Godulowa saga. Rzecz o Karolu Goduli - Jerzy Buczyński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Godulowa saga. Rzecz o Karolu Goduli ebook i audiobook

Buczyński Jerzy

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznaj niezwykłą historię legendarnego śląskiego przemysłowca

Karty „Godulowej sagi” odsłaniają tajemnice niezwykle burzliwego, zarazem fascynującego życia Karola Goduli - wybitnego Ślązaka. Dzięki tytanicznej pracy i nieprzeciętnemu jak na jego czasy wykształceniu stał się największym magnatem przemysłowym na Górnym Śląsku. Bajecznej fortuny i sławy zazdrościli mu wszyscy. Nie bez powodu zdobył sobie przydomki Króla Cynku czy też Króla Węgla i Stali. Wzbudzał szacunek, uznanie, ale też nienawiść i... przerażenie. Uchodził za dziwaka, ponurego samotnika, a nawet okrutnika... Widywano go, jak kulejąc niczym potępieniec, przemierza pola, łąki i bezdroża. Zabobonni ludzie nazywali go Sługą Czarta, Czarodziejem, Diabłem z Rudy.

Był najbogatszym przedsiębiorcą na Śląsku, właścicielem licznych kopalń, hut i cynkowni, a także ogromnych majątków ziemskich. Miał wspaniały, pełen przepychu pałac w Szombierkach, piękny dwór w Rudzie Śląskiej, a mieszkał w zwykłej, drewnianej chacie. Jakim więc był człowiekiem? Czy tylko bezduszną, doskonałą machiną do mnożenia pieniędzy? Jakie nosił w sobie uczucia? Był potworem wzbudzającym trwogę, czy też potrafił okazywać ludziom życzliwość i przyjaźń? Czy w jego sercu kiedykolwiek zagościła miłość…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 26 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
4,7 (15 ocen)
12
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pistolero88

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, napisana w przystępnej formie, historia życia Karola Goduli, Ślązaka, najbogatszego przedsiębiorcy ówczesnych Prus. Lektura obowiązkowa dla Ślązaków ciekawych historii swojego regionu.
00
HaniaLig

Nie oderwiesz się od lektury

Książka petarda!!!!! fajnie napisana i dużo się dowiedziałam o tym niezwykłym czlowieku jakim był Karol Godula Myślę że w moim sercu zostanie na dłużej POLECAM ❤️
00

Popularność




Redakcja

Robert Ratajczak

Korekta

Magdalena Magiera

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Na okładce wykorzystano fragment obrazu pochodzącego ze zbiorów Muzeum Miejskiego im. Maksymiliana Chroboka w Rudzie Ślaskiej autorstwa Piotra Pilawy – Karol Godula, olej, płótno, 2008

© Copyright by Jerzy Buczyński

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

Wydanie IV

ISBN 978-83-67334-99-0

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2024

www.arw-vectra.pl

ROZDZIAŁ 1

PŁACZ DZIECKA

Pewnej zimnej, listopadowej nocy Josef Godula, ze strzelbą dubeltówką na ramieniu, wolnym krokiem posuwał się szeroką leśną dróżką, osrebrzoną światłem księżyca. Po bokach majaczyły ciemne sylwety wysokich sosen, pomiędzy którymi wyrastały rzadkie krzaki z cienkimi, kolczastymi gałązkami. Wysoko ponad spiczastymi wierzchołkami drzew rozpościerała się ciemnogranatowa płachta nieba, z wesoło migoczącymi gwiazdami.

Josef był mężczyzną średniego wzrostu, z szopą ciemnych włosów, w tej chwili nakrytych ciemnozielonym kapeluszem. Pod długim, prostym nosem stroszył mu się bujny, czarny wąs. Leśniczy miał na sobie zielony mundur, a na nogach solidne, skórzane buty.

Josef Godula kierował się do południowej części rozległych lasów, należących do barona Zamięckiego, pana na Makoszowach i Ligocie Zabrskiej. Cóż skłoniło Josefa, leśniczego zatrudnionego właśnie u barona Zamięckiego, do tej nocnej wędrówki po dzikich, leśnych ostępach? Dlaczego nie spał wygodnie w łóżku u boku swej żony Franciszki? Żony, która lada chwila miała wydać na świat ich czwarte już dziecko? Godula miał cichą, acz gorącą nadzieję, że tym razem dobry Pan Bóg obdarzy go synem, albowiem dotychczas mieli z Franciszką aż trzy córki: Mariannę, Joannę oraz najmłodszą, Franciszkę. Czemuż więc Josef nie był w tej chwili ze swą umiłowaną żoną, aby być przy narodzinach – jeśli szczęście dopisze – upragnionego pierworodnego syna?

Ano leśniczy Godula, chociaż całym sercem i całą duszą był przy swoich najbliższych, to jednak musiał wypełnić swój obowiązek. Obowiązek leśniczego, tym razem polegający na wytropieniu i unicestwieniu ogromnego dzika samotnika. Od prawie dwóch tygodni olbrzymi odyniec grasował w makoszowskich kniejach, siejąc postrach i trwogę wśród leśnej zwierzyny. Mało tego! Zuchwały dzik w biały dzień, nic sobie nie robiąc z ludzi, którzy zresztą umykali na jego widok gdzie pieprz rośnie, w najlepsze harcował na podleśnych polach, ryjąc głęboko ziemię i z wielkim apetytem pożerając zasiewy.

Dwóch młodych gajowych spotkawszy przypadkiem w samo południe na leśnej polanie tego monstrualnego odyńca, próbowało go ubić, strzelając ze strzelb, które mieli przy sobie. Lecz tu nastąpiło coś niesamowitego: kule jakby nie imały się cielska potężnego zwierza, mijały go z lewej, z prawej lub górą! Zaś dzik zamiast umknąć na odgłos wystrzałów, charcząc nieziemskim, szatańskim wręcz głosem, z wściekłością zaszarżował na nieszczęsnych gajowych, dziurawiąc ich ciała kłami i tratując racicami. Mężczyźni cudem uszli z życiem, odnieśli jednakże ciężkie obrażenia.

Baron Zamięcki, usłyszawszy o zmasakrowaniu dwóch ludzi przez leśnego potwora, wpadł w wielki gniew i wieczorem niezwłocznie zawezwał do siebie leśniczego Josefa Godulę. Ledwo ten przekroczył próg pańskiego gabinetu, baron napadł na niego z krzykiem:

– Godula, co ja słyszę?! Od kilku tygodni w moich lasach panoszy się jakiś dzik, niszczy moje pola, rani gajowych, a ty co?! Człapiesz sobie po lasach z fuzyjką na ramieniu, słuchasz ptasich treli i nic! Nic cię nie obchodzi, że jedna marna dzika świnia wyrządza szkody w moich dobrach! Wiesz, Godula, co ci powiem? Jesteś skończonym niedołęgą, a nie leśniczym!

– Ależ, panie barónie, jo ze wszyjstkich siył staróm sie wytropić tego dzika – odparł urażony Josef – i już zaniydługo…

– Milczeć! – przerwał mu Zamięcki, uderzając pięścią w blat masywnego biurka. – Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń! A teraz, Godula, zapowiadam ci, że jeśli do trzech dni nie zgładzisz tego dzika, przestaniesz być leśniczym i przegnam cię z mojego majątku na cztery wiatry!

– Panie barónie, ta świnia chnet bydzie zabito! – zawołał Josef, mocno wystraszony perspektywą utraty posady. – Bo wiycie, mie sie zdo, że już wiym, kaj tyn dzik mo swoji lygowisko…

– Nie obchodzi mnie, co ci się zdaje – burknął Zamięcki. – Masz do trzech dni zlikwidować tego odyńca i koniec. A teraz wynoś się z gabinetu i proś Boga, żeby udało ci się polowanie.

Godula skłonił się i w milczeniu opuścił pokój. Tej zaś nocy wyruszył rozprawić się ze straszliwym odyńcem samotnikiem.

Posuwał się poprzez pogrążony w ciemnościach las, z przekonaniem, że jeśli dopisze mu odrobina szczęścia, to wytropi i zastrzeli tego przebrzydłego dzika. Josef mówił prawdę, wspominając baronowi, iż być może wie, gdzie odyniec ma swoje legowisko. Przemierzając bowiem w ostatnich dniach rozległe leśne połacie, Godula nagle natknął się w gęstym bukowym zagajniku, podszytym splątanymi chaszczami, na liczne ślady racic dzika. Po bliższym zbadaniu okazało się, iż ślady pochodzą tylko od jednego zwierzęcia. Odciski, znacznie szersze i głębsze od odcisków normalnych dzikich świń, były identyczne z tymi, które ludzie widzieli na zrytych i stratowanych polach. A to zaś znaczyło, że odkryte przez leśniczego tropy należały do owego niesamowitego, niebezpiecznego odyńca samotnika. Z tego wszystkiego Josef wysnuł przypuszczenie, iż to właśnie tutaj, pośród buków i dzikich, nieprzebytych zarośli, groźny zwierz ma swoje schronisko.

Godula, który w czasie, gdy natknął się na ślady odyńca, był nieuzbrojony, postanowił jak najprędzej zaczaić się w tym miejscu ze strzelbą na ogromnego leśnego potwora. Nieprzyjemna rozmowa z baronem przyśpieszyła ten zamiar. I mimo iż tej nocy mógł się Josefowi urodzić syn, on udał się do lasu na spotkanie z przerażającym zwierzem. Zrobi wszystko, aby dopaść dzika i wpakować mu kulę w łeb. I on na pewno nie chybi, jak owi dwaj strwożeni gajowi, albowiem było nie było, jest najlepszym strzelcem w okręgu. Niech no tylko odyniec się pokaże, a reszta będzie już fraszką…

Leśniczy przyśpieszył kroku. Do bukowego zagajnika było już niedaleko. W lesie panowała cisza i spokój. Jedynie dwa lub trzy razy gdzieś pośród gałęzi drzew odezwał się głuchy, ochrypły skrzek sowy. Prawie wcale nie wiał wiatr. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był leciutki szmer butów Goduli, szurających po liściach zaściełających ścieżkę. W pewnym momencie Josef zwolnił, zsunął z ramienia dubeltówkę, i dalej posuwał się już ze wzmożoną czujnością, bacznie nasłuchując i uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Trzymając oburącz strzelbę, po dwóch minutach dotarł do zwartej ściany buków, śmigających wysoko w górę, pomiędzy pniami których czerniły się plamy gęstych chaszczy. Leśniczemu serce zabiło mocniej – znalazł się, jak mniemał, w pobliżu kryjówki dzika samotnika…

Godula zatrzymał się w miejscu, gdzie – jak zauważył za dnia – spomiędzy zarośli zalegających u podnóża buków wysuwał się na ścieżkę trop odyńca. Leśniczy, zachowując najwyższą ostrożność, po cichu, nie czyniąc najmniejszego szmeru, zagłębił się w krzewy porastające pobocze dróżki, przeciwległe do chaszczy, z których, jak wskazywały ślady, wyłaniał się olbrzymi dzik, aby ruszać na swe wyniszczające wyprawy.

Wiadomym było, iż straszliwy odyniec grasował tylko w biały dzień, zaś noce spędzał w leśnej kryjówce. I właśnie na tym leśniczy budował swój plan. Zamierzał zaskoczyć dzika, gdy ten, rozespany, będzie o świcie opuszczał swoje schronisko, i uśmiercić go celnymi strzałami z dubeltówki. Usiadłszy w zaroślach na kępce mchu, Josef uniósł głowę i spojrzał w niebo. Na wschodniej połaci ciemnogranatowego firmamentu powoli rozwijała się jaśniejsza wstęga.

– No, już zaniydługo – szepnął leśniczy, silniej ujmując naładowaną strzelbę. Teraz pozostało mu tylko cierpliwie czekać.

Wysoko, w koronie buku rozległ się czysty, dźwięczny ptasi trel. Świtało. Blaski budzącego się dnia z wolna rozganiały nocne mroki. I wtedy z Josefem poczęło dziać się coś dziwnego. Ni stąd, ni zowąd przed jego oczami roztoczyła się przeźroczysta niebieskawa mgiełka, w uszach pojawił się leciutki szum, zaś w całym ciele leśniczy uczuł nagłe rozleniwienie.

– Piernika kandego, co sie sy mnóm wyrobio?! – wymamrotał Godula.

Następnie powoli jak lunatyk podniósł się z kępy mchu. Postąpiwszy dwa, trzy chwiejne kroki do przodu, wyszedł z zarośli na ścieżkę i… naraz runął na wznak na ziemię. Powieki zaciążyły mu ołowiem i opadły na oczy. Strzelba wysunęła mu się z rąk, a po kilku sekundach leśniczy zapadł w głęboki sen.

Z chaszczy pomiędzy bukami wychyliła się olbrzymia kudłata bestia. Potrząsając ogromnym, trójkątnym łbem, spojrzała w lewo, potem w prawo i… dojrzała leżącego na środku dróżki człowieka. Odyniec samotnik, fuknąwszy chrapliwie, drobnymi kroczkami ruszył do rozciągniętego na ziemi, z cicha pochrapującego Josefa Goduli…

*

Pogrążonego w mocnym śnie leśniczego nagle rozbudził… płacz dziecka. Wyraźnie głośne, niemowlęce zawodzenie ostro wtargnęło w uszy Goduli. Josef szeroko rozwarłszy oczy, poderwał się do pozycji siedzącej.

– Co to?… Kto tu je?… – wymamrotał leśniczy, tocząc wokół siebie na wpół przytomnym wzrokiem.

Płacz dziecka urwał się raptownie, jakby ucięty nożem, zaś Godula popatrzywszy przed siebie, ujrzał coś, co sprawiło, iż ze strachu wszystkie włosy stanęły mu dęba, a całe ciało zdrętwiało. Niecałe dwa metry od niego stał ogromny dzik, ze zjeżoną na grzbiecie sierścią. Wbite w Josefa ślepia gorzały jakimś nieziemskim, nienaturalnym blaskiem. Odyniec parsknąwszy gniewnie, pochylił swój monstrualny łeb, skierował ostrza długich, sterczących po bokach ryja kłów w pierś siedzącego na ziemi, osłupiałego ze zgrozy leśniczego. „Jezusiczku, ón sie za chwila na mie ciepnie!” – straszliwa myśl piorunem przemknęła przez głowę Goduli.

I rzeczywiście, dzik samotnik, nie spuszczając z leśniczego krwiożerczego wzroku, naprężył wszystkie mięśnie i lekko ugiąwszy krótkie nogi, szykował się do szarży.

Przerażony leśniczy w ułamku sekundy odzyskał swobodę ruchów. Jak oparzony porwał się z ziemi, chwycił w obie ręce leżącą u jego stóp strzelbę. Zwróciwszy błyskawicznie lufy na odyńca, desperacko szarpnął języczki spustów. Obie lufy plunęły strumieniami ognia, a grzmot strzałów poniósł się daleko po lesie.

Masywnym cielskiem dzika szarpnęło mocno do tyłu. Odyniec na moment zastygł w bezruchu, po czym charcząc okropnym głosem, zwalił się na ścieżkę. Z jego oczodołów trysnęły dwie fontanny jasnopurpurowej krwi. Tylne nogi zwierzęcia zadrgały w gwałtownych konwulsjach, a w rozwartej paszczy pokazała się różowa piana. Po chwili leśna bestia wydała głuche stęknięcie i skonała.

Godula jeszcze przez dobrą minutę tkwił w miejscu z uniesioną dubeltówką, trzymaną drżącymi rękami. Wreszcie widząc, iż olbrzymi odyniec nie daje znaku życia, powoli opuścił strzelbę.

– Zdo mi sie, co już je pó nim – wyszeptał leśniczy, a potem podszedł ostrożnie do spoczywającego w kałuży krwi cielska dzika.

Tu spostrzegł, że jego strzały okazały się nadzwyczaj celne – obie kule przeszyły ślepia leśnego potwora, kładąc go trupem na miejscu.

– No, kudłaty zbóju, prziszła na cia ostatnio godzina – powiedział głośno Godula, patrząc z uznaniem na rozciągnięte na ścieżce monstrualne zwłoki odyńca. – Jednakowoż kiejby mie na czas niy obudziył tyn płacz dziecka, to pewnikiym to jo, zamiast dzika, leżołbych tu martwy, z rozprutym bachorzym…

Josef zdjął czapkę i otarł nią pokryte grubymi kroplami potu czoło. Naraz szybko zamrugał oczami.

– Ale skónd tukej wziyno sie dziecko?! – zawołał zdumiony, rozglądając się na wszystkie strony.

Jednak oprócz niego oraz martwego odyńca, nikogo w tej leśnej głuszy nie było. Godula podniósłszy głowę, spojrzał na czyste niebieskie niebo rozpościerające się ponad koronami drzew.

– Dziynki Ci, Pón Bóczku, za uratowanie mi życio… Bo tyn płacz dziecka, kiery żech słyszoł, Toś pewnikiem Ty, Panie, mi zesłoł…

Tu nagle Josefowi przyszło na myśl, iż zapewne Bóg tylko dlatego pozostawił go przy życiu, aby mógł zobaczyć swoje dziecko, które tej nocy miało się narodzić. Leśniczy wcisnął energicznie czapkę na głowę.

– Trza mi gibko lecieć do chałupy! – zawołał.

Zawiesił strzelbę na ramionach, rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na zastrzelonego dzika i biegiem puścił się do domu.

*

Zdyszany, skąpany we własnym pocie Josef Godula zatrzymał się przy płocie z drewnianych sztachet, okalającym okazały budynek leśniczówki wraz z zabudowaniami gospodarczymi i obszernym ogrodem. Godula wysapał się, następnie wziąwszy głębszy oddech, energicznym ruchem pchnął furtkę i wkroczył zdecydowanym krokiem na plac.

Zaledwie jednak przebył kilka metrów, gdy drzwi wejściowe leśniczówki z trzaskiem rozwarły się na całą szerokość i na dwór, jedna za drugą, wypadły wszystkie trzy córki Josefa. Niedbale ubrane, z rozczochranymi włosami dziewczynki, wydając radosne piski i cienkie okrzyki, podbiegły żywo do ojca. Otoczywszy Josefa kołem, podniecone, poczęły szarpać go za ręce.

– Tatulku, tatulku, a pódźcie yno gibko do chałupy, bo mómy w dóma nowego dzidziusia! – wołała Marianna z ceglastymi wypiekami na policzkach.

– My go już widziały i je ón fest piykny – poinformowała ojca Joasia.

– Jak jo sie ciesza, że móm malućkigo braciszka! – Najmłodsza Franciszka aż podskoczyła z wielkiej uciechy.

– Braciszka?! – wykrzyknął leśniczy. – Godosz, Franeczko, braciszka?…

– A toć – potwierdziła z powagą dziewczynka. – Boczóń prziniós mamulce syneczka!

Usłyszawszy ostatnie słowo córki, Godula poczuł, iż serce niemalże staje mu w piersiach, a coś mocnego dławi mu gardło. W momencie powilgotniały mu oczy… Więc jednak! Jednak on ma syna! Syna!

Odsunąwszy córki na bok, na miękkich nogach ruszył do domu. Wszedł do sieni, powiesił strzelbę i czapkę na wbitym w ścianę haku, po czym zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami sypialni. Powoli wyciągnął rękę do klamki i… cofnął ją z powrotem. Szalenie pragnął, ale zarazem i bał się chwili, w której po raz pierwszy zobaczy swojego syna…

Wtem drzwi rozwarły się gwałtownie i na progu stanęła niska, ubrana na czarno, tęga kobieta około sześćdziesięciu lat. Była to Maryjka Rompel, znana w okolicy położna, na którą ludzie na Śląsku mówią „hebama”. Maryjka, mimo iż nie była wykwalifikowaną pielęgniarką, przyjęła już niejeden poród, słynąc przy tym daleko i szeroko ze szczęśliwej ręki. Dzieci, które ona przyjmowała na świat, przeważnie były dorodne i zdrowe. Teraz, ujrzawszy przed sobą leśniczego z niezbyt mądrą miną na twarzy, Romplowa wzięła się pod boki, ściągnęła brwi nad krogulczym nosem i zawołała nieco skrzekliwym głosem:

– Znod żeś sie nareszcie, miglancu jedyn! Tóż żónka w pocie czoła rodzi ci szykownego synka, a ty, kiejby nigdy nic, smykosz sie kajsik po lasach, zamiast być przi nij! Tfu, mógłoby ci być gańba!

– Ależ, Maryjko, joch musioł… – Josef próbował się usprawiedliwić, lecz Romplowa zaraz mu przerwała, wrzeszcząc:

– Mus, to je do galot nasmolić, wiysz?! A terozki nie stój sam, kiej kołek we płocie, yno śmigej obejrzeć swojigo bajtla!

Godula, nie próbując już dyskutować z hebamą, która jak mało kto dysponowała niezmiernie ciętym, ostrym językiem, wyminął ją i wbiegł do sypialni. Jego żona Franciszka leżała w szerokim łożu, przykryta pierzyną, z bladą, ale uszczęśliwioną twarzą, na której królował radosny uśmiech, zaś obok niej spoczywała maleńka, różowa, żywo poruszająca się istotka.

Franciszka zwróciła duże, ładne oczy na męża i nadal się uśmiechając, rzekła cicho:

– Widzisz, Josefie, a jednak Pón Bóczek nóm pobłogosławiół i doł ślicznego synka…

Godula zatrzymawszy się przy łóżku, milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Spoglądał tylko rozognionym wzrokiem na malutką dziecięcą główkę, ozdobioną rzadkimi, czarnymi włoskami, leżącą na śnieżnobiałej poduszce. Niemowlę, poruszając się niespokojnie pod pierzyną, miało zamknięte oczka.

Hebama Maryjka stanąwszy za plecami leśniczego, mocno szturchnęła go w plecy.

– A cóż tak sie gupie dziwosz, kiejbyś nigdy w życiu nie widzioł świyżo narodzónego człowieczka? Weźże wreszcie tego bajtla na rynce!

Postąpiwszy trzy kroki, Godula nachylił się nad łóżkiem i wyciągnął do maleństwa obie, lekko drżące ręce. W tym momencie powieki niemowlęcia uniosły się i na Josefa spojrzały szare, bystre oczka. A potem dziecko zmarszczywszy swą filigranową buzię, głośno zapłakało.

W leśniczego jakby piorun strzelił. Zastygł w bezruchu w pochylonej postawie. Ten płacz… Wszak on już dzisiaj słyszał płaczące dziecko! Taki sam płacz obudził go w lesie, ratując mu życie… I w tejże sekundzie Godula zrozumiał, iż jakimś cudownym zrządzeniem boskim, to jego nowonarodzony syn swoim płaczem uchronił go przed krwiożerczymi kłami odyńca.

Leśniczy z wielką ostrożnością i delikatnością wziął dziecko na ręce. Chłopczyk zaraz przestał płakać, a tylko z ciekawością popatrzył z bliska w błyszczące łzami oczy ojca.

– Mój syneczek umiłowany! – Uszczęśliwiony Josef Godula z miłością przytulił syna do piersi.

Było to szóstego listopada tysiąc siedemset osiemdziesiątego pierwszego roku.

ROZDZIAŁ 2

CYGANKA PRAWDĘ CI POWIE…

W małym, niezwykle pięknym i malowniczym drewnianym kościółku w Przyszowicach upragniony syn Franciszki i Josefa Godulów przyjął chrzest. Nadano mu dumnie brzmiące imię – Karol. Godulowie niezmiernie radowali się, iż dobry Pan Bóg obdarował ich tak ślicznym chłopczykiem. Malec, jak zresztą każde dziecko, które przeszło przez szczęsne ręce hebamy Maryjki Rompel, chował się zdrowo, prawie wcale nie chorując. Od wczesnych lat, zamiast zajmować się beztroskimi dziecięcymi zabawami, mały Karolek człapał za matką po obejściu i trzymając się kurczowo jej spódnicy, z wielkim zainteresowaniem obserwował czynności gospodarcze. Zaś prawdziwą frajdę chłopczyk przeżył, gdy w trzecim roku jego urodzin ojciec zabrał go na wycieczkę do lasu. Karolka wszystko tam zachwycało. Co rusz rozlegało się w leśnej głuszy jego radosne dźwięczne „O!”, gdy wskazywał paluszkiem na gruby chropowaty pień drzewa, poruszane wiatrem gałązki czy też na jakiegoś ptaszka, który z wesołym świergotem przelatywał mu nad głową. A Josefowi Goduli aż serce pęczniało z dumy, że ma tak bystrego synka.

Któregoś wieczoru Godulowie siedzieli przy kolacji w obszernej kuchni leśniczówki. Podczas jedzenia Josef miał bardzo zamyśloną twarz i prawie wcale się nie odzywał. Jednakże co rusz rzucał niepewne spojrzenia na swoją żonę Franciszkę.

Kiedy dzieci poszły już spać Godulowa przysiadła się do męża, spoczywającego na ławie pod oknem. Josef pykał fajkę i zadumanym wzrokiem wpatrywał się w węgle dogasające w palenisku dużego kuchennego pieca. Franciszka szturchnęła go mocno w bok.

– No, stary, widziałach przi wieczerzy, że tropi cie jakowoś ciynżko myśl. Tóż rzeknij mi teroz, o co idzie?

Leśniczy wyjął fajkę z ust, wydmuchnął kłąb niebieskawego dymu, po czym zwróciwszy oczy na żonę, rzekł:

– Wiysz, jo chyba przestana być leśniczym…

– Co ty godosz?! – przestraszyła się kobieta. – Barón wyciepoł cie z roboty?

– Ale kaj tam! – Godula niecierpliwie machnął ręką. – Idzie mi o to, że w Makoszowach i Ligocie Zabrskiej sóm do wziyńcio majóntki rycerskie…

– I co nóm s tego? – zdziwiła się Franciszka.

Mąż łypnął na nią lewym okiem.

– A to s tego, moja ty Francko, że jo moga wziónść te majóntki w dzierżawa.

– Ty, w dzierżawa?! A dyć to ogrómnisty szmat ziymi! Dołbyś tymu rady?…

– A dyć dołbych, dołbych! – powiedział Josef z ożywieniem. – Przeca wiysz, że jo żodnyj, choćby nawet nojciynżejszyj roboty sie niy boja. A pomyśl, o wiela lepij by sie nóm żyło. Byłoby wiyncyj pijyndzy, i niy musieliby my już miyszkać w tyj leśniczówce na odludziu…

Godula umilkł, zaś Franciszka powstawszy z miejsca, przemierzyła kuchnię tam i z powrotem. Wreszcie stanęła przed mężem i powiedziała:

– No cóż, Josefie, skoro godosz, że poradzisz se s tymi majóntkami, to… to zgoda. Niych bydzie, jako ty chcesz…

Takim to więc sposobem Josef Godula został dzierżawcą rozległych dóbr rycerskich Makoszowy i Ligota Zabrska. Roboty miał teraz huk. Musiał włodarzyć na wielkich obszarach pól, łąk i pastwisk, doglądać hodowli bydła i robót gospodarskich. Ale że był człowiekiem pracowitym, toteż efekty jego gospodarowania nie dały długo na siebie czekać. Majątki, w czasie przejmowania ich przez Godulę nieco zaniedbane, wnet zakwitły: zboże obficie sypało się do stodół, inwentarz szybko się pomnażał, a tłuściutkie, wypasione bydło, zadowolone porykiwało wesoło na pastwiskach.

Godulowie z córkami oraz synem Karolem zamieszkali w ładnym obszernym dworku. Wprawdzie wymagał on trochę remontu, ale Josef – obecnie pan dzierżawca – wnet uporał się ze wszystkimi usterkami. Rodzinie poczęło się powodzić lepiej. Franciszka kupowała droższe sprzęty gospodarcze, sprowadziła modne meble, mogła sprawić sobie, mężowi i dzieciom nowe, nie wieśniacze, a miejskie ubrania. Ludzie coraz bardziej poważali rodzinę Godulów, a Josefowi kłaniali się już z daleka. Również wśród pracowników folwarku pan dzierżawca Godula, traktując ich po ludzku i sprawiedliwie, zdobywał sobie coraz większy szacunek.

Mały Karolek dorastał. W miarę jak mu przybywało lat, coraz bardziej interesował się pracami gospodarczymi i rolnymi. Nieraz Josef, kiedy objeżdżał na koniu pola i łąki, kładł syna przed sobą na siodle. W ten sposób ciekawski malec poznawał tajniki uprawy zbóż, przyglądał się pracy chłopów, z wielkim zajęciem obserwował pasące się na błoniach bydło.

Pewnego dnia chłopczyk, mający już wówczas dziesięć lat, poprosił ojca, aby ten przydzielił mu jakieś stadko bydła, które by on, Karolek, pasał na łące.

– Ho, ho! – zdziwił się Josef. – Jak to? Ty, syn dzierżawcy, chcesz, kiej zwykły pastuszek, uganiać sie za krowami?! Co by ludziska na to pedzieli?

Karolek przestąpiwszy z nogi na nogę, odparł:

– E, co mi tam ludzie… Ale, bo wiycie, tatulku, mie fest podobajóm sie te kozy, kiere pasie Orszulik. A Orszulik je już stary i sóm godoł, że go szłapy bolóm, w krziżu łupie i już niy poradzi nadónżyć za kozami, kiere każdego rana jak gupie gnajóm na pastwisko. Tatulku, dejcie Orszulikowi jakowoś lekszo robota, a mie…

– Hm… Ty mosz, synek, dopiero dziesiyńć roków – przerwał Godula synowi – a w stadzie, kiere posł stary Orszulik, je fest groźno koza Rozala, kiero, jakech słyszoł, ciepie sie na ludzi i bodzie ich rogami.

– Dóm se rady z tóm Rozalóm – rzekł z pewnością w głosie Karolek.

Josef popatrzył na niego z rozbawieniem.

– Widza, co odważny je ś ciebie karlusek. No tóż dobra, od jutra możesz zacznyć s tymi kozami.

Podziękowawszy ojcu, chłopiec biegiem opuścił pokój. Popędził wprost do obszernej drewnianej szopy, w której trzymano obiecane mu kozy. Po drodze przysposobił sobie mocny, metrowej długości gruby kij. Tak uzbrojony pchnąwszy drzwi, wkroczył do szopy. We wpadającym przez dwa okna świetle dojrzał kilkanaście starych i młodych kóz. Wśród nich znajdował się dorodny czarny kozioł z białą łatą na zadzie i ostrymi rogami. Ale to nie on interesował małego Godulę.

Trochę na uboczu od reszty stada, pod jednym z okien leżała na słomie potężnych rozmiarów koza, upstrzona ciemnobrązowymi łatami. Jej lekko wygięte w tył rogi, znacznie dłuższe od rogów czarnego kozła, przedstawiały imponujący widok. Była to właśnie owa awanturnicza koza Rozala, wspomniana przez Josefa.

Ścisnąwszy oburącz kij, Karolek z mocno bijącym sercem podszedł do Rozali. Stanął przed nią i wbił swój wzrok w jej duże czarne oczy. Łaciata koza powoli podniosła się na nogi. Potrząsając nerwowo zmierzwioną krótką bródką, zmierzyła odważnego chłopca groźnym spojrzeniem. Czego ta marna dwunożna istotka od niej, Rozali, chce? Chyba tylko tego, aby ją tryknąć rogami! Ano, niechże i tak będzie…

Mały Godula, uważnie obserwując zwierzę, dostrzegł, jak Rozala pochyla łeb, nastawiając rogi. Ani chybi, ona go zaraz zaatakuje! Karolek nie zwlekając ani sekundy, prędko poderwał kij w górę i spuścił go na głowę łaciatej kozy. Raz, drugi i jeszcze trzeci. Zaskoczona takim obrotem sprawy Rozala, wydając z gardła ni to pisk, ni to cienki bek, gwałtownie szarpnęła się wstecz. We łbie jej trzeszczało, w uszach szumiało, drżały wszystkie cztery nogi. Pociemniałym wzrokiem gapiła się na napastnika.

– Od dzisiej bydziesz mie słuchać! – zawołał Karolek. – A jak ni, to… – pogroził zwierzęciu kijem.

Jednocześnie jego stalowe oczy strzeliły ku Rozali tak niesamowitym spojrzeniem, że zbaraniała koza poczuła lód w sercu. Trzęsąc się z trwogi na całym ciele, klapnęła bezwładnie na ziemię, chowając głowę w słomie. Mały Godula aż podskoczył z wielkiej uciechy. Oto on poskromił groźną, wzbudzającą u wszystkich strach, kozę Rozalę! On, zaledwie dziesięcioletni chłopiec!

Nazajutrz Karolek poprowadził swoje kozie stado na pastwisko. Koza Rozala zachowywała się względem niego niczym najwierniejszy pies.

*

Mijały dni i tygodnie. Przeszło skwarne lato, ustępując miejsca kolorowej jesieni. Mały Godula, jak co dnia wczesnym rankiem pognał kozią trzodę na pastwisko – rozległą łąkę o bujnej trawie, rozciągającej się pod lasem. Wrześniowy dzień zapowiadał się pogodnie i ciepło. Słońce złotą, lśniącą kulą pięło się na niebieściutkie niebo. Leciutki wiaterek kołysał wysokimi, lśniącymi od rosy trawami. Od strony lasu dobiegał rześki ptasi trel.

Kozy rozproszyły się po łące, płosząc jakiegoś zająca drzemiącego w kępce wybujałych mleczy. Wystraszony zwierzak, kładąc na grzbiecie swoje długie uszy, w te pędy pomknął w las, odprowadzany przeraźliwym kozim meczeniem. Ubawiony Karolek wybuchnął głośnym śmiechem. Kozy przegnawszy intruza ze swego terytorium, oddały się swojemu ulubionemu zajęciu – szczypaniu i zajadaniu smakowitej, soczystej trawy. Mały Godula, trzymając w ręku solidny kij służący mu do poganiania stada, usiadł na skraju lasu na zwalonym pniu, w cieniu rzucanym przez gałęzie wysokich, rozłożystych drzew.

Przez jakiś czas kozy pasły się spokojnie, lecz oto w pewnej chwili młody czarny kozioł dźwignął swój rogaty łeb, popatrzył ponurym wzrokiem na skubiącą trawę kilka metrów od niego Rozalę, po czym ruszył ku niej zdecydowanym krokiem. Do tej pory Rozala była niekwestionowaną przywódczynią stada, której obawiały się pozostałe kozy, ale dzisiaj on, kozioł, postanowił położyć temu kres. Jest przecież już dorosły, posiada mocne mięśnie i… I w ogóle dość już rządów tej starej kozy!

Rozala dostrzegła capa nadciągającego w niecnych, wrogich zamiarach. W oczekiwaniu naprężyła całe ciało. A gdy czarny kozioł był już niecały metr od niej, Rozala nagle wykonała błyskawiczny półobrót w lewo i doskoczywszy do kozła z całej siły, tryknęła go swymi ostrymi rogami w bok. Nie spodziewając się tak szybkiego kontrataku, czarny cap z bólu zameczał żałosnym głosem i odskoczył w tył, zaś Rozala, nie dając mu nawet złapać oddechu, ponownie przypadłszy do niego, żgnęła lewym rogiem w białą plamę na jego zadzie. I tego już było dla naszego kozła za dużo! Chrapnął trwożliwie, a potem z zadartym ogonkiem umknął jak najdalej od straszliwej kozy, która dobitnie pokazała, kto tu rządzi.

– Brawo, Rozalo, brawo! – Obserwujący całe zajście mały Godula aż zaklaskał z uciechy. – Jeżeś kozóm nad kozami! Niy na darmo majóm przed tobóm stracha ludzie i zwierzoki. Ale mie, to ty sie słuchać musisz!

Koza Rozala zameczała potwierdzająco i spokojnie powróciła do degustacji trawy.

Zbliżało się południe i słońce poczęło coraz bardziej przygrzewać. Nasycone kozy pokładły się wśród trawy. Także Karolek, obszedłszy stado, powrócił na skraj lasu, gdzie położył się wśród gęstych pachnących paproci. Zapatrzony w błękit nieba, wnet uczuł, jak ogarnia go błoga senność. Niebawem ciężkie powieki opadły mu na oczy i zasnął.

Obudził go bek kozy. Od razu rozpoznał głos Rozali. Lecz głos ten był jakiś dziwny, nie taki jak zwykle. Brzmiały w nim nowe, dotychczas niesłyszane przez małego Godulę tony. Koza zameczała ponownie. Zameczała żałośnie… Zdumiony Karolek porwał się na równe nogi i spojrzał w stronę Rozali. To, co zobaczył, wprawiło go w kompletne osłupienie.

O kilkanaście kroków od niego jakaś kobieta doiła Rozalę! Rozalę, która – coś niebywałego! – stała nieruchomo w miejscu, niekiedy tylko odzywając się żałośliwym głosem. Dojąca ją kobieta była Cyganką z czarnymi jak heban długimi włosami i gęstymi puklami spadającymi jej na plecy. Miała na sobie kolorową wzorzystą suknię. Z wielkim zapałem ciągnęła wymiona kozy, a żółtawe mleko sikało do podstawionego żelaznego garnuszka. Godula porwawszy swój kij, kilkoma susami dopadł do Cyganki.

– Wynoś sie stónd, marcho jedna! – wrzasnął chłopiec piskliwym głosem, któremu usiłował nadać groźne brzmienie, i zamachnął się na kobietę kijem. – Bo jak cie gichna bez łep!…

Odstąpiwszy trzy kroki, Cyganka ze spokojem popatrzyła na bojowego malca. Ten zaś kopnął garnuszek, przewracając go i wylewając mleko.

– Taki mały, a serce już w nim czarne – rzekła Cyganka.

Mówiła ona po niemiecku, ale rozumiała śląską mowę. Mały Godula natomiast znał język niemiecki, ale mało się nim posługiwał. Dlatego, grożąc teraz Cygance kijem, wołał po śląsku:

– Uciekej stónd, ale już! Jo ci sam zaroz dóm kradnyć mlyko!

Wtem gdzieś za plecami Goduli rozległ się cieniutki dziecięcy płacz. Zdziwiony chłopiec odwrócił się i ujrzał malutkie, całkiem golusieńkie Cyganiątko, wysuwające się spomiędzy grubych pni leśnych drzew. Była to czteroletnia może dzieweczka o smagłym ciele i czarnych lekko się kręcących włoskach. Dziecko prędko podbiegło do Cyganki i ukryło twarzyczkę w fałdach jej sukni. Mały Godula opuścił kij.

– To je twoja dziołszka? – spytał kobiety.

Ta potakująco skinęła głową, mówiąc:

– Tak, to moja córeczka Emra, a ja jestem Aldona. Należymy do Cyganów, którzy dzisiaj rozbili obóz na leśnej polanie. Wybrałam się z Emrą na poszukiwanie jakichś owoców leśnych, bo byłyśmy głodne. Zobaczyłam na podleśnej łące stado kóz, a nigdzie nie dostrzegłam pasterza. A że miałam ze sobą garnek, postanowiłam wydoić któreś zwierzątko i nakarmić mlekiem córeczkę… Nie przypuszczałam, że nagle pojawi się mały pastuszek o niedobrej, złej duszy, który będzie chciał zbić mnie kijem i wyleje mleko…

Cyganka Aldona zamilkła.

– Jo wcale ni móm złyj duszy. – Karolek mocno zawstydzony swoim porywczym postępkiem przestąpił z nogi na nogę. Następnie zerknąwszy na małą Emrę, zdecydowanym ruchem odrzucił kij, podszedł do dziewczynki i delikatnie przejechał palcami po jej czarnej główce. – A dyć nie płacz, Emro. Za chwileczka skosztujesz fajnistego mleczka…

Dziecko przestało chlipać, a uniósłszy buzię, spojrzało w twarz chłopca paciorkami ciemnych, mokrych oczek. Mały Godula podniósłszy przewrócony garnuszek, podszedł do Rozali i osobiście przystąpił do dojenia. Skończywszy ową czynność, podał Cygance Aldonie napełnione po brzegi mlekiem naczynie.

– Dej sie napić swojij cerce…

– Dziękuję ci, kawalerze. – Kobieta w uśmiechu błysnęła śnieżnobiałymi zębami. – Widzę, iż jednak pomyliłam się co do ciebie. Teraz wiem, że ty tylko udawałeś złość, bo tak naprawdę jesteś dobrym, małym człowiekiem. Nie takim jak inni ludzie, którzy przepędzają od siebie biednych Cyganów…

Aldona napoiła córkę kozim mlekiem.

– Ale że tyż Rozala dała ci sie chycić za wymia! – Karolek z niedowierzaniem popatrzył na kobietę. – Przeca ta koza, oprócz mie, żodnego do siebie nie dopuszczo.

Aldona zaśmiała się, po czym powiedziała tajemniczo:

– Cyganie mają wielką władzę nad wszelakim zwierzem…

Skończywszy karmić dziecko, z dziwnym błyskiem w oku spojrzała na małego Godulę.

– A może, mój młodzieńcze, chciałbyś, abym ci powróżyła?

– E tam, we wróżby wierzóm yno głupie dziołchy! – Chłopak lekceważąco machnął ręką. – Mój tata godajóm, co te całe wróżynie, to sóm yno bery boje…

– Twój tata się myli – stwierdziła poważnie Cyganka. – Nigdy nie należy śmiać się z przepowiedni, albowiem one przeważnie się sprawdzają… A wiedz, drogi chłopcze, iż ja należę wśród Cyganów do najsławniejszych wróżek. I zapewniam cię, że to, co ja ci przepowiem, spełni się niechybnie.

Usłyszawszy te słowa, Karolek poczuł, jak po krzyżu przebiega mu nagły dreszcz podniecenia. Przez moment się wahał, a potem powoli wyciągnął do Cyganki lewą rękę z otwartą dłonią.

– No tóż dobra, powróż mi…

Aldona ujęła rękę chłopca w przegubie, nachyliła twarz i zaczęła lekko wodzić długimi smukłymi palcami po niezbyt jeszcze wyraźnych liniach żłobiących wnętrze dziecięcej dłoni. Minęła minuta, potem druga i trzecia… Cyganka Aldona, stojąc nieruchomo, w skupieniu wpatrywała się w otwartą dłoń chłopca. Naraz zamrugała szybko oczami, a jej twarz wyraźnie spochmurniała. Puściwszy rękę Karolka, odstąpiła dwa kroki do tyłu. Milczała. Mały Godula niecierpliwie podrapał się po głowie.

– No i coś tam ujrzała w tyj mojij rynce?… Byda bogaty? Ożynia sie z królewnóm?…

– Będziesz bardziej bogaty, niż możesz sobie zamarzyć – odparła cicho Cyganka. – Z królewną się nie ożenisz, ale… czeka cię wielka przyszłość. Wielka przyszłość, ale i zarazem ogromne… cierpienie – urwała i wpatrzyła się w stalowe oczy chłopca. Potrzasnąwszy głową, tak mówiła dalej: – Twoje oczy… U nikogo jeszcze takich nie widziałam. Mają w sobie coś… coś, czego nie mogę zrozumieć…

Aldona zamilkła i tylko nadal, ale teraz jakby z lękiem, wpatrywała się w twarz chłopca. Godula poczuł się nieswojo.

– Cóż się tak na mie dziwosz? Lepij mi rzeknij, co mie jeszcze czeko?

– Czekają cię losy ciężkie i burzliwe. Dobro i zło walczyć w twej duszy będą – powiedziała wróżka zduszonym głosem. – Zaś kres twego życia… – urwała znowu, a potem szybko dokończyła: – …lecz po cóż mówić o tym teraz, skoro jesteś jeszcze taki młody…

Karolek spojrzał na Aldonę podejrzliwie.

– Tóż to taki sóm te twoji wróżby. Pewnikiym wszystkim Cygónki przepowiadajóm wielki bogactwo, coby dostać za te swoji wróżynie dobrze zapłacone. Ale jo ni ma taki gupi i nie wierza tymu, coś mi pedziała.

– Cyganka prawdę ci powie – rzekła Aldona z dziwnym smutkiem w głosie. – No, ale ja sobie już pójdę. Jeszcze raz dziękuję ci, chłopczyku, za mleko.

Rzuciwszy Karolkowi spojrzenie, w którym malowała się głęboka litość, wzięła swoją córeczkę Emrę za rączkę i obie ruszyły w stronę lasu. Po chwili zniknęły pomiędzy grubymi pniami drzew. Mały Godula przez jakiś czas spoglądał ich śladem, następnie rzekł głośno stanowczym głosem:

– A i tak nie wierza w te jeji bery bojki!

Schyliwszy się, wyłuskał z trawy swój kij.

ROZDZIAŁ 3

SPŁOSZONE KONIE

Josef Godula zostawszy dzierżawcą wielkich folwarków, w ogromnym stopniu podniósł znaczenie społeczne swojej rodziny. Poprzez mądre i solidne zarządzanie powierzonymi Josefowi majątkami, Godulowie stali się ludźmi zamożnymi. Teraz to już nie za bardzo wypadało im utrzymywać stosunki z dawnymi znajomymi, wywodzącymi się z najniższej warstwy społecznej. W ładnym dworku Godulów coraz częściej zaczęli bywać przedstawiciele ziemiańskiej szlachty, urzędnicy, nauczyciele czy też miejscowy pleban. Zaowocowało to tym, że urodziwe córki Josefa i Franciszki wnet powychodziły za mąż za młodych urzędników.

W tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym drugim roku Josef posłał swojego syna Karolka do szkoły ludowej w Przyszowicach. Młody Godula, będąc nadzwyczaj pilnym uczniem, bardzo szybko przewyższył wynikami w nauce swoich rówieśników, wywołując wśród nich zazdrość i niechęć. Ale roztropny malec owym negatywnym nastawieniem kolegów wcale a wcale się nie przejmował, zaś Franciszka z Josefem wielce się radowali, że mają tak zdolnego syna.

Jeszcze tego samego roku Josef Godula wydzierżawił duży majątek w Gorzyczkach i przeniósł się tam z całą rodziną. Także i tutaj Godulowie, mieszkając w okazałym dworku, szybko zbratali się z miejscową inteligencją. Najczęstszym gościem w domu Godulów był proboszcz Wilhelm Ryzner. Ksiądz Wilhelm lubił sobie wesoło pogawędzić, pograć z Josefem w karty, a takoż napić się świetnej nalewki przyrządzonej ręką Franciszki. Wesołemu proboszczowi niezmiernie też przypadł do gustu syn Godulów, Karolek. Pleban często przynosił malcowi łakocie i obdarzał go pięknymi obrazeczkami przedstawiającymi biblijne sceny.

Któregoś wieczoru Josef siedział z księdzem Ryznerem przy kartach. Proboszcz był w wyśmienitym humorze, albowiem od dłuższego czasu karta szła mu jak nigdy i ciągle wygrywał. W pewnej chwili do izby wsunęła się Franciszka, niosąc okrągłą tacę, na której spoczywała karafka napełniona purpurową nalewką oraz dwa kryształowe kieliszki. Stało się już niemal tradycją, iż wizyta wielebnego Wilhelma była okazją do degustacji wybornego, procentowego napitku. Ksiądz ujrzawszy Godulową, rozpromienił swą okrągłą, dobroduszną twarz szerokim uśmiechem, po czym rzuciwszy karty na stół, mocnym tubalnym głosem powiedział:

– Ano, Josefie, widzę, iż trzeba nam na razie zaprzestać zbytkownej rozrywki, a umilić sobie czas jakąś budującą gawędą.

– Kiej wy, farorzyczku, napoczniecie gawyndzić, to idzie wos słuchać aże do rana! – roześmiała się Franciszka, stawiając tacę na stole.

Josef prędko rozlał nalewkę do kieliszków, z których jeden wręczył plebanowi.

– Jednakowoż zanim napocznymy se sam piyknie rozprowiać, to nojpiyrw przepłókómy se gardła, jako to zwykle czyniymy, kiej ksiynżoszek nos nawiydzajóm… – powiedział Godula.

– Przepłukać gardła – powtórzył proboszcz, poprawiając się na krześle. – Ano piękne słowo ci się rzekło, Josefie. Więc niech się ten szlachetny trunek nie marnuje. – Z tymi słowami upił ze swego kieliszka długi łyk.

Godula nie pozostał w tyle. Duchowny zaś otarł wargi, spojrzał małymi niebieskimi oczami na gospodarzy i rzekł:

– Ale, ale, ja dzisiejszego wieczora nie doznałem jeszcze największej przyjemności, jaka zazwyczaj mnie u was spotyka. Gdzie jest mój mały przyjaciel Karolek?

– Zaroz go prziprowadza. – Franciszka wyszła z izby.

Niebawem wróciła, wiodąc ze sobą swego syna, chudego wyrostka z gęstymi, jasnymi włosami i podłużną, nieco bladą twarzą. Ujrzawszy księdza, młody Godula wielce się uradował, albowiem on także niezmiernie lubił tego jowialnego plebana z wielkim okrągłym brzuchem i pokaźną, błyszczącą łysiną. Najbardziej zaś podobały się Karolkowi ucieszne historyjki, które z wielką swadą opowiadał ksiądz Ryzner.

– Chodź no tu bliżej, kawalerze. – Łysy proboszcz skinął na chłopca. A gdy ten stanął przed nim, ksiądz sięgnął do przepaścistej kieszeni sutanny i wydobył kolorowy obrazek. Wręczając barwną ilustrację uradowanemu Karlikowi, zapytał: – A wiesz, synku, co tam jest namalowane?

– A dyć wiym – odparł z dumą mały Godula. – Tu je Arka Noego, do kierej wlazujóm roztomańte zwierzoki.

Proboszcz wejrzał na niego z uznaniem.

– Ha, powiadasz Arka Noego. A dlaczegóż to te zwierzaki wchodzą do Arki? Może mi i na to odpowiesz?

– Odpowiym – rzekł Karolek, którego zupełnie nie deprymował widok duchownego. – Noe skleciył ta drzewiano Arka, coby ze swojóm rodzinóm i zwierzokami schować sie w nij przed ogrómnistym deszczym, na kiery godo sie tyż potop.

– O, to ty dużo wiesz, synku! – zawołał ksiądz, klepiąc się z uciechy po wypukłym brzuchu.

Potem zadał chłopcu jeszcze kilka pytań dotyczących biblijnych wydarzeń. Karlik na wszystkie odpowiedział prawidłowo. Proboszcz w zadziwieniu potrząsnął łysą głową. Następnie wychyliwszy jeszcze jeden kieliszek nalewki, rzekł poważnie do Godulów:

– Szkoda, żeby wasz syn marnował się na wsi. Trzeba go posłać do szkoły.

– A dyć ón sie już uczył w szkole ludowyj – powiedział Josef.

Jego żona zaraz dodała chełpliwie:

– I nasz Karlik był tam nojlepszym uczniym. Byście, ksiynżoszku słyszeli, jak ón poradzi piyknie czytać na głos!

Proboszcz lekceważąco strzepnął ręką.

– Co tam szkoła ludowa, to dobre dla wieśniaków! Wasz Karolek zasługuje na coś lepszego… – Tu urwał, na chwilę się zamyślił, po czym ponownie klepnąwszy się w swój imponujący brzuch, zawołał: – Mam! – Spojrzał na Godulów rozpromienionym wzrokiem. – Poślemy naszego mądrego smyka do Rud, do szkoły realnej przy klasztorze ojców cystersów!

– Przy klasztorze cystersów?! – wykrzyknęli jednym zdumionym głosem Franciszka i Josef.

Zaś ksiądz Ryzner z uśmiechem zadowolenia na swej pulchnej twarzy zwrócił się do małego Goduli.

– No i co powiesz, synku, chciałbyś uczyć się w szkole prowadzonej przez wielce wykształconych Białych Braciszków?

– Chciołbych! – odparł bez wahania Karolek.

Tak więc, przy energicznym wstawiennictwu proboszcza Ryznera u rudzkiego opata, młody Karol Godula podjął naukę w przyklasztornej szkole realnej w Rudach (dziś Rudy Raciborskie).

Ach, jakże w owej uczelni Karolkowi się spodobało! Także i tutaj, podobnie jak w szkole ludowej, został najpilniejszym uczniem, z ogromną przyjemnością chłonąc wiedzę, przekazywaną przez wesołych mnichów w białych habitach. Tu trzeba nadmienić, iż poziom nauczania w cysterskiej szkole był bardzo wysoki. Biblioteka klasztorna posiadała około dziesięć tysięcy woluminów, co jak na tamte czasy było liczbą zawrotną. Młody Godula wiele godzin spędził w murach biblioteki, z rozkoszą zagłębiając się w treść grubych ksiąg.

Szkołę cystersów ukończył w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym. Jednakże nie był to jeszcze kres jego studiów. Swoje wykształcenie dopełnił bowiem w szkole średniej w Opawie.

*

Szeroką wstęgą miedzy, rozdzielającej dwa dorodne łany zbóż, kroczył wysoki, o szczupłej sylwetce, dwudziestoletni może młodzieniec. Miał gęste, jasne włosy i pociągłą twarz, w której żywo błyszczały szare oczy. Był to Karol Godula. Od czasu jak powrócił ze szkoły w Opawie do domu, młodzieniec wiódł samotnicze życie. Przeważnie przesiadywał z książką w swoim pokoju, albo też błądził po polach, łąkach lub w pobliskim lesie. Często z wielką uwagą przyglądał się pracy robotników zajętych w gospodarstwie, czy też obserwował chłopów, z mozołem uprawiających pola.

Także i dziś wczesnym rankiem wyruszył na długą, pieszą wędrówkę. Dzień był pogodny, słoneczko przyjemnie grzało plecy Karola, spacerującego pomiędzy kołysanymi lekkim wiaterkiem łanami pszenicy i żyta. W pewnej chwili naszemu młodzieńcowi zachciało się pić. Rozejrzawszy się po okolicy dostrzegł niezbyt odległy drewniany budynek karczmy. Ruszył żwawo w tamtym kierunku.

Karczma posiadała obszerny podjazd, łączący się z przebiegającą obok szeroką, bitą drogą. Na podjeździe stały trzy osiodłane konie przywiązane do drewnianej balustrady, znajdującej się na lewo od szerokich drzwi wejściowych. Jedno ze zwierząt – umięśniony siwek z czarną grzywą i przyciętym ogonem – było Karolowi dobrze znane. Ów wierzchowiec należał do niejakiego Hermanna Waissa, młodego szlachcica znanego daleko i szeroko z hulaszczego i awanturniczego trybu życia.

Młody Godula wkroczył do wielkiej karczemnej sali zastawionej długimi, drewnianymi stołami, ławami oraz krzesłami. Naprzeciw drzwi, za szynkwasem drzemał gruby, niski człowieczek z sumiastym siwym wąsem. Był to Alfred Kopka, właściciel gospody. Po izbie uwijała się służąca – młoda hoża dziewczyna o ładnej buzi, długich czarnych warkoczach i okazałych piersiach wypychających przód jasnozielonej bluzki.

Było wczesne popołudnie, więc karczma świeciła pustkami. Jedynie pod oknem siedziało dwóch, zabłoconych podróżnych, zaś osobny stolik w kącie zajmował pan Hermann Waiss. Był to wysoki, potężnie zbudowany trzydziestoletni mężczyzna, odznaczający się bardzo przystojną twarzą, ozdobioną uwodzicielskim, cienkim, jasnym wąsikiem. Na głowie stroszyła mu się szopa kędzierzawych włosów koloru pszenicy. Miał na sobie obcisły, podkreślający jego herkulesową sylwetkę, czarny kubrak oraz szeroki, skórzany pas z przytroczoną doń pochwą, w której tkwił myśliwski nóż.

Obrzuciwszy salę krótkim spojrzeniem, Karol podążył do szynkwasu. Karczmarz Kopka chrapnąwszy krótko, podniósł lewą powiekę, a widząc nowego gościa przebudził się całkowicie.

– A, witóm, piyknie witóm pana Godule! – zawołał jowialnie. – Downo wos u nos, kawalerze, niy było!

– Witejcie, Kopko. – Młodzieniec uśmiechnął się leciutko. – Niy nawiedzóm za czynsto waszyj karczmy, coby niy mieć od piwa takiego wielgachnego basa jak wasz. – Tu wskazał na imponujący zaiste brzuch Alfreda. – Ale dzisiej od chodzynio po polach zaschło mi w gardle, tóż napija się zbónek waszego sławetnego piwa.

– No to siednijcie se, panie Karolu, tam przi stole, a Hanusia migiym wos obsłuży.

Godula usiadł na wskazanym miejscu w pobliżu szynkwasu. Po chwili służąca, nazwana przez karczmarza Hanusią, postawiła przed nim dzbanek pieniącego napoju oraz kubek. Dziewczyna obrzuciła Karola zalotnym spojrzeniem. Nie ma co, niezmiernie podobał się jej ten kawaler, o którym mówiono, iż pobierał nauki w sławnej szkole w dalekiej Opawie. Karol nalał sobie piwa i począł małymi łyczkami ze smakiem sączyć chłodny napój.

Tymczasem młody Hermann Waiss, od przeszło już godziny opróżniający kubki z winem, z wielkim upodobaniem obserwował kręcącą się po sali Hanusię. W pewnej chwili skinąwszy na dziewczynę ręką, zawołał po niemiecku:

– Hej, nadobna panienko, a chodźże no tutaj!

Służąca powoli zbliżyła się do jego stolika. Waiss napełnił kubek winem i wyciągnął go w stronę dziewczyny.

– Napijesz się ze mną winka, Hanusiu, a potem dasz mi słodziutkiego całuska! – Przy tych słowach na wargi wypełznął mu obleśny uśmiech.

– Nie chca pić wina – odpowiedziała śmiało dziewczyna, cofając się o krok.

– O… nie chcesz winka? – Waiss zrobił rozczarowaną minę. – No dobrze, ale… – Postawił kubek na stole, po czym dźwignął się z krzesła. I dopiero teraz można było zobaczyć, jak niezwykłego był wzrostu. Jego głowa niemalże muskała deski powały. – Ale całuska, dzierlatko, to ty mi nie odmówisz!

Wyciągnąwszy błyskawicznie ręce do przodu, porwał Hanusię w szerokie jak łopaty dłonie. A potem przycisnął dziewczynę do swej wypukłej, atletycznej piersi.

– Puszczej! – pisnęła Hanusia, nadaremnie szamocząc się w mocarnych ramionach młodego hulaki.

Mężczyzna dzierżył ją w iście niedźwiedzim uścisku.

– Puszczę cię, lecz nie prędzej, aż mnie pocałujesz! – wykrzyknął ze śmiechem Waiss, nachylając głowę ku twarzy Hanki i usiłując przycisnąć swe wargi do jej czerwonych, ponętnych usteczek.

Nagle uczuł, jak jakaś silna dłoń pochwyciwszy go za włosy, szarpie jego głową w tył. Jednocześnie posłyszał młody, ostry głos:

– Zostaw tę dziewczynę, zbóju jeden!

Zaskoczony Waiss, wyrwał się z uścisku niewidzialnej dłoni, puścił służącą, po czym szybko się odwrócił. Przed nim stał Karol Godula. Szlachcic zawadiaka zdumionym spojrzeniem zmierzył z góry niższego o głowę młodzieńca.

– Coś jest za jeden, smarkaczu?! Guza szukasz?!

– Nazywam się Karol Godula. Nie pozwolę pijanym hultajom napastować bezbronne dziewczyny. I to raczej nie ja, ale ty, panie szlachcicu, guza szukasz…

Waiss nieco stropił się płynną wymową młodego Goduli. Przyjrzawszy się Karolowi uważniej, stwierdził, iż ten ma na sobie schludny, bynajmniej nie wieśniaczy strój, składający się z szarych spodni wpuszczonych w skórzane buty z cholewami, niebieskiej koszuli oraz czarnej kamizelki, sięgającej połowy ud.

– Czego, młokosie, wsadzasz nos w nie swoje sprawy?! – warknął gniewnie olbrzym awanturnik. – Czy ty wiesz, z kim masz do czynienia?! Nigdy nie słyszałeś o Hermannie Waissie, który najtęższego chłopa powala jednym uderzeniem pięści? I ty, chłystku, ośmielasz się nazywać mnie pijanym hultajem?!…

– Ja się ciebie nie boję, waszmość Waiss – powiedział spokojnie Godula. – A teraz radzę ci po dobroci: dopij swoje wino i czym prędzej wynoś się z gospody.

Rozmowa Karolka z Waissem toczyła się po niemiecku, albowiem tym językiem posługiwała się w owym czasie śląska szlachta, urzędnicy, nauczyciele oraz inni przedstawiciele wyższych sfer. Natomiast lud mówił swym rodzinnym, z dziada pradziada dialektem śląskim, ale w razie potrzeby używał też niemczyzny, którą jako tako władał. Dlatego obecni w gospodzie dwaj podróżni, a tak samo i karczmarz z Hanką, nie uronili ani jednego słowa, które padło z ust Goduli i Hermanna.

Kiedy Waiss usłyszał, że ma się wynieść z gospody, aż posiniał ze złości na twarzy. Cisnąwszy w Karola morderczym spojrzeniem, niemal dusząc się z wściekłości, ryknął tak potężnym głosem, że aż zadrżały drewniane ściany karczmy.

– Co?!!! Coś rzekł, marny chuderlaku?!!! Z gospody mnie wyganiasz?! O, wnet tu będziesz leżał z rozwalonym łbem!

Po tej zapowiedzi runął na Godulę, wywijając w powietrzu ogromnymi pięściami. Zadał potężny cios, mierząc w szczękę Karola. I gdyby to uderzenie doszło celu, z młodym Godulą byłoby bardzo kiepsko. Lecz Karol miał się na baczności. Zręcznie uskoczywszy w bok, uniknął niebezpieczeństwa. Sam zaś wyprowadził z lewej nogi mocnego kopniaka, trafiając przeciwnika pod prawe kolano. Waiss zawył z bólu i omal nie upadł. Godula skoczył na niego i uderzył głową w jego szeroką pierś. Tym razem Hermann poleciał do tyłu i zwalił się na krzesło, które pod ciężarem ciała potężnego szlachcica rozprysło się w drzazgi.

Zza szynkwasu wysunął się mocno wystraszony karczmarz.

– Panowie, a dyć mi cało gospoda rozniesiecie! – zawołał płaczliwie. – Eli chcecie sie prać, to, fest prosza, idźcie na dwór…

Hermann Waiss, klnąc straszliwie, gramolił się spomiędzy szczątków stołka.

– Zamorduję cię, chłystku! – obiecał Karolowi chrapliwym głosem.

– Chcesz się jeszcze bić, mości szlachetko? – spytał Godula z szyderczym uśmiechem na wargach. – No to może jednak wyjdziemy przed karczmę. Tam jest więcej miejsca.

– Wszystko mi jedno, gdzie ci nogi z dupy powyrywam! – wrzasnął Waiss.

– No to pozwól pan za mną.

Karol skierował się do drzwi. Hermann utykając, ruszył za nim. Przed gospodę wyszli też dwaj podróżni, niezmiernie ciekawi wyniku walki. Znalazłszy się na obszernym podwórzu przed karczmą, rywale stanęli naprzeciw siebie. Drobny Godula wyglądał przy olbrzymim Waissie jak – nie przymierzając – biblijny Dawid przy Goliacie. W oknach karczmy ukazały się podniecone twarze oberżysty Alfreda Kopki i pięknej Hanki.

Hermann zwężonymi oczami popatrzył na Karola, po czym nagłym ruchem wyszarpnął z pochwy myśliwski nóż o lekko zakrzywionym lśniącym ostrzu.

– No, młodziku, zaraz wypruję ci bebechy! – krzyknął do Goduli, a potem rzucił się na niego z wyciągniętą przed siebie ręką, dzierżącą rękojeść sztyletu.

Ale i tym razem Karol nie dał się zaskoczyć, uskakując prędko w tył. Waiss, rechocząc grubym głosem, natarł na niego, wymachując nożem na wszystkie strony. Ostra klinga ze świstem cięła powietrze. Godula, robiąc szybkie uniki, cały czas się cofał. Atakujący Hermann postępował za nim. Tym sposobem znaleźli się na skraju drogi, ciągnącej się wzdłuż podjazdu karczmy.

Waiss, chcąc zadać wreszcie decydujące pchnięcie, szczupakiem śmignął do przodu, kierując ostrze noża w brzuch przeciwnika. Jednakże Godula, bacznie obserwujący jego ruchy, błyskawicznie szarpnął się w prawo. Waiss siłą rozpędu przeleciał obok Karola, potknął się, stracił równowagę i runął na ziemię… Wprost pod kopyta dwóch nadbiegających koni, ciągnących lekki, czarny powóz. W ferworze walki Godula i Hermann nie zauważyli nadjeżdżającego drogą pojazdu.

Konie, widząc walące się im pod nogi ciało, zarżały przeraźliwie i stanęły dęba, podrywając wysoko nogi. I już, już zdało się, że wzniesione nad leżącym Waissem kopyta opadną i zmiażdżą mu głowę, gdy nagle konie raptownie zwróciły się w prawo i spłoszone, ze zjeżonymi głowami i zadartymi sztywno ogonami, jak oszalałe pogalopowały przed siebie, unosząc za sobą powóz. Koła pojazdu o centymetry minęły ciało przerażonego Waissa.

Zwierzęta, na przemian rżąc i kwicząc, rwały naprzód z zawrotną szybkością. Nadaremnie siedzący na koźle wystraszony stangret z całych sił ściągał lejce i wołał na całe gardło „Prr!”. Konie zataczając się to w prawo, to w lewo, ani na moment nie myślały zwolnić biegu, zaś powóz, z którego wnętrza dobywały się gniewne okrzyki, podskakiwał na wybojach niczym piłka, grożąc lada chwila wywróceniem.

I tu Karol Godula wykazał się wielką przytomnością umysłu i refleksem. Kilkoma długimi susami dopadł trzech uwiązanych przed karczmą wierzchowców, błyskawicznie rozplątał węzeł uzdy siwka (konia należącego do Waissa) i z rozmachem wskoczył na siodło. Szarpnąwszy silnie rzemień uzdy, zakręcił wierzchowcem w miejscu, skierował go na drogę i pomknął galopem za oddalającym się powozem. Hermann Waiss, który już zdążył podnieść się z ziemi, osłupiałym wzrokiem odprowadził swojego siwka, unoszącego na grzbiecie młodego Godulę.

Tymczasem spłoszone konie nagle skręciły w prawo, na pofałdowany ugór. I tu już było prawie pewnym, iż jeszcze chwila, dwie, a ciągnięty przez nie pojazd wywali się z wielkim hukiem. Strwożony woźnica nawet już nie próbował powstrzymać rozbrykanych zwierząt, lecz ratując własną skórę, wypuścił lejce z rąk i zeskoczył z kozła. Upadł na trawę, przeturlał się w gęstych ostach i znieruchomiał.

Goniący powóz Karol z całych sił uderzał nogami w boki siwka, zmuszając go do wykrzesania z siebie jak największej szybkości. I rzeczywiście, koń chrapiąc głośno i wyrzucając wysoko długie nogi, rwał naprzód jak na wyścigach. Prędko też zbliżali się do pędzącego pojazdu. Jego śladem skręcili na ugór. Metr po metrze doganiali wylatujący w powietrze na nierównościach gruntu czterokołowy, czarny powóz. Wnet Karol zrównał się z pędzącymi na oślep narowistymi końmi. Wysunąwszy lewą nogę ze strzemienia, przerzucił ją nad siodłem, a potem niczym cyrkowy akrobata przeskoczył z siwka na jedno z ciągnących pojazd zwierząt. Godula złapawszy lejce tuż przy rozwartym pysku konia, z całej siły szarpnął jego łbem w górę. Zwierzę zakwiczało z bólu, ale zaczęło wstrzymywać swój pęd. Koń z drugiej strony dyszla także już hamował. Po chwili pojazd stanął w miejscu.

Karol zsunął się z grzbietu karego konia na ziemię. W tym momencie gwałtownie rozwarły się drzwiczki pojazdu, z którego wytoczył się średniego wzrostu mężczyzna w granatowym fraku i przekrzywionym na bakier czarnym kapeluszu na głowie. Jego okrągła, czerwona jak pomidor twarz była wykrzywiona ze złości. Rozejrzawszy się wokół siebie, zatrzymał wzrok na zaprzężonych do powozu koniach, którym z szeroko rozwartych pysków skapywały płaty żółtawej piany.

– Co się stało?! – wykrzyknął jegomość, poprawiając kapelusz. – Czemu ten powóz gnał na złamanie karku?! Gdzie ten gamoń, mój stangret?!

– Spłoszone konie poniosły twój powóz, panie – wyjaśnił Karol. – A wasz woźnica… o, tam idzie. – Wskazał ręką na niskiego człowieczka w niebieskiej liberii, długimi krokami brnącego w ich stronę poprzez wysokie chwasty.

– Panie hrabio, nic wam się nie stało?! – wołał z daleka wystraszony woźnica. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości od człowieka we fraku, który rzucił mu mordercze spojrzenie.

– To, że tu jeszcze stoję na własnych nogach, jest zasługą tego młodzieńca. – Odwrócił się do Karola. – Jestem hrabia Karol von Ballestrem. Dziękuję ci, chłopcze, za powstrzymanie tych zwariowanych koni, którym fury z gnojem ciągnąć, a nie powóz. Jak się nazywasz?

– Karol Godula – odparł młodzieniec z lekkim ukłonem.

– Godula, powiadasz… Czy nie jesteś czasem synem Josefa Goduli?

– Jestem, panie hrabio.

– Hmm… słyszałem już o tobie – Ballestrem popatrzył ciekawie na Karola. – Ludzie powiadają, iż jesteś po szkołach i bardzo mądry z ciebie kawaler.

– Ludzie plotą trzy po trzy, ale… – Karol spojrzał śmiało w oczy hrabiego – …ale szkoły to naprawdę skończyłem. Najpierw w Rudach u cystersów, potem w Opawie.

– Ha, ha, to w takim razie bardzo uczony z ciebie młodzian! – zaśmiał się Ballestrem. – I jak się przekonałem przed chwilą, wielce odważny… No, ale nie będziemy tu, w tym szczerym polu, stać aż do wieczora. Zapraszam cię, mości Godula, na kielich wina.

Tu hrabia odwrócił się do swojego stangreta, obrzucając go groźnym spojrzeniem. Woźnica aż się skulił ze strachu.

– Wskakuj, Wincencie, na kozioł. Jedziemy do gospody – nakazał mu Ballestrem. – A jak mi jeszcze raz będziesz tak powoził jak dzisiaj, to… – Nie dokończył, a tylko pogroził stangretowi pięścią.

Wincent migiem wdrapał się na kozioł. Hrabia usadowił się w powozie, a Godula dosiadł siwka. Niebawem znaleźli się przed karczmą.

Karol zeskoczywszy z siodła, poprowadził wierzchowca do Hermanna Waissa. Szlachcic, z ponurą jak deszczowa noc miną, popatrzył na Godulę spode łba. Karol wcisnął mu wodze w rękę.

– Zwracam konia, mości Waiss. To dzielne zwierzę. A panu nie radzę po raz drugi wchodzić mi w drogę…

Hermann nic na to nie odrzekł. Zacisnąwszy zęby, wsiadł na siwka i nie oglądając się za siebie, śpiesznie odjechał.

Hrabia Ballestrem z młodym Godulą u boku wkroczył do gospody. Po chwili obaj już siedzieli przy dzbanie wina, obsługiwani przez samego karczmarza Kopkę. Ballestrem opróżniwszy duszkiem kubek, odetchnął głęboko i powiedział:

– Zawsze rad staję w tej gospodzie, bo było nie było, Kopka ma najlepsze w okolicy wino.

Stojący w pobliżu karczmarz, usłyszawszy pochwałę, z wielkiego zadowolenia aż pokraśniał na twarzy.

– Wiesz, chłopcze, niezmiernie przypadłeś mi do gustu – zauważył hrabia, patrząc z filuternym błyskiem w oku na Karola. – Jesteś dzielnym kawalerem, a do tego i… wykształconym. Mnie zaś właśnie takiego bystrego chwata potrzeba. Czy nie zechciałbyś pracować u mnie?

Usłyszawszy tak nieoczekiwaną propozycję, młody Godula aż zachłysnął się winem, które właśnie upijał z kubka. A potem wbił niedowierzający wzrok w Ballestrema. Jak?! Co?!… Czy on dobrze słyszy?! On, Godula, miałby pracować u hrabiego Ballestrema, dziedzica olbrzymiego majątku, w skład którego wchodziły ziemie w Pławniowicach, Rudzie i Biskupicach?! U Ballestrema, jednego z największych potentatów przemysłowych na Śląsku?!

– I cóż tak na mnie wytrzeszczasz oczy? – zniecierpliwił się hrabia. – Odpowiadajże, chcesz dla mnie pracować?

– Z największa przyjemnością, panie hrabio! – zawołał młodzieniec nieco drżącym głosem.

ROZDZIAŁ 4

W SŁUŻBIE BALLESTREMA

Na podwórzec pałacu hrabiego Karola Franciszka von Ballestrema w Pławniowicach zajechała bryczka zaprzężona w pojedynczego rosłego konia. W środku siedzieli Josef Godula i jego syn Karol. Gdy woźnica zatrzymał bryczkę, Josef z uznaniem przyjrzał się masywnej budowli z kamienia z licznymi oknami, ozdobioną smukłymi wieżyczkami.

– No, synek, widza, co bydziesz miyszkoł w srogim zamczysku! – zaśmiał się Godula ojciec.

Karol przyglądając się ciekawie czerwonej dachówce pokrywającej dach, także się śmiejąc, odpowiedział:

– Na pewno niy bydzie mi tu lepij, tatulku, niż w naszym rodzinnym dworku.

– Ale, synek, ty sóm niy wiysz, co godosz! – zakrzyknął Josef. – Przeca ty teroz bydziesz miyszkoł u jaśnie pana hrabiego, a ni u bele jakigo rzóndcy!

– Mój ojciec ni ma bele jakim rzóndcóm – zauważył poważnie młodzieniec.

Josef zerknął na niego z wdzięcznością, po czym obaj wysiedli z bryczki. Szeroką, starannie utrzymaną aleją ruszyli do okazałych, rzeźbionych drzwi pałacu.

Hrabia Ballestrem przyjął ich uprzejmie, z wielką łaskawością częstując winem i cygarami. Wychwalał odwagę i zręczność Karola przy powstrzymaniu spłoszonych koni. Przez prawie pół godziny dyskutował z Josefem na temat prowadzenia wielkich folwarków. Karol milczał, ale z wielkim zajęciem przysłuchiwał się interesującej rozmowie. Wreszcie starszy Godula pożegnał się, zaś Ballestrem podarował mu na drogę całe pudełko drogich, aromatycznych cygar.

Siedząc już w bryczuszce wiozącej go z powrotem do domu, Josef myślał z zadowoleniem, iż oddał syna w dobre ręce…

Hrabia wyznaczył Karolowi osobny pokój w pałacu na parterze. Znalazłszy się w owej izbie, młody Godula z podziwem oglądał eleganckie rzeźbione meble: duży okrągły stół na kręconych fantazyjnie nogach, trzy wyściełane krzesła z wysokimi oparciami oraz wygodne, szerokie łoże. Poza tym w pokoju znajdował się mniejszy, prostokątny stolik z prostym krzesłem. Na jego blacie leżały starannie ułożone przybory do pisania.

Obejrzawszy przyznane mu lokum, poszedł zwiedzać tereny rozciągające się wokół pałacu. Do samego wieczora spacerował po obszernym ogrodzie pełnym kwiatów i drzew owocowych. Zajrzał do stajni, z ciekawością przyglądał się budynkom zamieszkałym przez służbę. Zawędrował nawet do zabudowań gospodarczych. Wszędzie panował ład i porządek. Patrząc na to wszystko, nasz młodzieniec ciągle dziwił się niezwykłemu zrządzeniu losu, które przywiodło go do tej bogatej, wspaniałej posiadłości. Młody Godula nie mógł wiedzieć, że od pewnego czasu jego wędrówkę po terenie dworu obserwuje baczne oko hrabiego Ballestrema, stojącego przed wysokim oknem swego gabinetu na pierwszym piętrze…

Nazajutrz z rana, po śniadaniu, które Karol spożył w swoim pokoju (obiady i kolacje także miał w nim jeść), do drzwi wejściowych rozległo się niegłośne pukanie. Na zaproszenie Goduli do izby wsunął się niski, chudy człowieczek około sześćdziesięcioletni, w czarnym wytartym na łokciach surducie. Osobnik ów był całkowicie łysy, na czerwonym nosie sterczały mu okrągłe binokle, a pod pachą dzierżył jakąś grubą księgę. Minąwszy bez słowa stojącego na środku pokoju Karola, podszedł nieco chwiejnym krokiem do stoliczka z piśmiennymi przyborami, z trzaskiem położył księgę na blacie, a sam z głośnym westchnieniem ulgi klapnął ciężko na stołek. Dopiero teraz, zwróciwszy oczy na Godulę, odezwał się doń schrypniętym głosem:

– Wyboczyć… młodzioku, jo chore nogi… – powiedział, z trudem dobierając śląskie słowa. – Ty się nazywać Karl Godulla, ja? Bo hrabia mie… sam, tukej…

– Ależ niech się pan nie męczy. Ja dobrze mówię po niemiecku – przerwał mu Karol. – I jeśli pan woli, możemy rozmawiać w tym języku. I rzeczywiście, nazywam się Karol Godula.

– Ha, znasz, młodzieńcze, niemiecki?! – ucieszył się mężczyzna w surducie. – Hrabia mi nic o tym nie powiedział. Ale to pięknie się składa, bo wypowiadając te wszystkie śląskie wyrazy, ciągle przygryzam sobie język… No, ale do rzeczy! Jestem Kurt Worcell, nauczyciel historii, tudzież literatury niemieckiej. Z polecenia hrabiego Ballestrema mam uzupełnić oraz pogłębić twoją wiedzę, mości Godula. – Tu wskazał na spoczywającą na stole księgę. – Zaczniemy zaś od historii Prus. Więc usiądź sobie teraz, młodzieńcze, wygodnie i…

– Ależ panie nauczycielu, niech się pan daremnie nie trudzi. – Karol z uśmieszkiem na ustach spojrzał na małego człowieczka. – Wszak ja tę księgę, z której pan chce mnie uczyć, kilka razy już czytałem i znam ją prawie na pamięć…

– Co?! Hę?! – Zdziwiony Worcell łypnął znad binokli na Godulę. – Ty, młodzieńcze, twierdzisz, iż znasz dzieje naszego pruskiego królestwa? No, to zaraz się o tym przekonamy…

Prawie przez godzinę egzaminował Karola, zadając mu mnóstwo, nieraz bardzo podchwytliwych pytań. Godula na wszystkie odpowiedział bezbłędnie, a co więcej, tu i tam dorzucił nawet garść informacji niezawartych w podręczniku. Nauczyciel z coraz większym zdumieniem zerkał na swojego ucznia. Wreszcie zamknął z hukiem księgę, zdjął z nosa binokle i przez minutę lub dwie czyścił szkła połą surduta.

– Niebywałe – mruczał pod nosem. – Niebywałe, taki smyk, a tyle już wie!… – Nałożywszy binokle z powrotem, powiedział: – A co mi rzekniesz, synku, o niemieckich pisarzach? Znasz chociaż jednego?

– Największymi pisarzami byli piszący po niemiecku Ślązacy – odparł bez namysłu Karol. – Ich nazwiska to: Marcin Opitz, Fryderyk von Logau, a także i poeta Jan Scheffler. Czytałem wiersze Schefflera i bardzo mi się spodobały.

– Ty znasz poezję Schefflera?! – Kurt Worcell nie wierzył własnym uszom. – Toż to mój ulubiony poeta!…

I oto znowu minęła kolejna godzina, tym razem poświęcona niemieckiej literaturze. Młody Godula swoimi nieprzeciętnymi wiadomościami wprawiał starego nauczyciela wprost w osłupienie.

Opuściwszy pokój Karola, Worcell w te pędy udał się na poszukiwanie hrabiego. Znalazł go przechadzającego się z cygarem w ustach po ogrodowych alejkach.

– Panie hrabio! Panie hrabio! – wołał już z daleka nauczyciel, zbliżając się truchcikiem do Ballestrema.

– Co się dzieje, panie Kurcie? Czegóż to pan biegasz i wrzeszczysz, jakby się gdzie paliło? Jak tam lekcja z młodym Godulą?

– Lekcja z Godulą? – powtórzył zdyszany Worcell. – Ano to panu powiem, że ja tego młodzika uczyć nie będę!…

– A to czemu?! – Ballestrem zmarszczył brwi.

– Bo ten Godula wie więcej ode mnie! – wypalił Worcell. – To nie ja jego, ale on mnie powinien uczyć!

– Co pan nie powiesz? – Hrabia zaciągnął się mocno cygarem, a potem zamyślony ruszył wolno przed siebie.

Nauczyciel krótkimi kroczkami dreptał za nim.

Wieczorem Ballestrem wezwał Godulę do siebie. Karol wszedł do gabinetu śmiałym krokiem. I od razu jego wzrok przykuły pełne książek regały, usytuowane za plecami siedzącego w szerokim fotelu hrabiego.

Ballestrem spojrzał uważnie w twarz młodzieńca.

– Słyszałem, mości Godulo, iż swoimi wiadomościami zapędziłeś w kozi róg starego Worcella.

– Z panem nauczycielem przyjemnie mi się gawędziło – odparł Karol, odrywając wzrok od książek.

– Jesteś wykształconym młodzieńcem – stwierdził Ballestrem. – A to znaczy, że możesz mi być wielce przydatnym… Obiecywałem ci pracę i już od jutra ją otrzymasz. Zostaniesz na razie zastępcą leśniczego Wojciecha Rybki. Rybka ma swoje lata i nie wszystkiemu może już podołać… Tylko czy dasz sobie radę w lesie?

– Dam, panie hrabio, przecież mój ojciec był leśniczym i niejednego mnie nauczył – powiedział Karol, po czym dodał z wdzięcznością: – Dziękuję, panie hrabio, ja…

– Dobrze, dobrze. – Ballestrem przerwał mu machnięciem ręki. – Z bronią potrafisz się obchodzić?

– Potrafię.

– A więc jutro dostaniesz mundur, strzelbę i wyruszysz z leśniczym Rybką do lasu. Mam nadzieję, iż spodoba ci się ta praca.

– Na pewno, panie hrabio.

– W takim razie możesz odejść, mości Godulo, dobranoc.

Karol jeszcze raz rzucił tęskne, pożądliwe spojrzenie na półki z książkami i skierował się ku drzwiom.

– Zaczekaj, młodzieńcze. – Zatrzymał go głos Ballestrema.

Godula odwrócił się na pięcie.

Hrabia popatrzył na niego z dobrotliwym uśmiechem.

– Interesują cię książki?

– Bardzo, panie hrabio.

– Lecz te – Ballestrem wskazał na regały – dotyczą wyłącznie górnictwa, hutnictwa i rud metali. Ten temat chyba nie za bardzo cię zaciekawi.

– Przeciwnie, panie hrabio – odrzekł Karol. – Treść tych książek musi być nad wyraz zajmująca.

– Skoro tak, to korzystaj z tej biblioteczki, kiedy tylko przyjdzie ci ochota.

– Dziękuję, panie hrabio! – Uradowany Godula skłonił głowę i opuścił gabinet.