Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ucieczka z krakowskiego Salwatora na słoneczne stoki Beskidu Śląskiego — z secesyjnej willi do górskiego sanatorium
W przedwojennym Krakowie mieszka Joanna Kasperska. Dziewczyna i jej matka znalazły się w tragicznej sytuacji — zmarły ojciec zostawił je z długami, pomocną dłoń wyciągnął wuj, krakowski fabrykant. Uzdolniona plastycznie Joasia była spełnieniem jego marzeń o dziecku. Jednak z czasem dojrzewająca dziewczyna staje się obiektem niezdrowych zainteresowań krewnego… Osaczona Joanna zapisuje się do Uniwersyteckiej Szkoły Pielęgniarek i Higienistek i przeprowadza do internatu. Tylko tak może uciec z domu. Jest gotowa poświęcić marzenia o ASP na rzecz odkrywania tajników medycyny. Po zakończeniu nauki znajduje pracę w dziecięcym sanatorium przeciwgruźliczym w Istebnej. To tam odkryje swoje prawdziwe powołanie. Tam też pozna Stanisława, nauczyciela skrywającego smutną życiową historię.
Czy miłość okaże się lekarstwem na zranione dusze?
Czy uda się zapomnieć doznane krzywdy?
I czy w ogóle można uciec od przeszłości?
Słoneczne tarasy to pierwszy tom serii PIELĘGNIARKI — o kobietach, które szukając swojego miejsca na ziemi, znajdują szczęście w pomaganiu innym.
Pełna emocji opowieść o poszukiwaniu własnej drogi. Historia o kobiecej sile, odwadze i nadziei, która potrafi rozkwitnąć nawet w cieniu bolesnych doświadczeń z przeszłości.
Joanna Wolf, @nienaczytana
Ta powieść pokazuje siłę kobiet i hart ducha, które są w stanie przezwyciężyć nawet największe trudności. Wprost nie można się od niej oderwać! Kobiety takie jak Joanna to moje bohaterki. Nigdy się nie poddają!
Justyna Chaber, @onaczyta
Jeśli kochacie okres dwudziestolecia międzywojennego i macie ochotę przeczytać poruszającą książkę o pielęgniarce, która próbowała odciąć się od toksycznych relacji, to polecam Wam piękną powieść, w której odnalazłam cząstkę siebie.
Beata Owczarczyk, @lubieipolecampolskichautorow
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
„Śląsk węgla i żelaza daje Śląskowi gór i lasów młode istotki, podobne roślinom hodowanym w piwnicy, dzieci o pochylonych i zgarbionych plecach, dzieci gorączkujące po nocach w ciasnych izbach kolonii robotniczych. Przemysłowy Śląsk Górny posyła do Istebnej dzieci po zdrowie”.
Słońce i zdrowie dla gruźliczych dzieci Śląska,czasopismo „Polska” 1939, nr 9
1928
– Dorożka zaraz tu będzie – powiedziała Elżbieta Kasperska już po raz trzeci w trakcie kilku minut, choć jej córka stała obok spokojnie i nie okazywała najmniejszego zniecierpliwienia.
Joasia była przekonana, że matka bardziej uspokaja samą siebie niż ją. Dziewczynka miała dwanaście lat, była bystra i inteligentna. Dobrze wiedziała, dlaczego mama pragnie jak najszybciej zniknąć z tej ulicy. Elżbieta nie mogła znieść, że z górnych pięter kamienicy obserwują ją oczy sąsiadek. Śledzą ją i widzą, jak mało rzeczy zabiera ze sobą do nowego miejsca zamieszkania, jak bardzo skurczył się jej dobytek. Wiedzą, że mieści się cały w podręcznym bagażu, ponieważ przed wyprowadzką rozprzedała wszystko, co miało jakąkolwiek wartość.
Joasia, w odróżnieniu od matki, nie czuła się zawstydzona sytuacją, w jakiej się znalazły. Nie czuła też żalu z powodu wyprowadzki z pięknego apartamentu, który jeszcze niedawno pełen był mniej i bardziej przydatnych rzeczy, mebli, sprzętów, obrazów, książek i mnóstwa bibelotów.
Teraz mieszkanie było puste, zimne, bez życia. Jak ojciec, kiedy znalazły go z mamą na podłodze w gabinecie.
Kilka miesięcy wcześniej tragarze wynieśli z pracowni Konstantego masywne mahoniowe meble. Joasia nie czuła wtedy żalu. Odkąd sięgała pamięcią, ten pokój zawsze ją przytłaczał. Ojciec rzadko ją zresztą tam wpuszczał. Nie znosiła zapachu tytoniu wżartego w firany i ciężkie kotary z ciemnowiśniowego brokatu. Wszystko w tym pomieszczeniu było ciężkie, ciemne, przytłaczające i nasączone tytoniem. Nie rozumiała, jak ojciec może się tam zamykać na długie godziny – ona już po kilku minutach czuła, że musi wyjść, bo w przeciwnym razie się udusi.
I widocznie jej przeczucia były uzasadnione, choć w końcu to nie ona udusiła się w gabinecie, lecz ojciec lubiący w nim przebywać.
Lekarz orzekł wprawdzie, że Konstanty Kasperski zmarł na atak serca i że przyczyną zgonu była prawdopodobnie wrodzona wada w połączeniu z nadużywaniem alkoholu i napięciem nerwowym wywołanym przez bankructwo jego własnej firmy, lecz Joasia wiedziała swoje: ojca udusił ten przytłaczający gabinet, w którym wiecznie się zamykał i znikał w kłębach dymu.
Płakała na pogrzebie ojca, bo tak wypadało, zresztą jak tu nie płakać, skoro mama tonęła we łzach, a na dodatek organista grał tak smutne melodie, że serce się krajało.
Ale to był taki grzecznościowy płacz, odpowiedni do sytuacji. Prawdziwe łzy roniła Joasia kilka miesięcy później, gdy wynoszono meble z buduaru mamy. Ten pokój, w odróżnieniu od pracowni ojca, dziewczynka kochała. Był jasny, z oknem wychodzącym na południe, nowocześnie urządzony. Joasia zachwycała się lekkimi giętymi meblami z wyplatanymi siedziskami i oparciami, lubiła podziwiać kwiaty w donicach, których wszędzie było pełno. To wszystko sprawiało, że pokój, choć nie miał nawet balkonu, wyglądał jak weranda z wyjściem do ogrodu.
Joasia nieraz siadała w buduarze ze szkicownikiem w ręku. Rysowała kwiaty i meble. Początkowo wiernie je odtwarzała, później stawały się dla niej już tylko punktem wyjścia, motywem rozwijanym przez jej wyobraźnię. Marzyła, że gdy dorośnie, będzie projektowała gobeliny z kwiatowymi wzorami. Lubiła je oglądać na wystawach i choć była jeszcze dzieckiem, zachwycała się tym modnym ostatnio rzemiosłem użytkowym jak dorosła znawczyni.
Jej ulubionego pokoju już nie było. Mieszkanie, ogołocone z wszystkiego, co nadawało mu charakter, było chłodne i obce. Buduar mamy stracił swój czar. Dziewczynka miała matce za złe, że nawet kwiaty sprzedała, tłumacząc, iż wujostwo mają kompletnie urządzone wnętrza według własnego gustu.
Gdy wreszcie nadjechała dorożka, Joasia nawet się nie obejrzała na kamienicę, w której mieszkała od urodzenia.
Przypadkowy chłopak, wdzięczny za parę zarobionych groszy, załadował bagaże Kasperskich i zniknął w bramie. Elżbieta i jej córka usadowiły się w powozie. Matka uścisnęła rękę Joasi.
– Zaczynamy nowe życie. U wuja i cioci będzie nam dobrze, zobaczysz, moja kochana – powiedziała pokrzepiająco.
Dziewczynka skinęła głową. Nie zawsze podobało jej się to, co mówiła lub robiła mama. Ale tym razem była przekonana, że ma rację. U wujostwa z pewnością nie będzie tak martwo, jak było przez ostatnie pół roku w ich domu.
Piętrowy dom Macewiczów stał na krakowskim osiedlu willowym Salwator, po lewej stronie pnącej się w górę ulicy Świętej Bronisławy. Z obu stron ocieniały ją drzewa. Miejsce to było spokojne i ustronne, a jednocześnie, dzięki tramwajom kursującym z pobliskiej pętli, dobrze skomunikowane z centrum miasta.
Osiedle na wzgórzu, nawiązujące do koncepcji miasta ogrodu, wybudowało w przeciągu czterech lat Towarzystwo Budowy Tanich Domów Mieszkalnych dla Urzędników. Atrakcyjne położenie wkrótce zwabiło tu osoby zaliczane do elit intelektualnych: profesorów uniwersyteckich, artystów, prawników.
Feliks Macewicz, właściciel usytuowanej w Podgórzu fabryki baterii i latarek, pod względem statusu zawodowego odstawał od sąsiadów. Niemniej dobrze czuł się w tej okolicy, nie tylko ze względu na swoje pochodzenie – jego ojciec był adwokatem – lecz przede wszystkim z powodu zamiłowania do malarstwa, literatury, historii. Marzył o tym, aby zamieszkać w urokliwym miejscu, wśród ludzi zajmujących się szeroko pojętym pięknem.
Przed kilku laty udało mu się spełnić to marzenie. Rozglądał się wówczas za nowym domem dla siebie i żony. Wtedy liczyli jeszcze na to, że doczekają się potomstwa. Ucieszył się niezmiernie, gdy przeczytał w prasie ogłoszenie o sprzedaży willi na Salwatorze. W ciągu jednego popołudnia zdążył obejrzeć dom, podjąć decyzję i podpisać umowę wstępną.
– Fabrykę mogę mieć w Podgórzu, ale mieszkać zamierzam w ładnym miejscu w Krakowie – stwierdził. Decyzji nie żałował, choć każdego dnia tracił sporo czasu, dojeżdżając do fabryki automobilem i narzekając na restrykcyjne przepisy nakazujące poruszać się po Krakowie z maksymalną prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę.
Willa, którą kupił Macewicz, specjalnie się nie wyróżniała. Nie miała bogato zdobionego portyku, półokrągłych balkonów ani zdobień na fasadzie. Była dwupiętrową bryłą o prostych kształtach, z dużymi prostokątnymi oknami i dwoma klasycznymi balkonami po bokach. Feliksowi to odpowiadało. Po pierwsze dom ten należał do tańszych nieruchomości przy tej ulicy, po drugie zamierzał go urządzić w kubistycznym stylu.
Joasia z zainteresowaniem rozglądała się po jednolicie urządzonym wnętrzu. Od najmłodszych lat zwracała uwagę na formy i kształty. Zaciekawił ją specyficzny styl, założony na geometrycznych liniach i licznych załamaniach. Nawet kwiaty – zarówno pokojowe, jak i stojące na tarasie – posadzone były nie w okrągłych donicach, jak u jej matki, lecz w pojemnikach o sześciokątnych kształtach.
Z jednolitego stylu wyłamywał się tylko duży pokój na piętrze nazywany galerią. Jedynym meblem, ustawionym pośrodku rozległego pomieszczenia, była dwuosobowa sofa w stylu naśladującym rokoko. Na ścianach, od sufitu niemal do podłogi, wisiały obrazy kolekcjonowane przez Feliksa.
Ale do tego pokoju dorośli nie pozwalali Joasi wchodzić, ponieważ wuj kolekcjonował akty.
Ciocia Pola nie miała buduaru z lekkimi wiklinowymi meblami, za to swoją sylwetką, stylem ubioru, jak i poruszaniem się sprawiała wrażenie lekkości. Dopiero przy ciotce, młodszej o siedem lat od matki, szczupłej, szybkiej w ruchach, ubierającej się w modne luźne sukienki z obniżonym stanem, Joasia zdała sobie sprawę, że jej matka bardziej pasowała do ciężkich sprzętów ojca niż do swoich mebelków. Zdecydowanie tęższa od Apolonii, wkładała najczęściej niemodne długie czarne suknie i białe, zapinane pod szyję bluzki z kołnierzykami. Podczas żałoby po ojcu zastąpiła je czarnymi. Włosy upinała w kok, zamiast obciąć je krótko, jak zrobiła to jej młodsza siostra.
Dziewczynka kochała mamę, ciotkę natomiast podziwiała, choć rzadko się widywały. Dopóki żył Konstanty, rodziny Kasperskich i Macewiczów odwiedzały się sporadycznie. Szwagrowie mieli ze sobą na pieńku. Feliks krytykował nieprzemyślane, ryzykanckie decyzje biznesowe Konstantego, słusznie się spodziewając, że gdy firma Kasperskiego splajtuje, Pola będzie oczekiwała, że to on poda pomocną dłoń jej siostrze i siostrzenicy.
Obawy Macewicza wypełniły się co do joty, a nawet z nawiązką. Konstanty nie tylko zbankrutował, lecz na dodatek umarł, pozostawiając po sobie długi. W tej sytuacji Feliks nie mógł odmówić pomocy szwagierce i jej córce. Jego wściekłość łagodził jedynie fakt, że ta mała była taka urocza, a on i jego żona nie doczekali się własnych dzieci.
Joasia pamiętała, że nie wolno jej jeść zbyt szybko, żarłocznie, ani mlaskać podczas posiłku. Jednak tym razem bardzo musiała się starać, aby sprostać zasadom savoir-vivre’u wpajanym jej od najmłodszych lat przez matkę.
Potrawy serwowane przez Zosię, służącą wujostwa, były naprawdę wyśmienite. Rosół, tłusty i dobrze doprawiony, pachniał i smakował zupełnie inaczej niż ten gotowany przez Kasię, dopóki jeszcze pracowała u Kasperskich. A czegoś tak smacznego, jak przyrządzone przez Zosię wieprzowe polędwiczki w sosie grzybowym, Joasia nigdy wcześniej nie miała w ustach.
W ostatnich tygodniach przed przeprowadzką dziewczynka prawie zapomniała, jak smakuje dobry obiad. Zatrudniona u nich służąca nigdy nie była dobrą kucharką, a w ostatnim okresie służby wykonywała obowiązki byle jak. Więcej czasu i uwagi poświęcała szukaniu nowej pracy niż prowadzeniu domu wdowy, która notorycznie zalegała z pensją, odwołując się do trudnej sytuacji finansowej.
– Smakuje ci, prawda? – Ciocia Pola z zadowoleniem przyglądała się Joasi.
– Bardzo – potwierdziła dziewczynka z kawałkiem mięsa w ustach, co spowodowało, że matka spiorunowała ją wzrokiem.
– Nie mogliśmy się z wujem doczekać waszego przybycia – ciągnęła ciotka. – Prawda, Feliksie?
Wuj skwapliwie pokiwał głową i również uśmiechnął się do Joasi.
– Zrobimy wszystko, aby było wam u nas dobrze – dodał.
Joasia czuła się trochę nieswojo. Zaraz pierwszego dnia się przekonała, że w tym domu obowiązują zasady odmienne od tych, które jej wpajano. W domu Kasperskich nie mogłoby się zdarzyć, by uwaga zgromadzonych przy stole skupiła się na dziecku. Owszem, rodzice Joasię kochali, nawet ojciec, choć był surowy i zaabsorbowany interesami. Ale dziecko musiało znać swoje miejsce.
Tymczasem wuj Feliks i ciocia Pola od początku poświęcali Joasi więcej uwagi niż jej matce. Dziewczynka mogłaby się z tego cieszyć, lecz nieprzyzwyczajona do takiego traktowania, czuła się speszona. Obawiała się, że mamie będzie przykro, a może nawet będzie się na nią gniewała.
– Zosia pokaże wam wasze sypialnie – powiedziała po obiedzie Apolonia. Tym razem zwróciła się do siostry: – Mieliśmy pokoje przygotowane dla dzieci, lecz te, niestety, się nie pojawiły. Nikt z nich nie korzysta. Cieszę się, że teraz wam będą służyły.
– Och, tak wiele dla nas robicie! – zawołała patetycznie Elżbieta.
– Udostępnienie pokoi to błahostka – stwierdził Macewicz.
Kasperska odpowiedziała szwagrowi wymuszonym uśmiechem. Skierowała wzrok na ścianę. Udała, że zainteresował ją nietypowy portret kobiety, dzieło jakiegoś czeskiego kubisty, które w rzeczywistości wcale jej się nie podobało. Ale wolała oglądać brzydką kobietę o żółto-zielonej, trójkątnej twarzy, niż patrzeć w oczy Feliksowi. Dobrze wiedziała, co miał na myśli: pokoje były bagatelą, o wiele poważniejszy problem stanowiły długi Konstantego, ona nie miała szans ich uregulować, choć sprzedała wszystko, co posiadała.
Łącznie z roślinami doniczkowymi, choć tych i jej, i córce było żal.
Dopóki mieszkały w śródmieściu, Elżbieta zabierała Joasię na spacery do krakowskich parków. Dziewczynka we wczesnym wieku nauczyła się nazw większości kwiatów i krzewów ozdobnych. Niewiele z nich rosło w ogrodzie Macewiczów – był on urządzony dość minimalistycznie, jeśli chodzi o różnorodność gatunków. Pomimo to zachwycał zarówno Elżbietę, jak i Joasię. Sosny i modrzewie stwarzały iluzję, że dom otoczony jest lasem. Wzdłuż alejek ciągnęły się rzędy bogato kwitnących latem hortensji – na przemian niebieskich i różowych. Na trawniku rozrzuconych było kilka dużych kwadratowych rabat: jedną gęsto porastały fioletowe i pomarańczowe niecierpki, na dwóch innych przez cały sezon czerwieniły się i żółciły róże. Ostatnia, obsiana przez ogrodnika bardziej pospolitymi kwiatami, przypominała fragment kwitnącej łąki.
Joasia lubiła spacerować po ogrodzie z mamą lub ciocią, choć ta miała mniej czasu, ponieważ sporą jego część poświęcała sprawom towarzystwa dobroczynnego, którego była prezeską. Chodziło o jakąś tajemniczą organizację, a przynajmniej tak sądziła Joasia. Kiedy pewnego razu w obecności matki zapytała ciotkę, komu towarzystwo pomaga, Apolonia odpowiedziała, że skrzywdzonym dziewczętom.
– Przez kogo skrzywdzonym?
Nim Pola zdążyła odpowiedzieć, Elżbieta znacząco chrząknęła i szybko skierowała rozmowę na inne tory, nie dopuszczając siostry do głosu.
Joasia czuła się dobrze w ogrodzie także bez towarzystwa. Wymykała się z domu ze szkicownikiem i małym kuferkiem z przyborami do rysowania. Siadała w altanie i czerpiąc inspirację z otoczenia, wymyślała projekty ogrodów.
Pierwsze dni i tygodnie w willi wujostwa były dla niej szczęśliwym okresem. Jej radość i zadowolenie z życia umacniał fakt, że kilkanaście dni po przeprowadzce rozpoczęły się wakacje, czas słodkiego leniuchowania.
Tego dnia Joasia wyszła do ogrodu dopiero wieczorem, ponieważ upał był tak uciążliwy, że w dzień nawet w zadaszonej i obrośniętej bluszczem altanie człowiek miał wrażenie, iż wszedł do rozpalonego pieca.
Zabrała ze sobą książkę, którą kilka dni temu kupiła jej ciocia Pola, gdy razem wybrały się do śródmieścia i odwiedziły mieszczącą się w Rynku księgarnię Gebethnera & Wolffa. Z wypiekami na twarzy pochłaniała powieść O dwóch takich, co ukradli księżyc. Kończyła już ostatni rozdział. Gdy dobrnęła do ostatniej linijki, żal jej było żegnać się z tą niesamowitą historią i jej bohaterami. Pomyślała, że zrobi do niej własne ilustracje. Pobiegła do domu po blok i kredki.
Praca tak ją pochłonęła, że oderwała wzrok od kartki dopiero w momencie, gdy usłyszała silnik samochodu. Podniosła się z ławki i wyszła z altany, aby zobaczyć wuja wchodzącego do ogrodu. Zawahała się, czy powinna wyjść mu naprzeciw i go przywitać. Nim się zdecydowała, na wysypanej żwirem ścieżce pojawiła się ciocia Pola. Podeszła do męża. Objęli się i pocałowali, po czym, zamiast do domu, ruszyli do altany.
Joasia szybko wróciła na miejsce. Nie chciała, by pomyśleli, że ich podglądała. Czuła się nieswojo. Może się pogniewają, że tak się tu rozsiadła z tym swoim kramem? Pewnie chcieli pobyć w altanie we dwoje.
Zamknęła blok i książkę, pośpieszne ułożyła kredki w pudełku. Ale wuj już ją zauważył.
– Kogo tu mamy? Naszą Asieńkę! – zawołał.
Twarz dziewczynki oblał rumieniec.
– Dobry wieczór, wuju. – Dygnęła. – Dobry wieczór, ciociu. Ja... Już się zbieram, nie będę przeszkadzała.
Feliks położył na stole skórzaną teczkę, przez oparcie ławki przerzucił marynarkę. Chustką otarł czoło.
– Zostań, dziecko – powiedział łagodnie. – Przecież cię prawie nie widuję, ciągle jestem w pracy. A dzisiaj ten wyjazd w upale... Ale cóż, partnerów handlowych nawet latem nie można zaniedbywać.
Zajęli z Apolonią miejsca przy okrągłym stole z żeliwa i drewna, na jednej z dwóch ławek o łukowatym kształcie wykonanych z tych samych materiałów. Feliks gestem ręki zaprosił dziewczynkę przestępującą w zakłopotaniu z nogi na nogę, aby na powrót usiadła.
– Co takiego rysowałaś? To jakaś tajemnica, że tak szybko zamknęłaś blok? – zapytał ze śmiechem.
– Próbowałam... Tak się bawiłam... Szkicowałam ilustracje do książki. – Joasi z zakłopotania plątał się język.
– Możemy je zobaczyć? – dodała zachęcająco ciotka.
Joasia z ociąganiem otworzyła blok. Pokazała dwa wykończone obrazki i jeden rozpoczęty.
Dorośli spojrzeli po sobie.
– Jak ty pięknie rysujesz! – zawołała z zachwytem Pola. – Wprawdzie widziałam cię już kilkakrotnie z ołówkiem czy kredką w ręku, ale nie przyglądałam się specjalnie, bo myślałam, że to takie zwyczajne dziecięce bazgroły...
– A tymczasem nasza Joasia to prawdziwy talent – dokończył Feliks.
Otoczył dziewczynkę ramieniem i przytulił ją do siebie. Poczuła zapach wody kolońskiej z lekką domieszką tytoniu. Wuj palił zdecydowanie mniej niż jej świętej pamięci ojciec.
Poczuła się niezręcznie, gdy pocałował ją we włosy. Z obawą zerknęła na ciotkę, niepewna, czy to jej się spodoba. Ale Pola życzliwie się uśmiechała.
Joasia pomyślała, że widocznie tak mają wyglądać serdeczne relacje rodzinne. Szkoda, że ojciec nie traktował jej w taki sposób, jak traktuje ją wuj. Nie ozięble, z dystansem, lecz czule i troskliwie. Dawniej wierzyła, że ojciec na swój sposób ją kocha, lecz pogrążony w pracy i problemach finansowych nie ma czasu i sposobności, aby to okazać. Teraz zaczęła w to wątpić. Przecież wuj Feliks był jeszcze bardziej zapracowany, prowadził większy zakład, a mimo to był dla niej taki miły.
Macewicz od kilku dni chodził zasępiony. Joasia, wrażliwa nie tylko na bodźce estetyczne, lecz także na ludzkie nastroje, domyślała się, że wuja coś gnębi.
Pod koniec listopada, w wyjątkowo zimny i słotny dzień, Feliks zaraz po kolacji odprawił Joasię do jej pokoju.
– Mamy dorosłe sprawy do omówienia – powiedział, i tym razem nawet się do niej nie uśmiechnął. Twarz miał napiętą, minę zatroskaną. Widać było, że coś go gryzie.
Dziewczynka skinęła głową, nie ośmieliwszy się choćby słowem zaprotestować. Dopiero gdy zauważyła, że Zosia właśnie przynosi deser – jej ulubione kruche ciasteczka z kawałkami czekolady – nie powstrzymała się od pełnego wyrzutów spojrzenia.
Feliks nie dostrzegł jej miny, za to jego żona się uśmiechnęła, w lot pojmując powód rozczarowania siostrzenicy, i poleciła służącej:
– Niech Zosia dziś wyjątkowo poda panience ciastka do jej pokoju.
Deser udobruchał Joasię, lecz na krótko. Kiedy tylko przełknęła ostatni kąsek, zaczęła się zastanawiać, czego może dotyczyć ta poważna rozmowa. Najchętniej by ją podsłuchała, lecz jej pokój znajdował się na piętrze, tymczasem dorośli siedzieli w jadalni na parterze.
Wzdrygnęła się, owiał ją chłód. A może to był powiew strachu?
„Na pewno chodzi o pieniądze – pomyślała. – Nawet na wakacje tylko na wieś wyjechaliśmy, choć podobno wuj z ciocią co roku jeździli latem do Zakopanego albo do Krynicy. To pewnie przez te długi po tacie... Wuj zaraz powie mamie, że musimy się wyprowadzić”.
Łzy napłynęły jej do oczu. Nie chciała opuszczać willi. Z mamą, bez pieniędzy, pewnie skończyłyby w jakimś ciemnym lokalu w brzydkiej, odrapanej kamienicy. Tu było ładnie i przytulnie, niczego jej nie brakowało. W dodatku ciocia i wujek byli dla niej tacy dobrzy.
Nie potrafiła powstrzymać się od płaczu. Łkała głośno, niemal już pewna, że zostanie wyrzucona na bruk. A przecież i ciocia, i wuj – on przede wszystkim – jeszcze wczoraj ją zapewniali, jak jej obecność ich uszczęśliwia.
Przez własny płacz nie usłyszała pukania do drzwi. Zosia lekko je uchyliła, a zobaczywszy, że panienka tonie we łzach, weszła do środka i pochyliła się nad nią.
– Przyszłam po talerz... Co takiego się panience stało? Ciastka panienkę rozpłakały? – próbowała rozładować atmosferę.
Joasia machnęła ręką, jakby chciała odpędzić kobietę. Ostentacyjnie odwróciła się do niej plecami.
Służąca była już niemłoda, dobiegała pięćdziesiątki. Pamiętała Macewicza jako małego chłopca, gdy usługiwała w domu jego rodziców. Była przyzwyczajona do różnych kaprysów dzieci z bogatych domów.
Wzruszyła ramionami i wyszła. Ale widocznie doniosła dorosłym, że Joasia płacze, ponieważ po chwili do pokoju wtargnęli wuj i ciocia. Matki z nimi nie było.
– Co ci się stało, dziecko? – Pola wzięła dziewczynkę pod brodę i zmusiła, by na nią spojrzała. – Chyba się nie pogniewałaś, że wuj kazał ci wyjść? To normalne, że dzieci nie uczestniczą w rozmowach dorosłych. A musisz przyznać, że my rzadko wykluczamy cię z naszego towarzystwa.
Joasia powstrzymała płacz, szybko otarła opuchnięte oczy.
– Wiem, ciociu – wyszeptała.
– To o co w takim razie poszło? – chciał wiedzieć wuj.
– Bo ja... Bo... – Wargi ponownie zaczęły jej drżeć. – Boję się, że nie będę już mogła u was mieszkać. Nie wiem, dokąd z mamą pójdziemy...
– Co?! – wykrzyknęli jednocześnie.
W Joasi zakiełkowała nadzieja. Pomyliła się?
Wuj kazał jej usiąść i sam zajął miejsce naprzeciwko.
– Sądziłaś, że o tym rozmawialiśmy? Że się macie z mamą wyprowadzić? Ależ z ciebie głuptasek, Joasiu. Poprosiłem tylko twoją mamę, aby mi pomogła w biurze z francuską korespondencją. Ja słabo znam ten język, ciocia niewiele lepiej.
Joasia poczuła, jak kamień spada jej z serca.
Do tej pory nigdy nie ośmieliła się pierwsza przytulić do cioci czy wuja. Teraz spontanicznie, nie namyślając się, czy wypada, zerwała się z krzesła, objęła wpół Apolonię, a następnie Feliksa.
– I co? Mama pomoże z tym francuskim? – spytała niemal radośnie.
– Pomoże – potwierdził wuj, lecz w jego głosie słychać było powątpiewanie. Wymienili z żoną porozumiewawcze spojrzenia, których sensu dziewczynka nie rozumiała.
Następnego dnia rano Elżbieta pojechała ze szwagrem do biura. Na jej twarzy malowało się sztuczne ożywienie i chęć działania. Joasia, znająca matkę na wylot, wiedziała, że tylko udaje. Jej przypuszczenia jeszcze tego wieczoru się potwierdziły.
Elżbieta zaprosiła córkę do swojego pokoju, kazała jej usiąść, po czym zagaiła:
– Musisz być bardzo grzeczna, we wszystkim słuchać wuja i cioci, wuja przede wszystkim, i niczym się im nie narażać.
– Oczywiście, staram się – odpowiedziała grzecznie Joasia. – Myślę, że na razie są ze mnie zadowoleni.
– Zadowoleni! – Elżbieta się roześmiała. – To słabe słowo. Oni cię uwielbiają i tylko dlatego nam pomagają.
Dziewczynka się zarumieniła. Matka nie zwróciła na to uwagi. Śmiech szybko spełzł z jej ust. Posępnie wpatrywała się w ścianę, w jeden z tych dziwacznych jej zdaniem obrazów, których wszędzie było pełno. Zatęskniła do swojego kwiatowego buduaru urządzonego przed laty według jej własnych upodobań.
– Coś ci powiem, dziecko – odezwała się po chwili, nie odrywając wzroku od ściany. – Tylko mi obiecaj, że nikomu tego nie powtórzysz! Gdybyś to zrobiła, byłby z nami koniec, to znaczy z naszym pobytem w tej willi.
– Obiecuję – powiedziała dziewczynka, na nowo pełna złych przeczuć.
– Fabryka wuja Feliksa ma w miarę dobrą pozycję na rynku, to zupełnie co innego niż po amatorsku prowadzona firma handlowa twojego ojca. Niemniej teraz, kiedy wuj spłaca także długi taty, nie jest łatwo. Dlatego zatrudnił mnie tymczasowo, abym ze względu na mój dobry francuski – przydało się jednak na coś klasyczne ziemiańskie wychowanie, którym moja młodsza siostra gardziła – pomogła mu w prowadzeniu korespondencji i uzgadnianiu warunków współpracy z potencjalnym partnerem. Być może wniesie on kapitał do jego fabryki. Teraz musimy się modlić, aby ten Francuz się nie wycofał.
Joasia słuchała, starając się zrozumieć, o czym matka mówi. Tyle tam było obcych słów i niezrozumiałych sformułowań. Nie wiedziała, co to takiego ten kapitał ani co znaczy słowo „potencjalny”.
– Więcej nie mogę ci zdradzić, już i tak za dużo powiedziałam – ucięła Elżbieta. – Powtarzam, że nikomu nie wolno ci wspomnieć o naszej rozmowie.
– Oczywiście, mamusiu. Nie wspomnę.
Matka uśmiechnęła się i pogłaskała córkę po ręce.
– Ufam ci, jesteś dobrą dziewczynką. Jeżeli chcesz, możemy zagrać w jakąś grę. W halmę na przykład.
Joasia, ucieszona, pobiegła do siebie po zestaw do gry. Uśmiech matki i propozycja wspólnej zabawy sprawiły, że rozwiały się jej obawy i wątpliwości. Poczuła się na powrót bezpiecznie.
Po dwóch wygranych partyjkach schowała planszę i pionki do pudełka i ucałowała mamę na dobranoc. Wtedy Elżbieta powiedziała:
– Zawsze uważałam i nadal uważam, że kobieta z moich sfer nie powinna pracować zawodowo. Ale jak mogłam odrzucić prośbę Feliksa? Czy mi się to podoba, czy nie, muszę się przed nim płaszczyć. Obie musimy.
Joasia pomyślała, że ona się płaszczyć nie musi, ponieważ wuj ją po prostu lubi. Ale wolała nie mówić tego głośno.