Pielęgniarki. Słoneczne tarasy - Danuta Chlupowa - ebook

Pielęgniarki. Słoneczne tarasy ebook

Chlupowa Danuta

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ucieczka z krakowskiego Salwatora na słoneczne stoki Beskidu Śląskiego — z secesyjnej willi do górskiego sanatorium

W przedwojennym Krakowie mieszka Joanna Kasperska. Dziewczyna i jej matka znalazły się w tragicznej sytuacji — zmarły ojciec zostawił je z długami, pomocną dłoń wyciągnął wuj, krakowski fabrykant. Uzdolniona plastycznie Joasia była spełnieniem jego marzeń o dziecku. Jednak z czasem dojrzewająca dziewczyna staje się obiektem niezdrowych zainteresowań krewnego… Osaczona Joanna zapisuje się do Uniwersyteckiej Szkoły Pielęgniarek i Higienistek i przeprowadza do internatu. Tylko tak może uciec z domu. Jest gotowa poświęcić marzenia o ASP na rzecz odkrywania tajników medycyny. Po zakończeniu nauki znajduje pracę w dziecięcym sanatorium przeciwgruźliczym w Istebnej. To tam odkryje swoje prawdziwe powołanie. Tam też pozna Stanisława, nauczyciela skrywającego smutną życiową historię.

Czy miłość okaże się lekarstwem na zranione dusze?

Czy uda się zapomnieć doznane krzywdy?

I czy w ogóle można uciec od przeszłości?

Słoneczne tarasy to pierwszy tom serii PIELĘGNIARKI — o kobietach, które szukając swojego miejsca na ziemi, znajdują szczęście w pomaganiu innym.

Pełna emocji opowieść o poszukiwaniu własnej drogi. Historia o kobiecej sile, odwadze i nadziei, która potrafi rozkwitnąć nawet w cieniu bolesnych doświadczeń z przeszłości.

Joanna Wolf, @nienaczytana

Ta powieść pokazuje siłę kobiet i hart ducha, które są w stanie przezwyciężyć nawet największe trudności. Wprost nie można się od niej oderwać! Kobiety takie jak Joanna to moje bohaterki. Nigdy się nie poddają!

Justyna Chaber, @onaczyta

Jeśli kochacie okres dwudziestolecia międzywojennego i macie ochotę przeczytać poruszającą książkę o pielęgniarce, która próbowała odciąć się od toksycznych relacji, to polecam Wam piękną powieść, w której odnalazłam cząstkę siebie.

Beata Owczarczyk, @lubieipolecampolskichautorow

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 341

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie i ilu­stra­cje na okładce oraz we wnę­trzu © Mag­da­lena Rus­socka / Tre­vil­lion Ima­ges © Umar/Adobe Stock © mfz/Adobe Stock © Ki­rill/Adobe Stock © over­lays-te­xtu­res/Adobe Stock Do­mena pu­bliczna
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Da­nuta Chlu­powa, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6910-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

„Śląsk wę­gla i że­laza daje Ślą­skowi gór i la­sów młode istotki, po­dobne ro­śli­nom ho­do­wa­nym w piw­nicy, dzieci o po­chy­lo­nych i zgar­bio­nych ple­cach, dzieci go­rącz­ku­jące po no­cach w cia­snych izbach ko­lo­nii ro­bot­ni­czych. Prze­my­słowy Śląsk Górny po­syła do Isteb­nej dzieci po zdro­wie”.

Słońce i zdro­wie dla gruź­li­czych dzieci Ślą­ska,cza­so­pi­smo „Pol­ska” 1939, nr 9

1928

– Do­rożka za­raz tu bę­dzie – po­wie­działa Elż­bieta Ka­sper­ska już po raz trzeci w trak­cie kilku mi­nut, choć jej córka stała obok spo­koj­nie i nie oka­zy­wała naj­mniej­szego znie­cier­pli­wie­nia.

Jo­asia była prze­ko­nana, że matka bar­dziej uspo­kaja samą sie­bie niż ją. Dziew­czynka miała dwa­na­ście lat, była by­stra i in­te­li­gentna. Do­brze wie­działa, dla­czego mama pra­gnie jak naj­szyb­ciej znik­nąć z tej ulicy. Elż­bieta nie mo­gła znieść, że z gór­nych pię­ter ka­mie­nicy ob­ser­wują ją oczy są­sia­dek. Śle­dzą ją i wi­dzą, jak mało rze­czy za­biera ze sobą do no­wego miej­sca za­miesz­ka­nia, jak bar­dzo skur­czył się jej do­by­tek. Wie­dzą, że mie­ści się cały w pod­ręcz­nym ba­gażu, po­nie­waż przed wy­pro­wadzką roz­prze­dała wszystko, co miało ja­ką­kol­wiek war­tość.

Jo­asia, w od­róż­nie­niu od matki, nie czuła się za­wsty­dzona sy­tu­acją, w ja­kiej się zna­la­zły. Nie czuła też żalu z po­wodu wy­pro­wadzki z pięk­nego apar­ta­mentu, który jesz­cze nie­dawno pe­łen był mniej i bar­dziej przy­dat­nych rze­czy, me­bli, sprzę­tów, ob­ra­zów, ksią­żek i mnó­stwa bi­be­lo­tów.

Te­raz miesz­ka­nie było pu­ste, zimne, bez ży­cia. Jak oj­ciec, kiedy zna­la­zły go z mamą na pod­ło­dze w ga­bi­ne­cie.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej tra­ga­rze wy­nie­śli z pra­cowni Kon­stan­tego ma­sywne ma­ho­niowe me­ble. Jo­asia nie czuła wtedy żalu. Od­kąd się­gała pa­mię­cią, ten po­kój za­wsze ją przy­tła­czał. Oj­ciec rzadko ją zresztą tam wpusz­czał. Nie zno­siła za­pa­chu ty­to­niu wżar­tego w fi­rany i cięż­kie ko­tary z ciem­no­wi­śnio­wego bro­katu. Wszystko w tym po­miesz­cze­niu było cięż­kie, ciemne, przy­tła­cza­jące i na­są­czone ty­to­niem. Nie ro­zu­miała, jak oj­ciec może się tam za­my­kać na dłu­gie go­dziny – ona już po kilku mi­nu­tach czuła, że musi wyjść, bo w prze­ciw­nym ra­zie się udusi.

I wi­docz­nie jej prze­czu­cia były uza­sad­nione, choć w końcu to nie ona udu­siła się w ga­bi­ne­cie, lecz oj­ciec lu­biący w nim prze­by­wać.

Le­karz orzekł wpraw­dzie, że Kon­stanty Ka­sper­ski zmarł na atak serca i że przy­czyną zgonu była praw­do­po­dob­nie wro­dzona wada w po­łą­cze­niu z nad­uży­wa­niem al­ko­holu i na­pię­ciem ner­wo­wym wy­wo­ła­nym przez ban­kruc­two jego wła­snej firmy, lecz Jo­asia wie­działa swoje: ojca udu­sił ten przy­tła­cza­jący ga­bi­net, w któ­rym wiecz­nie się za­my­kał i zni­kał w kłę­bach dymu.

Pła­kała na po­grze­bie ojca, bo tak wy­pa­dało, zresztą jak tu nie pła­kać, skoro mama to­nęła we łzach, a na do­da­tek or­ga­ni­sta grał tak smutne me­lo­die, że serce się kra­jało.

Ale to był taki grzecz­no­ściowy płacz, od­po­wiedni do sy­tu­acji. Praw­dziwe łzy ro­niła Jo­asia kilka mie­sięcy póź­niej, gdy wy­no­szono me­ble z bu­du­aru mamy. Ten po­kój, w od­róż­nie­niu od pra­cowni ojca, dziew­czynka ko­chała. Był ja­sny, z oknem wy­cho­dzą­cym na po­łu­dnie, no­wo­cze­śnie urzą­dzony. Jo­asia za­chwy­cała się lek­kimi gię­tymi me­blami z wy­pla­ta­nymi sie­dzi­skami i opar­ciami, lu­biła po­dzi­wiać kwiaty w do­ni­cach, któ­rych wszę­dzie było pełno. To wszystko spra­wiało, że po­kój, choć nie miał na­wet bal­konu, wy­glą­dał jak we­randa z wyj­ściem do ogrodu.

Jo­asia nie­raz sia­dała w bu­du­arze ze szki­cow­ni­kiem w ręku. Ry­so­wała kwiaty i me­ble. Po­cząt­kowo wier­nie je od­twa­rzała, póź­niej sta­wały się dla niej już tylko punk­tem wyj­ścia, mo­ty­wem roz­wi­ja­nym przez jej wy­obraź­nię. Ma­rzyła, że gdy do­ro­śnie, bę­dzie pro­jek­to­wała go­be­liny z kwia­to­wymi wzo­rami. Lu­biła je oglą­dać na wy­sta­wach i choć była jesz­cze dziec­kiem, za­chwy­cała się tym mod­nym ostat­nio rze­mio­słem użyt­ko­wym jak do­ro­sła znaw­czyni.

Jej ulu­bio­nego po­koju już nie było. Miesz­ka­nie, ogo­ło­cone z wszyst­kiego, co nada­wało mu cha­rak­ter, było chłodne i obce. Bu­duar mamy stra­cił swój czar. Dziew­czynka miała matce za złe, że na­wet kwiaty sprze­dała, tłu­ma­cząc, iż wu­jo­stwo mają kom­plet­nie urzą­dzone wnę­trza we­dług wła­snego gu­stu.

Gdy wresz­cie nad­je­chała do­rożka, Jo­asia na­wet się nie obej­rzała na ka­mie­nicę, w któ­rej miesz­kała od uro­dze­nia.

Przy­pad­kowy chło­pak, wdzięczny za parę za­ro­bio­nych gro­szy, za­ła­do­wał ba­gaże Ka­sper­skich i znik­nął w bra­mie. Elż­bieta i jej córka usa­do­wiły się w po­wo­zie. Matka uści­snęła rękę Jo­asi.

– Za­czy­namy nowe ży­cie. U wuja i cioci bę­dzie nam do­brze, zo­ba­czysz, moja ko­chana – po­wie­działa po­krze­pia­jąco.

Dziew­czynka ski­nęła głową. Nie za­wsze po­do­bało jej się to, co mó­wiła lub ro­biła mama. Ale tym ra­zem była prze­ko­nana, że ma ra­cję. U wu­jo­stwa z pew­no­ścią nie bę­dzie tak mar­two, jak było przez ostat­nie pół roku w ich domu.

***

Pię­trowy dom Ma­ce­wi­czów stał na kra­kow­skim osie­dlu wil­lo­wym Sal­wa­tor, po le­wej stro­nie pną­cej się w górę ulicy Świę­tej Bro­ni­sławy. Z obu stron ocie­niały ją drzewa. Miej­sce to było spo­kojne i ustronne, a jed­no­cze­śnie, dzięki tram­wa­jom kur­su­ją­cym z po­bli­skiej pę­tli, do­brze sko­mu­ni­ko­wane z cen­trum mia­sta.

Osie­dle na wzgó­rzu, na­wią­zu­jące do kon­cep­cji mia­sta ogrodu, wy­bu­do­wało w prze­ciągu czte­rech lat To­wa­rzy­stwo Bu­dowy Ta­nich Do­mów Miesz­kal­nych dla Urzęd­ni­ków. Atrak­cyjne po­ło­że­nie wkrótce zwa­biło tu osoby za­li­czane do elit in­te­lek­tu­al­nych: pro­fe­so­rów uni­wer­sy­tec­kich, ar­ty­stów, praw­ni­ków.

Fe­liks Ma­ce­wicz, wła­ści­ciel usy­tu­owa­nej w Pod­gó­rzu fa­bryki ba­te­rii i la­ta­rek, pod wzglę­dem sta­tusu za­wo­do­wego od­sta­wał od są­sia­dów. Nie­mniej do­brze czuł się w tej oko­licy, nie tylko ze względu na swoje po­cho­dze­nie – jego oj­ciec był ad­wo­ka­tem – lecz przede wszyst­kim z po­wodu za­mi­ło­wa­nia do ma­lar­stwa, li­te­ra­tury, hi­sto­rii. Ma­rzył o tym, aby za­miesz­kać w uro­kli­wym miej­scu, wśród lu­dzi zaj­mu­ją­cych się sze­roko po­ję­tym pięk­nem.

Przed kilku laty udało mu się speł­nić to ma­rze­nie. Roz­glą­dał się wów­czas za no­wym do­mem dla sie­bie i żony. Wtedy li­czyli jesz­cze na to, że do­cze­kają się po­tom­stwa. Ucie­szył się nie­zmier­nie, gdy prze­czy­tał w pra­sie ogło­sze­nie o sprze­daży willi na Sal­wa­to­rze. W ciągu jed­nego po­po­łu­dnia zdą­żył obej­rzeć dom, pod­jąć de­cy­zję i pod­pi­sać umowę wstępną.

– Fa­brykę mogę mieć w Pod­gó­rzu, ale miesz­kać za­mie­rzam w ład­nym miej­scu w Kra­ko­wie – stwier­dził. De­cy­zji nie ża­ło­wał, choć każ­dego dnia tra­cił sporo czasu, do­jeż­dża­jąc do fa­bryki au­to­mo­bi­lem i na­rze­ka­jąc na re­stryk­cyjne prze­pisy na­ka­zu­jące po­ru­szać się po Kra­ko­wie z mak­sy­malną pręd­ko­ścią dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Willa, którą ku­pił Ma­ce­wicz, spe­cjal­nie się nie wy­róż­niała. Nie miała bo­gato zdo­bio­nego por­tyku, pół­okrą­głych bal­ko­nów ani zdo­bień na fa­sa­dzie. Była dwu­pię­trową bryłą o pro­stych kształ­tach, z du­żymi pro­sto­kąt­nymi oknami i dwoma kla­sycz­nymi bal­ko­nami po bo­kach. Fe­lik­sowi to od­po­wia­dało. Po pierw­sze dom ten na­le­żał do tań­szych nie­ru­cho­mo­ści przy tej ulicy, po dru­gie za­mie­rzał go urzą­dzić w ku­bi­stycz­nym stylu.

Jo­asia z za­in­te­re­so­wa­niem roz­glą­dała się po jed­no­li­cie urzą­dzo­nym wnę­trzu. Od naj­młod­szych lat zwra­cała uwagę na formy i kształty. Za­cie­ka­wił ją spe­cy­ficzny styl, za­ło­żony na geo­me­trycz­nych li­niach i licz­nych za­ła­ma­niach. Na­wet kwiaty – za­równo po­ko­jowe, jak i sto­jące na ta­ra­sie – po­sa­dzone były nie w okrą­głych do­ni­cach, jak u jej matki, lecz w po­jem­ni­kach o sze­ścio­kąt­nych kształ­tach.

Z jed­no­li­tego stylu wy­ła­my­wał się tylko duży po­kój na pię­trze na­zy­wany ga­le­rią. Je­dy­nym me­blem, usta­wio­nym po­środku roz­le­głego po­miesz­cze­nia, była dwu­oso­bowa sofa w stylu na­śla­du­ją­cym ro­koko. Na ścia­nach, od su­fitu nie­mal do pod­łogi, wi­siały ob­razy ko­lek­cjo­no­wane przez Fe­liksa.

Ale do tego po­koju do­ro­śli nie po­zwa­lali Jo­asi wcho­dzić, po­nie­waż wuj ko­lek­cjo­no­wał akty.

Cio­cia Pola nie miała bu­du­aru z lek­kimi wi­kli­no­wymi me­blami, za to swoją syl­wetką, sty­lem ubioru, jak i po­ru­sza­niem się spra­wiała wra­że­nie lek­ko­ści. Do­piero przy ciotce, młod­szej o sie­dem lat od matki, szczu­płej, szyb­kiej w ru­chach, ubie­ra­ją­cej się w modne luźne su­kienki z ob­ni­żo­nym sta­nem, Jo­asia zdała so­bie sprawę, że jej matka bar­dziej pa­so­wała do cięż­kich sprzę­tów ojca niż do swo­ich me­bel­ków. Zde­cy­do­wa­nie tęż­sza od Apo­lo­nii, wkła­dała naj­czę­ściej nie­modne dłu­gie czarne suk­nie i białe, za­pi­nane pod szyję bluzki z koł­nie­rzy­kami. Pod­czas ża­łoby po ojcu za­stą­piła je czar­nymi. Włosy upi­nała w kok, za­miast ob­ciąć je krótko, jak zro­biła to jej młod­sza sio­stra.

Dziew­czynka ko­chała mamę, ciotkę na­to­miast po­dzi­wiała, choć rzadko się wi­dy­wały. Do­póki żył Kon­stanty, ro­dziny Ka­sper­skich i Ma­ce­wi­czów od­wie­dzały się spo­ra­dycz­nie. Szwa­gro­wie mieli ze sobą na pieńku. Fe­liks kry­ty­ko­wał nie­prze­my­ślane, ry­zy­kanc­kie de­cy­zje biz­ne­sowe Kon­stan­tego, słusz­nie się spo­dzie­wa­jąc, że gdy firma Ka­sper­skiego splaj­tuje, Pola bę­dzie ocze­ki­wała, że to on poda po­mocną dłoń jej sio­strze i sio­strze­nicy.

Obawy Ma­ce­wi­cza wy­peł­niły się co do joty, a na­wet z na­wiązką. Kon­stanty nie tylko zban­kru­to­wał, lecz na do­da­tek umarł, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie długi. W tej sy­tu­acji Fe­liks nie mógł od­mó­wić po­mocy szwa­gierce i jej córce. Jego wście­kłość ła­go­dził je­dy­nie fakt, że ta mała była taka uro­cza, a on i jego żona nie do­cze­kali się wła­snych dzieci.

***

Jo­asia pa­mię­tała, że nie wolno jej jeść zbyt szybko, żar­łocz­nie, ani mla­skać pod­czas po­siłku. Jed­nak tym ra­zem bar­dzo mu­siała się sta­rać, aby spro­stać za­sa­dom sa­voir-vi­vre’u wpa­ja­nym jej od naj­młod­szych lat przez matkę.

Po­trawy ser­wo­wane przez Zo­się, słu­żącą wu­jo­stwa, były na­prawdę wy­śmie­nite. Ro­sół, tłu­sty i do­brze do­pra­wiony, pach­niał i sma­ko­wał zu­peł­nie ina­czej niż ten go­to­wany przez Ka­się, do­póki jesz­cze pra­co­wała u Ka­sper­skich. A cze­goś tak smacz­nego, jak przy­rzą­dzone przez Zo­się wie­przowe po­lę­dwiczki w so­sie grzy­bo­wym, Jo­asia ni­gdy wcze­śniej nie miała w ustach.

W ostat­nich ty­go­dniach przed prze­pro­wadzką dziew­czynka pra­wie za­po­mniała, jak sma­kuje do­bry obiad. Za­trud­niona u nich słu­żąca ni­gdy nie była do­brą ku­charką, a w ostat­nim okre­sie służby wy­ko­ny­wała obo­wiązki byle jak. Wię­cej czasu i uwagi po­świę­cała szu­ka­niu no­wej pracy niż pro­wa­dze­niu domu wdowy, która no­to­rycz­nie za­le­gała z pen­sją, od­wo­łu­jąc się do trud­nej sy­tu­acji fi­nan­so­wej.

– Sma­kuje ci, prawda? – Cio­cia Pola z za­do­wo­le­niem przy­glą­dała się Jo­asi.

– Bar­dzo – po­twier­dziła dziew­czynka z ka­wał­kiem mięsa w ustach, co spo­wo­do­wało, że matka spio­ru­no­wała ją wzro­kiem.

– Nie mo­gli­śmy się z wu­jem do­cze­kać wa­szego przy­by­cia – cią­gnęła ciotka. – Prawda, Fe­lik­sie?

Wuj skwa­pli­wie po­ki­wał głową i rów­nież uśmiech­nął się do Jo­asi.

– Zro­bimy wszystko, aby było wam u nas do­brze – do­dał.

Jo­asia czuła się tro­chę nie­swojo. Za­raz pierw­szego dnia się prze­ko­nała, że w tym domu obo­wią­zują za­sady od­mienne od tych, które jej wpa­jano. W domu Ka­sper­skich nie mo­głoby się zda­rzyć, by uwaga zgro­ma­dzo­nych przy stole sku­piła się na dziecku. Ow­szem, ro­dzice Jo­asię ko­chali, na­wet oj­ciec, choć był su­rowy i za­ab­sor­bo­wany in­te­re­sami. Ale dziecko mu­siało znać swoje miej­sce.

Tym­cza­sem wuj Fe­liks i cio­cia Pola od po­czątku po­świę­cali Jo­asi wię­cej uwagi niż jej matce. Dziew­czynka mo­głaby się z tego cie­szyć, lecz nie­przy­zwy­cza­jona do ta­kiego trak­to­wa­nia, czuła się spe­szona. Oba­wiała się, że ma­mie bę­dzie przy­kro, a może na­wet bę­dzie się na nią gnie­wała.

– Zo­sia po­każe wam wa­sze sy­pial­nie – po­wie­działa po obie­dzie Apo­lo­nia. Tym ra­zem zwró­ciła się do sio­stry: – Mie­li­śmy po­koje przy­go­to­wane dla dzieci, lecz te, nie­stety, się nie po­ja­wiły. Nikt z nich nie ko­rzy­sta. Cie­szę się, że te­raz wam będą słu­żyły.

– Och, tak wiele dla nas ro­bi­cie! – za­wo­łała pa­te­tycz­nie Elż­bieta.

– Udo­stęp­nie­nie po­koi to bła­hostka – stwier­dził Ma­ce­wicz.

Ka­sper­ska od­po­wie­działa szwa­growi wy­mu­szo­nym uśmie­chem. Skie­ro­wała wzrok na ścianę. Udała, że za­in­te­re­so­wał ją nie­ty­powy por­tret ko­biety, dzieło ja­kie­goś cze­skiego ku­bi­sty, które w rze­czy­wi­sto­ści wcale jej się nie po­do­bało. Ale wo­lała oglą­dać brzydką ko­bietę o żółto-zie­lo­nej, trój­kąt­nej twa­rzy, niż pa­trzeć w oczy Fe­lik­sowi. Do­brze wie­działa, co miał na my­śli: po­koje były ba­ga­telą, o wiele po­waż­niej­szy pro­blem sta­no­wiły długi Kon­stan­tego, ona nie miała szans ich ure­gu­lo­wać, choć sprze­dała wszystko, co po­sia­dała.

Łącz­nie z ro­śli­nami do­nicz­ko­wymi, choć tych i jej, i córce było żal.

***

Do­póki miesz­kały w śród­mie­ściu, Elż­bieta za­bie­rała Jo­asię na spa­cery do kra­kow­skich par­ków. Dziew­czynka we wcze­snym wieku na­uczyła się nazw więk­szo­ści kwia­tów i krze­wów ozdob­nych. Nie­wiele z nich ro­sło w ogro­dzie Ma­ce­wi­czów – był on urzą­dzony dość mi­ni­ma­li­stycz­nie, je­śli cho­dzi o róż­no­rod­ność ga­tun­ków. Po­mimo to za­chwy­cał za­równo Elż­bietę, jak i Jo­asię. So­sny i mo­drze­wie stwa­rzały ilu­zję, że dom oto­czony jest la­sem. Wzdłuż ale­jek cią­gnęły się rzędy bo­gato kwit­ną­cych la­tem hor­ten­sji – na prze­mian nie­bie­skich i ró­żo­wych. Na traw­niku roz­rzu­co­nych było kilka du­żych kwa­dra­to­wych ra­bat: jedną gę­sto po­ra­stały fio­le­towe i po­ma­rań­czowe nie­cierpki, na dwóch in­nych przez cały se­zon czer­wie­niły się i żół­ciły róże. Ostat­nia, ob­siana przez ogrod­nika bar­dziej po­spo­li­tymi kwia­tami, przy­po­mi­nała frag­ment kwit­ną­cej łąki.

Jo­asia lu­biła spa­ce­ro­wać po ogro­dzie z mamą lub cio­cią, choć ta miała mniej czasu, po­nie­waż sporą jego część po­świę­cała spra­wom to­wa­rzy­stwa do­bro­czyn­nego, któ­rego była pre­ze­ską. Cho­dziło o ja­kąś ta­jem­ni­czą or­ga­ni­za­cję, a przy­naj­mniej tak są­dziła Jo­asia. Kiedy pew­nego razu w obec­no­ści matki za­py­tała ciotkę, komu to­wa­rzy­stwo po­maga, Apo­lo­nia od­po­wie­działa, że skrzyw­dzo­nym dziew­czę­tom.

– Przez kogo skrzyw­dzo­nym?

Nim Pola zdą­żyła od­po­wie­dzieć, Elż­bieta zna­cząco chrząk­nęła i szybko skie­ro­wała roz­mowę na inne tory, nie do­pusz­cza­jąc sio­stry do głosu.

Jo­asia czuła się do­brze w ogro­dzie także bez to­wa­rzy­stwa. Wy­my­kała się z domu ze szki­cow­ni­kiem i ma­łym ku­fer­kiem z przy­bo­rami do ry­so­wa­nia. Sia­dała w al­ta­nie i czer­piąc in­spi­ra­cję z oto­cze­nia, wy­my­ślała pro­jekty ogro­dów.

Pierw­sze dni i ty­go­dnie w willi wu­jo­stwa były dla niej szczę­śli­wym okre­sem. Jej ra­dość i za­do­wo­le­nie z ży­cia umac­niał fakt, że kil­ka­na­ście dni po prze­pro­wadzce roz­po­częły się wa­ka­cje, czas słod­kiego le­niu­cho­wa­nia.

Tego dnia Jo­asia wy­szła do ogrodu do­piero wie­czo­rem, po­nie­waż upał był tak uciąż­liwy, że w dzień na­wet w za­da­szo­nej i ob­ro­śnię­tej blusz­czem al­ta­nie czło­wiek miał wra­że­nie, iż wszedł do roz­pa­lo­nego pieca.

Za­brała ze sobą książkę, którą kilka dni temu ku­piła jej cio­cia Pola, gdy ra­zem wy­brały się do śród­mie­ścia i od­wie­dziły miesz­czącą się w Rynku księ­gar­nię Ge­be­th­nera & Wolffa. Z wy­pie­kami na twa­rzy po­chła­niała po­wieść O dwóch ta­kich, co ukra­dli księ­życ. Koń­czyła już ostatni roz­dział. Gdy do­brnęła do ostat­niej li­nijki, żal jej było że­gnać się z tą nie­sa­mo­witą hi­sto­rią i jej bo­ha­te­rami. Po­my­ślała, że zrobi do niej wła­sne ilu­stra­cje. Po­bie­gła do domu po blok i kredki.

Praca tak ją po­chło­nęła, że ode­rwała wzrok od kartki do­piero w mo­men­cie, gdy usły­szała sil­nik sa­mo­chodu. Pod­nio­sła się z ławki i wy­szła z al­tany, aby zo­ba­czyć wuja wcho­dzą­cego do ogrodu. Za­wa­hała się, czy po­winna wyjść mu na­prze­ciw i go przy­wi­tać. Nim się zde­cy­do­wała, na wy­sy­pa­nej żwi­rem ścieżce po­ja­wiła się cio­cia Pola. Po­de­szła do męża. Ob­jęli się i po­ca­ło­wali, po czym, za­miast do domu, ru­szyli do al­tany.

Jo­asia szybko wró­ciła na miej­sce. Nie chciała, by po­my­śleli, że ich pod­glą­dała. Czuła się nie­swojo. Może się po­gnie­wają, że tak się tu roz­sia­dła z tym swoim kra­mem? Pew­nie chcieli po­być w al­ta­nie we dwoje.

Za­mknęła blok i książkę, po­śpieszne uło­żyła kredki w pu­dełku. Ale wuj już ją za­uwa­żył.

– Kogo tu mamy? Na­szą Asieńkę! – za­wo­łał.

Twarz dziew­czynki ob­lał ru­mie­niec.

– Do­bry wie­czór, wuju. – Dy­gnęła. – Do­bry wie­czór, cio­ciu. Ja... Już się zbie­ram, nie będę prze­szka­dzała.

Fe­liks po­ło­żył na stole skó­rzaną teczkę, przez opar­cie ławki prze­rzu­cił ma­ry­narkę. Chustką otarł czoło.

– Zo­stań, dziecko – po­wie­dział ła­god­nie. – Prze­cież cię pra­wie nie wi­duję, cią­gle je­stem w pracy. A dzi­siaj ten wy­jazd w upale... Ale cóż, part­ne­rów han­dlo­wych na­wet la­tem nie można za­nie­dby­wać.

Za­jęli z Apo­lo­nią miej­sca przy okrą­głym stole z że­liwa i drewna, na jed­nej z dwóch ła­wek o łu­ko­wa­tym kształ­cie wy­ko­na­nych z tych sa­mych ma­te­ria­łów. Fe­liks ge­stem ręki za­pro­sił dziew­czynkę prze­stę­pu­jącą w za­kło­po­ta­niu z nogi na nogę, aby na po­wrót usia­dła.

– Co ta­kiego ry­so­wa­łaś? To ja­kaś ta­jem­nica, że tak szybko za­mknę­łaś blok? – za­py­tał ze śmie­chem.

– Pró­bo­wa­łam... Tak się ba­wi­łam... Szki­co­wa­łam ilu­stra­cje do książki. – Jo­asi z za­kło­po­ta­nia plą­tał się ję­zyk.

– Mo­żemy je zo­ba­czyć? – do­dała za­chę­ca­jąco ciotka.

Jo­asia z ocią­ga­niem otwo­rzyła blok. Po­ka­zała dwa wy­koń­czone ob­razki i je­den roz­po­częty.

Do­ro­śli spoj­rzeli po so­bie.

– Jak ty pięk­nie ry­su­jesz! – za­wo­łała z za­chwy­tem Pola. – Wpraw­dzie wi­dzia­łam cię już kil­ka­krot­nie z ołów­kiem czy kredką w ręku, ale nie przy­glą­da­łam się spe­cjal­nie, bo my­śla­łam, że to ta­kie zwy­czajne dzie­cięce ba­zgroły...

– A tym­cza­sem na­sza Jo­asia to praw­dziwy ta­lent – do­koń­czył Fe­liks.

Oto­czył dziew­czynkę ra­mie­niem i przy­tu­lił ją do sie­bie. Po­czuła za­pach wody ko­loń­skiej z lekką do­mieszką ty­to­niu. Wuj pa­lił zde­cy­do­wa­nie mniej niż jej świę­tej pa­mięci oj­ciec.

Po­czuła się nie­zręcz­nie, gdy po­ca­ło­wał ją we włosy. Z obawą zer­k­nęła na ciotkę, nie­pewna, czy to jej się spodoba. Ale Pola życz­li­wie się uśmie­chała.

Jo­asia po­my­ślała, że wi­docz­nie tak mają wy­glą­dać ser­deczne re­la­cje ro­dzinne. Szkoda, że oj­ciec nie trak­to­wał jej w taki spo­sób, jak trak­tuje ją wuj. Nie ozię­ble, z dy­stan­sem, lecz czule i tro­skli­wie. Daw­niej wie­rzyła, że oj­ciec na swój spo­sób ją ko­cha, lecz po­grą­żony w pracy i pro­ble­mach fi­nan­so­wych nie ma czasu i spo­sob­no­ści, aby to oka­zać. Te­raz za­częła w to wąt­pić. Prze­cież wuj Fe­liks był jesz­cze bar­dziej za­pra­co­wany, pro­wa­dził więk­szy za­kład, a mimo to był dla niej taki miły.

***

Ma­ce­wicz od kilku dni cho­dził za­sę­piony. Jo­asia, wraż­liwa nie tylko na bodźce es­te­tyczne, lecz także na ludz­kie na­stroje, do­my­ślała się, że wuja coś gnębi.

Pod ko­niec li­sto­pada, w wy­jąt­kowo zimny i słotny dzień, Fe­liks za­raz po ko­la­cji od­pra­wił Jo­asię do jej po­koju.

– Mamy do­ro­słe sprawy do omó­wie­nia – po­wie­dział, i tym ra­zem na­wet się do niej nie uśmiech­nął. Twarz miał na­piętą, minę za­tro­skaną. Wi­dać było, że coś go gry­zie.

Dziew­czynka ski­nęła głową, nie ośmie­liw­szy się choćby sło­wem za­pro­te­sto­wać. Do­piero gdy za­uwa­żyła, że Zo­sia wła­śnie przy­nosi de­ser – jej ulu­bione kru­che cia­steczka z ka­wał­kami cze­ko­lady – nie po­wstrzy­mała się od peł­nego wy­rzu­tów spoj­rze­nia.

Fe­liks nie do­strzegł jej miny, za to jego żona się uśmiech­nęła, w lot poj­mu­jąc po­wód roz­cza­ro­wa­nia sio­strze­nicy, i po­le­ciła słu­żą­cej:

– Niech Zo­sia dziś wy­jąt­kowo poda pa­nience ciastka do jej po­koju.

De­ser udo­bru­chał Jo­asię, lecz na krótko. Kiedy tylko prze­łknęła ostatni ką­sek, za­częła się za­sta­na­wiać, czego może do­ty­czyć ta po­ważna roz­mowa. Naj­chęt­niej by ją pod­słu­chała, lecz jej po­kój znaj­do­wał się na pię­trze, tym­cza­sem do­ro­śli sie­dzieli w ja­dalni na par­te­rze.

Wzdry­gnęła się, owiał ją chłód. A może to był po­wiew stra­chu?

„Na pewno cho­dzi o pie­nią­dze – po­my­ślała. – Na­wet na wa­ka­cje tylko na wieś wy­je­cha­li­śmy, choć po­dobno wuj z cio­cią co roku jeź­dzili la­tem do Za­ko­pa­nego albo do Kry­nicy. To pew­nie przez te długi po ta­cie... Wuj za­raz po­wie ma­mie, że mu­simy się wy­pro­wa­dzić”.

Łzy na­pły­nęły jej do oczu. Nie chciała opusz­czać willi. Z mamą, bez pie­nię­dzy, pew­nie skoń­czy­łyby w ja­kimś ciem­nym lo­kalu w brzyd­kiej, odra­pa­nej ka­mie­nicy. Tu było ład­nie i przy­tul­nie, ni­czego jej nie bra­ko­wało. W do­datku cio­cia i wu­jek byli dla niej tacy do­brzy.

Nie po­tra­fiła po­wstrzy­mać się od pła­czu. Łkała gło­śno, nie­mal już pewna, że zo­sta­nie wy­rzu­cona na bruk. A prze­cież i cio­cia, i wuj – on przede wszyst­kim – jesz­cze wczo­raj ją za­pew­niali, jak jej obec­ność ich uszczę­śli­wia.

Przez wła­sny płacz nie usły­szała pu­ka­nia do drzwi. Zo­sia lekko je uchy­liła, a zo­ba­czyw­szy, że pa­nienka to­nie we łzach, we­szła do środka i po­chy­liła się nad nią.

– Przy­szłam po ta­lerz... Co ta­kiego się pa­nience stało? Ciastka pa­nienkę roz­pła­kały? – pró­bo­wała roz­ła­do­wać at­mos­ferę.

Jo­asia mach­nęła ręką, jakby chciała od­pę­dzić ko­bietę. Osten­ta­cyj­nie od­wró­ciła się do niej ple­cami.

Słu­żąca była już nie­młoda, do­bie­gała pięć­dzie­siątki. Pa­mię­tała Ma­ce­wi­cza jako ma­łego chłopca, gdy usłu­gi­wała w domu jego ro­dzi­ców. Była przy­zwy­cza­jona do róż­nych ka­pry­sów dzieci z bo­ga­tych do­mów.

Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­szła. Ale wi­docz­nie do­nio­sła do­ro­słym, że Jo­asia pła­cze, po­nie­waż po chwili do po­koju wtar­gnęli wuj i cio­cia. Matki z nimi nie było.

– Co ci się stało, dziecko? – Pola wzięła dziew­czynkę pod brodę i zmu­siła, by na nią spoj­rzała. – Chyba się nie po­gnie­wa­łaś, że wuj ka­zał ci wyjść? To nor­malne, że dzieci nie uczest­ni­czą w roz­mo­wach do­ro­słych. A mu­sisz przy­znać, że my rzadko wy­klu­czamy cię z na­szego to­wa­rzy­stwa.

Jo­asia po­wstrzy­mała płacz, szybko otarła opuch­nięte oczy.

– Wiem, cio­ciu – wy­szep­tała.

– To o co w ta­kim ra­zie po­szło? – chciał wie­dzieć wuj.

– Bo ja... Bo... – Wargi po­now­nie za­częły jej drżeć. – Boję się, że nie będę już mo­gła u was miesz­kać. Nie wiem, do­kąd z mamą pój­dziemy...

– Co?! – wy­krzyk­nęli jed­no­cze­śnie.

W Jo­asi za­kieł­ko­wała na­dzieja. Po­my­liła się?

Wuj ka­zał jej usiąść i sam za­jął miej­sce na­prze­ciwko.

– Są­dzi­łaś, że o tym roz­ma­wia­li­śmy? Że się ma­cie z mamą wy­pro­wa­dzić? Ależ z cie­bie głup­ta­sek, Jo­asiu. Po­pro­si­łem tylko twoją mamę, aby mi po­mo­gła w biu­rze z fran­cu­ską ko­re­spon­den­cją. Ja słabo znam ten ję­zyk, cio­cia nie­wiele le­piej.

Jo­asia po­czuła, jak ka­mień spada jej z serca.

Do tej pory ni­gdy nie ośmie­liła się pierw­sza przy­tu­lić do cioci czy wuja. Te­raz spon­ta­nicz­nie, nie na­my­śla­jąc się, czy wy­pada, ze­rwała się z krze­sła, ob­jęła wpół Apo­lo­nię, a na­stęp­nie Fe­liksa.

– I co? Mama po­może z tym fran­cu­skim? – spy­tała nie­mal ra­do­śnie.

– Po­może – po­twier­dził wuj, lecz w jego gło­sie sły­chać było po­wąt­pie­wa­nie. Wy­mie­nili z żoną po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, któ­rych sensu dziew­czynka nie ro­zu­miała.

Na­stęp­nego dnia rano Elż­bieta po­je­chała ze szwa­grem do biura. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się sztuczne oży­wie­nie i chęć dzia­ła­nia. Jo­asia, zna­jąca matkę na wy­lot, wie­działa, że tylko udaje. Jej przy­pusz­cze­nia jesz­cze tego wie­czoru się po­twier­dziły.

Elż­bieta za­pro­siła córkę do swo­jego po­koju, ka­zała jej usiąść, po czym za­ga­iła:

– Mu­sisz być bar­dzo grzeczna, we wszyst­kim słu­chać wuja i cioci, wuja przede wszyst­kim, i ni­czym się im nie na­ra­żać.

– Oczy­wi­ście, sta­ram się – od­po­wie­działa grzecz­nie Jo­asia. – My­ślę, że na ra­zie są ze mnie za­do­wo­leni.

– Za­do­wo­leni! – Elż­bieta się ro­ze­śmiała. – To słabe słowo. Oni cię uwiel­biają i tylko dla­tego nam po­ma­gają.

Dziew­czynka się za­ru­mie­niła. Matka nie zwró­ciła na to uwagi. Śmiech szybko spełzł z jej ust. Po­sęp­nie wpa­try­wała się w ścianę, w je­den z tych dzi­wacz­nych jej zda­niem ob­ra­zów, któ­rych wszę­dzie było pełno. Za­tę­sk­niła do swo­jego kwia­to­wego bu­du­aru urzą­dzo­nego przed laty we­dług jej wła­snych upodo­bań.

– Coś ci po­wiem, dziecko – ode­zwała się po chwili, nie od­ry­wa­jąc wzroku od ściany. – Tylko mi obie­caj, że ni­komu tego nie po­wtó­rzysz! Gdy­byś to zro­biła, byłby z nami ko­niec, to zna­czy z na­szym po­by­tem w tej willi.

– Obie­cuję – po­wie­działa dziew­czynka, na nowo pełna złych prze­czuć.

– Fa­bryka wuja Fe­liksa ma w miarę do­brą po­zy­cję na rynku, to zu­peł­nie co in­nego niż po ama­tor­sku pro­wa­dzona firma han­dlowa two­jego ojca. Nie­mniej te­raz, kiedy wuj spłaca także długi taty, nie jest ła­two. Dla­tego za­trud­nił mnie tym­cza­sowo, abym ze względu na mój do­bry fran­cu­ski – przy­dało się jed­nak na coś kla­syczne zie­miań­skie wy­cho­wa­nie, któ­rym moja młod­sza sio­stra gar­dziła – po­mo­gła mu w pro­wa­dze­niu ko­re­spon­den­cji i uzgad­nia­niu wa­run­ków współ­pracy z po­ten­cjal­nym part­ne­rem. Być może wnie­sie on ka­pi­tał do jego fa­bryki. Te­raz mu­simy się mo­dlić, aby ten Fran­cuz się nie wy­co­fał.

Jo­asia słu­chała, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, o czym matka mówi. Tyle tam było ob­cych słów i nie­zro­zu­mia­łych sfor­mu­ło­wań. Nie wie­działa, co to ta­kiego ten ka­pi­tał ani co zna­czy słowo „po­ten­cjalny”.

– Wię­cej nie mogę ci zdra­dzić, już i tak za dużo po­wie­dzia­łam – ucięła Elż­bieta. – Po­wta­rzam, że ni­komu nie wolno ci wspo­mnieć o na­szej roz­mo­wie.

– Oczy­wi­ście, ma­mu­siu. Nie wspo­mnę.

Matka uśmiech­nęła się i po­gła­skała córkę po ręce.

– Ufam ci, je­steś do­brą dziew­czynką. Je­żeli chcesz, mo­żemy za­grać w ja­kąś grę. W halmę na przy­kład.

Jo­asia, ucie­szona, po­bie­gła do sie­bie po ze­staw do gry. Uśmiech matki i pro­po­zy­cja wspól­nej za­bawy spra­wiły, że roz­wiały się jej obawy i wąt­pli­wo­ści. Po­czuła się na po­wrót bez­piecz­nie.

Po dwóch wy­gra­nych par­tyj­kach scho­wała plan­szę i pionki do pu­dełka i uca­ło­wała mamę na do­bra­noc. Wtedy Elż­bieta po­wie­działa:

– Za­wsze uwa­ża­łam i na­dal uwa­żam, że ko­bieta z mo­ich sfer nie po­winna pra­co­wać za­wo­dowo. Ale jak mo­głam od­rzu­cić prośbę Fe­liksa? Czy mi się to po­doba, czy nie, mu­szę się przed nim płasz­czyć. Obie mu­simy.

Jo­asia po­my­ślała, że ona się płasz­czyć nie musi, po­nie­waż wuj ją po pro­stu lubi. Ale wo­lała nie mó­wić tego gło­śno.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki