Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dokąd uciekać, gdy wali się cały świat? Opowieść o wojennej tułaczce, sile miłości i niegasnącej nadziei
Kończy się lato 1939 roku. Mieszkający blisko niemieckiej granicy Bogusia Brzezińska i Florian Urbański borykają się z osobistymi problemami. Ją zdradził mąż, on nieszczęśliwie się zakochał… Jednak w momencie wybuchu wojny te problemy bledną. Bogusia musi uciekać z córeczką na wschód. Pociąg, do którego wsiada, zostanie później nazwany krotoszyńskim pociągiem śmierci. Florian, masztalerz w Państwowym Stadzie Ogierów, ewakuuje się konno. Już w pierwszych dniach września młodzi przeżywają dramatyczne chwile. A to dopiero początek tułaczki… Kiedy drogi Bogusi i Floriana się krzyżują, rodzą się nieśmiałe marzenia o leczącej sile miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Mojej córce Ewie, która kocha konie
PROLOG
Lato 1980
Florian Urbański nie należał do zapalonych kibiców sportowych i niespecjalnie emocjonował się olimpiadą. Ale tego dnia, kiedy miał się odbyć konkurs w skokach przez przeszkody, już od rana był podekscytowany i co chwila sprawdzał zegar, aby nie przegapić transmisji. Z kilkuminutowym wyprzedzeniem usadowił się z butelką piwa przed telewizorem. Wiercąc się niespokojnie, wypatrywał na ekranie jeźdźca w polskim mundurze.
Jana Kowalczyka. Chłopaka, którego pierwsze treningi obserwował przed laty tu, w Drogomyślu.
Uśmiechnął się na wspomnienie chłopca, który ledwo trochę podrósł, a już pożyczał konie od miejscowych gospodarzy i jeździł jak dziki na oklep. Później rozpoczął treningi w sekcji jeździeckiej Stada Ogierów. Małego Janka od najmłodszych lat ciągnęło do koni. Florian doskonale to rozumiał. Sam przecież poświęcił im tak wiele.
– Jedenastokrotny mistrz Polski, wyśmienity jeździec – cała historia polskiego jeździectwa! I jego Artemor, jedenastoletni angloarab. – Głos komentatora Jana Ciszewskiego wyrwał starego masztalerza z rozpamiętywania przeszłości.
Odruchowo przejechał ręką po siwych, rzadkich już włosach, z trudem zakrywających powiększającą się łysinę. Skupił się na parkurze. Artemor ruszył z kopyta.
– Jan Kowalczyk na czwartej przeszkodzie. Artemor przeszedł! Piąta przeszkoda... Rów z wodą, cztery sześćdziesiąt. Przeszedł!!!
Florian głośno się roześmiał. Nikt nie potrafił tak emocjonująco komentować zawodów sportowych jak Ciszewski. Sam zresztą czuł, jak kołacze mu serce. Tak bardzo mu zależało, żeby Jankowi się udało, chociaż się nie łudził, że prawie czterdziestoletni reprezentant Polski, zawodnik warszawskiej Legii, jeszcze go pamięta. Przecież nie był nigdy jego trenerem, tylko zwykłym masztalerzem. A masztalerz po wojnie nie był już tym, kim był w latach międzywojennych: człowiekiem w mundurze, w wypucowanych butach, na baczność przyjmującym polecenia komendanta.
Z Jasiem Kowalczykiem tylko przelotnie widywali się w stadninie. A poza tym tyle lat już upłynęło od wyjazdu zawodnika z Drogomyśla.
Tyle czasu upłynęło od likwidacji Stada Ogierów.
– Dziewiąta przeszkoda, bardzo wysoka – metr dziewięćdziesiąt! – krzyczał Ciszewski. – Mur – także wysoki. Cudownie, Artemorku!
Florian się uśmiechnął, słysząc pieszczotliwe zdrobnienie końskiego imienia. Łyknął piwa, bo z emocji wyschło mu w gardle. Koń tymczasem bezbłędnie pokonał kolejną przeszkodę. Przed sobą miał ostatnią, trzynastą. Wzbił się nad nią. Już był prawie po drugiej stronie, kiedy zahaczył lekko nogą o drąg.
Urbański na moment przestał oddychać, a potem głośno, jakby z rezygnacją, wypuścił z ust powietrze. Ale nic nie było jeszcze stracone. O medalach zadecyduje drugi przejazd. Mężczyzna przygryzł wargę. Zdawał sobie sprawę, że Kowalczyk ma groźnych rywali, a najgroźniejszym z nich był Nikołaj Korolkow na Espadronie.
Napięcie opadło z Floriana dopiero wtedy, gdy Janek stanął na najwyższym stopniu podium. Po pooranej zmarszczkami twarzy emerytowanego masztalerza popłynęły łzy radości i wzruszenia. Słuchał Mazurka Dąbrowskiego, z nabożnym podziwem wpatrywał się w salutującego żołnierza, a przed oczyma przesuwał mu się film zapisany w pamięci.
Film o ludziach i koniach, ucieczkach i powrotach. O świetności Państwowego Stada Ogierów i o jego upadku.
Część I
Zbyt bliska granica
1939
Drogomyśl
Florian pocił się w mundurze. Kierownik Kajetanowicz zwołał apel na nietypową godzinę. Sierpniowe słońce stało wysoko nad folwarkiem. Wszyscy się niecierpliwili, a tymczasem majora wciąż nie było. Spóźnianie się nie było w jego stylu. Prowadził stado po wojskowemu i wymagał dyscypliny. Zarówno od podwładnych, jak i od samego siebie.
Gdy wreszcie się pojawił, masztalerzom wystarczył jeden rzut oka na jego napiętą twarz i zmarszczone czoło, by się zorientowali, że przynosi złe wieści. Spodziewali się ich, od wielu dni oczekiwali, lecz do tej pory tliła się w nich nadzieja, że jednak nie nadejdą.
Lato tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku od początku było dziwne, podszyte niepokojem i groźbą. Pod koniec lipca tylko część masztalerzy wróciła z ogierami ze stacji krycia rozsianych po całym południu Polski. Do macierzystego Stada Ogierów w Drogomyślu powołano jedynie tych wykonujących służbę na Śląsku. Pozostałym, którzy na początku sezonu wyjechali z końmi do Małopolski, kierownik wysłał rozkaz, aby nie wracali. Mieli pozostać na miejscu i czekać na dalsze instrukcje.
Widok przerzedzonych szeregów masztalerzy i pustych stanowisk w stajniach napawał niepokojem. O tej porze roku wszystkie ogiery powinny być z powrotem, a tymczasem wróciło ich tylko trzydzieści pięć z blisko stu pięćdziesięciu. Pracownicy domyślali się, co się święci. Niemcy dyszały Polsce na kark. Granica biegła w niewielkiej odległości od Drogomyśla, a wieści dochodzące z Rzeszy budziły coraz większe obawy. Słowo „wojna” codziennie czerniło się na łamach gazet, spikerzy odmieniali je w radiu przez wszystkie przypadki. Przywódcy państwa wprawdzie zapewniali, że w razie ewentualnego ataku polska armia szybko rozgromi napastnika, ale nie wszyscy bezkrytycznie w to wierzyli.
Florian, podobnie jak inni, niepokoił się rozwojem wydarzeń. Jednak od wczorajszego dnia nie myślał o zbliżającej się wojnie, z jego głowy całkowicie wyparły ją słowa Niny. Te kilka zdań, którymi pogrzebała jego plany.
Przez pół roku przebywał z końmi na stacji krycia w Pszczynie, rzadko zaglądając do domu. Ogiery spółkowały ze starannie dobranymi dorodnymi klaczami, tymczasem on mógł najwyżej śnić po nocach o gładkim, rozpalonym ciele Janiny Stańkówny i wyobrażać sobie, że po powrocie do domu nareszcie zdobędzie się na odwagę i powie jej o swoich uczuciach.
Kiedy pod koniec lipca wrócił do Drogomyśla, okazało się, że Nina właśnie wyjechała na obóz z harcerkami. A gdy wróciła i Florianowi udało się ją namówić na wspólny spacer, na którym zamierzał poinformować ją o swoich zamiarach, dziewczyna go uprzedziła.
– Józek Bujok, wiesz, on też jest nauczycielem, mieszka w Cieszynie, poprosił mnie o rękę. Zaręczyny zaplanowaliśmy na październik – rzuciła lekko, uśmiechając się niewinnie, jakby wcale się nie domyślała, jaką siłę rażenia mają jej słowa.
– Zaręczyny? – spytał osłupiały. – Ale jak to? Myślałem, że... Właśnie chciałem ci powiedzieć...
Wiadomość, którą przekazała mu Nina, tak go zaskoczyła, że nie był w stanie sformułować sensownego zdania.
– Wiem, Florianie, co chcesz powiedzieć – odparła łagodnie, jakby zwracała się do dziecka, które chce pocieszyć, bo niechcący uszkodziła mu zabawkę. – Znamy się od lat, można powiedzieć, że się przyjaźnimy, ale to zupełnie co innego. Z Józiem o wiele więcej nas łączy. Rozumiemy się bez słów, mamy wspólne cele. Oboje jesteśmy nauczycielami i harcerzami... Ty żyjesz w innym świecie... Przecież wiesz.
Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. O jakim innym świecie mówi ta dziewczyna? Nie jest gorszy od tych wszystkich inteligentów, wśród których obracała się w Cieszynie. Chciał powalczyć o swoją szansę, lecz w głowie miał nagle pusto. Nie przychodziły mu na myśl żadne argumenty, którymi przekonałby Janinę, że on, masztalerz, który kilka miesięcy w roku spędza poza domem, będzie dla niej lepszą partią od nauczyciela gimnazjum.
Od wczorajszej rozmowy każde wspomnienie o Ninie bolało Floriana jak dotknięcie rozpalonej blachy. Ale to była jego prywatna męka, o której koledzy ze Stada Ogierów nie mieli pojęcia. Nawet jego ojciec. Dobrze, że nie zwierzył się nikomu ze swoich uczuć i zamiarów wobec Janiny. Oszczędził sobie upokorzenia.
Zresztą teraz to wszystko przestało być ważne. Stał wraz z innymi w obliczu wyzwania, z jakim nigdy wcześniej nie musieli się mierzyć.
Kajetanowicz wydał komendę: „Baczność!”. Wszyscy się wyprężyli. W ciemnoszarych mundurach wyglądali jak żołnierze. W pewnym sensie nimi byli. Państwowe Stado Ogierów hodowało konie szlachetne, przeważnie angloaraby, na potrzeby wojska. Ojciec Floriana, Witold Urbański, dawniej porucznik krakowskiego pułku kawalerii, czuł się na tej dowodzonej po wojskowemu placówce jak ryba w drogomyskim stawie. Służbę ojczyźnie uważał za sprawę honoru.
Jego syn nie był takim idealistą ani nie przepadał za wojskowym drylem, jednak nie wyobrażał sobie innej pracy niż z końmi. Od dziecka plątał się po stajniach. Już jako kilkuletni chłopczyk szczotkował końską sierść, naśladując ojca, i denerwował się, że jest za mały, aby dosięgnąć grzbietu i karku zwierzęcia. Kiedy podrósł i nabrał dość sił, żeby podnieść ciężką końską nogę, z werwą zabrał się do czyszczenia kopyt.
Koniuszy Woźniak zdał majorowi meldunek o stanie stada. Przełożony wysłuchał go z mniejszym skupieniem niż zwykle. Wyglądał na roztargnionego. A może po prostu się niecierpliwił, może chciał jak najszybciej podzielić się z podwładnymi ciężarem, który nałożono na jego barki? Po raporcie koniuszego zwykle padała komenda: „Spocznij!”. Ale nie tym razem. Kajetanowicz odchrząknął i odezwał się do stojących na baczność pracowników:
– Dobrze wiecie, że nie bez powodu większość naszych ogierów i masztalerzy została po zakończeniu sezonu krycia w Małopolsce. My, którzy jesteśmy tutaj, blisko niemieckiej granicy, również musimy wyruszyć na wschód. Dzisiaj dzwonił do mnie z Warszawy pan Pszczółkowski, inspektor stadnin państwowych. Przekazał mi polecenie natychmiastowego wymarszu. Naszym celem ma być Samborzec koło Sandomierza. Wasi koledzy, którzy pozostali w punktach krycia, z wyprzedzeniem otrzymali zalakowane koperty z instrukcjami na wypadek ewakuacji. Teraz będą się kierowali zawartymi w nich wskazówkami i ruszą w tym samym co my kierunku. Czasy są bardzo niepewne, trzeba się liczyć z każdą ewentualnością. Wobec tego zarządzam ewakuację wszystkich koni i pracowników razem z rodzinami. Co więcej – zabierzemy ze sobą także klacze z sysakami, roczniaki i dwulatki z majątku państwowego w Pruchnej. Zamierzam wykonać rozkaz, który otrzymałem, i tego samego oczekuję od was. Naszym zadaniem jest chronić sumiennie przed ewentualnym najeźdźcą mienie, które powierzyło nam państwo, a sami wiecie, jak cenne są dla wojska nasze konie.
Kierownik przerwał, ponieważ zaschło mu w gardle po tak długim przemówieniu. Przełknął ślinę i powiódł spojrzeniem po twarzach podwładnych. Stali dalej na baczność, wyprostowani, ze wzrokiem skierowanym przed siebie – zgodnie z wydaną przez Kajetanowicza komendą. Ale emocji malujących się na twarzach nie udało im się ukryć.
– Wszystko musimy przygotować jeszcze dziś, już jutro o świcie wyruszymy – kontynuował Kajetanowicz. – Pojedziemy wierzchem i w zaprzęgach. Koniuszy poprzydzielają wam konie. Czeka nas długa i trudna podróż. Trzeba zatem posprawdzać przed wymarszem wszystkie wozy, dyszle i uprzęże. Tak samo powinniście skontrolować siodła, aby po drodze nie zaskoczyły nas zerwany rzemień lub inne problemy. Musimy załadować na wozy archiwum stada, prowiant na drogę dla ludzi i paszę dla koni, jak również podstawowe narzędzia i lekarstwa. Mamy zamiar zatrzymywać się na trasie we współpracujących z nami gospodarstwach, będziemy po drodze uzupełniali zapasy, kupując żywność u miejscowych. Ale musimy liczyć się z tym, że nie zawsze będzie to możliwe.
Ponownie zamilkł i otarł chustką pot z czoła. Jego twarz poczerwieniała z gorąca i emocji. Podwładni stali napięci jak struny, które zaraz pękną. Zaciśnięte szczęki zdradzały, że mężczyźni z trudem powstrzymują się od komentarzy i pytań, które cisnęły im się na usta.
– Spocznij! – zarządził miłosiernie kierownik. – Teraz możecie pytać o interesujące was szczegóły. Proszę się zgłaszać.
– To będzie bardzo długa podróż. Nie możemy choć części drogi przebyć pociągami, tak jak wtedy, gdy przemieszczamy się na stacje kopulacyjne? – spytał rzeczowo Woźniak. – Tym bardziej że będziemy mieli ze sobą źrebięta.
– Niestety, nie. Państwo zarządziło ewakuację rodzin kolejarzy, urzędników państwowych i innych grup, a także archiwów państwowych. A przede wszystkim wojsko potrzebuje kolei. W pociągach, nawet towarowych, nie ma miejsc dla koni. Wręcz przeciwnie – dzięki koniom i wozom mamy dodatkowy środek lokomocji ułatwiający ewakuację.
– Rodziny koniecznie muszą jechać z nami? Nie lepiej zostawić żony i dzieci w domu? – spytał wyraźnie zaniepokojony Leon Wawrzyk, jeden z młodych masztalerzy. Trzy tygodnie temu żona urodziła mu pierwszego syna. – Może żadnej wojny nie będzie i niedługo wrócimy.
W grupie rozszedł się pomruk. W jeden szum zlały się głosy tych, którzy zgadzali się z Leonem, jak i reszty, która była przeciwnego zdania.
– Poproszę o ciszę! – zarządził major. Jego głos zabrzmiał surowo, ale zaraz złagodniał: – Nie da się przewidzieć, dokąd tak naprawdę uda nam się dotrzeć i jak długo będziemy przebywali poza stadem. Naprawdę uważasz za rozsądne pozostawienie tu kobiet z dziećmi bez opieki? Tak blisko granicy? Masz przecież maleńkie dziecko.
– No właśnie! Z całym szacunkiem, panie kierowniku, nie wyobrażam sobie, że żona w połogu, z noworodkiem, miałaby wyruszyć w taką długą i męczącą podróż wozem. Chciałbym, aby oboje zostali w Drogomyślu. U teściów będą bezpieczni.
Kajetanowicz milczał przez chwilę. Wiedział, jakie myśli lęgną się w głowach jego podwładnych. Pewnie uważali, że nie jest osobą kompetentną do wypowiadania się w sprawach rodzinnych, skoro sam był bezdzietnym wdowcem.
– Rozumiem, Leonie – odparł po chwili wahania. – Zostaw żonę z dzieckiem w domu.
Nim masztalerz zdążył podziękować, kierownik ponownie powiódł wzrokiem po zebranych.
– Ale niech to będzie wyjątek potwierdzający regułę. Nalegam, abyście zabrali rodziny ze sobą. Pomimo trudów podróży będziecie spokojniejsi, mając bliskich pod opieką, niż gdybyście zostawili ich tutaj.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Kajetanowiczowi zależało na ewakuacji całych rodzin. Wolał jednak głośno o nim nie mówić. Nie wykluczał, że pobyt z dala od Drogomyśla się przedłuży. A wówczas masztalerze, zaniepokojeni losem swoich bliskich, zapewne zaczęliby próbować powrotów na własną rękę. Mogłoby dochodzić do buntów i ucieczek. Tymczasem on musiał zapewnić opiekę i bezpieczeństwo koniom. Potrzebował pracowników, na których może liczyć.
Kierownik Stada Ogierów był patriotą całkowicie oddanym stadu, którym od jedenastu lat zarządzał. Był założycielem i pierwszym przewodniczącym Śląskiego Związku Hodowców Koni. W pobliskich Ochabach, gdzie mieszkał, dowodził Ochotniczą Strażą Pożarną. Niespełna rok temu, kiedy z pompą obchodzono dwudziestolecie odrodzenia niepodległej Polski, z jego inicjatywy wzniesiono w Drogomyślu obelisk ku czci poległych w walce o niepodległość. Co więcej, zburzył jedno ze starych zabudowań folwarku należącego przed wielką wojną do barona Kalisza, a obecnie zajmowanego przez Stado Ogierów, i na jego miejscu założył park. Zależało mu, aby pomnik stanął w otoczeniu godnym wydarzenia, które miał upamiętniać.
Kajetanowicz mógł być dumny ze swoich dokonań. Budziły szacunek otoczenia. Jednak już wkrótce miały przechylić szalę wagi w przeciwną stronę.
Każda zerwana kartka z kalendarza skracała czas, który pozostał do zburzenia wciąż jeszcze lśniącego nowością drogomyskiego pomnika.
Każdy nowy poranek przybliżał kierownika Państwowego Stada Ogierów do więziennej celi.