27,90 zł
„Pocałunek panny wodnej”Jerzego Buczyńskiego to zbiór fantastycznych opowieści odwołujących się do dawnych podań oraz legend. Dzięki tej fascynującej lekturze poznamy wiele ciekawych, intrygujących i barwnych postaci, takich jak wiedźma Ksantypa, straszliwy Duch Gór, diabły Asmodeusz i Zarostros, ale także piękna Grzymisława, tatarska księżniczka Sulejka czy waleczny rycerz Blizbor. Co ciekawe, nawet negatywni bohaterowie – demony i upiory – nie zawsze okazują się postaciami po prostu złymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 527
W krajach Europy Zachodniej czy Skandynawii można zaobserwować wielką, niesłabnącą popularność podań i legend. W Wielkiej Brytanii pielęgnowane są mity o Rycerzach Okrągłego Stołu, w Niemczech nie zapomina się Pieśni o Nibelungach, zaś w Szwecji i Danii krążą sagi, w których mitologia przeplata się z historią.
A jak to wygląda u nas, w Polsce?
Z całą pewnością w tej dziedzinie nie pozostajemy w tyle. Mamy olbrzymi katalog barwnych, ciekawych, owianych aurą tajemniczości i niesamowitości legend, klechd i opowiadań. Pojawia się w nich cała galeria różnej maści upiorów, duchów, żywych trupów, zjaw snujących się po cmentarzach i innych nadprzyrodzonych istot. Bogactwo to powoduje, że powstaje coraz więcej publikacji zajmujących się tą tematyką.
W ów nurt demonologii i fantastyki wpisuje się również zbiór opowiadań Pocałunek panny wodnej. Kiedy przystępowałem do pracy nad tą książką, moim pragnieniem było pokazanie, że nasze strzygonie, utopce, zmory czy wilkołaki z powodzeniem mogą konkurować z wydumanymi, niesamowitymi stworami, występującymi na kartach powieści fantasy. Jeśli chodzi o wyobraźnię, nie ustępują im przecież w niczym, a ich rodzimy rodowód sprawia, że stają się dla nas bardziej intrygujące i jakby… realniejsze.
Bo czyż nie są bliższe naszemu sercu straszydła, będące bohaterami ludowych, polskich podań i gawęd. Czyż nie wolimy, zamiast o krwiożerczych, prymitywnych bestiach, siejących grozę w wymyślonych, odległych krainach, przeczytać sobie o topielcu mieszkającym niegdyś w pobliskim stawie, o kobiecie z naszej wioski, która po śmierci przeistaczała się w wampirzycę, zwaną strzygą czy też o romantycznym Duchu Gór, Liczyrzepie?
Nie wszystkie upiory i demony, pojawiające się w Pocałunku panny wodnej, są tak niebezpieczne, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Okazuje się bowiem, że z pozoru groźne, niesamowite i budzące trwogę, mają też… serca i typowo ludzkie uczucia. Ich przerażający, pośmiertny kształt jest częstokroć pokutą za doczesne grzechy, narzuconą na nie przez siły wyższe. Ale w tych strzygoniach, utopcach czy wilkołakach wciąż jeszcze tlą się pełne żaru, całkiem ziemskie emocje. To one właśnie kierują zachowaniem owych straszliwych potworów, sprawiają, że demon jest gotów nieść ludziom pomoc, może zaprzyjaźnić się z człowiekiem, a nawet okazać mu… miłość.
W mojej książce są i inni, chciałoby się rzec, bardziej przyziemni bohaterowie. Mamy prawdziwe bestie w ludzkiej skórze, jak książę Popiel i jego krwiożercza żona Gerda. Jest niezwykle pomysłowy mnich, którego marzeniem było latać niczym ptak, są szlachetni czorsztyńscy zbójnicy o gołębich sercach. Prosty podział na dobrych i złych nie jest tu więc wcale taki oczywisty!
Nasze polskie legendy i podania są wdzięcznym materiałem literackim. Różnorodne, pełne grozy, nasycone mroczną atmosferą tajemnicy, ulokowane w znajomej scenerii opowieści niezmiennie fascynują kolejne pokolenia odbiorców. Funkcjonujące pierwotnie w przekazywanych z dziada pradziada ustnych gawędach, z biegiem czasu trafiły na karty książek. Po tę atrakcyjną pod wieloma względami literaturę chętnie sięgają zwłaszcza młodzi czytelnicy. Ów baśniowy, magiczny świat wciąga, uruchamia wyobraźnię i na długo pozostaje w zakamarkach pamięci…
Jerzy Buczyński
Bajkowy Zakątek – www.bajkowyzakatek.eu
B. Baranowski, W kręgu upiorów i wilkołaków, Łódź 1965.
K. Dobkiewiczowa, Wężowa królewna. Baśnie i opowieści ze Śląska, Katowice 1969.
J. Ligęza, Bajki, Katowice 1991.
J. Lompa, Bajki i podania, Wrocław–Warszawa–Kraków 1965.
A. Lysko, Duchy i duszki bojszowskie, Bojszowy 1992.
G. Morcinek, Przedziwne śląskie powiarki, Warszawa 1971.
J. Ondrusz, Cudowny chleb. Podania, baśnie i opowieści cieszyńskie, Warszawa 1974.
A. i B. Podgórscy, Mitologia Śląska, czyli przywiarki ślónskie, Katowice 2011.
A. i B. Podgórscy, Wielka księga demonów polskich. Leksykon i antologia demonologii ludowej, Katowice 2006.
Skarb w garncu. Humor ludowy Słowian Zachodnich, red. Dorota Simonides, Opole 1988.
S. Świrko, W krainie Gryfitów. Podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego, Poznań 1986.
Na Pojezierzu Gnieźnieńskim rozlewa się potężne jezioro Gopło. Jezioro podobne do prawdziwego morza, albowiem jego długość wynosi ponad dwadzieścia kilometrów, a szerokość przekracza trzy. Z wód tego ogromnego rozlewiska wyłania się wyspa, na której wznosi się wysoka wieża. Od setek lat jest ona nazywana Mysią Wieżą. Dlaczego akurat Mysią? O tym opowiada prastara, mroczna legenda. Posłuchajmy…
Dawno, dawno temu, przed wiekami, na północnym brzegu jeziora Gopło znajdował się gród otoczony wyniosłymi drewnianymi wałami. Zwał się Kruszwica. Mieszkał w nim książę Popiel, panujący nad przyległymi krainami.
Niestety, Popiel zupełnie nie dbał o sprawy państwowe, a swoich poddanych traktował z wielkim lekceważeniem i pogardą. Wyzyskiwał ich i okrutnie karał, niezależnie od tego, czy czymś zawinili, czy nie. Często urządzał na zamku huczne uczty, w czasie których pił bez opamiętania, a potem hulał po nocach ze służebnymi dziewkami, które bały mu się w czymkolwiek sprzeciwiać. Z powodu jego niebywałego lenistwa, we wszystkich bowiem urzędowych sprawach wyręczał się swoimi dworzanami, ludzie nadali mu obraźliwe miano „Chwostek”. Książę wiedział o tym niechlubnym przezwisku. Wprawiało go ono w niepohamowaną wściekłość. Groził, że jeśli dopadnie tych, którzy go nazywają Chwostkiem, łby im poucina, a ciała poćwiartuje i rzuci psom na pożarcie.
Popiel pojął za żonę niemiecką księżniczkę, piękną Gerdę. Jego poddani niezbyt życzliwie przyjęli Niemkę, która nie ukrywała, że wręcz śmiertelnie nienawidzi zarówno miejscowej ludności, jak i podległych Popielowi wielmożów i rycerzy, posiadających swoje grody i dwory w jego księstwie. Gerda była kobietą kłótliwą, chciwą i żądną władzy. Urodziła Popielowi dwóch synów, z których książę był niezmiernie dumny. Gdy chłopcy podrośli, zostali wysłani na naukę do Niemiec, na dwór dziadków, rodziców swojej matki.
Chwostek, chociaż był leniem patentowanym, w pewnej dziedzinie wykazywał wielką aktywność, mianowicie szalenie uwielbiał polować. W otaczających Kruszwicę lasach chętnie urządzał łowy, w których towarzyszyła mu jego żona. I tu trzeba uczciwie przyznać, że niemiecka księżniczka okazała się nie najgorszym myśliwym. Nieraz z jej ręki padły sarna czy dzik, udało jej się nawet ubić tura.
* * *
Pewnego wieczoru książę Popiel i Gerda przebywali w największej komnacie kruszwickiego zamku. On siedział na drewnianym, wyściełanym niedźwiedzią skórą krześle przed kominkiem, w którym płonęły grube szczapy, ona zaś leżała na wygodnej sofie z bocznymi oparciami, którą przywiozła ze sobą z Niemiec. Księżna trzymała w ręku owalne zwierciadło z podłużnym zdobionym uchwytem i z lubością podziwiała w lustrzanej tafli swoją twarz. A była to twarz niezwykle piękna, gładka, z dużymi niebieskimi oczami i kształtnymi czerwonymi ustami. Poza bezsprzeczną urodą Gerda odznaczała się wspaniałymi jasnymi włosami, których gęste pukle opadały kaskadą na dumnie wyprostowane plecy. Mogła się też poszczycić zgrabną figurą, którą teraz podkreślała jasnofioletowa szata.
Popiel był mężczyzną średniego wzrostu, o krępej budowie ciała, znamionującej wielką siłę fizyczną. Miał owalną, nalaną twarz z czarnym wąsem pod bulwiastym nosem. Małe, zaczerwienione od pijaństwa oczka spozierały chytrze i złośliwie. Ciemne proste włosy, przycięte nad brwiami równą linią, sięgały mu do ramion. Ubrany był w ciemnobrązowy kubrak ściągnięty szerokim skórzanym pasem. W przytroczonej do pasa pochwie nosił myśliwski nóż.
Tego wieczoru małżonkowie milczeli, rozmyślając o swoich sprawach. Od czasu do czasu zerkali na siebie, leciutko się uśmiechając. Książę bardzo kochał Gerdę, ona zaś… cóż, ona kochała go nieco mniej. Dla niej liczyła się przede wszystkim władza. Władza i jeszcze raz władza…
W pewnym momencie zaskrzypiały głośno drzwi i do komnaty wsunął się służący, siedemnastoletni chłopiec. Gerda obrzuciła go błyszczącym spojrzeniem. On zaś nisko się skłonił i rzekł do Popiela:
– Książę, przyszedł łowczy Bramin i chce z wami rozmawiać.
Gerda podniosła się na sofie, a Popiel energicznie odwrócił się od kominka. Każde pojawienie się Bramina w zamku oznaczało, że szykują się nadzwyczajne łowy.
– Niech wejdzie! – rzucił Chwostek do młodzieńca, który szybko zniknął za drzwiami.
Do komnaty, tupiąc głośno nogami, wszedł chudy, wysoki osobnik o rudawej kędzierzawej czuprynie. Stanąwszy na środku pokoju, najpierw skinął głową księżnej, a potem złożył głębszy ukłon Popielowi.
– No, Braminie, z czym przychodzisz?! – zawołał kruszwicki władca.
– Panie, ośmieliłem się stanąć przed tobą, aby zawiadomić cię o czymś niezwykłym! – zaczął podnieconym tonem łowczy.
– O czymś niezwykłym? – powtórzyła zaciekawiona Gerda. – Więc mówże, mów prędzej!
– W tamtym rejonie puszczy – rzekł Bramin, machnąwszy ręką na północ od Kruszwicy – pojawił się niesamowity jeleń. Takiego rogacza nigdy dotąd moje oczy nie oglądały! Jest przeogromny, ma niespotykanie długie rogi, cały jest czarny, a do tego… do tego jego ślepia płoną straszliwym krwawym blaskiem!
– Braminie, co ty bredzisz?! – zawołał Popiel. – Wypiłeś chyba za dużo miodu i piwa! Czarny jeleń z krwawymi ślepiami?! Toż to jakaś bajda!
– Książę, przysięgam, że prawdę rzekłem! – Łowczy silnie uderzył się pięścią w piersi. – Dzisiaj rano spotkałem się z tym rogaczem oko w oko na jednej z leśnych dróżek. Jeleń pojawił się znienacka. Myślałem, że już jest po mnie i ta olbrzymia bestia weźmie mnie na rogi, lecz nic takiego się nie stało. Jeleń łypnął tylko swoimi upiornymi ślepiami, straszliwie zachrapał i skoczył w gąszcz.
Bramin umilkł. Księżna szybko wstała z sofy.
– Ja wierzę łowczemu – zwróciła się do Chwostka. – I powiem więcej: musimy jak najprędzej na tego czarnego jelenia zapolować!
Popiel chwilę się namyślał, po czym odrzekł:
– Dobrze, moja Gerdo, jak sobie życzysz. Jeśli tylko ten nadzwyczajny rogacz przemierza ścieżki i gąszcze naszych lasów, będziemy go mieli! Braminie! – Popatrzył ostro na łowczego. – Jutro skoro świt ruszamy do puszczy. Ty, ja i księżna. Weźmiemy ze sobą dwa najlepsze psy.
– Może by zabrać więcej ludzi… – niepewnie zaproponował Bramin. – Ten jeleń wyglądał mi na niebezpiecznego potwora…
Chwostek gwałtownie wstał z krzesła i groźnie zmarszczył brwi.
– Rzekłem: ja, księżna i ty! – warknął. – Nikt więcej!
Wobec tak zdecydowanej odmowy łowczy zgiął się niemalże do pasa i czym prędzej opuścił komnatę.
* * *
Nazajutrz wczesnym rankiem szeroką leśną dróżkę przemierzało troje jeźdźców. Przy koniach biegły dwa psy gończe. Pierwszy na rosłym wierzchowcu maści kasztanowatej jechał łowczy Bramin. Tuż za nim podążał książę Popiel, dosiadający czarnego jak noc ogiera. Na końcu na śnieżnobiałej klaczy kłusowała jego żona Gerda.
Cała trójka odziana była w ciemnozielone myśliwskie stroje i kołpaki. Książę miał kilka oszczepów zatkniętych przy siodle, księżna przewiesiła przez ramię łuk i kołczan ze strzałami, łowczy zaś uzbrojony był w szeroki topór zasadzony za pasem i krótką dzidę, którą trzymał w ręku.
Po dość długim czasie, mając Bramina za przewodnika, dojechali do miejsca, gdzie łowczy spotkał się z czarnym jeleniem. Znaleźli się w rzadkim lesie, w którym wysokie drzewa stały od siebie w oddaleniu kilku metrów i nie miały prawie zupełnie podszycia. Panowała tu całkowita, można wręcz rzec: martwa cisza. Nie zaświergotał żaden ptak, nie słychać było tupotu czy stąpania dzikich zwierząt, a gałęzie drzew sterczały nieruchomo, nieporuszane nawet najlżejszym podmuchem wiatru.
– Ależ tu ponuro – zauważyła cicho Gerda.
– Zdaje mi się, jakbym był na jakimś cmentarzysku – mruknął Popiel.
Łowczy skręcił z dróżki i wjechali między grube, pomarszczone pnie. Naraz Bramin zatrzymał konia i wskazując na dwa rosnące obok siebie krzywe świerki, rzekł:
– Tam, między tymi drzewami stał ten czarny jeleń i patrzył na mnie krwawymi ślepiami.
– Ale teraz po tym twoim niesamowitym rogaczu nie ma ani śladu – zauważył z przekąsem Chwostek.
Ledwie wybrzmiał jego głos, gdy nagle jednocześnie oba psy gończe uniosły łby i zaczęły intensywnie węszyć.
– Zwietrzyły trop… – wyszeptał Bramin.
Nie mylił się.
Ogary zaszczekały krótko, a potem ruszyły pełnym pędem naprzód. Nie przebiegły nawet dwudziestu metrów, kiedy zza grubego pnia starego, rozłożystego dębu powoli wychylił się… całkowicie czarny jeleń z niezmiernie długimi rogami. Purpurowo gorejącymi ślepiami zmierzył podążające w jego kierunku psy. Te raptownie wyhamowały, zatrzymując się niespełna cztery metry od olbrzymiego zwierza.
– To on… to on… – wymamrotał łowczy.
Popiel i Gerda zafascynowani wpatrywali się w jelenia. Rzeczywiście, tak potężnego okazu nie widzieli jeszcze na oczy.
Tymczasem czarny jeleń tkwił przez kilka sekund w bezruchu, po czym zacharczał straszliwie, niczym jakiś leśny upiór, i długim susem skoczył w bok. Uciekał.
– Za nim! – wrzasnął Popiel i trzasnąwszy drzewcem włóczni po zadzie konia, ruszył w pogoń, a za nim księżna, Bramin i ogary.
Ogromny jeleń przemknął slalomem między drzewami i wypadł na ścieżkę. Pognał nią prosto przed siebie.
Chwilę później na leśną dróżkę wjechali też myśliwi. Niezwłocznie ruszyli w pościg za rogaczem. W tym miejscu dróżka biegła prosto jak strzelił. Uciekający jeleń miał nad ścigającymi go ludźmi zaledwie kilkanaście metrów przewagi. Natychmiast wykorzystał to Popiel, który wziąwszy zamach, z całej siły cisnął trzymanym w ręku oszczepem. Dzida furknęła w powietrzu i rozorała czarnemu jeleniowi prawą tylną nogę. Z rany trysnęła jasnoczerwona krew, a książę wydał okrzyk triumfu.
Ogary, zawzięcie ujadając, wysforowały się przed myśliwych.
Ranny rogacz ciągle gnał pełną szybkością. Lecz, co było dziwne, nie próbował skoczyć w bok między grube pnie, tylko wciąż uciekał ścieżką. Psy, mimo że pędziły jak oszalałe, w żaden sposób nie mogły go dogonić.
Tymczasem łowczy Bramin, mający znacznie słabszego konia niż wierzchowce księcia i księżnej, zaczął zostawać w tyle.
Po kilku minutach ranny jeleń zwolnił jednak tempo. Ogary, a za nimi Popiel i księżna, zaczęły się do niego zbliżać. Popiel chwycił drugi oszczep. Wymachując nim nad głową, krzyczał z radości. Był przekonany, że lada moment zada kulejącemu rogaczowi śmiertelny cios.
Wtem ścieżka raptownie się urwała i jeleń oraz ścigający go ludzie znaleźli się na obszernej owalnej polanie, otoczonej wałem z rzadka stojących drzew. Na środku tej leśnej łąki znajdował się ciemny drewniany posąg, wysoki na trzy metry, przedstawiający… czarnego jelenia. U stóp rzeźby siedział starzec z długimi siwymi włosami, które sięgały mu niemal do pasa. Ubrany był w białą szatę przepasaną wąskim plecionym rzemieniem, a w ręku dzierżył gruby, dwumetrowy kostur.
Drewniana figura okazała się pogańskim bożkiem, a długowłosy mężczyzna był jego kapłanem.
Kulejący jeleń dobiegł do siedzącego człowieka i zatrzymał się, dysząc chrapliwie. Kapłan powoli wstał i opierając się na kosturze, swoimi wyblakłymi szarymi oczyma popatrzył na nadciągającego Popiela z małżonką. Ci wstrzymali konie kilka metrów przed rzeźbą i ze zdumieniem spojrzeli na odzianego na biało człowieka. Nigdy jeszcze nie byli w tym rejonie puszczy i nie mieli zielonego pojęcia, że znajduje się tu polana z drewnianym cielcem.
Tymczasem ogary, wściekle ujadając, zamierzały rzucić się na stojącego tuż obok posągu, zmęczonego ucieczką jelenia. Zanim jednak zdążyły do niego dobiec, siwowłosy starzec z zadziwiającą zręcznością i szybkością zdzielił kosturem w łeb najpierw jednego, a potem drugiego psa. Rozległy się dwa głuche łupnięcia i oba ogary z rozwalonymi czaszkami legły martwe u stóp kapłana.
Popiel i Gerda w osłupieniu obserwowali tę zaskakującą scenę. Starzec zdawał się niewzruszony zabiciem psów, stał spokojnie, wspierając się oburącz na kosturze. W końcu Chwostek nie wytrzymał i ryknął do niego wściekle:
– Coś ty zrobił, stary grzybie?! Zamordowałeś moje najlepsze ogary!
– Musiałem to uczynić, chciały one bowiem zagryźć Świętego Czarnego Jelenia, który jest bogiem czczonym przez ludzi z podleśnych wiosek – odrzekł kapłan stanowczym, lekko ochrypłym głosem.
– Co ty bajdurzysz?! – zawołał Popiel. – Ja ci tu zaraz dam dziesięć świętych jeleni! Za zabicie moich psów zostaniesz srogo ukarany! Czy ty wiesz, kim ja jestem?!
Starzec wbił w księcia swoje wyblakłe oczy, po czym odparł:
– Tyś jest Popiel, a to twoja żona Gerda. I nie groź mi, panie, bo wcale się ciebie nie boję. Radzę wam: odjedźcie stąd jak najprędzej, zanim rozgniewacie boga, Świętego Czarnego Jelenia.
Słowa te wzburzyły księżną. Ściągając z ramion łuk, z wściekłością wycedziła przez zęby:
– Zaraz ci pokażę, co znaczy dla nas twój święty bóg!
To rzekłszy, wyszarpnęła z kołczana strzałę i założyła ją na cięciwę. Błyskawicznie napięła łuk i nawet specjalnie nie mierząc, wystrzeliła. Strzała pomknęła z drżącym świstem i utkwiła w gardle czarnego rogacza, przeszywając je na wylot. Jeleń stęknął, zacharczał i ciężko runął na trawę. Wokół jego głowy, ozdobionej imponującym porożem, szybko zaczęła się rozlewać purpurowa kałuża krwi.
W tym momencie na polanę wjechał łowczy Bramin. Z podziwem spojrzał na Gerdę, która tak zdecydowanie rozprawiła się z ogromnym jeleniem, uśmiercając go jedną strzałą.
– No i już jest po twoim bogu, starcze! – krzyknęła księżna do kapłana.
Długowłosy starzec zadrżał od stóp do głowy, a z jego gardła dobył się okrzyk zgrozy.
– Jesteś dzisiaj królową łowów, moja luba! – Popiel pochylił głowę przed żoną. Jej wargi ułożyły się w okrutny, pełen triumfu uśmiech. Uwielbiała zabijać zwierzęta, a krew uchodząca z ich śmiertelnych ran sprawiała jej prawdziwą rozkosz…
– Coś uczyniła, nieszczęsna?! – krzyknął gromko kapłan, wygrażając księżnej kosturem. – Sprowadziłaś nieszczęście na swoją głowę! Bóg – mówiąc to, dramatycznym gestem wskazał drewniany posąg – nie wybaczy ci tego świętokradczego czynu!
– Milcz, stara fujaro! – Popiel pogroził kapłanowi oszczepem.
– Ty sam milcz, przeklęty Chwostku! – odciął mu się mężczyzna w bieli.
Popiel, usłyszawszy obraźliwe przezwisko, w jednej sekundzie pobladł jak ściana. Niewiele myśląc, zgrzytnął wściekle zębami i z całej siły cisnął oszczepem. Dzida wbiła się głęboko w pierś kapłana. Starzec zachłysnął się, zakołysał i wypuściwszy kostur z rąk, bezwładnie osunął się na trawę. Legł obok martwego jelenia, a wypływająca z jego rany krew zmieszała się z posoką rogacza.
– Dostałeś, co ci się należało! – wrzasnął książę do ciężko rannego kapłana.
Gerda przez chwilę spoglądała obojętnie na skrwawionego starca, następnie rzekła do Popiela:
– Niegodne jest, aby na terenie twojego księstwa znajdował się ten ohydny drewniany cielec. – Gwałtownym ruchem wskazała na rzeźbę jelenia. – Tego bożka twoi poddani poważają bardziej niż ciebie. Należy go czym prędzej zniszczyć!
Książę potakująco pokiwał głową, po czym skinął na łowczego.
– Słyszałeś, co powiedziała księżna? Zlikwiduj tego paskudnego bożka!
Bramin prędko zsiadł z konia. Pochwyciwszy zatknięty przy siodle topór, zbliżył się do posągu czarnego jelenia.
Konający kapłan patrzył na mężczyznę z przerażeniem w oczach.
Bramin, biorąc szerokie zamachy, począł rąbać drewnianą rzeźbę. Pryskały spod ostrza cieńsze i grubsze drzazgi, z hukiem odpadały kawały drewna. Łowczy niemało się natrudził, zanim całkowicie porąbał pogańskiego bałwana. Kiedy już z posągu pozostała kupa drewna, Popiel, Gerda i Bramin, który zarzucił na grzbiet swojego konia ustrzelonego przez księżnę jelenia, śpiesznie opuścili polanę. Oddalając się, żadne z nich nie skierowało wzroku w stronę dogorywającego starca.
Kapłan, zbierając resztki sił, uniósł pięść i patrząc za odjeżdżającymi, wycharczał:
– Bądź przeklęty, Chwostku, bądź przeklęta, germańska czarownico! Oboje zginiecie w straszliwych męczarniach! Zginiecie…
Tu starzec raptownie urwał, a z jego ust popłynęła cienka strużka krwi. Wzniesiona ręka bezwładnie opadła. Mężczyzna zadrgał konwulsyjnie, po czym wyprężył się i znieruchomiał. Oddał ducha swojemu pogańskiemu bogu.
Po lesie poniosły się echem słowa jego klątwy i straszliwej przepowiedni…
* * *
W sali biesiadnej zamku księcia Popiela znowu odbywała się huczna uczta. Chwostek z Gerdą zajmowali najwyższe miejsca u szczytu stołu, zastawionego rozmaitym mięsiwem, owocami i trunkami. Razem z nimi biesiadowało kilkoro dworzan i dwórek oraz chudy rycerz przybyły z Niemiec. Nosił imię Rudolf i był jednym z kuzynów Gerdy. Od paru dni gościł w Kruszwicy.
Biesiadnicy byli już dobrze podchmieleni, gdy nagle drzwi sali się rozwarły i do środka wszedł łowczy Bramin. Towarzyszyło mu dwóch leśniczych prowadzących wychudzonego, jasnowłosego wieśniaka w podartej odzieży, ze związanymi z tyłu rękami. Łowczy przybliżył się do Popiela, złożył mu głęboki ukłon i rzekł:
– Wybacz, książę, że ośmielam się przeszkadzać, ale ten oto chłop bezprawnie upolował w twoim lesie dzika. Wykopał dół i zamaskował go połamanymi gałązkami, liśćmi i mchem. Do dołu wpadł młody warchlak. Moi leśniczy przyłapali tego człowieka na gorącym uczynku, gdy wyciągał dzika z pułapki.
Popiel poczerwieniał na twarzy, łysnął na wieśniaka zamglonymi od przepicia oczami, po czym grzmotnąwszy pięścią w stół, ryknął:
– Ty zawszony chamie! Nie wiesz, że wszelka zwierzyna w puszczy należy do mnie?!
– Wiem, panie – pokornie odparł związany chłop – wybacz mi, ale mam dużo dzieci… w chacie panuje głód. Od dłuższego czasu nie jemy mięsa. Dlatego poszedłem do lasu…
– Zawrzyj gębę! – wrzasnął na wieśniaka Chwostek. – Dopuściłeś się wielkiej zbrodni i zostaniesz za to ukarany! Braminie! – Popatrzył ostro na łowczego. – Dopilnujesz, aby tego draba jutro w samo południe powieszono na dziedzińcu zamkowym!
– Słusznie, mój mężu, słusznie! – Gerda z aprobatą spojrzała na Popiela.
Łowczy zagryzł wargi, przestąpił z nogi na nogę, wreszcie odezwał się z wahaniem:
– Książę, a może… może wystarczy uciąć mu prawą dłoń…
– Rzekłem: powiesić! – Popiel ponownie wyrżnął pięścią w stół. Gerda zaś, popatrzywszy na Bramina wężowym wzrokiem, syknęła:
– Słyszałeś rozkaz! Wykonać!
Śmiertelnie przerażony wieśniak, trzęsąc się na całym ciele, został wyprowadzony z sali.
Jeszcze tej samej nocy przygotowano szubienicę. Był to gruby, wkopany w ziemię pal z poprzeczną belką umocowaną na szczycie. Z belki zwisał skórzany rzemień z pętlą…
Nazajutrz, sporo przed południem, wokół szubienicy zebrała się gromadka ludzi. Przeważali zamkowi słudzy, ale pojawiło się też kilku dworzan, między innymi kuzyn księżnej Gerdy, chudy rycerz Rudolf. Wszyscy z ciekawością czekali na egzekucję. Od miesiąca już bowiem nikogo na zamku nie powieszono, co było nieco dziwne, biorąc pod uwagę okrutny charakter księcia Popiela.
Punkt dwunasta z bramy zamkowej wyszło dwóch strażników, prowadząc nieszczęsnego wieśniaka, tuż za nimi podążał odziany w purpurowy strój mężczyzna o ponurej twarzy. Trzymał w ręku okrągły taboret. Był to kruszwicki kat.
W jednym z okien zamku ukazali się Popiel i Gerda.
Wieśniak został ustawiony pod szubienicą. Strażnicy szybko się cofnęli. Do skazańca podszedł kat. Postawił taboret na ziemi i rzekł grubym głosem do drżącego ze strachu mężczyzny:
– No, chamie, nadeszła twoja ostatnia godzina.
Następnie, dźwignąwszy głowę, spojrzał na stojącego w oknie Popiela.
– Litości! Litości! Miłosierdzia! – Wieśniak nagle opadł na kolana, kierując błagalny wzrok na księcia. Ten uniósł rękę i szybkim, zdecydowanym gestem opuścił ją w dół. Decyzja zapadła.
– Właź na stołek! – nakazał kat skazańcowi, po czym ująwszy go pod ramiona, uniósł z klęczek i brutalnie wepchnął na taboret. Następnie założył wieśniakowi pętlę na szyję i zacisnął. Odczekał dwie, trzy sekundy, a potem nagle jednym mocnym kopniakiem wytrącił stołek spod nóg biednego skazańca.
Ciało chłopa gwałtownie się zakołysało. Jego stopy znalazły się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Wisielec przez chwilę drgał i huśtał się na rzemieniu, po czym całkowicie znieruchomiał z wytrzeszczonymi szklanymi, nic już niewidzącymi oczami.
Chwostek i Gerda odsunęli się od okna.
Zgromadzeni pod szubienicą ludzie zaczęli się z wolna rozchodzić.
Widowisko było skończone.
Godzinę później do zamku przybyli stryjowie Popiela, wielmożni rycerze Lubor i Leszek. Byli to mężczyźni w sile wieku, lecz trzymający się jeszcze krzepko. Odziani w odświętne suknie siedzieli na mocnych koniach, a na ich głowach lśniły złociste hełmy. Do pasów mieli przytroczone krótkie miecze. Kiedy wjechali na zamkowy plac, od razu dostrzegli powieszonego na szubienicy człowieka.
– Kolejna ofiara Chwostka! – rzucił gniewnie Lubor.
– To ktoś z ludu – zauważył Leszek, patrząc na nędzne ubranie nieboszczyka.
Zsiadłszy z koni, nakazali jednemu z kręcących się po dziedzińcu sług, by zaanonsował księciu ich przybycie.
Popiel przyjął gości w paradnej komnacie, siedząc na ustawionym na podwyższeniu, przypominającym tron szerokim krześle z wysokim oparciem. Obok księcia zasiadała Gerda na nieco mniejszym stołku o misternie rzeźbionych, wygiętych nogach. W izbie ustawiony był także długi stół z wyściełanymi ławami po bokach.
Wszedłszy do komnaty, Lubor i Leszek zdjęli hełmy z głów i złożyli książęcej parze kurtuazyjny ukłon.
Popiel niedbale kiwnął im ręką i rzekł:
– Witam was, stryjaszkowie, w moich progach. Cieszy mnie wasz widok, albowiem dawno, dawno was już nie oglądałem.
– Nie myśleliśmy, książę, że pierwszym, który nas powita na twoim zamku, będzie… wisielec – powiedział ironicznie Lubor.
– Ten człowiek zasłużył na swój los! – zauważyła z naciskiem księżna.
– Jak zasłużył, to zasłużył – stwierdził filozoficznie Leszek, po czym mówił dalej: –Przybyliśmy do ciebie, Popielu, w nader ważnej sprawie.
– No to sobie pogadamy – zaśmiał się Chwostek. – Siadajcie, zaraz każę przynieść miodu i mięsiwa.
– Nie trzeba nam twojego poczęstunku! – żachnął się Lubor.
– Jak nie, to nie! – Przez twarz księcia przebiegła błyskawica gniewu. – Mówcie więc, czego chcecie!
– Źle się dzieje w księstwie, Popielu! – powiedział ostrym tonem Leszek. – I to z twojej winy! Nie zajmujesz się sprawami poddanych, nie zwołujesz sądów, nie dbasz o wojsko. Wojacy są źle wyszkoleni; pijacy z nich i niedołęgi!
– A tymczasem na granicach księstwa zbierają się armie dzikich barbarzyńskich plemion, które zamierzają napaść na nasz kraj, wyrżnąć ludność i złupić grody, zamki i dwory – dodał Leszek. – Popielu, zaprzestań pijaństwa i hulanek, a zajmij się nareszcie porządnym zarządzaniem księstwem!
Słysząc to, Gerda gwałtownie się zarumieniła i tonem nieznoszącym sprzeciwu zawołała:
– Nikt nie będzie uczył mojego męża, jak ma rządzić!
Lubor zmierzył Niemkę pogardliwym spojrzeniem i wycedził:
– Kobiety winny milczeć, gdy mężowie rozmawiają.
– I nie wtrącać się do spraw rządzenia, co przynależy księciu – dorzucił Leszek.
Jak przedtem poczerwieniała, tak teraz księżna pobladła z wściekłości.
– Zapłacicie mi za te obraźliwe słowa! – warknęła, mierząc rycerzy nienawistnym wzrokiem.
Stryjowie jednak, nie zważając na nią, ponownie zwrócili się do Popiela.
– Lud, wielmożni panowie, a także rycerze, są wielce z ciebie niezadowoleni – rzekł Lubor. – Nie podoba im się twoja obojętność względem spraw twoich poddanych.
– Opamiętaj się, książę! – zawołał Leszek. – Jeśli nie weźmiesz się za należyte sprawowanie władzy, może się to dla ciebie źle skończyć!
– Dość! – krzyknął Chwostek, a w jego oczach pojawiły się złe błyski. – Rzekliście, coście mieli rzec, więc teraz możecie odejść!
Słysząc te słowa, stryjowie w pośpiechu opuścili komnatę. Dziesięć minut później już ich nie było w grodzie.
* * *
Po wyjściu rycerzy Popiel zerwał się z krzesła i zdenerwowany stanął przy oknie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ciemne wody rozlewającego się pod Kruszwicą jeziora Gopło.
– O czym myślisz, mój mężu? – odezwała się księżna.
Popiel odwrócił się i niespokojnie popatrzył na Gerdę.
– Może oni mieli rację… – rzekł, szarpiąc swój czarny wąs. – Za dużo uczt… to prawda. Chyba jednak zacznę baczniej przyglądać się sprawom księstwa…
– Cóż to, boisz się tych łachmytów, twoich zakichanych stryjów?! – rzuciła gniewnie Gerda.
– Ja się nikogo nie boję! – żachnął się Chwostek. – Jednakowoż… jednakowoż, z drugiej strony, moi urzędnicy donoszą mi, że wieśniacy są coraz bardziej niezadowoleni, niechętnie płacą podatki i grożą połamaniem kości pobierającym je poborcom. Jeśli dodam do tego złe nastawienie do mnie wielmożów i rycerzy, to obawiam się, że może nawet wybuchnąć bunt. Jeśli zaś na czele tego buntu staną moi stryjowie… – nie dokończył zdania.
– To cóż takiego się stanie? – spytała ironicznie Niemka.
– Wtedy mogę stracić władzę – powiedział powoli Popiel. – Mnie i ciebie wygnają z Kruszwicy, a może… może nawet zabiją.
Gerda przez chwilę patrzyła na męża z przestrachem, a potem zawołała piskliwie:
– Nie możemy do tego dopuścić!
– A cóż mamy na to poradzić? – Chwostek zmarszczył brwi. – Ja wiem, że moi poddani mnie nie lubią, a ciebie… nienawidzą. W razie buntu niewielu ludzi stanie po naszej stronie…
Gerda na chwilę się zamyśliła, po czym rzekła stanowczym głosem:
– Daj mi kilka dni, a znajdę sposób na to, żeby nasza władza trwała niezagrożona.
Popiel popatrzył na żonę i pokiwał głową. Wiedział, że księżnej nie zbywa na przebiegłości… Nie mylił się.
Dwa dni później wieczorem Popiel leżał w szerokiej małżeńskiej łożnicy ustawionej na środku komnaty sypialnej. Gerda w białej koszuli nocnej siedziała obok na drewnianym okrągłym stołeczku, przeglądając rzeźbioną w drobne wzory szkatułkę, zawierającą buteleczki i flakoniki z różnorodnymi pachnidłami. Piękne długie włosy księżnej spływały falami na jej plecy. Naraz Niemka utkwiła wzrok w jednej z buteleczek i zamarła na kilka sekund. Po chwili żywo odwróciła się do męża i z triumfalnym uśmiechem na ustach rzekła:
– Już wiem, co należy zrobić, aby nasze rządy były niezagrożone…
– Cóżeś wymyśliła, moja miła? – zapytał Chwostek.
– Najważniejsze to usunąć z naszej drogi twoich stryjów. Oni są najbardziej niebezpieczni.
– Ha, ale jak to zrobić? – Zaintrygowany Popiel uniósł się na łokciu.
Wówczas Gerda w paru słowach nakreśliła mu obmyślony przez siebie plan.
Usłyszawszy, co mu proponuje żona, książę sapnął głośno i szeroko rozwarł oczy.
– Czyś ty zwariowała?! – Patrzył na małżonkę przerażonym wzrokiem. – Wszak to moi stryjowie!
– Stryjowie, którzy chcą cię pozbawić książęcego stolca, a pewnie i zamordować – zauważyła Gerda lodowatym tonem. – Czy tego właśnie chcesz?
Popiel spuścił głowę i milczał.
– Musimy się ich pozbyć! – stwierdziła autorytatywnie księżna. – I zrobimy to tak, jak ci powiedziałam.
Chwostek i tym razem nic nie rzekł, tylko przymknął oczy i kilka razy głęboko westchnął.
* * *
Po czarnym nocnym niebie powoli żeglował srebrzysty okrągły księżyc. Wokół niego migotały stada nieprzeliczonych gwiazd. Widmowa księżycowa poświata wyławiała z mroków masywne kontury kruszwickiego zamczyska. Na wałach otaczających gród co jakiś czas mignęła sylwetka nocnego wartownika. Jednego z kilku strzegących bezpieczeństwa Kruszwicy. Ale w miarę upływu czasu strażnicy coraz rzadziej pokazywali się na szczycie drewnianych obwarowań. Wreszcie wszyscy, znalazłszy sobie jakieś wygodne miejsce, oddali się błogiej drzemce.
Godzinę po północy przez zamkowy dziedziniec szybko przebiegła postać w długim płaszczu ze spiczastym kapturem. Zatrzymała się przy wąskiej furcie wbudowanej w podstawę wału. Furta ta już od bardzo dawna nie była używana i mieszkańcy grodu niemalże zapomnieli o jej istnieniu.
Zakapturzony człowiek wyjął ciężki żelazny klucz i włożył w zardzewiały zamek. Przez chwilę klucz nie mógł się obrócić w dziurce, ale po kilku próbach dał się słyszeć suchy szczęk i furta otwarła się z tępym skrzypnięciem.
Postać w kapturze wydostała się na zewnątrz grodu. Przymknąwszy za sobą furtę, pobiegła na prawo brzegiem jeziora. Po przebyciu mniej więcej czterystu metrów zatrzymała się przed gęstą kępą wysokich dzikich zarośli. Rozejrzała się czujnie na wszystkie strony, zatrzymując dłużej wzrok na ciemnych, cichutko szemrzących wodach Gopła. Następnie zwróciła się przodem do chaszczy i zawołała ściszonym głosem:
– Gawlino… Gawlino!
Nikt jej nie odpowiedział. Na brzegu, nie licząc cichego plusku wód jeziora, panowała niczym niezmącona cisza.
– Wiedźma nie przyszła – szepnęła postać w kapturze, po czym ponowiła wołanie, tym razem nieco głośniej:
– Gawlino! Gawlino!
Z zarośli wysunęła się niska, przygarbiona kobiecina z rozczochranymi siwymi kudłami. W ręku trzymała niewielki skórzany worek. Zatrzymała się przed zakapturzoną postacią i rzekła skrzeczącym głosem:
– Jestem już stara i głucha. Trzeba wołać na mnie głośniej…
– Czy mam się drzeć tak, żeby obudzić wszystkich ludzi w zamku?! – prychnął człowiek w kapturze. Miał nienaturalnie zmieniony, gruby głos.
Stara Gawlina, która była sławną miejscową zielarką, wysilała wzrok, aby dokładniej przyjrzeć się stojącej przed nią postaci. Nie mogła jednak rozeznać rysów jej twarzy, ponieważ światło księżyca padało na nią z tyłu, poza tym kaptur nasunięty głęboko na oczy rzucał na jej lico nieprzenikniony cień. Czy to był mężczyzna, czy może… kobieta?
– Wczoraj przyszedł do mnie jakiś człowiek – powiedziała znachorka. – Nakazał mi przygotować napar ziołowy zwany Miksturą Mortis. Z tym eliksirem miałam się zjawić po północy tutaj, na brzegu jeziora, i spotkać się z kimś, kto go ode mnie odbierze i dobrze mi zań zapłaci. Czy ty jesteś tym, któremu mam oddać Miksturę Mortis?
– Tak, to ja jestem – padła odpowiedź. – Masz ten napar?
Stara Gawlina powoli, jakby z wahaniem, rozwiązała przyniesiony worek i wyjęła z niego pękatą glinianą buteleczkę, zamkniętą szczelnie korkiem.
Zakapturzona postać wyciągnęła rękę.
– Daj mi to!
Znachorka odstąpiła dwa kroki w tył.
– Nie wiem, kim jesteś i na co ci potrzebny mój napar. Wiedz jednak, że Mikstura Mortis jest śmiercionośnym wywarem. Wystarczy, że pięć jego kropel wleje się do kubka wody, a ten, kto napije się z tego kubka, zaraz umiera. Ja… ja nie wiem, czy mam ci dać moją miksturę… Ty zapewne chcesz komuś wyrządzić wielkie zło.
– Dawaj ten eliksir i niech cię nie obchodzi, co z nim zrobię! – zawołał z gniewem człowiek w kapturze. – Dobrze ci zapłacę… – Z tymi słowami zsunął z palców drogocenny złoty pierścień z brylantowym oczkiem, na którym zalśnił promień księżyca. – Bierz. – Podał pierścień znachorce.
Gawlina głośno przełknęła ślinę, a w jej oczach zamigotały skry chciwości. Nikt jej jeszcze nie proponował za usługi tak sowitej zapłaty! Przez kilka sekund z zafascynowaniem patrzyła na błyszczący brylant, a potem… odsunęła się jeszcze jeden krok w tył. Zdecydowanie potrząsnęła siwymi kudłami i powiedziała:
– Nie! Nie dostaniesz Mikstury Mortis. Ja nie chcę mieć na sumieniu ludzkiego życia. Odejdź w swoją stronę!
Z powrotem schowała buteleczkę do worka.
– Muszę mieć ten eliksir! – Zakapturzona postać włożyła pierścień na palec i nagłym ruchem wydobyła spod płaszcza długi, wąski sztylet. Doskoczyła do znachorki. Przed oczyma Gawliny zalśniło złowrogie ostrze.
Postać w kapturze kilkakrotnie wbiła sztylet w pierś staruchy. Znachorka zacharczała, zapiszczała i wolno osunęła się na ziemię. Jej ciało silnie zadrżało, nogi przez kilka sekund kopały trawę, po czym nieszczęsna Gawlina na wieki znieruchomiała.
Jej morderca (a może morderczyni?) wyszarpnął ze stygnącej dłoni ofiary worek z Miksturą Mortis. Potem istota w kapturze szybkim krokiem oddaliła się w stronę grodu.
Nazajutrz rano na brzegu jeziora Gopło znaleziono martwą znachorkę Gawlinę. Staruszka leżała w kałuży krwi wyciekłej z kilku kłutych ran na jej piersi. Nikt nie dochodził, kto był zabójcą. Ponieważ Gawlina przez większość miejscowej ludności uznawana była za czarownicę, pachołkowie książęcy wywieźli ją w głąb puszczy i cisnęli jej zwłoki w bagniste rozlewisko.
Taką oto zapłatę otrzymała Gawlina za sporządzenie śmiercionośnego naparu…
* * *
Dwa tygodnie później stryjowie Popiela, Lubor i Leszek, zostali przez Gerdę zawiadomieni, że jej mąż jest śmiertelnie chory. Ponieważ nie ma już żadnej nadziei, że wyzdrowieje, usilnie błaga stryjów, aby przybyli do Kruszwicy. Zanim jednak umrze, chce się z nimi pożegnać i przekazać im coś bardzo ważnego.
Lubora i Leszka bardzo zaskoczyła wieść o spodziewającym się bliskiej śmierci Popielu i o jego prośbie. Stryjowie byli przekonani, że Chwostek pała do nich nienawiścią i już nigdy nie będzie chciał ich widzieć w swoim zamku. Po krótkiej naradzie postanowili pojechać do Kruszwicy i dowiedzieć się, czego od nich chce umierający książę.
Do grodu dotarli późnym wieczorem. Na dziedzińcu zamczyska powitała ich sama księżna, odziana w czarne szaty. Na jej twarzy malował się wielki smutek. Spojrzawszy zgaszonym wzrokiem na przybyłych, rzekła boleściwie:
– Dobrze, że już jesteście. Popiel może zemrzeć lada chwila… Wygląda na to, że nie dożyje rana. Z ogromną niecierpliwością na was czeka i ciągle o was dopytuje.
– Więc prowadź nas, pani, do niego czym prędzej – powiedział Leszek.
Gerda zawiodła ich do komnaty sypialnej.
Popiel leżał w łożu, aż po brodę nakryty niedźwiedzią skórą. Oświetlające komnatę pochodnie rzucały na jego twarz żółtawe światło. Zaiste był już podobny do trupa!
Kiedy stryjowie weszli, popatrzył na nich spod na wpół przymkniętych powiek i odezwał się cichym, drżącym głosem:
– Witajcie… Nareszcie przyjechaliście, bałem się, że już was nie ujrzę.
– Nie odmawia się prośbie umierającego – odrzekł Lubor.
– Czego od nas żądasz, książę? – spytał Leszek.
Chwostek przez chwilę milczał, jakby zbierał resztki sił wyciekających z jego ciała, po czym rzekł:
– Będę mówił krótko, bo śmierć już nade mną stoi… Ostatnimi czasy panowała między nami niezgoda, co księstwu nie mogło wyjść na dobre… Ale jesteśmy przecież krewnymi i dlatego pierwszy wyciągam rękę do zgody. Luborze i Leszku, niedługo umrę i w tej chwili przekazuję wam całkowitą władzę nad księstwem…
Stojący przy łożu rycerze aż oniemieli ze zdumienia. Co to jest?! Czy oni dobrze słyszą?! Czy Chwostek jest przy zdrowych zmysłach?! On, który zawsze życzył im jak najgorzej, pałał do nich śmiertelną nienawiścią, teraz chce, aby po jego śmierci to właśnie oni rządzili księstwem?! Przecież to się w głowie nie mieści!
Tymczasem Popiel po krótkiej przerwie, kiedy to rozwartymi ustami łapczywie chwytał powietrze, odezwał się ponownie:
– Wiem, że dzielni z was rycerze i mądrzy ludzie. Jestem przekonany, że należycie i sprawiedliwie będziecie zarządzali księstwem, a poddani będą z was zadowoleni…
Chwostek znowu umilkł, a z jego piersi dobyło się głośne rzężenie.
Jednocześnie stojąca z boku Gerda z wielką uwagą przyglądała się Luborowi i Leszkowi. Ten ostatni rzekł ze zdziwieniem:
– A twoi synowie, książę?
Popiel przymknął oczy i cicho odpowiedział:
– Oni nie nadają się do rządów… Ale wy… wy rzeknijcie mi teraz, czy przejmiecie po mnie władzę?
Stryjowie spojrzeli po sobie z niejakim zakłopotaniem. Po chwili Leszek odrzekł:
– Przyjmujemy.
W oczach Gerdy pojawił się ironiczny błysk.
– Mam do was jeszcze ostatnią prośbę… – powiedział „umierający” książę. – Skorośmy się już pogodzili, napijmy się miodu. Ostatni raz przed śmiercią pokosztuję sobie jeszcze tego trunku.
– Chętnie się z tobą napijemy – rzekł Leszek.
Gerda przeszła z komnaty sypialnej do przyległej do niej niewielkiej komory, gdzie na półkach tłoczyło się kilkanaście garnców z piwem i miodem, na środku znajdował się zaś okrągły stolik. Stały na nim zawczasu już przygotowany dzban wypełniony miodem i trzy cynowe kubki.
Księżna, przymknąwszy za sobą wąskie drzwi, skierowała się na lewo i nacisnęła umieszczony w ścianie niewidoczny przycisk. Rozległ się cichy chrzęst, a potem kawałek muru odsunął się, ukazując tajną skrytkę. W jej wnętrzu ukryty był skórzany worek. Ten sam, który pamiętnej nocy księżna siłą odebrała znachorce Gawlinie. Bo to właśnie Gerda była tą tajemniczą, zakapturzoną postacią, która przyszła nad jezioro po śmiercionośny wywar.
Księżna wydobyła woreczek i zamknęła skrytkę. Podeszła prędko do stołu. Wyjęła z worka glinianą buteleczkę, odkorkowała ją, po czym wlała z niej do dzbanka z miodem kilkanaście przejrzystych kropel. Kropel Mikstury Mortis…
Tymczasem dwóch służących wniosło do sypialnej komnaty wyściełane krzesła z wysokimi oparciami.
– Spocznijcie, moi mili – zwrócił się Chwostek do stryjów. – Przecież nie wypada pić na stojąco.
Lubor i Leszek usiedli na przyniesionych przez służbę stołkach.
W tej chwili z komory wyłoniła się Gerda, niosąca na drewnianej tacy dzban i kubki. Po kolei nalała miodu do naczyń i podała najpierw Popielowi, a potem stryjom.
Książę, trzymając kubek w drżącej dłoni, wzniósł toast:
– Wypijmy więc za zgodę i wasze rychłe panowanie.
Lubor i Leszek ochoczo wznieśli kubki i opróżnili je duszkiem do dna.
Popiel nie łyknął ani kropelki. Odsunął kubek od warg i energicznym ruchem wylał jego zawartość na posadzkę. Następnie, odrzuciwszy przykrywającą go skórę, rześko wyskoczył z łoża. Był całkowicie zdrowy, a śmiertelną chorobę tylko udawał przed stryjami, chcąc ich zwabić do Kruszwicy.
– Wy psy parszywe, wy gnojki, stare niedołęgi! – począł straszliwie lżyć Lubora i Leszka. – Wy durnie, myśleliście, że naprawdę oddam wam władzę?! Toście sobie głupio myśleli! Bo to nie ja, a wy umrzecie tej nocy!
Lubor i Leszek, najpierw z niedowierzaniem, a potem z przerażeniem spoglądali na Chwostka i słuchali jego słów.
– Co to ma znaczyć?! – krzyknął Lubor.
– Zaraz się dowiecie! – rozległ się syczący głos Gerdy.
W tym samym momencie stryjowie poczuli nagłą słabość, myśli im się zmąciły, a przed oczyma pojawiły się purpurowe płaty. Do ich uszu dobiegł przytłumiony, szyderczy śmiech księżnej.
I wtedy ostatnim błyskiem świadomości poznali, że zostali otruci…
Pierwszy Leszek runął na ziemię, a po sekundzie z ciężkim łomotem zwalił się z krzesła Lubor. Legli nieżywi na zimnej posadzce.
Popiel popatrzył na nich ponurym wzrokiem. W komnacie zapadła cisza. Przerwała ją Gerda, która głuchym głosem stwierdziła beznamiętnie:
– Trzeba pozbyć się ciał.
– Ano trzeba… – Chwostek skinął głową. Przez chwilę się namyślał, potem rzucił krótko: – Przyprowadź Rudolfa.
Gerda pośpiesznie opuściła komnatę.
Popiel ciągle wpatrywał się w otrutych stryjów. Ich posiniałe twarze zastygły w paroksyzmie bólu, oczy wylazły na wierzch, a spomiędzy czarnych warg wysunęły się grube, spuchnięte języki.
Wtem za oknem rozległ się potężny, ogłuszający grzmot.
Książę wzdrygnął się na całym ciele i odwrócił wzrok od trupów.
Do komnaty weszła Gerda, a za nią jej kuzyn, niemiecki rycerz Rudolf. Księżna nie uprzedziła go o tym, co zastanie w komnacie, więc na widok leżących na ziemi mężczyzn stanął jak wryty. Od razu poznał, że patrzy na nieboszczyków.
– Co się tu stało? – spytał cichym głosem.
– Chcieli zamordować księcia – odparła Gerda. – Dosięgła ich więc ręka sprawiedliwości…
– Rudolfie, mam dla ciebie zadanie – rzekł Popiel.
– Słucham cię, panie. – Rycerz lekko się skłonił.
* * *
Była głęboka noc. Nad Kruszwicą i jeziorem rozszalała się burza z ulewnym deszczem, oślepiającymi błyskawicami i potężnymi grzmotami, od których drżała ziemia. Zerwał się porywisty wiatr, wzniecając na wodach Gopła wysokie fale.
Tuż przy brzegu, na wzburzonej powierzchni tańczyła duża łódź, przywiązana grubym sznurem do drewnianego palika wbitego na lądzie.
W pewnym momencie w upiornym białym świetle błyskawic można było dostrzec grupkę mężczyzn zmierzających w kierunku jeziora. Na czele, mocno wychylony do przodu, walcząc z nacierającymi silnymi podmuchami huraganu, szedł rycerz Rudolf. Za nim człapało czterech rosłych pachołków, niosąc ciała Lubora i Leszka. Dotarłszy na brzeg, słudzy wrzucili nieboszczyków do łodzi, po czym odwiązawszy sznur od palika, wsiedli do niej wraz z Rudolfem. Pochwycili za wiosła i odbili od brzegu.
Wypłynęli na jezioro. Posuwali się z ogromnym trudem, spychani z powrotem do lądu przez szalejące fale, uderzające z impetem o dziób łodzi. Wiosłując ze wszystkich sił, mozolnie płynęli jednak do przodu. Gdy oddalili się o kilkaset metrów od brzegu, Rudolf, przekrzykując wyjącą wichurę, ryknął:
– Stójcie! Tu się ich pozbędziemy!
Pachołkowie odłożyli wiosła i jedno po drugim zepchnęli ciała Lubora i Leszka do wody. Zwłoki natychmiast pogrążyły się w głębi wzburzonej toni.
Łódź zawróciła do brzegu.
Burza wciąż narastała, teraz szalała już z podwójną mocą. Niebo raz po raz przekreślane było jaskrawymi błyskami, pioruny z ogłuszającym hukiem waliły niemal bez przerwy, a wiatr gwizdał i huczał niby stado obłąkanych czartów.
Dopiero nad ranem natura się uspokoiła. Zapanowała niesamowita, martwa cisza. Powierzchnia jeziora całkowicie się wygładziła. Jednak wraz ze wschodem słońca leciutki wiaterek znowu zaczął delikatnie poruszać wodami jeziora.
* * *
Nazajutrz rano, ledwie świt pobielił niebo, brzegiem jeziora podążały dwie kobiety. Jedna chuda jak patyk, druga – niższa i gruba – przypominała toczącą się na krótkich nogach beczułeczkę. Obie niosły koszyki wypełnione jajkami, które zamierzały sprzedać w kruszwickim grodzie.
W pewnym momencie chuda, krocząca przodem kobieta przypadkowo zerknęła na jezioro i w tejże sekundzie raptownie się zatrzymała.
– Popatrz tam! – krzyknęła do towarzyszki, wskazując ręką na wodę. Grubaska spojrzała i aż rozdziawiła gębę ze zdumienia.
Kilkanaście metrów od brzegu na powierzchni jeziora widać było dwa dryfujące podłużne kształty.
– To… to są jakieś chłopy… – rzekła chuda baba.
– Tak… Chłopy – przytaknęła gruba. – Ale… oni nie żyją. To… topielcy!
Miała rację, ale tylko częściowo: to byli niewątpliwie martwi mężczyźni, lecz bynajmniej nie topielcy. Kobiety spoglądały bowiem na zwłoki rycerzy Leszka i Lubora, stryjów Popiela, otrutych poprzedniego dnia przez jego żonę Gerdę.
Na spokojnej dotąd toni naraz powstała wysoka fala. Porwała obu nieboszczyków, poniosła ich na swoim grzbiecie do brzegu i z impetem wyrzuciła na suchy ląd. Następnie cofnęła się i rozpłynęła w coraz szersze kręgi. Ciała Lubora i Leszka głucho pacnęły o ziemię kilka metrów od wieśniaczek, które wystraszone odskoczyły w tył.
Baby mimo lęku z wielkim zaciekawieniem patrzyły na leżących przed nimi umarlaków. Ci zaś mieli sine twarze z wytrzeszczonymi szklistymi oczami i nienaturalnie szeroko rozwartymi ustami.
Wtem coś się poruszyło w ustach Lubora, po czym wysunęła się z nich… szara mysz. Druga mysz wyskoczyła spomiędzy czarnych warg Leszka. A potem z rozdziawionych ust nieboszczyków zaczęły wychodzić następne…
Kobiety wrzasnęły przeraźliwie jednym głosem, cisnęły kosze na ziemię i w popłochu uciekły.
Tymczasem gryzoni wydostających się przez usta z ciał Lubora i Leszka ciągle przybywało i przybywało…
* * *
Wartownik na wieży nad główną bramą kruszwickiego grodu przeciągnął się z chrzęstem kości i ziewnął rozdzierająco. Jego nocna służba dobiegała końca, niebawem miał pojawić się zmiennik. Mężczyzna z rozmarzeniem pomyślał, że wreszcie będzie mógł się porządnie wyspać. Strażnik rzucił jeszcze spojrzenie na rozciągające się za murami tereny przylegające do ogromnej tafli jeziora Gopło i… szybko zamrugał. Cóż to, czy wzrok go mamił? A może miał przywidzenia?
Od strony jeziora w kierunku grodziska z wielką szybkością posuwała się jakaś szara, ruchliwa masa. Gdy dotarła do murów, wartownik ze zdumieniem stwierdził, że są to myszy. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy szarych gryzoni.
Myszy, piszcząc i przepychając się jedna przez drugą, poczęły się wdzierać na mury i przez różne otwory, szczeliny i dziury przedostawać do wnętrza grodu. Szara lawina ruszyła główną drogą w kierunku zamku zamieszkałego przez Popiela i Gerdę. Ludzie patrzyli na tę inwazję myszy najpierw z wielkim zaskoczeniem, a potem z narastającym strachem. Pośpiesznie zamykano drzwi i zatrzaskiwano okiennice.
Co dziwne, hordy gryzoni nie rozbiegały się, nie skręcały na boki, ale niczym zdyscyplinowana armia dążyły w jedną stronę. Na zamek…
Popiel i Gerda jedli w tym czasie śniadanie w jednej z komnat na parterze.
W pewnym momencie z trzaskiem rozwarły się drzwi i do izby wpadł młody służący, blady jak ściana.
– Po coś tu wlazł?! – huknął na niego książę.
– Panie, na dziedziniec zamkowy dostały się myszy! – zawołał sługa z paniką w głosie.
– Myszy?! Czyś ty oszalał! – Chwostek teraz już się naprawdę rozgniewał. – I ośmielasz się przerywać mój posiłek z powodu myszy?! Każę ci dać sto batów!
– Ależ, panie, tych myszy jest ogromnie dużo! Setki… Tysiące! – wybełkotał rozpaczliwie służący.
Popiel, nic już nie mówiąc, powstał gwałtownie z krzesła i prędko podszedł do okna. Wyjrzał i w ułamku sekundy ciarki przebiegły mu po krzyżu.
Młody służący mówił prawdę. Na zamkowy podworzec wdzierały się nieprzeliczone chmary myszy. Zwierzątka, szybko przebierając łapkami, zbliżały się do głównych drzwi zamku. Chwostek poczuł wzbierający w jego duszy strach. Coś mu mówiło, że te mysie gromady idą właśnie do niego. Do niego i do Gerdy. I za chwilę wpadną tutaj, do tej komnaty, aby jemu i księżnej uczynić coś złego, strasznego!
Popiel gwałtownie odskoczył od okna.
– Gerdo, musimy natychmiast uciekać z zamku! – zawołał.
Kobieta ze zdziwieniem spojrzała na męża.
– Cóż to, boisz się głupich myszy?!
– Tych głupich myszy nie ma pięć, dziesięć czy piętnaście, ale są ich tysiące! Tysiące! – wrzasnął wystraszony Chwostek. – Chodź, nie mamy już czasu!
Pochwycił zdezorientowaną żonę za rękę i niemalże siłą wywlókł ją z komnaty. Służący patrzył za nimi w oszołomieniu.
Chwostek i księżna znaleźli się w długim korytarzu, na którego końcu z prawej strony znajdowały się drzwi wejściowe. Były otwarte na oścież i właśnie wlewały się przez nie pierwsze zastępy myszy. Gerda zatrzymała się w miejscu, spoglądając osłupiałymi oczami na gryzonie. Myszy, dostrzegłszy książęcą parę, zapiszczały triumfująco.
– Prędzej, prędzej, chodź! – Popiel pociągnął żonę w przeciwnym kierunku. Po chwili dobiegli do niewielkich tylnych drzwi zamku. Wydostali się na zewnątrz i zatrzasnęli je za sobą. Podążyli do furty w murze, tej samej, przez którą przed kilkoma tygodniami wychodziła księżna, aby spotkać się z zielarką Gawliną.
Myszy także w okamgnieniu znalazły się przy tylnych drzwiach i przez szpary i dziury w progu wybiegały na zewnątrz. Zaraz też ruszyły w pogoń za Chwostkiem i jego żoną.
Popiel i Gerda przedostali się przez furtę poza mury grodu. Książę, wskazując na odległy o kilkadziesiąt metrów brzeg jeziora, przy którym na wodzie kołysała się łódka, wykrzyknął:
– Popłyniemy na wyspę i schowamy się w wieży!
Dobiegli do łodzi, wskoczyli do niej i niezwłocznie odbili od brzegu. Chwostek wiosłował w panicznym pośpiechu.
Nie trzeba było długo czekać, by na brzeg dotarły nieprzebrane tłumy myszy. Gryzonie zatrzymały się nad wodą i spoglądały malutkimi czarnymi ślepkami za oddalającą się łódką.
Na jeziorze, w dość znacznym oddaleniu od brzegu, znajdowała się wyspa ze wznoszącą się na niej wysoką samotną wieżą. Wieża była bardzo stara, nikt już nie wiedział, kto i po co ją wybudował. Teraz otaczały ją dzikie gęste zarośla oraz nieliczne kępy wysokich drzew. Prowadząca do wieży dróżka zarosła wysokimi, splątanymi chwastami. Wyspy od niepamiętnych czasów nikt nie odwiedzał.
Teraz płynął tam Chwostek ze swoją żoną.
Dotarłszy do brzegu, książę i Gerda wydostali się z łódki i spojrzeli za siebie. Z ich ust wydarł się jednogłośny okrzyk paraliżującego strachu.
Tysiące myszy skakały z brzegu w toń jeziora i płynęły w kierunku wyspy. Woda wokół gryzoni kipiała i wytryskiwała fontannami drobnych kropelek.
– Do wieży! – krzyknął Popiel. – Szybko, do wieży!
Pobiegli zarośniętą dróżką. Osty i pokrzywy owijały się wokół ich nóg, hamując i utrudniając bieg. Oni jednak, gnani niewysłowionym przerażeniem, brnęli przed siebie ile sił. Zdyszani dotarli w końcu do wieży. Otworzywszy na wpół spróchniałe drzwi, dostali się do jej wnętrza. Krętymi schodami prędko wspinali się w górę. Dobiegli w końcu do komnaty znajdującej się na szczycie wieży. Schronili się w niej, szczelnie zamykając za sobą dębowe drzwi nabijane żelaznymi ćwiekami. Kiedy tylko podeszli do okna, a właściwie samego otworu okiennego pozbawionego ram, w oczach im pociemniało.
Myszy dopływały już do wyspy. Pierwsze ich szeregi wyłaziły na brzeg. Kolejne hordy gryzoni obstąpiły porzuconą przez książęcą parę łódkę i jęły wgryzać się w nią ostrymi ząbkami. Wnet z drewnianej łodzi nie pozostała nawet najcieńsza drzazga.
Teraz gigantyczne zastępy szarych zwierzątek ruszyły na wieżę. W parę chwil dotarły do jej podnóża. Jak przedtem łódkę, tak teraz migiem zjadły i drzwi wejściowe. Następnie podzieliły się na dwie ogromne armie. Jedna wkroczyła do wnętrza wieży, druga poczęła wspinać się po zewnętrznej stronie muru w kierunku okna, w którym majaczyły sine z trwogi twarze Popiela i Gerdy.
Książę i jego żona raptownie odskoczyli w głąb komnaty. Zza drzwi dobiegało do nich coraz głośniejsze, coraz bliższe szuranie mysich łapek po szorstkich stopniach schodów.
– Idą po nas! – krzyknęła histerycznie kobieta.
– Nie dostaną mnie tak łatwo! – Popiel wyszarpnął miecz z wiszącej u jego pasa skórzanej pochwy.
Drzwi komnaty, drapane setkami pazurków, zaczęły drżeć, dygotać, trząść się, aż wreszcie z wielkim hukiem runęły do środka.
Myszy z ogłuszającym bojowym piskiem wtargnęły do izbicy. W tym samym momencie druga ich masa wlewała się przez okno.
Popiel i Gerda zostali w jednej chwili otoczeni przez żądne krwi masy gryzoni.
Księżna zawyła nieludzkim głosem, trzęsła się konwulsyjnie, jakby dostała padaczki. Książę zaciął zęby i z całej siły zacisnął dłonie na rękojeści miecza, aż mu pobielały kostki palców.
Myszy atakowały ze wszystkich stron. W komnacie straszliwie się zakotłowało. Popiel desperacko wymachiwał mieczem, lecz na nic się to zdało.
Nic już nie było w stanie uratować zbrodniczej pary. Nadeszła makabryczna kara.
W ciągu kilku minut szara, drgająca płachta małych zwierzątek całkowicie pokryła Chwostka i jego żonę. Jeszcze przez chwilę słychać było ludzkie stękanie i coraz słabsze jęki bólu. W końcu w komnacie rozlegały się już tylko odgłosy darcia skóry, cieniutkie mlaskanie, popiskiwanie i szelest ocierających się o siebie szarych ciałek.
A potem nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapadła całkowita cisza.
Myszy w zupełnym milczeniu, bezszelestnie się rozbiegły: jedne opuściły komnatę drzwiami, inne wyskakiwały przez okno. Po krótkiej chwili w izbicy nie było już ani jednego gryzonia.
Jedynie na środku komnaty, na zakurzonej posadzce rozlewały się dwie olbrzymie plamy purpurowej błyszczącej krwi. Tylko tyle pozostało z księcia Popiela i jego żony Gerdy…
Stara wieża stoi do dziś nad jeziorem Gopło. A na pamiątkę tych krwawych wydarzeń, które się w niej odbyły, ludzie nazwali ją Mysią Wieżą.
W południowo-wschodniej Polsce rozciągają się malownicze pasma Gór Świętokrzyskich. Ich ukoronowaniem jest najwyższy szczyt zwany Łysicą lub Łysą Górą. Jest to góra bardzo sławna, owiana magiczną, tajemniczą legendą dotyczącą… sabatu czarownic.
Oprócz tej mrocznej opowieści Góry Świętokrzyskie znane są również z innych zagadkowych i ciekawych podań. Jednym z nich jest historia o sławnym zbóju Madeju.
Wydarzyło się to kilkaset lat temu.
Pewnego jesiennego dnia, gdy zachodzące słońce omiatało pomarańczowym blaskiem szczyty Gór Świętokrzyskich, szerokim traktem biegnącym wzdłuż gęstych lasów poruszał się wielki wóz nakryty płachtą. Ciągnęły go dwa mocne kare konie, zaś na koźle siedział dość otyły mężczyzna średniego wzrostu, ze szpakowatą, gęstą czupryną na głowie. Jego dostatnie ubranie wskazywało na to, że nie jest on zwyczajnym woźnicą. I rzeczywiście nim nie był. Miał na imię Bartłomiej i był kupcem szyjącym i sprzedającym różnorodną odzież. Bartłomiej, człowiek dość skąpy, nie zatrudniał żadnych służących i sam rozwoził swój towar lub wyprawiał się pojemnym wozem po materiały.
Teraz właśnie, po dwutygodniowej nieobecności w domu, wracał z Krakowa, gdzie zakupił bele błyszczącego sukna.
Bartłomiej poprawił się na koźle i spojrzał w czerwoną tarczę zachodzącego słońca, która w tym momencie była już tak nisko, że niemalże dotykała szczytu góry Łysicy. Kupiec potrząsnął z niezadowoleniem głową, po czym wymruczał:
– Liczyłem na to, że przed wieczorem będę w domu, lecz chyba się przeliczyłem…
Rzucił przypadkowe spojrzenie na prawo, na rozciągające się wzdłuż drogi, pnące się w górę ciemne pasmo lasu i ujrzał dość szeroką drogę niknącą między czarnymi pniakami. Twarz naraz mu się rozjaśniła.
– Ja przecież znam ten leśny trakt! – zawołał uradowany. – Jeśli nim pojadę, skrócę sobie drogę do domu i nim zapadnie noc, będę miał w ramionach swoją lubą żonę!
Nie namyślając się ani sekundy, cmoknął na konie i skręcił do lasu. Pojechał szerokim, twardo ubitym gościńcem, wijącym się łagodnymi zakolami w lewo lub prawo. Droga wznosiła się lekko w górę. Wóz kupca toczył się raźno między dwoma szpalerami drzew. Po jakimś czasie Bartłomieja zadziwiła panująca w puszczy nienaturalna cisza.
– Nie słychać ani jednego ptaka – wyszeptał kupiec – nie szumi ani jedno drzewo…
Wtem ciągnący się przed nim trakt, dotychczas dość jasno jeszcze oświetlony, zaczęły spowijać szare, gęstniejące ciemności. To już mocno zaniepokoiło Bartłomieja.
– Co się dzieje?! – wykrzyknął.
Nie wiedział, co teraz robić: jechać dalej czy zawrócić? Ale droga była zbyt wąska, żeby można było wykonać na niej długim wozem jakikolwiek manewr. Chcąc nie chcąc, kupiec posuwał się więc dalej. A przed nim, wokół niego i za nim robiło się coraz ciemniej. Nic już przed sobą nie widział. Nieprzyjemne wrażenie potęgowała dodatkowo cisza, która teraz wydała mu się wręcz upiorna. Nie próbował nawet kierować końmi, które szły stępa z ponuro zwieszonymi łbami. Nagle wóz zaczął podrygiwać, przechylać się na boki, podskakiwać, jakby był na jakichś wybojach. Bartłomieja począł ogarniać strach.
– Panie Boże, w co ja się wpakowałem? – wyszeptał.
Naraz rozległo się coś podobnego do mlaskania czy chlupotania, a potem wóz zapadł się i stanął.
– Wio… Wio! – krzyknął kupiec na konie i trzasnął batem po ich grzbietach. Konie tylko ciężko zachrapały, lecz wóz ani drgnął.
W tym momencie zaczęło się przejaśniać. Pojawiła się niebieskawa, bladawa mgiełka. A wtedy w jej przyćmionym blasku Bartłomiej dostrzegł, że znajduje się na małej polance, szczelnie otoczonej wałem drzew. Wóz i konie utknęły do połowy w gęstym czarnym bajorku rozlewającym się na środku tej leśnej łączki.
– Ja… ja zabłądziłem! – Kupiec ze strachem rozejrzał się wokoło, po czym żwawo zeskoczył z kozła na twardy brzeg bajorka. Nachyliwszy się, złapał jednego z koni za uzdę i zaczął ciągnąć do siebie. Myślał, że uda mu się wydobyć zwierzęta i wóz z błotnego stawku. Lecz próżny był jego wysiłek. Konie nie poruszyły się nawet o centymetr.
Bartłomiej zrezygnowany usiadł na suchej, zmierzwionej trawie. Zrozumiał, że będzie zmuszony zanocować na tej polance. Przez chwilę tkwił nieruchomo, spoglądając na wóz utopiony powyżej osi kół, a potem legł na boku i zasnął.
Obudził go przeraźliwy kwik koni.
W jednej sekundzie poderwał się na równe nogi. Polanka dalej spowita była niebieską poświatą. Kupiec spojrzał na konie. Te dygotały ze strachu, miały przekrwione oczy, zjeżone grzywy i uniesione w górę pyski. Znowu trwożnie zakwiczały.
– Co wam jest?! – krzyknął na nie kupiec.
Konie nagle zamilkły i nisko opuściły łby.
Za plecami Bartłomieja rozległo się głośne warczenie. Kupiec błyskawicznie się odwrócił, a wtedy ze strachu włosy na głowie stanęły mu dęba.
Kilka metrów od niego czaiło się pięć olbrzymich wilków. Ich ślepia pałały krwistym blaskiem, w rozwartych, ociekających śliną paszczach błyskały ostre, długie kły, a z gardzieli dochodziło złowrogie warczenie. Ślepiły na Bartłomieja łakomym wzrokiem.
– O Boże… – wymamrotał kupiec drżącym głosem. – Już po mnie…
Wydawało się, że istotnie nadeszła jego ostatnia godzina, albowiem straszliwe drapieżniki postąpiły nieco i lekko ugięły się na tylnych łapach. Ani chybi za sekundę, dwie skoczą na Bartłomieja i…
Kupiec począł dygotać i mimowolnie zamknął oczy.
Nagle usłyszał dziwny odgłos, jakby przeciągły syk. Podniósł powieki i ujrzał stojącego obok człowieka odzianego w niedźwiedzią skórę. Na głowie nieznajomego kłębiła się bujna ruda czupryna. Mężczyzna, spoglądając na wilki, syknął ponownie i uniósł rękę. Wilki natychmiast zastygły nieruchomo w miejscu, a ich grzbiety przeszyło silne drżenie.
– Widzę, że w porę się zjawiłem, aby cię uratować – rzekł nowo przybyły do strwożonego Bartłomieja. – Nazywam się Holferos…
– Panie, jeśli to w twojej mocy, to… to nie daj mi zginąć! – zawołał kupiec. – Ale ty nie jesteś nawet uzbrojony, a te straszliwe bestie mają kły i pazury. Nas jest tylko dwóch, kiedy one rzucą się na nas, rozedrą nas na kawałki…
– No, prędzej ja zjem je z kośćmi! – zarechotał Holferos grubym, nieprzyjemnym głosem. – Mogę cię uratować, człowieku, ale pod jednym warunkiem…
– Dam ci wszystko, co zechcesz, bylebym żył! – wykrzyknął żarliwie kupiec.
– To już tylko od ciebie zależy – odpowiedział osobnik w niedźwiedziej skórze. – No więc uratuję cię, jeśli ty mi dasz coś, co zostawiłeś w domu, a o czym nie wiesz…
Bartłomiej zmarszczył czoło. Cóż takiego mógł zostawić w domu, o czym by nie wiedział? Mniejsza z tym, na pewno nie jest to coś nadzwyczaj cennego.
– Zgadzam się – odpowiedział i zerknął na wilki. Te tymczasem przysiadły na zadach i wpatrywały się w niego wyczekująco swoimi gorejącymi czerwonymi ślepiami.
– No, ale tylko na gębę sprawy nie załatwimy… – rzekł Holferos, po czym sięgnąwszy w zanadrze, wyciągnął pergaminową kartę i cienki zaostrzony patyk. – Spiszemy sobie umowę, którą ty podpiszesz… swoją krwią.
– Moją krwią?! – krzyknął osłupiały kupiec, a potem dokładniej przyjrzał się nieznajomemu. Zobaczył jego ciemną, zarośniętą twarz, a raczej gębę, w której gorzały niesamowitym zielonym blaskiem duże skośne oczy albo, jak kto woli, ślepia.
Bartłomiej poczuł jak krew lodowacieje mu w żyłach. W jednej chwili domyślił się, kogo ma przed sobą.
– Tyś jest diabeł! – zawołał, cofając się ze strachem.
Wilki zawarczały ostrzegawczo, zaś mężczyzna o zarośniętej gębie zachichotał wielce ubawiony.
– Ano tak, tak, jestem najprawdziwszym czartem. I tylko ja mogę cię teraz ocalić, jeśli… podpiszesz cyrograf.
– Nigdy! – krzyknął spontanicznie kupiec.
– Nigdy? Więc giń…
Diabeł Holferos znowu uniósł rękę. A wtedy kupiec zobaczył, że jest ona zakończona długimi, ostrymi szponami.
Wilki zaraz powstały na nogi i warcząc, zbliżyły się ku Bartłomiejowi. Dzielił ich od niego niecały metr. Serce nieszczęsnego kupca z trwogi jęło walić jak młot.
– Dobrze, dobrze! – zgodził się Bartłomiej piskliwym głosem. – Podpiszę!
Diabeł syknął na wilki, które z powrotem usiadły na ziemi.
Następnie Holferos ujął lewą rękę kupca i zaciął ją w przegubie ostrzem cienkiego patyka. Bartłomiej jęknął, a z rany popłynęła jasna krew. Czart napisał nią na pergaminie:
„Przysięgam oddać czartowi Holferosowi, gdy tylko tego zażąda, to, co mam w domu, a o czym nie wiem”.
– Podpisz! – Holferos znowu zanurzył patyk w ranie i wcisnął go w dłoń kupca. Ten trzęsącą się ręką złożył na dole karty swój podpis.
Diabeł zarechotał triumfalnie, schował cyrograf za pazuchę i zwróciwszy się w stronę wilków, zawył ogłuszająco. Drapieżniki raptownie poderwały się z trawy, błyskawicznie się odwróciły i skomląc żałośnie, uciekły z podkulonymi ogonami. Chwilę później zniknęły między ciemnymi pniami okalających leśną łączkę drzew.
– No cóż, pożyjesz jeszcze mało wiele – powiedział diabeł do Bartłomieja. Temu nagle zrobiło się ciemno przed oczami, nogi się pod nim ugięły i padł bez zmysłów na ziemię.
Gdy doszedł do siebie, był już jasny dzień. Kupiec ze zdumieniem stwierdził, że siedzi na koźle swojego wozu znajdującego się na szerokiej leśnej drodze. Tej samej, na którą wczoraj wjechał przed zachodem słońca. Oba zaprzężone konie, pochyliwszy nisko łby, spokojnie zajadały trawę porastającą pobocza gościńca.
– Cóż to się stało?! – zawołał zdziwiony kupiec. – Czyżbym wczoraj po wjechaniu do lasu nagle zasnął i przespał całą noc? Chyba tak było. Ale jakże straszny miałem sen! Spotkałem czarta…
Nagle umilkł, albowiem poczuł na przegubie lewej ręki silne swędzenie. Popatrzył na nadgarstek i zrobiło mu się słabo. Zobaczył niewielką rankę z kropelką zakrzepłej krwi.
– Więc to wszystko mi się jednak nie śniło… – wymamrotał. – Ja… ja naprawdę podpisałem diabelski cyrograf!
Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo w kompletnym osłupieniu. Potem zaciął konie i wóz potoczył się szybko leśnym gościńcem.
Niebawem Bartłomiej, już bez żadnych przeszkód, dojechał do swojego domu. Mieszkał z żoną Klarą w pięknym drewnianym parterowym dworku. Kupiec zajechał przed ganek i zeskoczył z kozła. Wszedł prędko do sieni.
– Klaro, wróciłem! – zawołał.
Z lewej strony otworzyły się drzwi i do sieni weszła ładna jasnowłosa kobieta w długiej niebieskiej sukni. Twarz jej jaśniała wielką radością. W ramionach trzymała zawinięte w białe płótno niemowlę. Widać było tylko maleńką główkę z ciemnymi włoskami.
– Bartłomieju, mój Bartłomieju, mamy syna! – poinformowała kobieta pełnym szczęścia głosem. – Urodziłam go sześć dni temu!
Kupiec zachwiał się na nogach. Kiedy wyjeżdżał przed dwoma tygodniami z domu, zostawił żonę brzemienną, oczekującą rychłego rozwiązania. Teraz Bartłomiej zrozumiał, czego żądał od niego czart Holferos, mówiąc, że kupiec da mu coś, co zostawił w domu, a o czym nie wie. Diabeł chciał jego nowo narodzonego syna! A on, Bartłomiej, zgodził się na to i jeszcze podpisał swoją krwią straszliwy cyrograf…
– Bartku, nie cieszysz się z naszego dziecka? – Klara ze zdumieniem spojrzała na męża.
Z oczu kupca puściły się gorące łzy, a z jego gardła popłynął rozdzierający jęk.
– Oddałem syna piekłu! – zawołał ze szlochem.
W tym momencie niemowlak spojrzał na niego niebieskimi oczkami.
* * *
Jak z bicza strzelił minęło dwadzieścia lat.
Pewnego pięknego wiosennego dnia, w połowie maja, późnym popołudniem przez lasy gęsto porastające zbocza Gór Świętokrzyskich wędrował wysoki, smukły młodzieniec. Miał jasne długie włosy, delikatną podłużną twarz i niebieskie, bystro patrzące oczy. Ubrany był w skórzany kubrak, przez ramię miał przerzuconą torbę podróżną, a w ręku ściskał gruby, półtorametrowej długości kostur. Nosił imię Kuba, a zmierzał ku górze Łysicy.
Szedł leśnym traktem, wdychając rześkie powietrze i rzucając spojrzenia na wysokie, majestatyczne, cicho szemrzące drzewa wznoszące się po obu stronach drogi. Od czasu do czasu w ich gałęziach rozlegał się cichnący świergot ptaków szykujących się do snu. Bo też i noc zbliżała się wielkimi krokami, a na zewnątrz zaczynało szarzeć.
Kuba był już zmęczony i głodny, co nie powinno dziwić, bowiem od wczesnego rana, kiedy wyruszył z domu, niezmordowanie przemykał się leśnymi dróżkami, ścieżkami i duktami. Wiedział, że tego dnia nie dotrze do Łysej Góry, a to oznaczało, że będzie zmuszony przenocować w puszczy. Wizja ta go jednak nie przerażała, gdyż był młodzieńcem odważnym, a do tego wyposażony był w mocną drewnianą pałkę, której w razie czego mógł użyć do obrony przed dzikimi zwierzętami, gdyby te go zaczepiły.
Młodzieniec dostrzegł na poboczu drogi zwalony, na wpół spróchniały pień.
– Czas mi odpocząć i posilić się co nieco – rzekł na głos Kuba.
Usiadłszy na pniu, wydobył z torby okrągły pachnący placek upieczony przez matkę i zaczął go ze smakiem zajadać.
Naraz kilkanaście metrów od niego, spomiędzy rosnących po lewej stronie zarośli wysunęła się młoda sarenka. Zrobiła krok naprzód, lekko kulejąc, czego przyczyną było kilka długich kolców wbitych w jej prawą tylną nogę. Widocznie przedzierała się gdzieś między splątanymi ciernistymi krzewami. Ujrzawszy młodzieńca, stanęła w miejscu. Na Kubę spojrzały duże czarne oczy powleczone mgiełką wilgoci.
Chłopak przestał jeść i znieruchomiał. Przez chwilę zwierzę i człowiek przyglądali się sobie uważnie. Wreszcie Kuba odezwał się cichym, łagodnym głosem:
– Pójdź do mnie…
Sarenka na moment się zawahała, ale w końcu powolutku, utykając, podeszła do chłopaka. Zatrzymała się niecały metr od niego. Kuba uśmiechnął się, po czym ułamawszy kawałek placka, podsunął go zwierzęciu pod pysk. Sarenka powąchała, a potem wzięła delikatnie ułomek placka w zęby i zaczęła jeść, czym wielce uradowała Kubę. Dał jej jeszcze kilka następnych kęsów, a ona spożyła je z wielkim smakiem.
Nagle z prawej strony coś zatrzeszczało, zatupało, zafukało i na dróżkę wyskoczył olbrzymi czarny jak noc dzik samotnik. Pochyliwszy wielki trójkątny łeb ze sterczącymi po bokach ostrymi kłami, poruszył ryjem i łypnął groźnie na sarnę i człowieka. Po chwili chrumknął gniewnie i racicą przedniej nogi gwałtownie rozorał ziemię. Wyglądało na to, że za chwilę zaatakuje oddalonego o niecałe dwa metry młodzieńca.
Jednakże Kuba w tej samej chwili błyskawicznie poderwał się z pnia, chwycił w ręce swój kostur-pałkę i wymierzył kilka mocnych ciosów w łeb odyńca. Głuche łupnięcia poniosły się echem po lesie. Zaskoczonemu tym kontratakiem dzikowi pociemniało w oczach, w uszach zaszumiało i ugięły się pod nim nogi.
– Won stąd, ty stary diable, won! – krzyknął gromko Kuba, wywijając pałką młyńca w powietrzu.
Ogromny odyniec, kompletnie osłupiały, łysnął na człowieka przymglonymi ślepkami, po czym kwiknął przeraźliwie, odwrócił się i uciekł, wpadając między pnie i z głuchym tupotem tratując krzaki.
Kuba roześmiał się serdecznie, a potem zwrócił się do sarenki i lekko pogłaskał ją po głowie. Następnie delikatnie wyjął jej z nogi raniące kolce. Sarenka cichutko westchnęła, jakby z ulgą, i rzuciwszy młodzieńcowi wdzięczne spojrzenie, lekko pobiegła dróżką przed siebie. Po chwili zniknęła za zakrętem.
– Na mnie też już czas. – Kuba schował pozostałą połówkę placka do torby i ruszył w dalszą drogę.
Robiło się coraz ciemniej. Niebo przybrało granatową barwę i zaczęły się ukazywać pierwsze gwiazdy. Nastała noc. Kuba wędrował jeszcze przez jakiś czas utartym traktem, następnie skręcił między pnie i wstąpił w gęste zarośla. Postanowił znaleźć jakąś polankę, na której mógłby, z kupką mchu czy suchej trawy pod głową, jako tako się przespać.
Posuwał się teraz z wielką ostrożnością, starając się stąpać jak najciszej, i co jakiś czas zatrzymywał się, bacznie nasłuchując. Wiedział, że znajduje się na terenie, gdzie od dłuższego już czasu grasuje słynący z okrucieństwa zbój Madej. Rozbójnik ten, niezwykle odważny, napadał na podróżujących puszczą ludzi, okradał ich i z zimną krwią zabijał. A morderstwa te sprawiały mu ponoć ogromną przyjemność. Niektórzy nazywali go nawet Krwawym Madejem. Nic więc dziwnego, że ostatnie, czego życzyłby sobie Kuba, było wpaść w łapy tego straszliwego zbója.
Po pewnym czasie młodzieniec wyszedł na niewielką polankę zalaną srebrzystym światłem wiszącego wprost nad nią, okrągłego księżyca. Kuba przystanął i rozejrzał się na wszystkie strony. Leśną łączkę ściśle otaczał wał gęsto zbitych drzew. Chłopak podszedł kilka kroków do przodu i naraz drgnął. Jakieś siedem, osiem metrów przed sobą dojrzał czarny owalny otwór z dwoma potężnymi, prastarymi dębami po bokach. Niechybnie było to wejście do jakiejś podziemnej jaskini. Młodzieniec przez chwilę się wahał, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do ciemnej dziury. Zagłębiwszy się w nią, ujrzał trzy metry przed sobą uchylone, półokrągło sklepione drzwi z grubych desek, zza których sączyła się podłużna smużka światła. Kuba zbliżył się do nich i pchnąwszy je kosturem, rozwarł na całą szerokość.
Gdy przestąpił próg, ogarnęło go wielkie zdumienie.
Znalazł się w obszernej owalnej izbie z poszarpanym skalistym stropem i pokrzywionymi kamiennymi ścianami, w które zatknięto kilka płonących pochodni. Na środku tego podziemnego pomieszczenia znajdowały się prosty drewniany stół i dwa krzesła. Na lewo od drzwi stały pod ścianą dwie prycze, nakryte niegarbowanymi skórami dzikich zwierząt. Zaś z prawej strony młodzieniec dojrzał okrągłe palenisko z kamieni, w którym płonął suty ogień. Nad płomieniami na dwóch wysokich kamieniach umieszczono wielki garniec, w którym coś głośno bulgotało.
Przy palenisku na niskiej, krótkiej ławeczce siedziała stara kobieta w podniszczonej szarej odzieży. Jej głowę pokrywały długie, rozczochrane włosy w kolorze mleka. Twarz staruszki przeorana była gęstą siecią zmarszczek. Kobieta mieszała w garncu długą drewnianą chochlą.
Przeciwległa część jaskini, do której nie docierało już światło pochodni, pogrążona była w nieprzeniknionych ciemnościach.
Kuba wkroczył do dziwacznej izby i zawołał do staruchy:
– Witajcie, babciu!
Gospodyni, jakby dźgnięta igłą w pośladek, skoczyła na równe nogi. Odwróciwszy się, zobaczyła młodego mężczyznę i wręcz oniemiała z osłupienia. Po chwili potrząsnęła głową i zawołała skrzekliwym głosem:
– Ktoś ty?! Jak się tu znalazłeś?! Co tu robisz?!
– Nie bójcie się, kobieto, nie zrobię wam nic złego – rzekł prędko Kuba, unosząc rękę w pokojowym geście. – Nie jestem przecież rozbójnikiem. Wędrowałem przez las, a że zastała mnie w nim noc, szukałem jakiegoś noclegu. Przypadkowo znalazłem tę polankę i jaskinię. Jestem Kuba… A wy… dlaczego wy mieszkacie w tej zimnej grocie? Nie macie własnej chaty?