Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagrodzony zbiór opowiadań doskonałej litewskiej nowelistki Dainy Opolskaitė.
Przyrodnie siostry nawiązują relację po latach, chłopak próbuje odnaleźć się w roli ojca, dziewczynka przeżywa swoją pierwszą miłość, kobieta cierpi po stracie ukochanego – takich ludzi spotykamy na co dzień. Opolskaitė wybiera te osoby z tłumu, aby przyjrzeć się ich losom i o nich opowiedzieć. Stawia pytanie, czy jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co spotyka nas w życiu.
Historie, które przypominają, że życie składa się czasem z samych zerwanych połączeń telefonicznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Możesz popłakać, powiedziała, możesz popłakać, jeśli chcesz, to nic takiego.
Jednak on nawet nie drgnął. To dziecko, chłopczyk o niewiarygodnie białych, bieluteńkich jak grzywa rumaka włosach, naprawdę było dziwne. Od samego rana trudno było odgadnąć, o czym myśli. Miała wrażenie, jakby wiozła obcą rzecz, o całkowicie niewiadomym przeznaczeniu, którą można jedynie obejrzeć i obmacać, ale nigdy nie da się odgadnąć, co się w niej kryje.
Przed oczami przebiegały im szare pola, szare niebo, szare krzaki i pojedyncze drzewa. Ponury horyzont roztopił się gdzieś w oddali, nawet jego ostry sierp, który zawsze bezlitośnie rozcinał oczy, tym razem mocno stępiał. Trzeba było jechać długo i niemal całą podróż na stojąco. Najbardziej od mrozu zziębły dłonie, nawet końce palców stawały się przejrzyście czerwone, ale dziecko ani razu nie poprosiło o rękawiczki i nie poskarżyło się na ścierpnięte nogi. Jak się później okazało, nawet nie miało rękawiczek. Przedarta podszewka zielonej kurtki trzymała się reszty, tylko gdy wsadziło się ją do rękawa. W kieszeni miał brudną chusteczkę, kilka drobnych monet i zapomniane od jesieni, pomarszczone kasztany. Wyglądał tak, jakby w ogóle niczego nie miał, niczego nie zostawiał za sobą, jakby urodził się taki, jaki jest teraz, w tej chwili, i z tego powodu zrobiło jej się strasznie. Gdy wyjeżdżali, powiedział, że jego prawdziwe imię to Władimir, urodził się gdzieś na dalekiej Syberii, gdzie ludzie patrzą na siebie, nie odwracając oczu, gdzie krzewią się gęste zagajniki syberyjskich cedrów, każdego roku obradzających twardymi jak kość ziarnami-orzechami, i gdzie miękko kołysze się mokry, przesiąknięty ostrą wilgocią mech. Być może dlatego zauważyła, jak nagle rozszerzyły się i pociemniały źrenice jego oczu, kiedy autobus nieoczekiwanie zanurzył się w czarny las iglasty. Niebieskozielone wierzchołki sosen biegły dachem autobusu, chłopiec zadarł głowę, a wtedy zaczęły biec w jego oczach, po ich przejrzystej, lustrzanej powierzchni jak po wodzie. Wreszcie zwolniło się miejsce siedzące.
Zjedz, powiedziała, odwijając i podając mu kanapkę, która w podróży mocno się wygniotła, w grząskim maśle gdzieniegdzie żółciły się cienkie wysepki sera. Wziął i zaczął jeść, robił, co mu kazała, było mu wszystko jedno. Wysuwając białawy język, szybko i niepostrzeżenie oblizał wysmarowane masłem palce. Pomyślała, że teraz, kiedy nieco zjadł i odpoczął, wreszcie zrozumie, że zostawił miejsce, w którym dotychczas mieszkał, i gdzieś jedzie, zupełnie nie wiedząc, co go tam czeka, nic dziwnego, gdyby teraz nawet zapłakał. Musi być na to przygotowana. Ukradkiem zerknęła mu w oczy. Zazwyczaj w oczach dziecka odzwierciedlają się wszystkie przeżycia i emocje, wiedziała o tym. Chłopiec, niemal leżąc na siedzeniu, patrzył na przebiegające drzewa. Jego oczy niczym dwa lusterka tylko chwytały i gromadziły odbicia, same z siebie nie promieniowały niczym. Czasami pochylał się do okna i otwierając suche, spierzchnięte wargi, zaczynał powoli wypuszczać gorący oddech na brudną, pokrytą mrozem szybę i pocierać ją kciukiem. Przyszła jej do głowy myśl, że zawiezie go do domu, a on siądzie w kuchni przy oknie, tak samo jak siadywały tam jej dzieci – tam, gdzie przez stare, zdrewniałe krzaki pelargonii dobrze widać czerwieniejący daszek studni na podwórzu i ścieżkę przy drewutni wydeptaną na twardo niczym wyraźną, grubą linię – i ta wizja wydała jej się niemal świętokradcza.
Chodzi tą ścieżką każdego ranka owinięta w znoszoną kurtkę, słucha swoich samotnych kroków i zawsze w tym samym momencie myśli o Alinie i Arnoldasie, którzy są jakieś trzysta kilometrów dalej. Widzi ich w łóżkach, śpiących spokojnie i głęboko, i wie, że będą tak spali jeszcze przez niemal dwie godziny, bezpiecznie zamknięte aksamitnym tykaniem zegara, ponieważ w ich akademiku pobudka jest około siódmej, a lekcje w sąsiednim budynku zaczynają się o ósmej. Jej dzieci są niesłychanie zdolne i bardzo im się poszczęściło, gdy podczas selekcji zostały zauważone pośród kilkudziesięciu takich samych dzieci, uczących się w dużych miastach, a przecież przyjechały z małego miasteczka, o którym niewiele osób nawet słyszało, ukończyły zaledwie początkową szkołę znajdującą się w parterowym budynku w miejscu zamieszkania. Szło im dobrze, tylko dużo się uczyły, niemal do wieczora, dlatego muszą brać witaminy i w ogóle dobrze się żywić, aby unieść takie brzemię. Co dwa tygodnie wybiera się na przystanek autobusowy z przygotowaną paczką (konfitura, konserwowane grzyby, szarlotka i trochę pieniędzy), a kierowca już ją dobrze zna. Jeśli wszystko będzie dobrze, wiosną sama pojedzie do Wilna, do teatru, wielkiego budynku z wysokimi wieżami, gdzie będzie siedzieć na widowni. Arnoldas powinien tańczyć solo, to będzie jego pierwszy występ na scenie baletowej. Alina jest rok młodsza, na nią jeszcze za wcześnie.
Chłopak już nie pocierał szyby. Tylko koniuszkiem języka ostrożnie dotknął osiadłego na niej mrozu. Nie szturchnęła go i nie zabroniła, tak jak zabraniała swoim dzieciom, gdy wymyślały coś niewłaściwego albo niedobrego, najprawdopodobniej dlatego, że zupełnie nie czuła się za niego odpowiedzialna, przynajmniej na razie to uczucie było jej obce. Dzisiaj on wkroczy do jej domu i będzie musiała je w sobie powoli wyhodować.
Weszli do środka, z trudem niosąc swoje zmęczenie. Ona pierwsza, ciągnąc dwie wypchane torby, a białowłosy chłopczyk za nią. Rozglądał się w mroku po wąskim korytarzu, zawalonym przeróżnymi przedmiotami. Skrzydlaty koń wyszyty białą jedwabną nitką na obrazie wiszącym na bocznej ścianie korytarza wyglądał równie nierealnie i nieosiągalnie jak cały mijający dzień. Jego okrągły, delikatny pysk, ciemne nozdrza i aksamitne oczy z każdą chwilą coraz bardziej zanurzały się w niepojęty nowy byt. Dalej wszystko przypominało wnętrze wielkiej, starej muszli. Dwa pokoje przechodnie, drzwi ostatniego przesłonięte szeleszczącą bambusową kurtyną, wszędzie wypłowiałe, bezbarwne narzuty, niebezpiecznie odstający tynk sufitu i nadłamane rączki drzwiczek od szafek. Żyrandol kołysał się pod sufitem niczym wielka, żółta dynia, roztaczając senne, stłumione światło, a we wnętrzu zakładek jego klosza ciemniały kamyczki martwych much. Pod nogami chrzęścił grubo pleciony sznurkowy chodnik.
– Tutaj – westchnęła głośno i zrzuciła jego tobołki, z których natychmiast wyskoczyły ubrania. Gestem wskazała chłopcu na miejsce pod ścianą, gdzie wciśnięto niską, wytartą, małą sofę, nad którą na starym kredensie o rzeźbionych bokach rozrastał się sękaty asparagus. Jego kolczaste gałęzie obficie porastały czerwone jagody, a sama roślina była tak stara i rozwinięta, że całym krzakiem wychylała się z popękanej glinianej donicy.
Zdawało się, że chłopca nic nie interesowało. O nic nie pytał. Nawet nie rozglądał się z zaciekawieniem po nowym miejscu, jak zazwyczaj zachowują się dzieci, ale rozsiadł się na sofie i zaczął gmerać przy kurtce. Guziki chciwie kąsały rozerwaną podszewkę i dlatego nijak nie chciały się rozpiąć i uwolnić jego wychudzonego, drobnego ciała. Zachowywał się tak, jakby podróżował całe swoje krótkie życie. Przedmioty i otoczenie nie miały dla niego żadnego znaczenia, zbyt często się zmieniały, więc nie warto było ich zapamiętywać. O wiele ważniejsze były odczucia, doświadczane w takim czy innym miejscu. Wreszcie udało mu się wydobyć z kurtki, podszewka rozdarła się jeszcze bardziej i zwisała na zewnątrz jak zdarta skóra. Poczuł ciałem i naskórkiem ciepło i zapach roztaczane przez ten dom. Pachniało suszonymi ziołami leczniczymi, może kwiatami lipy, i drzewami. Rozejrzał się szybko. Dalej, pod ścianą przy kuchence stało duże pudło z grubego kartonu z olchowymi polanami. Zapach dobiegał stamtąd.
Grzejąc wodę w kuchni, nadstawiała uszu, co dziecko robi w pokoju. Nie słyszała żadnego dźwięku. Tylko swoje własne kroki. Wydawało jej się, że jak zawsze chodzi po domu sama i poza nią nie ma tu żywego ducha. Od chwili, gdy wyjechały dzieci. Być może dlatego ten chłopiec jakby dla niej nie istniał. Jego kroki w tym domu, choć bardzo by tego chciała, nigdy nie będą przypominać kroków jej dzieci, nie oszukają i nie uspokoją jej wyczulonego słuchu, pozostaną bez znaczenia, nieodczuwalne, jak odgłos myszy biegających pod podłogą albo dziwny, widmowy szelest, który słyszy czasem, a może tylko śni o nim w ciemne noce. Chłopak powinien umyć ręce.
Zderzyli się w drzwiach, jak dwa mijające się ptaki, które nagle zmyliły swoje powietrzne drogi. Chłopiec niczym rozgniewany jastrząbek nacierał wprost na nią, ale błyskawicznie obrócił się bokiem, zanurkował w ciemny korytarz i gwałtownie pchnął drzwi, po czym wybiegł na zewnątrz.
– Dokąd to?!
Nim zdążyła oprzytomnieć z zaskoczenia, rzuciła się za nim w głęboki mrok wieczora. W gęstej ciemności zdołała dostrzec jego sylwetkę, gdy biegł obok drewutni, stamtąd do studni, aż wreszcie zatrzymał się przy dużej drodze do miasta, którą przyjeżdża tu jedyny autobus.
– Dokąd to?!
Głos zabrzmiał dziwnie: był jakiś ciężki i zduszony, zbyt szybko kurczący się w mroku i ciszy, upadający niczym kamień tuż pod stopy.
Dziecko nadal stało przy drodze i się rozglądało. Jego białe włosy jak ruchoma jasna plama widniały w oddali. Nagle zrozumiała, co się z nim dzieje. To nie było zbyt trudne. Dziecko szukało oczami lasu, ale go nie znajdywało. Nawet w mroku widział i czuł, że lasu nie ma, że tu go nie ma.
– Wróć! – wezwała go. Musiał usłyszeć. Usłyszał?
Zamknęła drzwi, przekręciła klucz, zaczęła rozcierać palce, które zdążyły zmarznąć, i powiedziała:
– Nie można wybiegać bez słowa. Nigdy więcej, słyszysz?
Chłopiec gapił się jej prosto w oczy i sprawiał wrażenie, że nie rozumie, co ona do niego mówi.
Obudziła się w nocy przez dziwne i straszne uczucie: jakby ktoś rękami głaskał jej twarz. Wzdrygnęła się, usiadła w łóżku i uważnie spojrzała w mrok. Nikogo. Z drżeniem odrzuciła grubą kołdrę i postawiła nogi na ziemi. Podłoga przylgnęła do jej bosych stóp swoją śliską, zimną powierzchnią. Zarzuciła na siebie gruby sweter i podeszła do drzwi. Starała się jak najciszej rozchylić bambusową zasłonę, ta jednak szeleściła przy najmniejszym dotknięciu. Trzeba będzie ją zdjąć. Dopóki żyła sama, kurtyna jej nie przeszkadzała, nawet nie zwracała na nią uwagi. Teraz będzie musiała być bardziej ostrożna i przezorna – w domu pojawił się obcy człowiek, nieważne, że tylko dziecko.
Na palcach wsunęła się do pokoju. Księżyc zza okna rzucał ostre spojrzenie – przeszyta przez nie zastygła w miejscu. Światło było jaskrawe i jasne. Zazwyczaj takie bywa o północy jesienią, niemal zimą, gdy ziemia ścina się w twardą grudę, tylko ona o tym zapomniała. W szybie kredensu naprzeciwko odbijała się jej dziwna, widmowo pobladła twarz. Obok stała mała sofa. Kobieta zbliżyła się do niej i kucnęła, pełna niewypowiedzianych uczuć: nieopanowanej ciekawości i porażającego strachu, udawanej, fałszywej troski i delikatnej nienawiści. Światło księżyca jakby świadomie padało w przeciwną stronę, wręcz uderzało o drzwi sąsiedniego pokoju, a kąt przy kredensie tonął w zupełnym mroku jak za bezpieczną, godną zaufania zaporą. Potrzebowała kilku, może nawet dziesięciu sekund, aby jej oczy znów przyzwyczaiły się do głębokiego mroku, i wtedy go zobaczyła.
Spał na brzuchu, nieco przekręcony na prawy bok, z kościstymi nogami zgiętymi w kolanach, a bieluteńkie włosy błyszczały jak śnieg, jak gwiazda. Mocno zaciśnięte powieki i głęboki oddech, drobniutkie ręce, nadgarstki i nieco rozchylone usta, a najbardziej słodki zapach snu rozchodzący się od jego dziecięcego ciała obudziły bolesne wspomnienia, które wcześniej zdążyły wyblaknąć. Ten zapach snu, samo jego odczucie, mógł doprowadzić do najbardziej niewiarygodnych rzeczy. Ręce wyciągały się same. Przez chwilę wydało jej się nawet, że mogłaby go pokochać. Wystraszona odsunęła się, szybko wstała i omal nie upadła – od długiego kucania ścierpły jej nogi. Jednak sen dziecka był głęboki i twardy – tak śpi człowiek, który każdy dzień przeżywa jak całe życie.
Około wpół do siódmej dostała wiadomość od Aliny: „Bardzo boli mnie bok, nie mogę chodzić”. Przelękniona chwyciła za telefon. A więc to miało znaczyć to przebudzenie w połowie nocy, jakby ktoś drżącymi rękami gładził jej twarz. I teraz wiedziała, że stanie się coś złego, coś bardzo złego.
– Co? Co ci jest, malutka? – dyszała ciężko do słuchawki, oczekując i bojąc się każdego słowa jak wyroku.
– Nie wiem, mamo… Boli, i tyle, bardzo boli…
Swoimi wyostrzonymi jak u wilka zmysłami wyczuwała skrywane przez córkę cierpienie i łzy.
– Wychowawczyni mówiłaś? Co powiedziała?
– Kazała nie chodzić na lekcje. Zwolniła ze wszystkich zajęć. Powiedziała, żeby się kłaść i leżeć… Może mi przejdzie, mamo…
– A lekarz? Co lekarz powiedział?
– Jaki lekarz?
– Nikt nikogo nie zawołał?
– Nie wiem, mamo… Może to tylko tak… Może przez te ćwiczenia, wariacje kroków… codzienne napięcie i obciążenia…
– Gdzie twój brat? Gdzie Arnoldas? – Sypały się pytania szybko, jedno za drugim.
– Poszedł na zajęcia. Mówił, że na obiad wróci. Napiszę jeszcze, mamo, nie bój się…
– Sama zadzwonię – odcięła surowo.
Po tym już nie zasnęła. Ubrała się pospiesznie i ruszyła do kuchni, nie słysząc ostrego chrzęstu bambusowej zasłony, nie troszcząc się o stawianie cichych kroków, zupełnie zapominając, że w domu ktoś śpi. W kuchni podnosiła kubki i wodę, łyżeczki, cukier i zapałki, nie pamiętając, co chwilę wcześniej zamierzała z nimi robić. Czasami zatrzymywała się w połowie pospiesznego zwrotu i jakby próbowała oprzytomnieć: potrząsała głową, spoglądała na przedmioty w swoich dłoniach i po chwili skupienia ostatecznie odkładała je na miejsce. Dziesiątki razy zerkała na usmarowany większymi i mniejszymi plamami tłuszczu kalendarz ścienny, z którego została co najwyżej jedna strona ostatniego miesiąca, setki razy odwracała się do głośno tykającego zegara na chlebaku, jednak pamięć rozdarta przez strach i niedobre przeczucie nie była w stanie zachować żadnego, najmniejszego nawet poczucia czasu.
Chłopak podkradł się, aby zobaczyć, co ona wyczynia. Z wytrzeszczonymi oczami i rozczochranymi włosami obserwował gesty jej rąk i zapomniane, zaczynające się przypalać kromki pieczonego na patelni chleba. Zakrztusił się od dusznego zapachu i wtedy się odwróciła. Z patelni szedł obfity dym, przez niego dostrzegła tylko dwie chudziuteńkie nagie golenie w drzwiach. Przypominały cienkie nogi ptaka z wystającymi kośćmi kolan i szarobłękitnawą skórą. Szybko otworzyła okno i dym wkrótce się rozproszył. Dziecko nadal stało w drzwiach półnagie, w samym podkoszulku.
– Podejdź… Jak masz na imię? – zapytała, marszcząc czoło, bo nijak nie mogła sobie przypomnieć. – Jak masz na imię?
– Vladikas.
Jego głos też był ptasi – ostry, donośny pisk, jakby dzikiego ptaka z bagien. Nie powiedział nic więcej. Widocznie mało z nim rozmawiano, przez co niewiele rozumiał i z trudem odnajdywał odpowiednie słowa. Nałożyła mu kaszy na talerz, podała chleb posmarowany masłem, zaparzyła i podsunęła herbatę.
– Usiądź.
Chwycił chleb i połykał go wielkimi kęsami. Zjadł i spojrzał na kaszę, przekrzywiając głowę. Potem wziął ręką i włożył do ust. Kasza sypała się przez palce na gołe nogi i koszulkę, zbierał ją z siebie, znów wkładał do ust i jadł. Patrzyła na niego, nie pojmując, z jakimi ludźmi dorastał i żył, nieświadomie próbowała wyobrazić sobie kobietę, która go urodziła, i ojca, który musiał powitać go na świecie. Przecież zazwyczaj tak bywa. Inaczej być nie może. Ale nie, wydali go jej jak kociątko, samotne, wybrudzone i wykończone, nikomu niepotrzebne, obcego pochodzenia i obcej narodowości, całkowicie zdziczałe. Gdzieś wśród jego rzeczy powinien być akt urodzenia, dokument, który dali jej przed wyjazdem. W nim wszystko musi być napisane. Trzeba będzie znaleźć. Zaczęła się nim opiekować, ponieważ od dawna myślała o dziecku, którym mogłaby się zajmować i dostawać za to pieniądze. Jest uczciwa, porządna, nie ma żadnych złych nawyków, jak to się czasem zdarza. I dorastającemu dziecku byłoby lepiej, i ona nie byłaby samotna. Przecież oboje swoich dzieci oddała, ofiarowała wielkiemu miastu i bezwzględnej sztuce, która im zabrała dzieciństwo, a jej lata macierzyńskiego szczęścia. Do domu wypuszczane są tylko na ferie, oboje wracają wychudzeni i pobladli, z nieco większymi, jak jej się zdaje, niż zwykle oczami i codziennie śpią niemal do południa. Ona wtedy też śpi jak zabita, a po obudzeniu nie pamięta żadnych snów. Cichuteńko otwiera drzwi, opiera się bokiem o ścianę i długo patrzy z progu na dzieci w łóżkach: dwie ciemne głowy, zwisające ręce, nieco drżące usta Arnoldasa (zawsze tak śpi, jakby szeptał jakieś słowa). Obydwoje są utalentowani, wiele osiągną, a ona potrzebuje pieniędzy.
Natomiast to dziecko nawet mówić dobrze nie umie. Jego oczy nie zaczepiają się o żadne przedmioty, nie wgłębiają się, nie zatrzymują się na nich, ślizgają się po ich powierzchniach jak po cieknącej, mętnej wodzie, to właśnie najstraszniejsze. Ludzie dla niego nie istnieją, ona też jest mu obojętna, nawet samego siebie na tym świecie nie pojmuje zbyt dobrze. Jest i tyle, chodzi, widzi, słyszy, czuje zapachy. To wszystko. A ona myślała, że on być może się rozpłacze.
W jego torbach nie było nic zdatnego do użycia. Kilka sztuk podziurawionej i spranej bielizny, znoszone spodnie, dziwna czapka, która nawet nie wyglądała na jego własność, jakby była wciśnięta tam ot tak, żeby było co wrzucić. Szmaciane buty sportowe z pociętą gumą i sterta starych ręczników o niepojętej barwie – również nie wiadomo po co. Patrzyła i dziwiła się tym rzeczom, które nic o człowieku nie mówiły i były tak niepotrzebne, że bardziej niepotrzebnych nie widziała, nie uwierzyłaby nawet, że takie mogą istnieć. Przerzuciła je, pomacała i postanowiła wszystko spalić. Głęboko na spodzie jednej torby namacała jakiś papier. Zapisano w nim jego imię i nazwisko, którego nie rozczytała. Jakieś długie i skomplikowane, wyraźnie nielitewskie. Jeszcze data i miejsce urodzin. Nie wiedziała, co robić z papierem, nie był jej potrzebny, przeciwnie, nawet parzył w palce doświadczeniem obcego człowieka, nie chciała go trzymać w rękach. Schyliła się i wsadziła go do szuflady między dwie grube książki. Nie była w stanie zdziałać nic więcej. Siedziała skupiona przy stole, podparła głowę rękami i przysłuchiwała się ciszy, drżąc przez nią dziwnie. Czas przesuwał się powoli jak rtęć w słupku termometru, z każdą chwilą robiło się coraz ciężej, aż wreszcie stało się nie do zniesienia, zrozumiała, że dłużej nie wytrzyma. Z poruszenia i niepokoju głaskała telefon, obserwując, jak wilgotne plamy od koniuszków palców schną w okamgnieniu i cofają się ze szklanej powierzchni. Z drżeniem wybrała numer. Długie i pełne smutnej tęsknoty sygnały buczały jeden za drugim. Jeden, drugi, trzeci… piąty, siódmy… Wystraszona rzuciła telefon na stół, stuknął głucho o twardą powierzchnię i spadł na ziemię.
– Mamo, to ja. – Głos Arnoldasa zabrzmiał jakby spowity szklaną ciszą i z dziwnym pogłosem jak z muszli. Wypadła jej z ręki szklanka, z której podlewała kwiatki, stojąc na krześle. Szklanka spadła na kuchenną podłogę, ale w jakiś cudowny sposób się nie rozbiła, tylko potoczyła pod ustawione pod ścianą dwa wiadra z wodą.
– No i co? – zapytała i zamilkła w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Nic, mama. Wyrostek robaczkowy. Mówią, że się wylał. Zawieźli ją na operację.
– I ty mówisz, że to nic?!
Całe jej ciało przeniknęła przerażająca słabość, bez odrywania wzroku patrzyła na szklankę obok wiader z wodą i zrozumiała, że zaraz sama, jak ta szklanka, osunie się i spadnie z wysokiego krzesła.
– Nie wiem, mówią, że tak czasem bywa. I co teraz?
– Muszę przyjechać.
– Aha, pytali, gdzie rodzice, no, mama… Powiedziałem, że jesteś daleko…
– To nic, jutro będę. Tak im powiedz.
– Dobrze, mamo.
Dusząc się ze strachu i dziwnej radości z powodu przyszłej podróży, nieświadomie zbierała ubrania, rzucała się to tam, to siam, podnosząc rzeczy, wycierała zdrętwiałe ręce o boki i nijak nie mogła złapać tchu. Chciała jechać natychmiast, wiedziała, że nie będzie mogła doczekać ranka, na pewno nie zaśnie, czuła, że już jedzie, słyszała warkot silnika autobusowego pod nogami i rytmiczny puls kół pociągu na szynach. Już widziała twarz Aliny na stole operacyjnym, twarz swojej dziewczynki, taką chudziutką i pobladłą, wymęczoną surowym porządkiem dnia i dyscypliną, mnóstwem wymagań i musztrą. Jej zamknięte oczy i białawe, spierzchnięte, ledwie tylko zaróżowione usta. Zachwiała się, a może pośliznęła, jednak zdążyła oprzeć się na czymś, co nawinęło się pod rękę, i szybko się odsunęła, gdy poczuła szczupły obojczyk i wątłe ramię, które zakołysało się przy tym podparciu jak nędzne, nierozwinięte przydrożne drzewko.
– Usiądź – rozkazała. – I posłuchaj. Uważnie mnie posłuchaj.
Popchnęła go na małą sofę i zmusiła, żeby patrzył jej w oczy. Słowa wymawiała wolno, robiąc długie przerwy, jakby sama na nowo uczyła się mówić. Chciała, żeby ją zrozumiał. To było ważne.
– Ja – wyjadę – a – ty – zostaniesz – tutaj – i – poczekasz – na – mnie.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Dienų piramidės
Copyright © by Daina Opolskaitė, 2019
Copyright © for Polish translation by Kamil Pecela
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2021
Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”
Książka została przetłumaczona przy wsparciu Litewskiego Instytutu Kultury
Fotografie na okładce:
Milda Juknevičiūtė (Daina Opolskaitė)
Małgorzata Stefanowicz-Pecela (Kamil Pecela)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja i korekta: Urszula Obara, Anna Piwowarczyk
Redaktorka prowadząca: Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydanie I
Gdańsk 2021
ISBN 978-83-7528-233-7
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek