Przygody detektywa Herloka - Buczyński Jerzy - ebook + książka

Przygody detektywa Herloka ebook

Buczyński Jerzy

4,3

Opis

Kiedy Ginter Herlok popada w konflikt z przełożonymi i traci pracę na kopalni, w jego życiu rozpoczyna się nowy rozdział. Dzięki niezwykłemu sprytowi odnajduje się w zupełnie nowej roli - detektywa, który na śląskiej prowincji potrafi przyjść z pomocą nie tylko prostym ludziom. Rozwiązuje wiele zagadek, a przy tym wymierza sprawiedliwość najczęściej bez potrzeby uciekania się do odpowiednich służb i sądowych rozpraw. W odróżnieniu dobra od zła nie ma tu dwuznaczności, bywają natomiast sytuacje komiczne, typowe dla Ślązaków.

Narracja książki w typowym dla jej autora stylu nakreślona jest językiem literackim, natomiast dialogi zostały przytoczone gwarą śląską,
w zapisie fonetycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Rok wydania: 2021

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
8
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Buczyński

Przygody detektywa Herloka

Redakcja

Robert Ratajczak

Współpraca

Natalia Jargieło

Projekt okładki, typografia i dtp

Wojciech Grzegorzyca

© Jerzy Buczyński

© Wydawnictwo „Vectra”

ISBN 978-83-65950-24-6

Druk i oprawa

Drukarnia Lega, Opole

Wydawca:

Wydawnictwo „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2019

www.arw-vectra.pl

e-mail: [email protected]

Spis treści

Niewierna Hilda

Uśmiechnięty kościotrup

Zniknięcie Ewalda

Wampir ze Szczerbic

Piękna Erna

Sprawa nieboszczyka Alojza

Krzywa brzoza

Nawiedzona posesja

Sataniści

Porywacze

Niewierna Hilda

Była 22.40. Achim Kubica wracał do domu po szychcie na drugiej zmianie. Jesienna noc była jasna, księżycowa i ciepła. Wiał leciutki orzeźwiający wiaterek. Achim pracował jako górnik w kopalni „Ignacy” w Niewiadomiu. Idąc teraz poboczem drogi, ledwo poruszał nogami i bolały go wszystkie kości. Tego dnia mieli na przodku zawał, przez co on i jego kamraci musieli porządnie namachać się łopatami. Kubica zaś nie należał już do młodzieniaszków, wszak za dwa tygodnie stuknie mu okrągła pięćdziesiątka…

Achim skręcił w boczną uliczkę i po przebyciu kilkudziesięciu metrów dotarł do swojej posesji. Mieszkał z żoną Hildą w parterowym domku otoczonym drzewami owocowymi i z rzadka rozrzuconymi krzewami.

Kubica pchnął furtkę w płocie z drucianej siatki i wkroczył na plac. Ze zdziwieniem spostrzegł, iż okno sypialni jest rzęsiście oświetlone.

– Piernika kandego, Hilda jeszcze niy śpi? – wymruczał. – Dyć ona zawdy już przed dziewiontom leży w prykolu. Czyżby stało sie co złego? …

Wielce zaniepokojony przyspieszył kroku, wbiegł po trzech schodkach na ganek, pchnął drzwi wejściowe domu i zniknął w przedpokoju.

W dziesięć sekund później z rosnącego kilka metrów od ganku rozłożystego krzewu bzu wysunął się chudy, wysoki mężczyzna. Miał na sobie czarny płaszcz sięgający mu do kostek nóg, zaś głowę z mocno odstającymi uszami nakrywał ciemnogranatowy beret.

Pyknął kilkakroć z krótkiej fajeczki sterczącej mu z kącika ust i spojrzał na ganek.

– No, wiela niy brakowało, a Kubica najechołby mie przi robocie… – wyrzekł półgłosem. – Musza bardzij dować pozór.

Westchnął głęboko, wypuścił spomiędzy grubych warg kłąb dymu, po czym poprawił skórzaną torbę zwisającą mu z ramienia na długim pasku. Nisko pochylony pobiegł do furtki.

Achim Kubica gdy tylko znalazł się w holu, naraz poczuł ostrą woń tytoniowego fajkowego dymu. Wielce go to zaskoczyło, bowiem ani on, ani jego żona, nie palili papierosów lub fajki.

Potrząsnął głową i ruszył do szeroko otwartych drzwi sypialni, z których wylewała się do przedpokoju smuga żółtego światła.

Kubica był mężczyzną średniego wzrostu, z krótkimi ciemnymi włosami, szpakowatym wąsem sterczącym pod bulwiastym nosem i lekko zarysowującym się już brzuszkiem.

Achim wszedł do sypialni i… w tej samej chwili zamarł w bezruchu, wywalił na wierzch oczy i rozdziawił usta. Bynajmniej nie spodziewał się ujrzeć tego, na co teraz patrzył w kompletnym osłupieniu.

Przed wbudowanym w toaletę wielkim podłużnym lustrem stała jego żona Hilda. Była całkiem naga. Golusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył! Na taborecie obok toalety leżały białe majtki i czarny stanik.

Nieruchomy niczym kamienna rzeźba, Kubica gapił się na wielkie jak odpustowe balony piersi małżonki, na jej wydatne, okrąglutkie blade pośladki i na… rudawą kępkę włosów pomiędzy jej nogami.

Hilda tak bardzo była zapatrzona w siebie, że zupełnie zapomniała o całym świecie. Nieświadoma jeszcze obecności męża, kolebała piersiami, potrząsała długimi do ramion farbowanymi czarnymi włosami i energicznie kręciła ponętnym tyłkiem.

– No, wyglondom se jeszcze cołkiym cołkiym! – stwierdziła na głos, podziwiając swoje odbicie w lustrzanej tafli. – Jeszcze niyjedyn młodziok by sie na mie ciepnył…

Pieszczotliwie pogładziła palcami kosmaty trójkąt na podbrzuszu.

Achim odzyskał wreszcie swobodę ruchów i głos.

– Pierona jasnego, Hilda, co to mo znaczyć?! – ryknął niczym wkurzony niedźwiedź i ruszył w stronę żony.

Kobieta pisnęła ze strachu i gwałtownie się odwróciła. Ujrzawszy męża zadygotała, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka.

– Achim… – wymamrotała. – Achim, tyś to je? …

– Niy, świynty Wiluś! – zawołał szyderczo Kubica. Następnie spojrzał groźnie, wycelował oskarżycielsko palec wskazujący w żonę i warknął: – Tyś je sago?! Pewnikiym łonaczyłaś sam oszkliwe breweryje z cudzym chopym! Kaj je tyn luj?!

– Achim, co ty wygadujesz?! – zakrzyknęła Hilda, zaś ciemny rumieniec wystąpił na jej twarzy. – Przeca sam niy ma żodnego cudzego chopa!

– Co niy ma?! Co niy ma?! – zaperzył się górnik. – Niy wierza ci! W siyni jeszcze teroz czuć tabaka z fajfki, kiero tyn pieron pewnikiym zakurził, kiej… kiej śloz z ciebie!

– Chopie, czy wali ci do łepy?! – wrzasnęła Hilda, a jej nagie piersi gniewnie podskoczyły. – Jeszcze roz ci godom, że sam żodnego niy ma!

– Zarozki sie o tym przekonomy! – Rozgorączkowany Kubica doskoczył do trzydrzwiowej szafy. – Już jo tego luja znojda!

Mocnymi szarpnięciami po kolei otwierał drzwi. Oprócz ubrań i bielizny w szafie nikogo nie było. Achim padł na czworaka i zajrzał pod szerokie małżeńskie łoże. Tam też nie znalazł żywej duszy. Sprawdził jeszcze granatowe zasłony w oknie, lecz bez rezultatu. Wreszcie stanął na środku pokoju.

