąpić, najpierw delikatnie i oczyszczająco, po chwili dało się słyszeć trzeszczące grzmoty, aż w końcu krople zrobiły się cięższe i gęstsze.

Gdy dotarła do gospodarstwa Tatara Carstena, zdążyła już przemoknąć do suchej nitki. Matka wyjaśniała jej, że Carsten to gospodarz, więc tak naprawdę nie był on prawdziwym Tatarem, choć jego babka po mieczu mieszkała na Wyspach Dziewiczych[3], najwyraźniej nie rozumiejąc, o co chodziło z tą nazwą. Marie też nie bardzo to pojmowała, ale nie zamierzała odsłaniać swojej niewiedzy, którą tak uparcie zwalczał nauczyciel Jensen. W wyniku niewiedzy babki Carstena w tamtejszym gospodarstwie na świat przyszedł syn niewolnika.

– No więc – ciągnęła matka – wiadomo, jak tam oni wszyscy zadzierają nosa. To była dla nich zasłużona nauczka.

Niewolnik czy nie, ojciec Carstena, podobnie jak sam Carsten, był uczciwym człowiekiem – i o tym nie wolno Marie nigdy zapomnieć. A niewolnicy to przecież także dzieci Boże – i o tym też nie wolno jej nigdy zapomnieć, chociaż trudno to wszystko zrozumieć. Oni nie przypominali prawdziwych Tatarów, którzy, jak by na to nie patrzeć, należeli do bezbożnych rabusiów.

Gdy dotarła do gospodarstwa Tatara Carstena, ogień już dogasał, ale pomimo deszczu w powietrzu nadal czuć było sadzę. Jej rajstopy w drewniakach były przemoczone, a włosy kleiły się do ciemienia. Na drodze, w rzędzie jeden za drugim, stało kilka zaprzężonych wozów. Adolf warczał na konie. Marie skręciła w głąb podwórka, gdzie spoceni, osmaleni mężczyźni siedzieli na dwukołowym wozie, posilając się kanapkami, które zdołali ze sobą zabrać lub dostali od syna Tatara Carstena, Eyvinda. Jej ojciec i Nielsen siedzieli blisko siebie, pośrodku. Marie podeszła do nich i podała Nielsenowi smycz.

– Marie – odezwał się ojciec. – Zupełnie o tobie zapomniałem.

Spalił się tylko uderzony piorunem słomiany dach w głównym budynku. Ojciec uniósł córkę i posadził na wozie, moszcząc ją pośród słomy. Przejaśniało się, a deszcz lał się z nieba strugami. Podszedł Carsten, podał ojcu rękę i zapytał, czy ten mógłby za godziwą zapłatą jak najszybciej pokryć mu strzechą nowy dach. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

To zdarzyło się dwudziestego pierwszego lipca. Dwudziestego drugiego pojawiło się palące słońce i ciepło. Zaczęła się kanikuła.

– I skończy się tak samo, jak się zaczęła – skwitował ojciec.

– Podobnie jak my wszyscy – dodała matka.

Lato zakradało się do zazielenionych liści drzew, przebijało przez powierzchnię morskiej wody, sprawiało, że kutry przypominały morskie ptaki, a matka Marie puchła w nogach i na dłoniach. Marie musiała szorować podłogi, łuskać groszek i zrywać porzeczki. Nadszedł czas, w którym potrzebna była jej pomoc, dlatego też teraz chodzili do szkoły co drugi dzień.

Valdemar pompował wodę. Emma i Krasula porykiwały z niewielkiej obory graniczącej z obejściem Knudsenów. Kaj wstawał wczesnym rankiem, by wraz z Hardym i Børgem łowić ryby. Børge skończył już osiemnaście lat i przejął po wujku Thorvaldzie mały kuter, po tym jak on sam zatonął wraz z Venus na morzu i został zjedzony przez ryby. Marie nauczyła się patroszyć gładzice, jako że opuchnięte dłonie matki już nie potrafiły utrzymać tych surowych, śliskich ryb. Gdy je czyściła, odgłosy skrobania wypełniały cichą kuchnię. Kaj przyniósł wodę na ziemniaki, a potem rozłożył się na trawie.

– Chmury wyglądają jak krowy! – krzyknął.

Ojciec bił rzadziej niż zwykle. O poranku zrywał gałązkę kapryfolium z krzaka przy furtce i umieszczał ją w dziurce na guzik.

– Czy to piękno ludu? – pytała Marie, wspinając się na furtkę, po czym huśtając się na niej, machała do jego pleców, gdy kierował się w stronę domu Tatara Carstena.

– Nie można całkiem odmówić ci rozumu, dzieciaku – komentował.

Nakładał czapkę z daszkiem chroniącą przed słońcem, która sprawiała, że jego twarz stawała się krąglejsza i łagodniejsza.

Słońce grzało przez wszystkie dni kanikuły, co do jednego. Również tego wieczoru, gdy przygotowywali się na przyjazd babki po kądzieli, która miała pomóc przy narodzinach dziecka. Marie oczyściła śledzie na kolację, przyniosła ocet, wyszorowała podłogi i starła kurz z półek. Matka zarządziła, że kolejnego popołudnia ma wybrać się do Tryggelev, aby dotrzeć tam na piątą, bo o tej porze przyjeżdżał autobus rejsowy z Rudkøbing.

– A ojciec nie mógłby? – zaoponowała. – I tak przecież tam jest.

Policzek wymierzony przez ojca okazał się mocny i szybki.

Matka chwyciła jej dłoń i przeniosła ją nad palnik kuchenki.

– Musisz być taka pyskata? – zapytała.

Ciepło metalu buchało na jej dłoń. Palce matki wydawały się mocne niczym ta ciepła stal. Marie miała ochotę pociągnąć jej rękę w dół, tak aby obie się przypiekły.

– Przepraszam – zapewniła. – Chodziło o to, że mogłabym nie rozpoznać babki.

– Musisz tylko wypatrywać tej najbrzydszej – skomentował ojciec.

Matka puściła wreszcie jej dłoń i dała klapsa.

– Jakby nie wystarczyło jednej baby w domu – dodał.

– Czy zamiast tego mam poprosić Jensine, aby przyszła? – zapytała matka. – Pomagała przyjść na świat ostatniemu dziecku pani Nielsen. Zapłacili jej dziesięć koron.

– Jensine to wyrzucanie pieniędzy w błoto – ocenił ojciec.

Niby dla podkreślenia swoich słów podniósł się z krzesła i otworzył górne skrzydło kuchennych drzwi. Zapach nagrzanej ziemi i niedawno skoszonego pola Nielsenów rozszedł się po wnętrzu kuchni.

– Gdybyśmy wtedy kupili gospodarstwo – zauważyła matka – teraz byłoby nas stać na Jensine.

Ojciec tym razem jej wymierzył policzek. Valdemar wymknął się do ogrodu. Marie skierowała się do spiżarki po żytni chleb. Stała tam przez chwilę, przysłuchując się ich podniesionym głosom.

– Możesz mnie bić, ale taka jest prawda – upierała się matka.

– To przez twoją matkę, która nie chciała nam pożyczyć tych pieprzonych pięćdziesięciu koron – argumentował.

Jednak nie uderzył.

– Dobrze wiesz dlaczego – ciągnęła matka.

– Powinna się cieszyć, że zechciałem się ożenić z jej pożądliwą córką. Jesteś pewna, że Kaj jest mój?

Marie poczuła, jak martwa cisza, która zapadła w kuchni, zaczyna pełznąć w stronę spiżarki i otulać jej ciało.

– Kaj! – wrzasnęła matka.

Marie w pośpiechu ułożyła na glinianym talerzu grube kromki chleba, które matka wyliczyła i pokroiła tego ranka, po czym szybko postawiła je na stole. Kaj przyczłapał do kuchni.

– Stań na stole – zaordynowała matka.

Kaj najpierw wpatrywał się w nią, niczego nie rozumiejąc, po czym wspiął się na plecione siedzisko krzesła. Matka odsunęła serwetę, żeby mógł stanąć na stole. Rozpięła mu spodnie, które opadły na kostki. Następnie szarpnęła za tasiemkę majtek i te również się zsunęły. Marie zauważyła na nich ślady zabrudzeń. Kaj zamknął oczy, po policzkach spływały mu łzy. Matka chwyciła go za penisa, podczas gdy ojciec stał ze skrzyżowanymi rękami, przyglądając się tej scenie. Na samym czubku prącia widoczne było wybrzuszenie wyglądające jakby jego penis składał się z dwóch członów. Matka wskazała na nie palcem.

– Kto, jak nie ty, potrafiłby być taki krnąbrny?

Puściła penisa Kaja, podeszła do kuchenki i wrzuciła śledzie na patelnię. Ojciec zbliżył się do drzwi i wyjrzał na ogród.

– Nie zamierzam z nią rozmawiać – oznajmił.

Marie szła drogą do Tryggelev, a słońce na przemian to wyłaniało się, to chowało za wielkimi, białymi chmurami, które Kaj nazywał krowami i ku którym ojciec wyciągał pięść, bo zapowiadały śnieżną zimę. Gospodarstwo Nielsenów było zaniedbane i śmierdziało jak zwykle, ale Marie kroczyła żwawo w samych drewniakach, bez rajstop, czując, jak ciężka spódnica ociera się o jej łydki. Zatrzymała się na chwilę, aby zjeść kilka poziomek, które przyczaiły się wzdłuż drogi.

Potrafiła sobie przypomnieć tylko dwa spotkania z babką, chociaż ta przybyła do nich również wtedy, gdy Marie przychodziła na świat. Pierwszy raz – kiedy matka zabrała ją do Svendborga na przesłuchanie w związku z zatonięciem statku, po tym jak Thorvald się utopił. Drugi – gdy babka pojawiła się na nabożeństwie żałobnym w kościele w Tryggelev. Za każdym razem miała na sobie suknię, którą matka nazywała kruczoczarną, z mory – co, jak wyjaśniła jej babka swoim przygnębiającym tonem, oznaczało, że utkano ją z nici jedwabnika w Chinach. Już samo słowo Chiny brzmiało na tyle lśniąco, że Marie starała się siadać jak najbliżej babki, żeby móc dotykać jej sukienki, choć ta obawiała się, że dziewczynka poplami ją swoimi brudnymi łapami.

Kuter rybacki Venus, należący do Brunona Hansena, był widziany po raz ostatni w okolicach latarni morskiej przy Bagenkop i został dostrzeżony przez latarnika we wtorkowy poranek około szóstej. Godzinę później z zachodu nadciągnął sztorm, a o ósmej wszystkie pozostałe kutry przybiły do portu. Venus nie pojawiła się już nigdy później, więc przesłuchanie zakończyło się wnioskiem, że kuter wraz z czterema rybakami na pokładzie, w tym Thorvaldem Johansenem, poszedł na dno, zabierając ze sobą wszystko – ludzi i myszy.

To wszystko znalazło się na kartce, którą odczytała babka, gdy już po wszystkim siedzieli w gospodzie w Svendborgu, posilając się kanapkami. Marie nigdy wcześniej nie widziała, żeby babka raczyła się piwem.

– Dlaczego wspominają o myszach? – wyszeptała Marie. – Bruno twierdził, że ich kot Szarak dbał o to, żeby na pokładzie nie było ani wszy, ani myszy, ani szczurów.

– W takim razie musimy tam wrócić i to zmienić – stwierdziła babka donośnym głosem. – Wyjaśnić, że to chodziło o ludzi i kota.

Marie przyglądała się dłoniom babki – smukłym, delikatnym palcom z niepoobgryzanymi paznokciami. Była na nią zła za to, że wyglądała niczym jakaś dama, podczas gdy matka siedziała ubrana w swoją szarą wełnianą suknię. A przecież każdego wieczoru przez cały tydzień cerowała tę suknię, nawet ozdobiła ją kryzą, którą dostała od matki Birte i Dagny za przerobienie jej sukienki. Koronkowy kołnierzyk przyszyła tym trudnym ściegiem łańcuszkowym.

– Nie dam jej powodu, aby mogła mi cokolwiek zarzucić – wyznała.

Marie mała ochotę wstać, sięgnąć po nóż i poodcinać matce paznokcie, poprzekłuwać je szydełkiem, a potem wymazać w kocich odchodach.

– Jeżeli go nie odnajdą, nigdy go nie pochowamy – stwierdziła babka.

– To byłoby nie do zniesienia – oceniła matka. – Może fale wyrzucą go gdzieś na brzeg?

– Nigdy się tego nie dowiemy – podsumowała babka.

Skończyli jeść klopsiki. Marie już miała się podnieść, żeby wynieść talerze, kiedy pojawił się kelner i ją uprzedził.

– Może życzą sobie Państwo trochę kawy i jakichś wypieków?

Marie spoglądała sztywno przed siebie. Babka skinęła głową.

– Może pochowano go w jakimś anonimowym grobie – rozważała matka. – Wtedy jego dusza zaznałaby spokoju.

– Ma ten swój kolczyk w uchu, więc jeżeli fale wyrzucą go na brzeg, może liczyć na godny pogrzeb – zauważyła babka.

– Jakby przewidział, co się wydarzy – dodała matka.

Sięgnęła po dzbanek z kawą postawiony na stole przez kelnera i zaczęła nalewać ją do filiżanek. On natomiast wrócił z trzema cynamonowymi bułeczkami, z ciasta tak delikatnego i chrupiącego, jakiego Marie jeszcze nie jadła. Matka rozłożyła im na talerzach po jednej bułeczce.

– Czułam, kiedy ojciec umarł – odezwała się po chwili matka. – Obudziłam się w środku nocy, a on stał w nogach łóżka i spoglądał na mnie posępnie. Obudziłam wtedy Carla, ale on nic nie widział.

– Carl dostrzega tylko czubek własnego nosa – skomentowała babka.

– Thorvalda nie zobaczyłam – podsumowała matka.

Babka zanurzyła kawałek cynamonowej bułeczki w kawie. Marie już miała zamiar zrobić to samo, ale spostrzegła, jak matka niemal niezauważalnie pokręciła głową. Dziewczynka wyprostowała plecy i ugryzła kęs, nie zamaczając go w kawie. Smak palonego masła, cukru i cynamonu rozpływał się w jej ustach, zastępując kwaskowaty posmak klopsików.

Marie dostrzegła wieżę kościoła stojącego na wzgórzu i pierwsze zabudowania na obrzeżach Tryggelev. Po chwili zbliżyła się do wielkiego, czerwonego buku rzucającego cień na róg przystanku autobusowego. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się gospodarstwo Tatara Carstena. Nieco dalej na zachód leżało Nordenbro, a kawałek za nim latarnia przy Kjels-Nor. Wzdłuż drogi, w cieniu buku rosły żywopłoty. Na wzgórzach za miastem wznosiły się pola uprawne. Skądś dochodził hałas pracującej żniwiarki. Przymknęła oczy, próbując przypomnieć sobie babkę.

– Ma twoje oczy – mówiła matka. – Rodzinne klejnoty.

Powietrze wypełniał zapach koszonej trawy i niewyraźny odór obornika.

– Uważaj, żeby te oczy nie sprowadziły na ciebie nieszczęścia, tak jak to się stało ze mną.

Niebo zamieniło się w błękit – taki sam jak ten w oczach ojca, Valdemara i Kaja. Na przystanku stała żona mleczarza.

– Czy takie maleństwo wybiera się samo w podróż autobusem? – zapytała, poklepując Marie po głowie.

– Przyszłam odebrać babkę.

– Zapewne wkrótce powiększy się wam rodzina? – dopytywała kobieta.

– Matka sądzi, że to będzie chłopiec – odrzekła Marie.

– Twój ojciec by się ucieszył – zapewniła kobieta. – Byłoby więcej rąk do pomocy.

Marie ogarnęły wątpliwości, czy uprzejmiej było teraz milczeć, czy też coś odpowiedzieć.

– A pani wybiera się gdzieś w podróż autobusem? – zdecydowała się zapytać.

Czuła się dumna i ważna, stojąc przy wiejskiej drodze i konwersując jak dorosła. Żona mleczarza raptownie przycupnęła na chodniku i zakryła ramionami głowę, jakby chciała osłonić się od kamieni spadających z nieba na ziemię.

– Czy ktoś umarł? – dopytywała Marie.

Przykucnęła obok kobiety i zaczęła niezdarnie poklepywać ją po głowie.

– Tak się modliłam, żeby Hans został – zaszlochała mleczarka. – A on po prostu sobie odszedł zeszłej niedzieli. Teraz mówią, że ma jakąś kochankę w Lohals.

Na wzgórzu pojawił się autobus rejsowy.

– Już nadjeżdża – oznajmiła Marie. – Powinna się pani podnieść.

Żona mleczarza wstała, ocierając łzy o rękaw. Dłońmi wygładziła fartuch.

– Ma pani takie piękne oczy – dodała. – Jestem przekonana, że przyjedzie.

Autobus zatrzymał się przed nimi, buchając ciepłym powietrzem. Drzwi rozsunęły się na boki. Z wnętrza dochodził czyjś śmiech. Mleczarka ujęła Marie za dłoń i ją ścisnęła. Babka wyłoniła się w długiej, zielonej, bawełnianej sukni podkreślającej kolor jej oczu. Za nią pojawiło się kilku chłopów z Sædballe, a za nimi Helene, najstarsza córka Nielsenów, która służyła w Rudkøbing. Musiała się tam dobrze odżywiać, bo wyglądała na dwa razy grubszą niż zwykle. Wreszcie pokazał się mleczarz. Wysoki i przystojny, z kręconymi włosami. Jego żona puściła dłoń Marie, podeszła do męża i wymierzyła mu policzek.

– Nienawidzę cię! – krzyknęła.

Mleczarz potarł policzek i się roześmiał. Chwycił żonę i uniósł ją, po czym trzymając ją w ramionach, pobiegł w stronę wielkiej, żółtej mleczarni położonej w dole ulicy.

– Nie stój tak i nie gap się, pannico – zabrzmiał przywołujący do porządku głos babki. – Zabierz moją walizkę.

Marie dygnęła, chwyciła za skórzany uchwyt i uniosła torbę podróżną. Była ciężka niczym owczarek niemiecki.

– Zawiozę ją do waszego domu – zaoferował jeden z chłopów. – Z pewnością jest za ciężka dla takiej małej istoty.

– Musi dotrzeć do Østerskov – doprecyzowała Marie.

Mężczyzna wrzucił bagaż na wóz.

– Czyli do strzecharza i jego kobity, dobra.

Dziewczynka ujęła babkę za dłoń, która kłuła, bo była odziana w koronkową rękawiczkę. Ruszyły w dół Østerskovvej.

Droga do domu wydała się jej trzy razy dłuższa niż w rzeczywistości. Przytłumione światło przypominało, że pełnia lata już minęła i nadeszła pora żniw, a wkrótce przyjdzie czas jedzenia jabłek i jeżyn z tłustą śmietaną.

Marie wyobraziła sobie, jak pięknie wyglądałaby matka w tej zielonej sukni, gdy już pozbędzie się brzucha i zacznie przypominać siebie. Nabrała ochoty, aby zedrzeć suknię z babki i ukryć ją za rajstopami w szufladzie komody, a potem, gdy już dziecko pojawi się na świecie, podejść do matki i podarować jej sukienkę, zanim ona wstanie z łóżka.

Uchyliła przed babką ogrodową furtkę. Nad nimi roztaczał się zapach kapryfolium z jaśminową nutą, a trzciny powiewały na wietrze.

– Czy moglibyście podarować tę suknię matce, jak już młode przyjdzie na świat?

– Młode to są u zwierząt, u ludzi rodzą się dzieci.

Marie pomyślała, że to żadna odpowiedź, ale uznała, że lepiej zamknąć buzię. Weszły do kuchni, matka zdążyła nakryć stół białym haftowanym obrusem, który dostała od stryjenki w prezencie ślubnym. Kaj przytargał wiadro wody ze studni i właśnie ustawiał imbryk na kuchence. Ojciec siedział w fotelu umieszczonym w rogu za piecykiem i czytał „Socjaldemokratę”.

– Witamy – odezwała się matka. – Mam nadzieję, że mieliście przyjemną podróż.

– Szłyśmy niemal pół dnia – odparła opryskliwie babka. – To nigdy nie jest przyjemne.

– Apostołowie też chadzali pieszo – wtrącił ojciec. – Ale ty dbasz tylko o ogrzanie własnego tyłka.

– Nie odzywaj się w ten sposób do matki – zaoponowała jego żona. – Nie powinniście się nim przejmować – zwróciła się do gościa. – Denerwuje się tym, co teraz dzieje się w Niemczech.

– A kto by się nie denerwował? – zapytał ojciec. – Hitler każdego dnia zyskuje coraz większą władzę.

– Ale chyba nie będzie z tego wojny – skonstatowała matka. – Kaj, podaj babci miednicę.

Kaj nalał do miednicy gorącej wody z imbryka, przewiesił sobie przez ramię rzadko używany haftowany ręcznik i ustawił się przed babką z głupkowatym wyrazem twarzy niczym jakiś statyw.

– Wyglądasz jak kelner z gospody – zaśmiała się Marie.

Babka ściągnęła rękawiczki i ułożyła je na półce obok Biblii. Następnie zanurzyła dłonie w wodzie i zamarła. Sprawiała wrażenie, jakby zapomniała, co się wokół niej dzieje. Marie podążyła za jej spojrzeniem. Ponad stołem, ponad „Socjaldemokratą” i ciemnymi włosami ojca aż do ściany. Do obrazu przedstawiającego wykopki. Zdawało jej się, że kobiety z malowidła za chwilę uniosą wzrok, spojrzą babce prosto w oczy i zapytają, na co się tak gapi.

– A to co za sprośność? – zdziwiła się babka.

– To jest coś, co nabył Carl – pospieszyła z odpowiedzią matka.

– Piękno ludu – wyjaśnił ojciec. – Ale na czymś takim to ty się przecież nie znasz.

Babka nadal stała z dłońmi zanurzonymi w misce. Ramiona Kaja zaczęły drżeć.

– Nie mogę przebywać pod jednym dachem z takim bezeceństwem – stwierdziła babka.

– Marie, przenieś obraz do sypialni – poleciła matka.

Dziewczynka przyciągnęła krzesło do ściany, żeby móc sięgnąć sznurka, na którym zawieszono malowidło. Ojciec podniósł się, zrzucając jednocześnie gazetę na podłogę. Kaj upuścił miednicę, a woda opryskała zieloną suknię babki, która wyglądała teraz, jakby została upstrzona plamami cienia. Zamachnęła się i wymierzyła Kajowi klapsa. Ojciec zrobił trzy długie kroki w stronę obrazu. Przyłożył policzek do płótna, a potem pocałował jedną z kobiet w okryty czarną tkaniną wystający tyłek. Następnie zdjął malowidło z haczyka i wręczył je Marie.

– Zawieś go u Emmy – polecił. – Ona najlepiej się na nim pozna.

– Mnie też się podoba – zaoponowała Marie.

– Marie! – ostrzegła ją matka. Więc nie dopowiadała nic więcej, tylko udała się z obrazem w kierunku niebieskich kuchennych drzwi, które otworzył jej Kaj.

Podążyła w stronę obory graniczącej z Knudsenami. Trzymając malowidło pod pachą, prawą dłonią pchnęła drzwi do budynku inwentarskiego i wślizgnęła się do wnętrza, w którym śmierdziało ciepłym moczem i gnijącą słomą. W ciemności szerokie tułowia Emmy i Krasuli przywodziły na myśl miękkie, ruchome cienie. Jedna z krów coś przeżuwała, druga przemieszczała się kilka kroków tam i z powrotem. Palce Marie prześlizgnęły się po chropawej ścianie obory, aż natrafiły na gwóźdź. Zataczając dłonią okrąg, zbadała miejsce wokół, sprawdzając, czy nic tam nie ma. Powiesiła obraz na sznurku, coraz wyraźniej dostrzegając sylwetki zwierząt. Widziała teraz zarys głowy Emmy i jasną plamę na jej czole. Poklepała ją po łbie, po czym położyła dłoń na wilgotnym pysku.

– Ciesz się – wyszeptała. – Pocałowała ją w białą łatkę i wróciła do świeżego, pachnącego kwiatami powietrza w ogrodzie.

Wewnątrz domu wszyscy siedzieli wokół stołu z zaplecionymi dłońmi.

– Obiecuję zająć się dojeniem, mamo – zapewniła Marie.

– Najwyższy czas, żeby był z ciebie jakiś pożytek – wtrącił ojciec.

Matka rozpoczęła wieczorną modlitwę.

– Otwierasz swą dłoń, karmiąc wszelkie żywe stworzenie Twoim błogosławieństwem. Panie, pobłogosław nas i te dary…

Jedli w milczeniu zupę z jarmużu i do tego po kawałku mięsa. Cisza przerywana była jedynie mlaskaniem, uderzaniem łyżek o zęby i wzdychaniem matki, gdy dziecko zbyt mocno wierciło się w brzuchu. Wtem rozległo się drapanie do drzwi. Marie spojrzała pytająco na matkę, która skinęła aprobująco głową. Wstała i otworzyła Smoluchowi.

– Oczywiście, że jego kot musi być czarny – skomentowała babka.

Ojciec odłożył łyżkę do zupy i wstał.

– Chodź, Marie – polecił. – Nauczę cię doić.

Odpalił lampę naftową od stojącej na stole świecy łojowej, a Marie przyniosła cynkowe wiadro stojące w głębi spiżarni. Opuścili kuchnię, podczas gdy pozostali siedzieli nieruchomo przy stole. Wyszli na pachnący kwieciem letni mrok i przeszli do śmierdzącej gnojem obory. Gdy weszli do środka, powitało ich muczenie Emmy i Krasuli. Ojciec zawiesił lampę na haku. Obraz zamigotał w jej świetle.

– Zapamiętaj, że wolno ci doić tylko Emmę – powiedział ojciec. – Obojętnie jak wściekle nie będzie ryczała Krasula. W przeciwnym wypadku zbierzesz od Knudsena bolesne cięgi.

Marie potaknęła głową. Chwyciła trójnożny zydel i przecisnęła się w głąb legowiska, obok ociężałego cielska Emmy. Chwyciła dłońmi dwa strzyki, tak jak widziała to u matki, i zaczęła zaciskać. Emma zamuczała i odsunęła się od niej. Jej wymię było miękkie i ciepłe jak nowo narodzone kocięta Smolucha.

– To nie kawałek porcelany, żebyś je trzymała jak jakaś wykwintna paniusia – skomentował ojciec. – Podejdź tutaj.

Marie przecisnęła się ponownie, opuszczając boks. Ojciec stał przed obrazem, a światło lampy padało między drzewa na malowidle. Chwycił ją za rękę.

– Nauczę cię tego – zapewnił. – Ściśnij mocno.

Wyjął ze spodni siusiaka i włożył go w dłoń Marie. Był gładki i ciepły jak krowie wymię albo kocięta Smolucha. Marie spoglądała nań zaskoczona. Mocno przytrzymując jej dłoń, poruszał nią szybko i zdecydowanie w przód i w tył. Dostrzegła wybrzuszenie na czubku penisa takie jak u Kaja. Ojciec zaczął dyszeć. Wydawało jej się, że światło słoneczne na obrazie błyszczy się i migocze.

– Ściśnij mocniej – polecił. – Ja teraz puszczę, więc będziesz potrzebowała obu rąk.

Zdjął rękę z jej dłoni i oparł ją z tyłu o drewnianą przegrodę. Marie doiła, aż pojawił się płyn – ciepły, kleisty i biały. Mleko ojca.

– Wystarczy – zarządził.

Poczuła, jak siusiak traci sprężystość i mięknie jej w dłoni, zanim zdążyła go puścić.

– A teraz pokażesz mi, jak doisz Emmę – powiedział, zapinając guziki spodni.

Marie kolejny raz przecisnęła się na tyły ociężałego ciepła i usiadła na zydlu. Zacisnęła mocno dłonie na strzykach i wtedy poczuła, że są pokryte cienką warstwą meszku, inaczej niż u ojca. Zaczęła ciągnąć dłońmi w dół – szybko, mocno i zdecydowanie. Mleko wypływało ze strzyków, po czym z sykiem ściekało do wiadra.

– Wyglądasz, jakbyś robiła to od zawsze – ocenił ojciec. – Pamiętaj, żeby zmienić strzyki. I nie kończ, dopóki wymię nie zrobi się miękkie.

I poszedł sobie. Marie przytuliła policzek do brzucha Emmy. Krasula zaryczała.

– Nie skrzywdzę cię – wyszeptała do Emmy.

Siedziała przez dłuższy czas z policzkiem przy brzuchu krowy, napawając się ciepłem bijącym od zwierzęcia.

Trzymając lampę w jednej dłoni i wiadro z mlekiem w drugiej, drewniakiem zapukała do kuchennych drzwi. Otworzył jej Kaj, przejął wiadro i spojrzał na zawartość.

– Czy udało jej się dobrze wydoić? – zwrócił się do ojca odpoczywającego w fotelu i czytającego „Socjaldemokratę”.

Ojciec zanurkował wzrokiem w wiadrze.

– Na pierwszy raz wystarczy – zawyrokował i wrócił do lektury.

Marie zdmuchnęła płomień lampy naftowej i odstawiła ją na miejsce. Matka pościeliła już rozsuwaną ławę, kładąc na niej siennik, który przed południem wypchała świeżą słomą i przykryła błękitnym prześcieradłem z niezapominajkami w rogach. Jednak to nie babka, a ona leżała teraz na materacu. Babka siedziała obok niej na krześle, uciskając mocno jej brzuch pod suknią. Matka głośno wzdychała przy każdym ugniataniu. Marie widziała ruchy dziecka pod skórą brzucha. W końcu babka odsunęła dłonie, oparła je sobie na brzuchu i zaczęła kręcić młynka kciukami.

– No tak – odezwała się. – Nieszczęścia zawsze chodzą parami. W środku jest dwoje dzieci.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Przypisy (wszystkie pochodzą od tłumaczki):

[1] Misja Wewnętrzna jest konserwatywną luterańską organizacją chrześcijańską w Danii.

[2]tordenkaffe (duń.) – zwyczaj wiejski związany z obawą nocnej burzy, polegający na zbieraniu się w kuchni i piciu kawy, aby nie zasnąć i w razie konieczności móc wyprowadzić zwierzęta z zabudowań gospodarczych

[3] Wyspy Dziewicze (Vestindien) należały do duńsko-norweskich kolonii na Karaibach w latach 1672-1917.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Na własne oczy
Posłowie tłumaczki
Przypisy

Tytuł oryginału: Folkets skønhed

Copyright © Merete Pryds Helle, 2016

Copyright © for Polish translation by Justyna Haber-Biały

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS,

Copenhagen c/o Book/Lab Literary Agency, Warsaw

Tłumaczenie książki dofinansowane przez Danish Arts Foundation

Projekt okładki: Zuzanna Leśniak

Redakcja: Anna Piwowarczyk

Korekta: Urszula Obara

Redaktorka prowadząca: Urszula Obara

Redaktor naczelny: Fabian Cieślik

Wydanie I

Gdańsk 2021

ISBN 978-83-7528-260-3

Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.

ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk

tel. 58 303 1878, [email protected]

www.marpress.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek