Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wszystko to, co w historii, którą właśnie zamierzasz przeczytać, jest najbardziej mroczne, przerażające i nieprawdopodobne, to fakty” – tymi słowami autorka wprowadza czytelnika w klimat swojej mglistej, fascynującej powieści z pogranicza jawy i snu. Huragan Katrina spustoszył stany Luizjana i Missisipi w sierpniu 2005 roku, pozostawiając po sobie nie tylko straty materialne, zrujnowane domostwa i wypłukane przez wielką wodę cmentarze, lecz także traumę w psychice ludzi, którzy go przeżyli. Do miejscowości doświadczonej huraganem przyjeżdża dziewczyna z Polski. Ucieka przed trudnymi przeżyciami, ale w Norco Valley nie czeka na nią sielanka, podobnie jak na pewną rodzinę, która osiedla się w tajemniczym domostwie.
Najnowsza, trzymająca w napięciu, powieść Agnieszki Bednarskiej ukazuje się w beletrystycznej serii Gorzka Czekolada.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Julia miała dwadzieścia lat, a my zakładaliśmy, że będzie z nami zawsze. Jej głośny śmiech, śliczna buzia i zamglone spojrzenie. Traktowaliśmy poważnie jej plany i gotowi byliśmy wspierać ją we wszystkim. Osłonić własnym ciałem, jeśli byłoby trzeba. Kochaliśmy Julkę, bo nie dało się inaczej. Była światłem w mroku życia wielu ludzi, zwłaszcza swoich rodziców i dziadków.
Była nim jeszcze wieczorem. Była nim rano. Wciąż taka sama, mogłoby się wydawać, szczęśliwa.
I nagle zgasła. Odeszła i nigdy nie wróci.
Za jej plecami od dawna stała postać o uśmiechniętej twarzy. Nikt, nawet najbliżsi jej nie dostrzegli.
Podążała za nią krok w krok, trzymała ją za rękę, spała z nią, niby niewinna. Coraz silniej wbijała szpony w wątłe ramiona Julii. Zgniatała ją. Dusiła.
I to ona nam ją odebrała.
Depresja.
Dwie pierwsze części tego cyklu powstały, gdy Julka jeszcze była z nami. Trzecia, do której pisania nie mogę się zebrać, ale w końcu to zrobię, powstanie w innej rzeczywistości. W świecie bez Julii.
Pamięci mojej ukochanej bratanicy ten cykl poświęcam, żałując, że nie mogę zrobić nic więcej.
Wybierze cię, rozbroi swoimi słowami i będzie panował nad tobą swoją obecnością. Będzie zachwycał cię poczuciem humoru i rozmachem projektów. Pokaże ci wspaniałą zabawę, ale zawsze przyjdą rachunki do zapłaty. Będzie się uśmiechał i oszukiwał i będzie przerażał cię swoim spojrzeniem. A kiedy z tobą skończy – a skończy z tobą – porzuci cię, zabierając twoją niewinność i dumę. Pozostawi ci smutek i niewiele więcej doświadczenia i długo będziesz się zastanawiać, co się stało, w czym tkwił twój błąd. A jeśli ktoś podobny do niego zastuka do twoich drzwi, czy znowu je otworzysz?
Robert D. Hare
Psychopaci są wśród nas
OD AUTORKI
Gdy słyszymy o zaświatach, duchach i innych wymiarach, mówimy „nie wierzę”, ale rękę niewielu dałoby sobie uciąć. Bo czyż nie istnieje przynajmniej cień wątpliwości?
Jakaś niepewność, jakaś możliwość, której nie uwzględniono?
Czyż nie było tak, że przez całe stulecia wierzono, że Ziemia jest płaska?
Co nie zmieniało faktu, że Ziemia przez cały ten czas była okrągła.
Brakowało jedynie dowodów.
Fale radiowe były z nami od zarania świata, ale stosunkowo niedawno je odkryto. Całe pokolenia przemijały zupełnie nieświadome ich istnienia. Nikt ich nie stworzył w laboratorium, zwyczajnie trzeba było zaczekać, aż człowiek zda sobie sprawę z ich obecności, nauczy się je badać i wykorzystywać.
Czy to możliwe, że podobnie jest z istnieniem duszy? Albo z energią, która zostaje, gdy przestaje istnieć ciało? Z życiem po śmierci? Może te teorie, jak wiele poprzednich, potrzebują jedynie czasu, aby człowiek je udowodnił?
Czy możemy być pewni, że wiemy już wszystko o tym, czym jesteśmy?
Każde pokolenie dokonuje odkryć zaskakujących, podważających wiedzę wcześniejszą. Człowiek zgłębia tajemnice Ziemi i kosmosu, oceanów i niezbadane wcześniej możliwości ludzkiego mózgu.
Chcę wierzyć, że w odkrywaniu tego, co po śmierci, również czeka nas kilka niespodzianek.
PROLOG
Podchodził do niej z wyzywająco uniesioną głową. Machał przy tym rękoma, jak farmer zapędzający zwierzęta do zagrody. Jego rozlane źrenice lśniły złowieszczo. Miał w gestach porywczość huraganu, gdyby spojrzeniem mógł zadawać ciosy, już by nie żyła. Pluł na nią, wyrzucając z siebie słowa, jakich nigdy od niego nie słyszała.
– Travis... – Kuląc ramiona, cofała się. Z trudem wydobywała z siebie głos. Drżała ze strachu. – Kochanie, przestań. Proszę... – Wszystkie jej prośby trafiały w mur. Z jakiegoś powodu jej syn znalazł się po jego drugiej stronie, nie mógł jej ani usłyszeć, ani zobaczyć. Nie rozpoznawał w niej swojej matki. Nie była pewna, czy w ogóle widzi w niej człowieka. Szła tyłem, powinna gdzieś się schować, ale nie miała gdzie. Nagle korytarz się skończył, przystanęła na krawędzi schodów. Oparła plecy o ścianę i powoli zsunęła stopę z pierwszego stopnia.
– Pozwoliłaś, żeby zatruł nam życie! – krzyczał, stojąc nad nią. – Jesteś głupsza od niego! Nie widzisz, jak cię wykorzystuje? Jak mnie nienawidzi? – Krople spienionej śliny co jakiś czas spadały jej na twarz. – Dlaczego na to pozwalasz?! – Z impetem uderzył pięścią w ścianę nad głową matki. Rebeka uchyliła się instynktownie, stopa ześlizgnęła się jej ze stopnia i tylko oparcie się o ścianę sprawiło, że nie spadła.
– Zdradziecka kurwa! – Wymierzył cios. Tym razem odchyliła się za późno i pięść, zanim zatrzymała się na ścianie, musnęła jej skroń. Na kostkach jego dłoni pojawiły się plamki krwi.
– Travis, dziecko, co z tobą... – Nawet teraz nie była w stanie troszczyć się o siebie, bała się o niego. Co się dzieje w jego głowie? Co zaraz zrobi? I w jaki sposób to, co zaraz zrobi, zmieni całe ich życie? Łzy spływały jej po twarzy. Pytania i strach mąciły świadomość. Hubert jednak miał rację, jej syn brał. Nie wierzyła w to, aż do teraz. Nie chciała słuchać. Zaprzeczała. Nigdy niczego nie zauważyła. Co z niej za matka? Nie poradzi sobie. Musi wezwać pomoc, zanim będzie za późno. Skuliła się pod ścianą, ale on wciąż napierał.
– Zabiję cię, zabiję was oboje! – Nachylił się i wrzasnął jej prosto do ucha. Znowu ją opluł. Nie mogła pohamować drżenia. Ledwo trzymała się na nogach. Coś bardzo bolesnego ścisnęło jej pierś.
– Moje dziecko, moje dziecko... – dudniło jej w głowie. To wszystko było nie do zniesienia. Powinna teraz umrzeć.
Nagle poczuła szarpnięcie i ból. Travis chwycił ją za włosy i podciągnął do góry. Czuła, jak cebulki wyrywają jej się ze skóry. Prostując plecy, znowu zeszła o kilka stopni, schody były wysokie, gdyby spadli... Odchylił jej głowę i zajrzał w twarz. Patrzyła na niego z dołu, oszołomiona, jak po zderzeniu z rozpędzonym samochodem. Poruszała ustami w niemej prośbie, by przestał. Przez chwilę przyglądał jej się z niezrozumieniem. Jak obmierzłemu, dziwacznemu stworzeniu. Jak czemuś, co widzi po raz pierwszy. Napięcie z jego twarzy zaczęło ustępować, mięśnie się rozluźniły. Coś zmieniło się w wyrazie jego oczu. Poznał ją?
– Mamo? – Wciąż trzymał ją za włosy, ale patrzył łagodniej. Zachwiał się, a ona syknęła z bólu. Zmarszczył brwi na widok swojej ręki, po której spływała strużka krwi.
Nagle drzwi wejściowe się otworzyły i stanął w nich mężczyzna w krawacie. Znieruchomiał, widząc rozgrywającą się na szczycie schodów scenę. Aktówka wypadła mu z ręki. Przeszedł nad nią i zatrzymał się przy balustradzie. Patrzył na wygięte ciało żony i pasierba trzymającego ją za włosy. Jej stopy nie miały solidnego oparcia, gdyby Travis zwolnił chwyt, niechybnie by spadła. Chłopak przeniósł spojrzenie na ojczyma, a potem znowu na matkę. Wydawał się zagubiony.
– Usiądź na schodach. – To było polecenie wydane łagodnym, lecz stanowczym głosem. – Travis, pozwól mamie usiąść.
Chłopak zrobił, co mu kazano, z widoczną na twarzy ulgą, że ktoś przejmuje panowanie nad sytuacją. Gdy matka była już bezpieczna, wysunął palce spomiędzy jej włosów i wycofał się. Patrzył to na nią, to na niego, wyraźnie zdezorientowany. Hubert wbiegł na piętro i chwycił skuloną Rebekę pod ramię.
– Już dobrze, kochanie. Jesteś bezpieczna – mówił, sprowadzając ją na dół. W połowie wysokości schodów rzucił spojrzenie na pasierba. Travisowi wydawało się, że widzi w nim triumf, ale to było takie niedorzeczne. Wszystko takie było. Czy przed chwilą naprawdę zrobił to swojej mamie? Pamiętał to pragnienie, aby ją skrzywdzić. Jej strach i łzy sprawiały mu przyjemność. Naprawdę chciał, aby cierpiała, miał ochotę ją zepchnąć. Kiedy to sobie uświadomił, zgiął się wpół i pobiegł do swojego pokoju. Zatrzasnął drzwi i zwymiotował obok kosza na śmieci.
Rebeka z trudem powstrzymała męża przed zadzwonieniem na policję.
– Nie skrzywdziłby mnie – przekonywała, chociaż wiedziała, że prawda wyglądała inaczej. W pewnym momencie jej syn zmienił się w kogoś, kogo nie znała. – Miałeś rację, on coś bierze – rzuciła tylko po to, by wymóc na mężu odłożenie telefonu. Wiedziała, że od dawna czekał, aż to przyzna, potwierdził to przelotny wyraz satysfakcji na jego twarzy. Nie zdołał jej ukryć wystarczająco szybko. Po tym, co się właśnie stało, Rebeka i tak nie mogłaby temu dłużej zaprzeczać, ale też nie stwierdziłaby tego w sposób tak otwarty, zdając sobie sprawę z konsekwencji, jakie jej syn będzie musiał teraz ponieść. Było jednak za późno, powiedziała to. Od tej pory każdym słowem próbowała umniejszyć problem, przedstawiając sposoby jego rozwiązania, jak coś, co wcale nie wymaga wielkiego poświęcenia. I na pewno się uda. Dobrze znała ten mechanizm obronny, spotykała się z nim na co dzień w swojej pracy, a jednak nie zdołała mu się oprzeć. – Zajmę się tym, przysięgam. To nie może być żadne głębokie uzależnienie, wystarczy, że poświęcę mu więcej uwagi, częściej będę w domu... – Hubert spojrzał na nią karcąco, od razu zrozumiała, że nie nabierze go na te bzdury. Odwróciła głowę i zapatrzyła się w okno. Przez chwilę milczeli, on w oczekiwaniu na konkretne postanowienia, ona na jego łaskę. Oboje wiedzieli, że tym razem to on wygrał. – Jeśli będzie trzeba, wyślemy go na leczenie – powiedziała, nie odrywając spojrzenia od krajobrazu za oknem – wyprowadzimy się na wieś, tak jak tego chciałeś, albo odeślę go do ojca. Zrobię, co zechcesz, tylko nie mieszajmy w to policji.
Odłożył telefon. Wolno przeszedł przez pokój i usiadł przy niej. Poluzował nieprzyzwoicie w tej sytuacji wesoły krawat z wizerunkiem kaczora Donalda. Sięgnął po koc i zarzucił jej na ramiona. Czuł, jak się trzęsie.
– Podać ci coś? – Pokręciła głową. Mimo to wstał i zrobił jej drinka. Mocnego. – Gdzie jest Markus? – Pytanie Huberta o syna zabrzmiało dziwnie beznamiętnie.
Rebekę mimo dreszczy zalała osłabiająca fala gorąca, napięła mięśnie, gotowa zerwać się do biegu. Zapomniała o młodszym synu, gdzie teraz był i czy widział, co się działo przed chwilą? Czy w tym momencie nie znajdował się zbyt blisko brata, a jeśli tak, czy był bezpieczny?
– Śpi – przypomniała sobie z ulgą, a jej ciało znowu zwiotczało. Wciąż ma gorączkę. – Przechyliła szklaneczkę i wypiła wszystko jednym haustem.
– On nie może zostawać z Markusem w domu sam. Nigdy więcej. – Głos Huberta brzmiał surowo, wszelkie próby kwestionowania tego, co mówił, nie miałyby w tej chwili sensu. – Ten chłopak jest niebezpieczny. Gdybym nie wrócił tak szybko...
– Proszę cię, nie teraz. – Położyła mu dłoń na kolanie. – Wiem, że miałeś rację. – Nie podejrzewała, aby mąż napawał się tym ostatnim stwierdzeniem, lecz była w błędzie. – Tylko nie mogę w to uwierzyć. On tak na mnie patrzył... Jest moim dzieckiem, a ja się go bałam. – Rozpłakała się. Zakryła twarz kocem, podkurczając nogi, przechyliła się na bok i położyła się zwinięta w kłębek. Jej ramionami wstrząsały coraz silniejsze spazmy. Chciała, by ją objął. Aby nic nie mówił, tylko ją przytulił i pozwolił się wyżalić, a potem uspokoić. On jednak siedział sztywno, z zaciśniętymi pięściami i tym samym wyrazem triumfu na twarzy, jaki dostrzegł u niego Travis. Chłopak się nie mylił. Ojczym czuł się zwycięzcą. Nareszcie.
Po kilku minutach Rebeka wysunęła głowę spod koca. Otarła oczy i znowu usiadła.
– Muszę sprawdzić, co z nim.
– Ja pójdę. – Poderwał się natychmiast. Zrobił jej kolejnego drinka. – Napij się jeszcze i odpocznij. Zaraz wracam.
Pasierba zastał na podłodze, obok śmierdzącej plamy wymiocin. Kiwał się. Na kredowej twarzy lśniły krople potu. Nie spojrzał na wchodzącego. Coś do siebie mówił, Hubert nie słyszał słów, ale wiedział, że w kółko je powtarza. Podszedł bliżej i stanął przed nim na szeroko rozstawionych nogach. Teraz bez problemu rozumiał słowa.
– Wybacz mi, wybacz mi, wybacz mi... – szeptał chłopak w gorączkowym rytmie.
– Nigdy tego nie zrobi. – Głos Huberta był szorstki. – Nie chce cię widzieć. Jedziesz na odwyk. – Na to ostatnie zdanie Travis poderwał spojrzenie i wbił wzrok w stojącego nad sobą ojczyma. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby zamierzał mu się rzucić do gardła. Spięty i groźny trwał w oczekiwaniu, z każdą jednak sekundą tracąc wolę walki.
– Ja nie biorę... – Spuścił wzrok, zbyt słaby, aby o tym przekonywać.
– Testy wykażą coś innego. – Pewność, z jaką ojczym to powiedział i niekryta satysfakcja nie od razu zwróciły uwagę Travisa. W jego głowie wciąż jeszcze działy się dziwne rzeczy, nie rozpoznawał własnych myśli. Rzeczywistość wydawała się zniekształcona. Fakty mieszały się z fikcją, może tylko jemu wydawało się, że nie bierze? Irracjonalny gniew już właściwie odszedł, ale Travis pamiętał, że niedawno był w jego władaniu. I miał wtedy ochotę zabić matkę. Czuł niepohamowaną żądzę, aby to zrobić. Zobaczyć jej krew, jej wykręcone kończyny i gasnący blask w oczach. Na to wspomnienie znowu poczuł mdłości. Jak mógł? Kim wtedy był? Chciałby myśleć, że kimś innym, ale wiedział, że był sobą. Synem potworem.
Odesłanie go na odwyk czy gdziekolwiek indziej jest niczym w porównaniu z tym, co zrobił i co zamierzał. Wyobrażał sobie, jak od tej pory mama będzie na niego patrzyła. Jest dobra, więc wstręt ukryje, opanuje lęk, lecz nigdy więcej go nie przytuli i z pewnością nie zaryzykuje odwrócenia się do niego plecami. Skrzywdził ją i stracił. Nie cofnie tego.
Dlaczego testy miałyby wykazać coś innego, skoro on wiedział, że nic nie brał? Niespodziewana refleksja przemknęła mu przez pustą głowę, nie przybliżając do prawdy. W stanie umysłu, w jakim się znajdował, nie powiązał tego, co zrobił i kim się stał, z niespodziewanie życzliwym zachowaniem ojczyma sprzed kilku godzin.
Rankiem spotkali się w kuchni; z reguły gdy w pobliżu nie było Rebeki, tylko się w niej mijali bez słowa. Przy niej stwarzali pozory normalności, starając się, by przemycane w krótkich rozmowach uszczypliwości były zrozumiałe jedynie dla nich. Mieli taką niepisaną umowę. Każdy na swój sposób chciał oszczędzić Rebece przykrości, a może chodziło o to, aby to siebie pokazać w lepszym świetle?
Tego dnia było jednak inaczej. Hubert usmażył więcej bekonu i jajek, niż mógł zjeść, i zamiast zostawić je na patelni, by się zmarnowały, jak robił wielokrotnie, zaproponował śniadanie Travisowi. Chłopak zareagował podejrzliwością, lecz nie odmówił. Usiedli razem przy stole. Uwagę skupiali głównie na Markusie, dziś bardziej markotnym niż zazwyczaj, ale ze sobą również zamienili kilka zupełnie normalnych zdań. Hubert powtórzył plan na pierwszą część dnia, mimo że wiedział, iż Travis przedyskutował go wieczorem z mamą przez telefon. Ponieważ wypadło mu coś pilnego, to Travis miał zaopiekować się chorym bratem i zaczekać w domu na powrót matki, której samolot właśnie wylądował. Chłopak nie protestował, nawet jeśli oznaczało to dla niego zmianę własnych planów. Opieka nad Markusem nigdy nie stanowiła dla niego problemu, jeśli narzekał, to głównie po to, by mieć pretekst do kolejnego sporu z ojczymem. Tym razem tego nie zrobił. Nieufnie obserwował, co się dzieje wokół, i czekał, czym jeszcze zaskoczy go ten poranek.
Potem było jeszcze dziwniej. Tuż przed wyjściem z domu Hubert podał Travisowi otwartą puszkę coli. Drugą miał dla siebie, zachęcająco uniósł ją w geście toastu i napił się pierwszy. Tylko oni dwaj wiedzieli, jak symboliczny jest ten gest. W ich przypadku nie mógł zaistnieć bardziej wymowny symbol pojednania. Był jak deklaracja niepodległości, fajka pokoju i znicz olimpijski w jednym. Hubert napił się i oświadczył, że zakopuje topór wojenny.
Chłopak nie był naiwny, czuł, że za zachowaniem ojczyma coś się kryje, najpewniej jakiś interes. Byłaby to nie pierwsza próba przekupstwa. Może znowu zamierzał forsować pomysł przeprowadzki za miasto? Jeśli tak, tylko tracił czas. Opór Travisa był nie do złamania. Musiał jednak przyznać, że wytrwałością w dążeniu do celu ojczym prawie mu zaimponował.
Zanim samochód Huberta wyjechał z garażu, Travis już dzielił się swoimi podejrzeniami z Diegiem. Rozmawiając, wpatrywał się w puszkę, którą wciąż trzymał w dłoni. Napój był tak zimny, że gdy wlał go sobie do ust, poczuł ból wszystkich zębów. Czyżby Hubert włożył go przedtem do zamrażarki? Trudno mu było uwierzyć, że ojczym aż tak chciałby mu dogodzić.
– Musi mu na czymś bardzo zależeć – powiedział do przyjaciela – ale jeśli myśli, że zmienię zdanie na jego temat, to znaczy, że naprawdę jest idiotą. – Prychnął pogardliwie.
– Może on ci tam naszczał i też się teraz śmieje. – Po tak sformułowanym podejrzeniu Travis ze wstrętem odstawił prawie pustą puszkę na stół. Odruchowo splunął do zlewu.
– Masz, kurwa, rację – powiedział do telefonu – to bardziej prawdopodobne niż dobre intencje.
Na podłodze przed telewizorem pokładał się Markus, przypominał kociaka, który niedawno przyszedł na świat, i bada go po omacku. Zachowanie brata już wczoraj zwiastowało chorobę, najwyraźniej leki przeciwgorączkowe nie pomogły.
Kwadrans później Travis poczuł się nieswojo, pomyślał, że wirus dopadł również jego. Nagle się spocił, a serce zaczęło mu łomotać. Dźwięki dobiegające z telewizora wydały mu się irytująco głośne, a światło sprawiało oczom ból. Stracił poczucie czasu, nie pamiętał, jak znalazł się na piętrze ani kiedy wróciła mama. I jak doszło do tego, że ją zaatakował?
HUBERT STAŁ nad Travisem, w niczym nie przypominając tego życzliwego człowieka, jakim był przy śniadaniu. Z kuchni jeszcze nie do końca ulotnił się zapach smażonego bekonu, a oni dwaj już znaleźli się w zupełnie innej rzeczywistości. Nie spuszczając wzroku z pasierba, jedną ręką rozwiązał krawat. Trzymając za koniec, wysunął go spod kołnierzyka.
– Nie cofniesz tego, co zrobiłeś – stwierdził z pogardą, bez cienia wątpliwości w głosie. Wyciągnął rękę przed siebie, końcówka krawata zadyndała przed nosem chłopaka – ale możesz jeszcze zachować twarz. Jest tylko jedno wyjście. Wszystko zależy od tego, czy się na nie odważysz. – Upuścił krawat. Podobizna kaczora Donalda zawisła na ramieniu Travisa.
– Tato... – odezwał się stojący w progu Markus. Hubert ruszył w jego stronę i wziął małego na ręce.
– Nie chcemy cię tu – powiedział, odwracając się do pasierba. A potem wyszedł, tuląc do piersi swoje jedyne dziecko.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Miała to, list polecony z agencji pracy dla studentów, a w nim potwierdzenie zatrudnienia. Leci do Ameryki! To będzie jej najdalsza samodzielna podróż. Nie mogła opanować ekscytacji. Praca stanowiła zaledwie pretekst, to Ameryka ją kusiła. Urodziła się tam i mieszkała przez kilka pierwszych lat, ale jedyne, co z tamtego okresu pamiętała, to dom z ogrodem i kilka niewyraźnych scen z przedszkola. Teraz będzie inaczej, nareszcie pozna Stany tak, jak zawsze chciała, i będzie mogła wyrobić sobie własną opinię. Trzy miesiące pracy na basenie miejskim w Nowym Orleanie i miesiąc na zwiedzanie, na początek wystarczy. Nowy Jork, Miami, Los Angeles, zdąży zobaczyć to wszystko i wrócić przed nowym rokiem akademickim. Wiedziała, że się uda. Czuła, że przeżyje tam coś, czego nie mogłaby doświadczyć w żadnym innym miejscu na świecie.
Było to jedno z tych przeczuć, jakie miewała w dzieciństwie, przeczuć, które zawsze się sprawdzały. Myślała, że okres dojrzewania pozbawił ją zdolności intuicyjnego przewidywania przyszłości, okazało się jednak, że nie do końca, bo właśnie teraz tego doświadczała.
Wydarzy się coś naprawdę wielkiego. Nie mogła się doczekać.
Szła środkiem brukowanej ulicy, między pięknie odnowionymi kamienicami, i uśmiechała się do siebie. Był początek maja, wyjątkowo w tym roku gorącego. Świnoujskie rabaty już uginały się pod ciężarem kwiatów. W tym roku miasto znowu powalczy o miano najpiękniej ukwieconego w Polsce i zapewne ponownie znajdzie się na podium.
Przerzucona przez ramię torba obijała jej się o udo w rytm kroków. Nie włożyła do niej listu, ściskała go w dłoni, powstrzymując się, aby ponownie go nie ucałować. Minęła smażalnię pączków, przed którą jak zawsze ustawił się ogonek, czy raczej ogon, zwabionych zapachem łasuchów. W ogródku El Papa-Pilar kilka osób jadło wczesną kolację. Przez chwilę rozważała, czy nie usiąść i nie zamówić piwa, by uczcić tę chwilę, ale zrezygnowała, gdyż wypatrzyła wolny leżak, akurat ten, o którym myślała „mój”. Podeszła do niego zdecydowanym krokiem, aby nikomu nie przyszło do głowy ją ubiec. Rzuciła torbę i rozciągnęła ciało na drewnianej konstrukcji, zadziwiająco wygodnej. To było jej ulubione miejsce w mieście. Miała ich kilka, jednak plac Wolności był szczególny. Było tu wszystko, co sprawiało, że czuła się dobrze. Ulubiona mała księgarnia, pyszna El Papa, budka z lodami i mrożoną kawą, jakiej na próżno szukać w wykwintnych restauracjach. Klomby z kwiatami, turyści, roześmiane dzieciaki chlapiące się w fontannie. Nawet gdy nie była na urlopie, to tu zawsze czuła się tak, jakby była. W pogodny dzień potrafiła przeleżeć z książką na swoim ulubionym leżaku nawet kilka godzin.
Trzymała list w zaciśniętej pięści. Dziś wieczorem pokaże go rodzicom. Zaczeka, aż będą razem, może przy kolacji? Mama pewnie trochę się zmartwi, w końcu Ameryka to nie jakiś tam Amsterdam czy Praga, gdzie Amy jeździła z przyjaciółmi, to drugi koniec świata. Ale i tak da jej na drogę swoje błogosławieństwo. Trafiła jej się wspaniała rodzina.
Rodzice za młodu wiele podróżowali, wiązało się to głównie z pracą ich obojga, więc rozumieli zainteresowanie światem młodszej córki. Wspierali ją nie tylko finansowo, ich dobre rady i stare kontakty często okazywały się dla Amy warte dużo więcej. Niestety, od czasów młodości rodziców świat się zmienił i Olga Pietrzak, matka Amy, uważała go teraz za miejsce dużo bardziej niebezpieczne. Nie miała nic przeciwko eskapadom córki do różnych miejsc w Europie, przyklasnęła nawet pomysłowi podróży do Meksyku, jednak gdy chodziło o Stany, wyrażała niezrozumiały dla innych lęk.
– Jest tyle miejsc na świecie, w których nigdy nie byłaś, dlaczego pchasz się akurat tam? – pytała z niepokojem.
– Bo tam się urodziłam, pamiętasz? – odpowiadała Amy za każdym razem bardziej zirytowana. – Poza tym to wielki, piękny kraj, chcę go zobaczyć. Nie rozumiem twojego zdziwienia, mamo. Wiesz przecież, że wszędzie może się zdarzyć i wszystko, i nic.
– Ty i te twoje książkowe mądrości – kwitowała, bezsilna wobec oporu córki.
– Skoro nie lubisz Ameryki, dlaczego żyłaś tam tak długo? I to z małymi dziećmi?
– Kiedyś było inaczej. Bezpieczniej.
– Myślisz tak, bo mieszkaliśmy na strzeżonym osiedlu, dziewczynki woziłaś do prywatnej szkoły służbowym samochodem – śmiał się tata, kiedy stawał się świadkiem podobnych rozmów – i nigdy nie znalazłaś się w niewłaściwej dzielnicy po zmroku. A przypomnij sobie, dlaczego wróciliśmy?
– Bo skończył ci się kontrakt?
– Bo bałaś się o dzieci, kochanie – odświeżał jej pamięć, lecz bez robienia wyrzutów, raczej z troską.
Olga Pietrzak była w tym starciu bez szans. Nie mogła przecież wyznać, co jest powodem jej obaw i dlaczego wolałaby, aby jej córka nigdy więcej nie odwiedzała miejsca swojego urodzenia. Rozsądek podpowiadał, że ten strach jest na wyrost, bo Amy nie ma szans na przypadkowe spotkanie z ludźmi, z którymi spotkać się nie może. Martwiła się również tym, czy przypadłość córki z takim trudem pokonana na wielu terapiach tam znowu jej nie dopadnie? Bardzo ją zastanawiał ten pociąg do podróży po Stanach, planowanej przez Amy właściwie od momentu ich opuszczenia.
Olga przez całe lata samotnie drżała ze strachu w obawie, że kiedyś w jej córce obudzi się instynkt nakazujący spłatę długu, jaki zaciągnęła jeszcze przed swoim urodzeniem.
Obie córki państwa Pietrzaków urodziły się w Houston, kiedy ich ojciec pracował w tamtejszym polskim konsulacie. Amy spędziła tam pierwsze sześć lat życia i tak jak siostra, ze względu na urodzenie była obywatelką nie tylko polską, ale również amerykańską. Kiedy cała rodzina wróciła, najpierw do Warszawy, starsza córka Pietrzaków, Alicja, szybko się w niej odnalazła, jednak Amy nie czuła, że jest u siebie. Wybrała studia w języku angielskim i gdy tylko mogła, włóczyła się po Europie, wszyscy jednak wiedzieli, dokąd ją ciągnie. I że w końcu dopnie swego.
Przed sobą miała wieżę kościoła. Wciąż z takim samym podniosłym uczuciem słuchała o dwudziestej pierwszej wygrywanego z niej hejnału. Widziała całe mnóstwo kościołów i placów, a jednak nigdzie nie czuła się tak dobrze, jak na placu Wolności w Świnoujściu. Jej rodziców sprowadził tu przypadek i Amy była z tego powodu bardzo szczęśliwa. Dopiero nad Bałtykiem poczuła, że jest w domu. Nigdy nie lubiła stolicy.
Mały york z kokardką między uszami podbiegł do leżaka, na którym leżała, i zaczął podskakiwać, domagając się uwagi. Yorki to też był element tego miasta. Nigdzie na świecie nie widziała takiego ich skupiska. I nigdzie nie były takie śliczne, jak właśnie tu. Usiadła i pogłaskała go, cieszył się, jakby znali się od dawna. Za pieskiem ciągnęła się różowa smycz, przytrzymała ją, aby nie mógł pobiec dalej. Rozejrzała się. Starsza kobieta, a za nią ubrany w pastele mężczyzna z wydatnym brzuchem już zmierzali w jej kierunku.
– Chloe, meine Liebe! – Kobieta porwała pieska w ramiona i przytuliła tak mocno, że mało mu oczy na wierzch nie wyszły.
– Danke, danke, junge Dame – wysapał mężczyzna, który właśnie nadbiegł. – Dieser Hund wird mich eines Tages töten[1].
Amy wstała i przesunęła się dwa kroki w bok, ustępując miejsca parze.
– Bitte ruh dich aus, ich wollte einfach gehen[2] – powiedziała. – Du bist schön, sei höflich[3] – zwróciła się do suczki i podrapała ją za uchem. Chloe natychmiast zaczęła się wyrywać z uścisku swojej pani.
– Danke schön – podziękowała kobieta, nie przestając tulić i całować pupilki.
„Nie dziwię się, żeś zwiała” – pomyślała Amy, odchodząc. Kochała to miasto. To była jej przystań, a zarazem baza wypadowa na świat.
TAK NAPRAWDĘ miała na imię Amanda, czego długo nie mogła rodzicom wybaczyć. Kiedy jako nastolatka chciała im dokuczyć albo się nad sobą pożalić, mówiła:
– Amanda! Jak gwiazda filmów porno! Proszę państwa, oto gorąca Amanda! Amanda nienasycona! Albo jeszcze gorzej, Amanda, jak jakaś beatyfikowana zakonnica! Błogosławiona Amanda, święta od siedmiu boleści!
Na szczęście bliscy ulegli jej szantażowi, podobnie jak i panie w przedszkolu, i bez szemrania używali skróconej formy imienia, zwracając się do niej Amy. Tak już zostało.
Wyjęła z kieszeni telefon i wybrała numer siostry, postanowiła, że jej pierwszej powie o wyjeździe. Alicja nie odebrała. Była zapracowaną matką dwojga dzieci, często bywała nieuchwytna.
Z kimś jednak Amy musiała porozmawiać. Sylwia była oczywistym wyborem. Przyjaciółka, która wypełniła pustkę po wyjeździe siostry. Kochała je obie, chociaż one za sobą nie przepadały.
– Za dwa tygodnie lecę do Ameryki! – zawołała tak głośno, że zwróciły się na nią oczy przechodzących obok spacerowiczów. Posłała im uśmiech, odpowiedzieli tym samym.
Tak na ludzi działała wiosna w jej mieście.
PRZYPISY