– I coś znod? Psinco! … – prychnęła drwiąco żona. Urwała na moment, po czym z niejaką ciekawością, patrząc na Kubicę, dokończyła: – Alech jeszcze nigdy nie widziała cie tak fest rozkokoconego. Achimie, z ciebie normalnie je faroński zazdrośnik…

– Niy fulej mi sam gupot! – fuknął Kubica. – Rzeknij mi yno, czymu jeżeś po sagu?!

Hilda przez chwilę milczała, a potem lekko się uśmiechnęła i rzekła:

– Bo widzisz, chopeczku, my już od co nojmnij trzech tydni… – że tak powiym – niy fikali sie na golasa we łóżku. Dzisiej je sobota, ty jutro niy idziesz do roboty, toż pomyślałach se, że… trocha se poszpasujymy. Juzaś coby cie do tego zachyncić, toch czekała na ciebie cołkiym już sebleczono. Czy to ci sie niy podobo?

Achim, mocno zakłopotany, kilkakrotnie głośno chrząknął, po czym powiedział:

– Babo, co tyż ci sie zachciywo?

– No, jak niy chcesz, to sie zarozki nazod oblecza! – rzekła kobieta, udając oburzenie.

– Ależ doczkej yno, doczkej! – prędko zawołał Kubica. – Po dzisiejszyj morderczyj szychcie jeżech co prowda porzondnie wykamany, jednakowoż… czuja jak siyły nazod wy mie wlazujom. Toż, Hildeczko, czekej mie sam w łóżku, a jo gibko zjym wieczerzo i zarozki ku ciebie przida.

W poniedziałek Achim miał szychtę na ranną zmianę. Kiedy po południu wracał do domu, z bocznej uliczki, przy której mieszkał, wyłonił się wysoki chudy mężczyzna. Kubica aż przystanął, zdziwiony jego wyglądem. Mimo późnej jesieni na dworze było co najmniej 19 stopni ciepła, a ów osobnik miał na sobie pozapinany aż po szyję czarny płaszcz, sięgający mu do łydek. Na jego jasnych kędzierzawych włosach tkwił mocno naciągnięty na oczy granatowy beret. Z lewego ramienia chudzielca zwisała parciana torba.

Kiedy się mijali mężczyzna w płaszczu zerknął na Achima intensywnie zielonymi oczyma. Kubica zauważył przy tym, że nieznajomy odznacza się bladą twarzą i zabójczym ciemnym wąsikiem.

Gdy człowiek w berecie oddalił się na kilkanaście metrów, spoglądający za nim Achim wymruczał:

– A cóż to je za dziwolong?! Takowego hopelmana toch jeszcze w Niewiadomiu niy widzioł!

Przy obiedzie opowiedział Hildzie o dziwnym osobniku.

– A może i tyś go widziała – rzekł na koniec. – Wylazowoł przeca z naszyj drogi.

Kubicowa lekko się zaczerwieniła, po czym odparła:

– Niy, niy widziałach go…

Następnego dnia Achimowi znowu przydarzyło się coś dziwnego. Nie spotkał wprawdzie po raz drugi osobnika w długim płaszczu, ale znalazł jego beret. Po przyjściu do domu pierwsze co ujrzał to właśnie ów beret, wiszący na haku stojącej w przedpokoju garderoby.

Kubica zmarszczył brwi.

– A skond sie to tukej wziyno? …

Ściągnął z wieszaka beret i wszedł do kuchni.

Hilda, która widziała z okna idącego do domu męża, nalewała właśnie zupę do talerzy.

– No, chopeczku, dzisiej pojysz se dobrego kapuśniaku. – Uśmiechnęła się do Achima.

Ten rzucił beret na blat stołu.

– Co to je?! – spytał z groźną miną.

Hilda pobladła. Wpatrując się w granatowe męskie nakrycie głowy, rzekła:

– Wyglondo mi na beret…

– Ano zgodłaś. Jo juzaś ci powiym, że taki som beret widziołech wczoraj na łepie tego chuderloka w mantlu – powiedział Kubica, po czym cisnął żonie podejrzliwe spojrzenie i dodał podniesionym głosem: – Możesz mi pedzieć, skond ta mycka znodła sie u nos?! Kto ci nowiedziył, kiej mie niy było w doma?!

– O co ci sie, Achim, rozchodzi?! – zapytała kobieta, a w jej oczach zamigotały iskierki gniewu.

– Sam był cudzy chop! – rzucił oskarżycielsko Kubica.

– Ano był, był! – zawołała Hilda. – Prziloz do chałupy wele dwanostyj. Ty wiysz, kto to był, boś go już widzioł.

– Joch go widzioł?! – zdziwił się Achim. – A to niby kiedy?!

– Wczoraj. Bo to był tyn chuderlok w mantlu i beretce. Je on… bezdomnym wandrusym. Chcioł trocha chleba, bo był pierzińsko głodny. Zrobiyło mi sie go żol, toch wziyna go do chałupy. Powiesiył w siyni beret na wiyszaku, a potym zjod w kuchni trocha kapuśniaku. Podziynkowoł i poszoł. Widocznie zapomnioł o tym swojim berecie. No i tak to wyglondały te odwiedziny cudzego chopa, ty gupi zazdrośniku! A teroz siodej przi stole i chytej sie jedzynio, bo za chwila zupa bydzie cołkiym zimno.

Podczas przytoczonych powyżej wyjaśnień, Kubicowa jakoś dziwnie uciekała wzrokiem w bok…

Po obiedzie Achim odpoczywał, leżąc w kuchni na wysłużonej, nieco sfatygowanej już leżance. Wpatrując się w okno, rozmyślał o tajemniczym włóczędze, który przez dwa dni z rzędu kręcił się w pobliżu posesji Kubiców. Wszedł nawet do domu, a Hilda go nakarmiła. Jej opowieść o nieznajomym głodomorze na pozór nie wzbudzała żadnych wątpliwości. Ale tylko na pozór… Bo oto Achim przypomniał sobie zapach dymu tytoniowego, który poczuł w przedpokoju, kiedy w sobotę przyszedł do domu z drugiej zmiany.

– Cosik mi tukej niy sztimuje – wymruczał Kubica.

Naraz coś go tknęło. Podniósł się z leżanki i pobiegł do sieni. Zerwał z wieszaka beret, przysunął go do nosa i powąchał. Wyczuł słaby, bo słaby, ale wyraźny zapach tabaki.

W kopalni „Ignacy” powoli dobiegała końca dniówka na pierwszej zmianie. Szerokim, podziemnym, półokrągło sklepionym tunelem, zwanym przekopem, podążało dwóch górników. W rękach trzymali zaświecone lampy, otaczające ich kręgiem pomarańczowego światła. Idący przodem wyższy, szczupły mężczyzna, nazywał się Manfred Pakuła, zaś kroczący za nim Ginter Herlok odznaczał się średnim wzrostem i krępą budową ciała. Górnicy szli pod szyb, na wyjazd. W pewnej chwili usłyszeli za sobą głośny tupot.

– Ktoś leci za nami – zauważył Pakuła.

– Pewnikiym jakowyś bergmon, kierymu, tak jak nom, tyż śpiycho sie na wyjazd – zaśmiał się Herlok.

Mężczyźni przystanęli i obejrzeli się. Dostrzegli z tyłu, w zalegających tunel ciemnościach, żółtą plamę światła.

– Pierona, niy podobo mi sie to – rzekł z niepokojem w głosie Pakuła. – Na żółto świycom lampy nadsztajgrów. Lepij bydzie, jak podrabnymy.

Wydłużyli krok, zwiększając tempo. Znajdujący się kilkanaście metrów za nimi człowiek także przyspieszył, a nawet zaczął biec. Stukot jego buciorów uderzających o twardy spąg stawał się coraz głośniejszy i bliższy.

– Lecymy! – zaproponował Pakuła.

– Niy mom zamiaru przed żodnym uciekać! – sprzeciwił się Herlok. – Choby to był i som dyrechtor gruby!

Nie minęła minuta, a pędzący za nimi mężczyzna dogonił ich.

– Stójcie! – rozkazująco zabrzmiał jego ochrypły głos. Wyminął Manfreda i Gintera, zagradzając im drogę.

Pakuła i Herlok zatrzymali się i unieśli lampy. Kiedy w ich blasku ujrzeli, kogo mają przed sobą, poczuli się nader nieswojo. Zobaczyli bowiem Arnolda Mikę, najbardziej znienawidzonego przez górników nadsztygara. Mika był straszliwym służbistą, przyczepiał się nawet do najdrobniejszych niedociągnięć w pracy robotników, stosując wobec nich wręcz wojskową dyscyplinę. Niemiłosiernie karał górników za najbardziej błahe przewinienia, krzyczał na nich i wyzywał od najgorszych. Ludzie ze złości zgrzytali zębami i życzyli mu, aby go wreszcie na dole kopalni jasny pieron wziął. Patrząc teraz ze zmarszczonym czołem na Manfreda i Gintera, nadsztygar sapał ciężko niczym wiekowa lokomotywa. Będąc człowiekiem niskim i otyłym, porządnie się zmęczył krótkotrwałym biegiem.

– Szczyńść Boże, panie nadsztajger. – Herlok uprzejmie uchylił hełmu.

– Jo ci sam zaroz dom „Szczyńść Boże”, chacharze jedyn! – wydyszał Mika. Następnie także uniósł latarnię i bacznie przyjrzał się dwom górnikom.

– A dyć jo wos znom! – warknął po chwili. – Oba robicie na szczwortym oddziele. Ty sie mianujesz… Herlok. A ty Pakuła!

Ginterowi i Manfredowi wielce nie spodobało się to, że ten upierdliwy Mika pamiętał ich nazwiska. Nic w tym jednak nie było dziwnego, ponieważ obaj byli już przez niego kilkakrotnie karani.

– Co sam robicie na przekopie? – ostro spytał Mika.

– No… szychta sie skończyła, tóż tompiymy pod szyb na wyjazd – odpowiedział uprzejmie Pakuła.

– Co? Idziecie pod szyb?! – ryknął nadsztygar. – To je grubo za wczas! Powinniście jeszcze być na robocie!

– Co my mieli dzisiej zrobić, to my zrobiyli – odezwał się Herlok. – I wcale niy idymy pod szyb za wczas. Wom chyba, nadsztajger, zygarek źle chodzi.

– Mosz jeszcze opowoga mi sam pyskować?! – wrzasnął Mika. Podniósł lampę jeszcze wyżej, oświetlając jaskrawym światłem twarz Herloka. – Zaroz zapisza cie, giździe, do kary!

– Niy świyćcie mi po oczach, nadsztajger – powiedział Ginter przez zaciśnięte zęby.

– Zawrzij dziób! – syknął Mika. – Teroz jo godom, a ty mosz słuchać!

– Niy świyćcie mi po oczach! – powtórzył, gniewnym już tonem, Herlok. Następnie wyciągnął rękę i odtrącił lampę nadsztygara w bok.

Na taką zuchwałość Mika aż zaniemówił na kilkanaście sekund. A potem spojrzał wściekle na Gintera i wymamlał:

– Ty pieronie jedyn, jo cie sam zaroz naucza moresu!

Z tymi słowami z całej siły pchnął Gintera w pierś. Herlok zatoczył się do tyłu. Na krótki moment zastygł w bezruchu, po czym doskoczył do nadsztygara i zacisnąwszy prawą pięść, walnął go w szczękę prawidłowym sierpowym. Ginter był znany na całej kopalni ze swojej nadzwyczajnej siły. Dlatego też po jego ciosie pod nadsztygarem zgięły się kolana. Mika runął na spąg niczym wór kartofli. Oczy zaszły mu mgłą, lampa wysunęła się z bezwładnych palców, a hełm spadł z głowy i poturlał się po ziemi.

– Pieronie, Ginter, tyś go za fest piznył! – zakrzyknął wystraszony Pakuła. – Bylebyś yno go niy zabiył!

– Niy fulej gupot! – Herlok, mocno zaniepokojony, nachylił się nad leżącym nieruchomo Miką. W tym momencie nadsztygar zacharczał i rozwarł lewe oko.

– Zabić, toch go niy zabiył, ale na pewno porzondnie osłabiył – zauważył Ginter, oddychając z wielką ulgą. Przez krótką chwilę on również się obawiał, że niechcący ukatrupił Mikę.

Tymczasem nadsztygar otworzył drugie oko, przez kilka sekund spoglądał na Gintera zbaraniałym wzrokiem, wreszcie zacmokał grubymi wargami i wymamlał:

– Herlok, ty pieroński zbóju! Jo cie sam zaroz załatwia…

– Zaczyno przeklinać, a to sie znaczy, że nic mu niy ma i docho- dzi już do sia – stwierdził Pakuła.

– No dobra, niy bydymy sam stoć i nad nim ślimtać – powiedział Herlok. – Walymy pod szyb.

Pozostawili gramolącego się niezdarnie ze spągu Mikę i oddalili się szybkim krokiem.

– Ale tego, żeś go prasnył w pysk, to on ci na zicher niy przeboczy – zauważył Pakuła.

– A cóż on takigo może mi zrobić? – Ginter wzruszył ramionami. – Co nojwyżyj to zapisze mie do kary. Jakoś to zniesa.

Ginter Herlok za to, że pobił nadsztygara na dole kopalni, został ukarany już następnego dnia. Kiedy rano przyszedł na szychtę, został niezwłocznie wezwany do dyrektora. Czekał w sekretariacie prawie pół godziny, co go mocno wkurzyło. W końcu jednak znalazł się w dyrektorskim gabinecie.

– Za napad na nadsztygara Mikę jesteś, Herlok, zwolniony z pracy na kopalni – oznajmił mu krótko dyrektor Henryk Pyskowski.

Ta decyzja niezmiernie Gintera zaskoczyła. Zmarszczył więc brwi i zawołał:

– Ależ panie dyrechtor, joch wczora działoł yno we własnyj obronie! To przeca nadsztajger piyrszy mie pyrtnył! Mom na to świadka.

– Nie będziemy tutaj daremnie dyskutować, Herlok! – Pyskowski gniewnie łypnął złośliwymi, świńskimi oczami zza grubych szkieł okularów. – Wylatujesz z roboty, koniec kropka! A teraz wynoś się z mojego gabinetu!

Dwadzieścia minut później Ginter, ze smętną miną, opuszczał teren kopalni. Zatrzymał się w szerokiej bramie i odwrócił. Powiódł tęsknym spojrzeniem po żelaznej kratownicy wieży szybowej, na której szczycie w zawrotnym tempie obracały się dwa olbrzymie żelazne koła. Górnicy zjeżdżali na dół, na poranną szychtę. Herlok powinien teraz być z nimi. Ale nie jest… Westchnął więc, wbił ręce w kieszenie spodni i odszedł. Właściwie to nie powinien się dziwić, że za tak błahe, w jego przekonaniu, przewinienie, stracił robotę. Był rok 1952, w Polsce rządziła niepodzielnie czerwona partia, a kto się nie poddawał niewolniczo jej zarządzeniom, ten miał kłopoty… Pracownicy zakładów, którzy nie wstępowali w jej szeregi, często wylatywali z pracy, a nawet lądowali w więzieniu. Jednak w przeciwieństwie do nadsztygara Miki i dyrektora Pyskowskiego, Herlok nie należał do partii, a teraz… wolnym krokiem wałęsał się po ulicach Niewiadomia. Nie chciało mu się wracać do domu. W pewnej chwili zatrzymał się przed podłużnym parterowym budynkiem. Wielki szyld, umieszczony nad wejściowymi drzwiami, głosił zielonymi literami wymalowanymi na niegdyś białym tle: Bar u Hajnela.

– Ha, chyba se wleza na jedne jasne z szuminami – wymruczał Herlok.

I tak też zrobił. Pchnąwszy drzwi, wszedł do obszernej sali zastawionej niewielkimi stolikami otoczonymi drewnianymi krzesłami. Z lewej strony znajdował się szynkwas z jasną niklowaną ladą. Większość miejsc była zajęta przez górników, którzy po szychcie na nocnej zmianie wstąpili do baru, aby piwem spłukać z gardeł węglowy pył.

Herlok podszedł do bufetu. Gruby barman, Helmut Messer, z głową łysą jak gumowa piłka, obrzucił Gintera sennym spojrzeniem.

– Nalyj mi, Helmut, jedne piwo i seta gorzoły – zadysponował Herlok. Gdy zaś barman go obsłużył, z kuflem w jednej ręce i szklanką wódki w drugiej, rozejrzał się po sali. Po chwili zbliżył się do stolika pod oknem, przy którym siedział Antoni Kusidło, 70-letni emeryt. Był to wysoki chudy mężczyzna z przerzedzonymi szpakowatymi włosami, sumiastym wąsem i gęstą brodą.

– Witejcie, Antku, czy moga se zicnyc wele wos? – zapytał Herlok.

– A siodej, Ginter, siodej – zachęcił go emeryt. – Ale rzeknij mi, czymu widza cie teroz w barze? Myślołech że robisz na rannyj zmianie.

– Robiyłech, do wczoraj. – Herlok klapnął na krzesło, upił łyk piwa i poprawił wódką. – Od dzisiej już niy ma żech bergmonym na naszyj grubie. Dyrechtor Pyskowski wywalył mie na zbity pysk.

– A to gorol pieroński! – zawołał gniewnie Antoni Kusidło i szarpnął mocno włoski swej brody. – Ale coś ty takigo napochoł, że tyn bachrocz cie zwolniył?

– Wczoraj na dole gruby tak fest gichnył żech piyńściom w gymba nadsztajgra Miki, że tyn aże sie obalył na ziymia i przikrył szłapami – odparł Herlok i znowu napił się piwa i wódki.

– Znaczy sie, żeś normalnie znokautowoł nadsztajgra! – zachichotał ubawiony emeryt. – A toś piyknie złonaczył! Trza było jeszcze tymu usmolonymu Mice naświstać do rzici!

– Nigdy niy kopołech leżoncego! – żachnął się Herlok, a potem dodał: – W kożdym razie teroz jeżech bezrobotnym.

– No i co zrobisz? – zainteresował się Kusidło. – Bydziesz łaziył z katarynkom abo mandolinom, i śpiywoł ucieszne pieśniczki? A może chycisz sie roboty u jakowegoś bogatego pamponia?

– Jeszcze niy wiym, co byda robiył – odrzekł Ginter. – Na razie z głodu niy umrza. Niy mom też baby ani bajtlów, kierzi by wołali jeść.

Tutaj dodajmy, że Herlok, mimo iż stuknęło mu już 35 lat, ciągle był starym kawalerem. Jakoś nie spieszyło mu się do ożenku. A tymczasem wypił piwo i gorzałkę, pożegnał starego emeryta i poszedł do domu.

Ginter mieszkał samotnie w parterowej trzyizbowej chałupie po nieżyjących już rodzicach, wokół której rosło kilka owocowych drzew i gęstych krzewów. Tej niewielkiej posesji, okolonej płotem z drewnianych sztachet, pilnował łaciaty kundel Reks.

Minął tydzień. W sobotnie popołudnie Ginter Herlok siedział w największej izbie na wysłużonym fotelu, czytając książkę. Na jego twarzy rozlał się wyraz najwyższego zaciekawienia. Właśnie kończył niezmiernie zajmującą powieść detektywistyczną, pełną tajemniczości i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Bardzo lubił czytać i większość wolnego czasu poświęcał lekturze. Najbardziej zaś interesowały go kryminały.

Herlok przeczytał ostatnie trzy zdania i zamknął książkę. Przesunął dłonią po krótkich, ostrzyżonych na jeża, ciemnych włosach.

– Kto by pomyśloł, że mordownikiym może być tyn stary kulawy grzib, ślepy na jedne oko – powiedział na głos, potrząsając z niedowierzaniem głową.

Wstał z fotela, odłożył książkę na zawieszoną na ścianie długą półkę i zaczął przechadzać się po pokoju. Jego umeblowanie stanowiły dwa fotele, wypłowiały tapczan, niewielki prostokątny stolik oraz wspomniana półka, na której znajdowało się kilkanaście książek.

Naraz Ginter jak wryty zatrzymał się w miejscu. Uśmiechnął się od ucha do ucha i klasnął w ręce.

– Ha, a dyć jo tymu poradza! – wykrzyknął radośnie.

Już wiedział, jak będzie zarabiał na życie.

W poniedziałek rano Anna Kopyrciok, niska pulchna kobiecina po pięćdziesiątce, wracała do domu z piekarni. W ręku trzymała siatkę wypełnioną świeżutkimi, pachnącymi bułeczkami. Zbliżając się do posesji sąsiada Herloka, ze zdziwieniem ujrzała, iż przybija on do sztachet płotu wielką drewnianą tablicę, na której jest coś napisane.

Kopyrciokowa zatrzymała się, powiesiła siatkę na sztachecie, po czym wydobyła z kieszonki granatowej bluzki okulary i założyła je na nos.

– Witejcie Ano. – Herlok z uśmiechem powitał mieszkającą trzy domy dalej kobietę. – Widzicie ta tabulka?

– A dyć niy jech żech ślepo! – żachnęła się Kopyrciokowa. – Cofnij sie yno, co se obejrza coś tam naszkryfloł.

Nachyliwszy się nad tablicą przeczytała:

Ginter Herlok. Prywatny detektyw.

Kto mo jakowe problymy, niych wali do niygo, kiej w dym!

Przijmuje klijyntów we biurze, we swojij chałupie.

Kobieta odwróciła głowę, po czym z zaciekawieniem przyjrzała się Herlokowi.

– Toś ty, Ginter, niy je już bergmon, a jakowyś tam dyfek… dyjektyw?

– Detektyw, Anno, detektyw! – poprawił ją mężczyzna.

– Niych ci bydzie. – Kopyrciokowa wzruszyła ramionami.– Rzeknij mi yno, co takowy de… dektyw łonaczy?

– No, jak by wom to pedzieć… – Ginter podrapał się po głowie. – Po piyrsze trza wom wiedzieć, że detektyw, to je niy byle kto. On zajmuje sie roztomańtymi ciekawymi sprawami. Na tyn przikład chyto złodzieji, bandziorów i inkszych chachorów…

– A dyć od tego momy w Niywiadomiu policyjoków – przerwała mu Anna.

– Te nasze całe policyjoki, to tak rychtyk som mamlasy nad mamlasami – stwierdził Herlok. – Niy mogom sie ani równać z detektywym, kierym od dzisiej i jo żech je.

– To niby co: tyś je lepszy od policyjoków? – Kobieta spojrzała na byłego górnika dziwnym wzrokiem.

– Ano tak je! – Herlok dumnie wypiął pierś.

– No, musza pedzieć, żeś ty rychtyk je… – Anna kiwnęła głową – ale chwolno rzić!

Roześmiała się grubym głosem, po czym wziąwszy siatkę, oddaliła się śpiesznym krokiem.

– Z tyj Kopyrcioczki to je normalnie pofyrtano baba! – Herlok gniewnie zacisnął szczęki.

Tak więc Ginter postanowił zająć się profesją prywatnego detektywa. Uważał, że po przeczytaniu tak wielu kryminalnych książek, posiadł odpowiednie ku temu kwalifikacje. Był nawet przekonany, że Sherlock Holmes to przy nim mały pikuś! Któregoś wieczoru pojechał na rowerze do Szczerbic. Mieszkał tam niejaki Ernest Klipa, sześćdziesięcioletni chytry grubas, handlujący wszystkim, czym się tylko dało. Po półgodzinnym zażartym targowaniu się, Herlok kupił od niego wojskową lornetkę, pistolet o krótkiej lufie i pudełko naboi. Ginter bowiem uznał, że on, jak każdy porządny detektyw, powinien posiadać broń…

Tymczasem minął tydzień, od kiedy zawiesił na płocie wspomnianą już tablicę, a jeszcze nie zgłosił się do niego żaden klient. Mocno to Herloka złościło, gdyż pragnął jak najszybciej wykazać się swoim detektywistycznym talentem.

W niedzielę po południu wyjął z kartonowego pudła zakupione u Klipy rzeczy i rozłożył je na stole. Usiadł w fotelu z butelką piwa w ręku. Popijając złocisty napój z upodobaniem wpatrywał się w lornetkę i pistolet. Zwłaszcza broń wzbudzała w nim zachwyt.

– Musza sie przijrzeć jeszcze roz z bliska tyj graczce – rzekł do siebie, po czym opróżnił do dna butelkę i odstawił ją na bok.

Wziął do ręki pistolet. Sprawdził magazynek, a potem skierował lufę w stronę szeroko otwartych drzwi. Przymrużył lewe oko i zawołał:

– Pif! Paf!

W tej samej sekundzie w drzwiach stanął Achim Kubica. Widząc wymierzony w siebie rewolwer, na ułamek sekundy zastygł w bezruchu, a potem błyskawicznie padł plackiem na podłogę. Jego ciało ciężko łupnęło o twarde deski.

– Pieronie, Ginter, niy strzylej! – zawołał śmiertelnie przerażony. – To je jo, Achim Kubica!

– Widza, żeś to ty – zaśmiał się Herlok. – Ale niy muckej już tyj delówki, a stoń na nogi. Przeca cie niy zastrzela.

Kubica z ociąganiem podniósł się z podłogi. Pokazując drżącym palcem na pistolet, który Ginter ciągle dzierżył w dłoni, rzekł z lękiem:

– Połóż te pieroństwo kaj na bok, bo z lufy może przipadkiym wyfurgnyć kulka i trefić mie pomiyndzy moje kulki…

– Niy mosz sie czego boć, bo tyn browning niy je naladowany – uspokoił Achima Herlok, lecz położył broń na stole.

– Piernika kandego, po co ci ta pistula? – zdziwił się Kubica.

– Widziołeś ta tabulka na mojim płocie? – spytał Ginter. A gdy Achim skinął głową, dodał: – Jeżech terozki detektyw, a trza ci wiedzieć, że detektyw bez pistule, to je rzić wołowo, a niy detektyw. A teroz rzeknij mi, kamrat, skuli czego żeś mie nawiedziył?

Kubica chrząknął, przestąpił z nogi na nogę, po czym rzekł:

– Tak rychtyk, to prziloz żech do ciebie właśnie skuli tego, żeś je detektyw. Mom dlo ciebie sprawa… – Umilkł na chwilę, spuścił oczy, a potem mówił dalej, ale ściszonym już głosem: – Yno… niy wiym, jak ci to pedzieć. Bo widzisz, mie je fest gańba o tym rozprawiać.

Herlok spojrzał uważniej na Kubicę, który od wielu już lat był jego przyjacielem.

– No, skoro mosz dlo detektywa sprawa, to przyńdymy do mojigo biura – powiedział Ginter. Następnie zaprowadził Achima do małej izby, w której znajdował się prosty stół z dwoma drewnianymi krzesłami i stara odrapana komoda.

– Zicnij sie. – Herlok usadził Kubicę na krześle, a sam podszedł do komody. Wysunął górną szufladę, z której wyciągnął gruby notes i ołówek. Położył oba przedmioty na stole i usiadł naprzeciw przyjaciela.

– Toż teroz godej, Achim, co cie gryzie – rzekł, otwierając notes i biorąc ołówek do ręki.

– Toż tymu bydzie tak… – zaczął Kubica, urwał na moment, po czym wypalił: – Cosik mi sie zdowo, że moja Hilda mie zdradzo!

– Że co?! – Herlok wywalił na przyjaciela zdumione oczy.

– Jaki tydziyń tymu, kiej żech prziszoł do dom po szychcie na drugij zmianie, poczułech w siyni woń fajfkowego dymu – ciągnął Achim. – A jakech wloz do sypialki toch ujrzoł moja Hilda, kiero była… Była cołkim sago.

– Cołkim sago?! – zakrzyknął Herlok. – Niy godej!

– Była goluśko, chopie, goluśko! – zawołał Achim, ze zdenerwowania zaciskając szczęki. – Ale słuchej, co było dalij…

Tutaj Kubica, lekko się zacinając, z pewnym zawstydzeniem opowiedział znane nam już wydarzenia. O tym, jak ujrzawszy nagą żonę, wpadł w gniew i obwinił ją, że figlowała z obcym mężczyzną, którego potem nadaremnie szukał w szafie, pod łóżkiem i za okiennymi zasłonami. Później jednak uwierzył Hildzie, gdy ta zapewniła go, że ona dlatego się rozebrała, aby zachęcić jego, Achima, do amorów. A jednak w poniedziałek spotkał w pobliżu swojej posesji dziwnie wyglądającego chudego osobnika w długim czarnym płaszczu i granatowym berecie na głowie. Z kolei następnego dnia znalazł ów beret… u siebie w domu, wiszący w przedpokoju na haku garderoby. Zagadnięta o to cudze nakrycie głowy, Hilda powiedziała, że kiedy on był w pracy, do ich domu przylazł bezdomny włóczęga, któremu z litości dała jeść. Widocznie nieznajomy zapomniał u nich swego beretu…

W tym miejscu swojej relacji Kubica nagle przerwał. Przez kilka sekund posępnie milczał, wpatrując się w blat stolika, a potem dokończył:

– Joch wzion do rynki beret tego wandrusa i żech go powonioł. I wiysz co? …

– Niy wiym, ale myśla, że mi powiysz – rzekł Herlok.

– Tyn beret wonioł takom samom tabakom, jak ta, kieroch poczuł w siyni wtedy, kiej żech to najechoł moja staro po sagu!

Kubica zamilkł. Herlok też się nie odzywał. Znał dobrze żonę Achima. Co prawda uważał ją za nieco postrzeloną kobietę, ale nie mieściło mu się w głowie, żeby ona była w stanie zdradzać swego poczciwego męża. Nie, to już chyba przekraczało jej możliwości!

Panujacą w pokoju ciszę przerwał Kubica.

– Tóż teroz, Ginter, wiysz już wszyjstko.

Herlok, obracając ołówek w ręku, powiedział:

– Z tego coś mi sam pedzioł, wyniko, że tyn chuderlok w czornym mantlu rychtyk może nawiedzać twoja baba w czasie, kiej ciebie niy ma w doma.

– Dokładnie – przytwierdził Achim. – I jasny pieron mie biere, kiej pomyśla, co oni wtedy łonaczom!

Przy ostatnich słowach zgrzytnął zębami ze złości i z całej siły wyrżnął pięścią w stół.

– Ochłodnij, chopie, aże ochłodnij – mitygował go Herlok.

Ginter podniósł się z krzesła, podszedł do komody i wysunął tym razem dolną szufladę. Wyłuskał z niej butelkę wódki i dwa kieliszki. Usiadł z powrotem przy stole.

– Napij sie, Achim, na uspokojynie – rzekł, napełniając kieliszki. Stuknęli się i wypili do dna.

– Tóż teroz powiydz mi, co jo mom zrobić w tyj twojij sprawie? – spytał Herlok.

– Chca dowodów na to, że moja staro mie zdradzo z tym chudym lujym! – rzucił impulsywnie Kubica.

– Zdradzo, abo i niy – zauważył Herlok. – Tego to sie dziepiyro dowiymy. No dobra, Achim, chyca sie za to, ale wiysz… Jo jako detektyw niy działom za darmo.

– Zapłaca ci, wiela bydziesz chcioł – powiedział Kubica.

– Beztóż, że to je moja piyrszo sprawa, dostaniesz zniżka – obiecał Ginter. – A teroz przyńdymy już, że tak rzekna, do działań operacyjnych.

– Jakich działań? – nie zrozumiał Achim.

– Byda mioł twoja Hilda na oku, kiej ciebie przi nij niy bydzie – wyjaśnił detektyw Herlok. – I niy starej się. Jo chned dowiym sie, co to za konszachty mo ona z tym podejrzanym chuderlokiym. No i wyszkumom, co to je za jedyn. Terozki zaś zapisza sie dokładny jego rysopis – Ginter począł zapełniać kartkę notesu niewyraźnym pismem. Zanotował główne fakty przedstawione mu przez Kubicę. Na koniec zapytał:

– Na jako zmiana robisz jutro na grubie?

– Mom na drugo – odparł Achim.

Godzinę później opuścił dom Herloka. Chwiał się lekko na nogach, czego przyczyną była opróżniona z Ginterem flaszka gorzałki.

Stary emeryt Antoni Kusidło wytoczył się z baru „U Hajnela”. Wskutek opróżnienia czterech kufli pienistego piwa, dopisywał mu dobry humor. Stanął na środku drogi i wyłuskał z kieszonki czarnej kamizelki wielki cebulasty zegarek na srebrnym łańcuszku. Przybliżył cyferblat do samych oczu.

– Pierona, te cyfry tak tańcujom, że niy umia obejrzeć wiela je godzin! – zawołał, trzepocząc powiekami.

Naraz usłyszał za sobą męski ochrypły głos:

– Dejcie, starziku, yno tyn czasomiyrz, a jo wom rzekna kiero teroz momy godzina.

Kusidło powoli się odwrócił, a wtedy ujrzał przed sobą barczystego osobnika w połatanym szarym ubraniu, z przekrzywioną na bakier czapką na głowie. Pod nosem stroszył mu się bujny rudy wąs.

– Niy ma żech dlo ciebie, wandrusie, żodnym starzikiym – warknął Kusidło. – A i zygarka niy dom ci do pacy, bo mi go ukradniesz!

– O przeproszom wos, panie dyrechtor! – nieznajomy dotknął dwoma palcami daszku czapki. – I niy bójcie sie o wasz zygarek, bo zy mie niy ma żodyn złodziyj!

– A zy mnie żodyn dyrechtor – zachichotał staruszek. – Jeżech bergmon pyndzyjista. Tóż wiela je tych godzin? – Podsunął zegarek pod nos włóczęgi. Ten odpowiedział:

– Dokładnie pizło połednie.

– No to momy jeszcze młodo godzina – stwierdził Kusidło, chowając czasomierz z powrotem do kieszonki.

Tymczasem nieznajomy wpił się oczyma w szyld, zawieszony nad drzwiami baru.

– Pewnikiym łyknyłbyś sie trocha zimnego piwa – zauważył litościwie emeryt. – Postawiyłbych ci kufelek, ale widzisz, niy mom przi sia już ani grosza.

– Dziynki wom, bergmonie-pyndzyjisto za dobre chyńci. – Nieznajomy znów pstryknął palcami w postrzępiony daszek czapki. A gdy Kusidło się oddalił, rzekł do siebie półgłosem: – Niy ma źle, stary Antek mie niy poznoł.

Nasunął głębiej czapkę na oczy, wbił ręce w kieszenie spodni i ruszył naprzód wolnym krokiem. Mijani ludzie nie zwracali zbytnio na niego uwagi. W owych czasach wielu włóczęgów przemierzało wioski, osady i miasta Górnego Śląska, przez co ich widok nie był niczym nadzwyczajnym.

Rozstawszy się ze starym Kusidłą, nieznajomy przez godzinę kręcił się po drogach Niewiadomia. O pierwszej natknął się na Achima Kubicę, który wyłonił się z bocznej uliczki. Śpieszył się na kopalnię, na szychtę na drugiej zmianie. Zbliżył się do obszarpańca w czarnej czapce i obrzucił go niechętnym spojrzeniem.

– Dziyń dobry! – odezwał się ochryple włóczęga i… stojąc na szeroko rozstawionych nogach, zatarasował Achimowi drogę. – Być, chopie, taki dobry, i ciepnij mi jaki złotek na piwo…

– Jak jo ci ciepna, to zaroz sie szłapami przikryjesz! – warknął groźnie Kubica. – Chyć sie, lebrze zgniyły, roboty, a niy żebrej o pijondze! I cof sie na bok, bo mi sie śpiycho!

Nieznajomy osobnik roześmiał się serdecznie, po czym zawołał:

– Piernika kandego, aleś ty dzisiej, Achimku, je nerwowy!

Zdumiony Kubica cofnął się o dwa kroki.

– Skond mie znosz?! – zakrzyknął. – Coś je za jedyn?!

– Ha, przedtym pyndzyjista Kusidło, a teroz ty mie niy poznowosz! – Włóczęga zachichotał i zdjął czapkę. – Pewnikiym myli cie mój ryszawy fons i zmaraszono gymba. Otóż fons je przilepiony, a…

– Jasny pieron, Ginter, tyś to je?! – wrzasnął Kubica, przerywając włóczędze.

– Cicho, niy drzij sie kiej majtki staryj baby! – zgromił go detektyw Herlok. – Żodyn niy może wiedzieć, że to je jo.

– Czymuś sie przebroł za wandrusa? – zaciekawił się Kubica, patrząc z uznaniem na przyjaciela. – Tak wyglondosz, że za pierona niy idzie cie poznać!

– I tak mo być, bo twoja baba, choby wejrzała na mie cołkiym z bliska, to nie może wiedzieć, że ślypi na Gintera Herloka.

– No ja, terozki to jużech spokopiył. – Achim domyślnie pokiwał głową. – Przełonaczyłeś sie w wandrusa, coby potajymnie szpiegować moja Hilda.

– Tak tymu je – przytaknął detektyw. – I możesz być na zicher pewny, że chned wyszkumia, czy twoja staro zdradzo cie, czy niy. A ku tymu dowiym sie, kim je tyn chuderlok w czornym mantlu, kiery jom nawiedzo.

– Oby ci sie to udało. – Kubica spochmurniał. – No, ale nic, trzimej sie, Ginter. Jo musza już lecieć, bo niy zdonża na szychta.

Przez kolejne dwa dni Herlok, ciągle w przebraniu włóczęgi, śledził Hildę Kubicową. Trzymając się od niej w bezpiecznej odległości, podążał za nią krok w krok. Zaczynał swoją obserwację od momentu, gdy Achim Kubica, udając się do pracy, opuszczał swoją posesję, a kończył, kiedy Kubica około dwudziestej trzeciej wracał do domu.

Jak na razie nasz detektyw nie zauważył w postępowaniu Hildy niczego podejrzanego. Chodziła do sklepów, plotkowała z innymi kobietami, a wieczorami siedziała w domu. Nie spotkała się z żadnym obcym mężczyzną. Herlok nigdzie też nie zauważył tajemniczego chudzielca, rzekomego bezrobotnego, który zostawił u Kubiców swój beret pachnący beret.

Trzeciego dnia Ginter zmienił przebranie, przeistaczając się w garbatego starca w słomkowym kapeluszu z oberwanym rondem na głowie i sztucznie narysowanymi kopiowym ołówkiem zmarszczkami.

O 13.40 Herlok, podpierając się drewnianą laską, znalazł się w uliczce, przy której mieszkali Kubicowie. Naprzeciw ich posesji, po drugiej stronie drogi, rozciągała się łąka porośnięta wysoką zmierzwioną trawą, chwastami i kilkoma niewielkimi zagajnikami. Ginter, utykając, minął dom Kubiców, przeszedł kilkadziesiąt metrów i przystanął. Dyskretnie rozejrzał się na wszystkie strony. Kiedy już stwierdził, że nikt go nie obserwuje, prędko skręcił i po kilkunastu krokach dotarł do kępy drzew podszytych gęstymi zaroślami.

– Dzisiej tukej bydzie mój punkt obserwacyjny – wymruczał detektyw Herlok przebrany za staruszka. Wygodnie usadowił się w krzakach i zaczął obserwować posesję Kubiców. Przez najbliższe dwie godziny nic specjalnego się nie działo. Hilda dwa razy wychodziła na plac: raz, aby odebrać jakieś pismo od listonosza, a później rozwiesiła pranie na sznurze rozciągniętym pomiędzy dwoma drzewami. Do samego wieczora nie opuszczała już domu.

Znudzony Ginter zaczynał drzemać w swojej kryjówce. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Oprócz powracających do domu po pierwszej zmianie górników, na cichej uliczce niewielu pokazało się ludzi.

Zapadł zmierzch. Szary półmrok coraz gęściej otulał ziemię. Herlok podniósł się na nogi, aby rozprostować kości. I wtedy się zaczęło.

Najpierw Kubicowa wyszła z domu i zebrała wysuszone pranie do koszyka. Następnie podeszła do płotu, wychyliła się ponad sztachetami i spoglądała na drogę. Przez dłuższą chwilę stała w bezruchu, uważnie nasłuchując.

Na niebie zabłysnął księżyc, zsyłając na ziemię zimne widmowe promienie, nieco rozświetlające mroki październikowego wieczoru. Dzięki temu Herlok dość dobrze widział tkwiącą za sztachetami Hildę.

Kubicowa odwróciła się i wolno, jakby ociągając się, podreptała do domu.

– No, cosik mi sie zdowo, co ona na kogoś czeko – wyszeptał Ginter.

Jego domysły okazały się słuszne. Nie minęło bowiem nawet pięć minut, gdy na drodze ukazał się chudy wysoki mężczyzna w długim czarnym płaszczu, z przewieszoną przez ramię torbą. Na głowie miał głęboko nasuniętą na oczy bawełnianą czapkę. Zatrzymał się przed płotem okalającym obejście Kubiców, szybko zerknął na lewo i prawo, a kiedy upewnił się, że w pobliżu nie ma żywej duszy, otworzył furtkę i wszedł na plac.

– Ani chybi, to je nasz chuderlawy Romeo – wymruczał Herlok. Wysunął się z zagajnika i szybko ruszył naprzód. Przystanął na skraju ugoru.

W blasku księżyca dostrzegł, jak człowiek w czarnym płaszczu wchodzi na ganek budynku mieszkalnego. Zanim zdążył dotknąć klamki, drzwi rozwarły się na całą szerokość i stanęła w nich Kubicowa. Światło padające z przedpokoju oświetlało jej postać.

– Myślałach, Maks, że już dzisiej niy przidziesz. – Ginter wyraźnie usłyszał jej głos.

– Ależ, Hildo, joch sie yno spóźniył o dziesiynć minut – odparł chudy osobnik. – I niy starej się. Co momy dzisiej złonaczyć, to złonaczymy… A teroz niy bydymy już mitynżyć. Pódźmy do sypialki, kaj sie gibko sebleczesz, i do roboty!

Oboje weszli do sieni i zatrzasnęli za sobą drzwi.

– O, biydny Achim. – Herlok pokiwał głową. – Wyglondo na to, że mo on recht i jego baba rychtyk robi fiku miku z cudzym chopym.

W jednym z okien na parterze zabłysło światło. Za szybą zamajaczyła sylwetka Kubicowej.

– Musza sie tymu przijrzeć z bliska. – Detektyw Ginter przeszedł przez drogę, pchnął furtkę i wkroczył na posesję. Przeszedł kilkanaście metrów i zatrzymał się przy pniu jabłoni. Od budynku dzieliło go nie więcej, jak pięć metrów. Cały czas wbijał wzrok w oświetlone okno.

Naraz z jego gardła dobyło się ciche zduszone westchnienie. Oto Hilda prędko zdjęła z siebie suknię, pozostając w samym tylko białym biustonoszu i czerwonych majtkach. Po kilku sekundach odpięła stanik i rzuciła go na podłogę. Herlok ujrzał jej duże, lekko kołyszące się piersi. Potem jej ręce osunęły się niżej…

Podniecony Herlok głośno przełknął ślinę. Z drżeniem serca pomyślał, co to za chwilę będzie się dziać w sypialni Kubiców…

W tym momencie obok półgołej Hildy pojawił się mężczyzna w płaszczu. Doskoczył do okna i jednym gwałtownym ruchem zaciągnął zasłony.

– Pierona jasnego! – warknął zawiedziony Ginter. Teraz już nic nie mógł widzieć. Mocno go to rozzłościło, bo spodziewał się być świadkiem erotycznych scen…

Kilkoma długimi susami znalazł się pod oknem. Nic nie zobaczy, ale może coś ciekawego usłyszy? Niestety, tutaj doznał zawodu. Okno było szczelnie zamknięte i chociaż zza szyby dochodziły przytłumione głosy Hildy i nieznajomego osobnika, to nie mógł rozróżnić słów.

Herlok tkwił jeszcze w miejscu przez dwie, trzy minuty, wreszcie widząc, że nic mu to nie da, cofnął się od budynku. Przeszedł przez podwórze i schował się w rosnącym pod płotem, obok furtki, krzaku bzu. Postanowił poczekać, aż adorator Kubicowej wyjdzie z domu. Pójdzie wtedy za nim i dowie się, gdzie mieszka.

Musiał czekać dobre dwie godziny, bowiem dopiero po upływie tego czasu drzwi wejściowe otworzyły się i na ganek wyszli Hilda i chudzielec.

– Tóż, jak my sie ugodali, przida do ciebie w piontek wele ósmyj na wieczór – powiedział do Kubicowej mężczyzna, zapinając pod karkiem płaszcz. – Dokończymy to, czego my dzisiej niy zdonżyli zrobić…

„A to luj podrzistany! ” – wykrzyknął w myślach Ginter, mocno zaciskając dłoń na rękojeści laski.

Człowiek w płaszczu zbiegł ze schodków ganku i podążył do furtki. Hilda zamknęła za nim drzwi.

Kiedy mężczyzna wyszedł na drogę i oddalił się szybkim krokiem, Herlok wylazł z krzaka i ruszył za nim. Trzymał się za chudzielcem, którego dobrze widział w poświacie księżyca, kilkadziesiąt metrów z tyłu. W ten sposób przemierzyli kilka ulic, aż znaleźli się na granicy Niewiadomia i Radoszów. Na drodze było pusto. Majaczyły tylko na niej dwa sunące jeden za drugim cienie – jeden długi i cienki, drugi niższy i grubszy.

Wtem laska, którą podpierał się przebrany za staruszka Ginter, silnie uderzyła w płytę trotuaru. W nocnym powietrzu poniósł się głośny metaliczny dźwięk. Idący przodem osobnik w płaszczu lekko drgnął, lecz nie obejrzał się.

W pewnym momencie szosa, na poboczach której na tym odcinku rosły niewielkie kępki drzew i zarośli, ostro zakręciła w lewo. Ginter na chwilę stracił z oczu śledzonego mężczyznę. Gdy zaś minął zakręt, po chudzielcu nie było ani śladu.

– Pierona, kaj sie tyn gizd podzioł?! – Zdezorientowany Herlok przeszdł jeszcze z dziesięć metrów i zatrzymał się. Rozejrzał się uważnie na boki. Wtem uczuł mocne klepnięcie w ramię, a jednocześnie usłyszał za sobą drwiący głos:

– Mie szukocie, starziku?

Ginter prędko się odwrócił i stanął oko w oko z… człowiekiem w płaszczu. Zaskoczony Herlok przez krótką chwilę stał w bezruchu, a potem zaczął unosić laskę. Za późno. Nieznajomy z całej siły rąbnął go pięścią między oczy. Detektyw zobaczył przed sobą krwawy rozbłysk, w uszach mu zaszumiało i zachwiał się na nogach. Chudzielec nie omieszkał wykorzystać jego chwilowej słabości. Wyrwał Ginterowi laskę z ręki, uniósł ją w górę i… Łup! Łup! Łup! Trzy mocne ciosy spadły na głowę Herloka, który, nawet nie westchnął. Ogłuszony runął na ziemię.

– Jo ci dom, dziadzie pitomy, łazić za porzondnymi ludziami! – zawołał chudzielec, wymierzając jeszcze solidnego kopniaka w żebra detektywa. Następnie cisnął laskę w zarośla i spokojnie ruszył w swoją stronę.

Nieszczęsny Ginter przez dobre pięć minut leżał oszołomiony na twardym asfalcie. Wreszcie, trzepocząc gęsto powiekami, podniósł słomiany kapelusz, który przy upadku spadł mu z głowy.

– A niech to jasny pieron! – Zgrzytnął z wściekłości zębami. – Dołech sie tymu gizdowi załatwić, kiej mały bajtel! Jo, nojmocarniyjszy chop na grubie! No, ale jo jeszcze najada tego chuderloka, a wtedy rynka noga, mózg na ścianie!

Na razie jednak, z dotkliwym poczuciem porażki w duszy, poczłapał do domu.

Nazajutrz rano do Herloka przyszedł Achim Kubica.

– Dobrze, że cie widza – rzekł Ginter. – Mom dlo cia ważne wiadomości. Ale pódźmy nojprzód do mojigo biura.

Zaledwie Kubica zasiadł w małym pokoju na krześle, rzucił niecierpliwie:

– No i czegoś sie dowiedzioł?! Co je z mojom Hildom?!

Herlok usadowił się po drugiej stronie stołu, naprzeciw przyjaciela, otworzył notes, zerknął do niego, po czym rzekł litościwie:

– Źle je z twojom babom, Achim…

– Coś ty zrobiył takowo grobowo mina? – spytał Kubica i lekko pobladł. – Godej wszyjstko, co wiysz. Jakoś to zniesa.

– Tóż sprawa wyglondo tak, że… – detektyw przygryzł wargi – że do twojij Hildy rychtyk przichodzi chuderlok w czornym mantlu, tyn som, kieregoś mi opisoł. Był u nij i wczora. Wleźli do sypialki, a wtedy… twoja staro napoczła sie seblykać. Widziołech to wyraźnie przez okno.

– A to motyka! – warknął pod adresem swojej żony Kubica, zaś w jego oczach zamigotały złowrogie błyski. – A co było potym?

– Niy wiym, boch już nic wiyncyj niy widzioł. Tyn chudy pieron zaciongnoł okno sztorami. Wyloz z twojigo domu po dwóch godzinach. Joch poszoł za nim… – w tym momencie Ginter urwał, a twarz poczerwieniała mu z gniewu.

– I co? – Kubica rzucił na detektywa przynaglające spojrzenie. – Godej gibko, wiysz, kaj tyn gizd zagiżdżony miyszko, jak sie nazywo?!

– Psinco wiym! – Z tymi słowami Herlok nachylił się nad stołem i wycelował palcem wskazującym w swoją głowę, na której spomiędzy krótkich włosów wychylały się trzy spore guzy. – Widzisz to?

– Piernika kandego, skond mosz takowe piykne buły?! – zdziwił się Achim.

– To je robota tego chachora, kierego twoja Hilda obdarzo swojimi gołymi wdziynkami! – z wściekłością w głosie powiedział Ginter.

Zdał krótką relację ze swojej nocnej, przykrej i bolesnej dla niego przygody. Gdy skończył, Kubica cmoknął kilka razy z niedowierzaniem, po czym stwierdził:

– Jednym słowym, ta chudo gnida naklupała ci twojom własnom krykom.

– Niy uńdzie mu to na sucho! – zakrzyknął detektyw. – Jutro sie na nim zymszcza! Bo trza ci wiedzieć, że właśnie jutro on wele ósmej na wieczór juzaś prziszłapie ku twojij babie.

– On juzaś przidzie?! – Wzburzony Achim porwał się z krzesła i zacisnął pięści. – No to fajnie, aże fajnie!

– Fajnie?! – Ginter spojrzał na przyjaciela ze zdumieniem.

– Jutro w akcji bydzie niy jedyn detektyw, a dwóch! – Wargi Kubicy rozciągnęły się w demonicznym uśmiechu.

Tego wieczoru księżyc nie świecił i nie było widać gwiazd. Całe niebo, w które biły kłęby dymu ulatniające się z kopalnianych kominów, zasnute było ciemnymi grubaśnymi chmurzyskami. Wiał silny zimny wiatr. Tuż przed godziną dwudziestą z krzaka bzu, rosnącego tuż pod płotem na placu posesji Kubiców, dobiegły ściszone męskie głosy:

– Je tak paskudno pogoda, że pewnikiym tyn pieron dzisiej niy przidzie – powiedział jeden głos.

Drugi mu odpowiedział:

– Joch na własne uszy słyszoł, jak tyn chuderlok obiecowoł, że prziszłapie wele ósmyj. Momy jeszcze trocha czasu.

– Och, dołbych w kościele na mszo, cobych yno dostoł tego luja w swoji rynce!

– Dostaniesz go, dostaniesz. Ale teroz być już cicho.

Głosy w krzaku umilkły.

W kilka minut później furtka w płocie powoli się uchyliła i w obejście wszedł pogromca detektywa Herloka, czyli chudy wysoki osobnik w długim czarnym płaszczu, z przewieszoną przez ramię skórzaną torbą. Przeszedł w odległości dwóch metrów od krzaku bzu, wkroczył na ganek, a po chwili został wpuszczony do domu przez niecierpliwie go oczekującą Hildę.

W gałązkach bzu znowu odezwały się szepty:

– Targomy gibko za tym świńskim gizdym i chytomy sie za niego!

– Doczkej mało chwila. Domy im trocha czasu, a potym chycymy ich na gorkim uczynku.

– Mosz recht, ale niy czekejmy za długo, bo mie już pierzińsko rynce świyrzbiom! Szkoda, że Hilda zaciongnyła sztorami okno w sypialce, zanim prziloz tyn chuderlok. Widzieliby my już co niyco.

W pięć minut później jeden z głosów rzucił krótko:

– Idymy!

Z krzaka wychynęli dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Ginter Herlok, drugim Achim Kubica, który w południe udał przed Hildą, że idzie do pracy na drugą zmianę, a tak naprawdę to poszedł do Herloka. Wziął bowiem sobie tego dnia urlop. Chciał na własne oczy przekonać się o niewierności swojej żony. Już od dziewiętnastej czatowali z Ginterem w swojej kryjówce na tajemniczego adoratora Hildy. Ten zaś nie omieszkał stawić się punktualnie na erotyczną, w mniemaniu Herloka i Kubicy, schadzkę.

Teraz dwaj kamraci szybko podbiegli do domu i weszli na ganek. Achim po cichutku otworzył drzwi wejściowe, które nie były zamknięte na klucz. Obaj wśliznęli się do przedpokoju, rozświetlonego przyćmionym żółtawym blaskiem bocznej lampy. Od razu zauważyli wiszący na haku garderoby czarny płaszcz.

Kubica westchnął ciężko i zgrzytnął wściekle zębami. Dwoma susami dopadł do uchylonych drzwi sypialni i mocnym kopnięciem rozwarł je na całą szerokość.

Wkroczyli z Herlokiem do izby.

I w tym samym momencie obaj zastygli nieruchomo przy drzwiach.

– Oż jasny pieron! – wyrwało się Achimowi.

Herlok sapnął głośno.

Hilda Kubicowa, lekko pochylona, z gołymi piersiami na wierzchu, właśnie ściągała czarne majtki, wystawiając na pokaz swoje wdzięki. Z kolei chudy nieznajomy mężczyzna, mający teraz na sobie błyszczący granatowy fartuch, upstrzony kolorowymi plamami, stał przy szafie.

Przez kilka sekund cała czwórka tkwiła w bezruchu, przypominając grupę figur woskowych. Naraz Hilda, uświadomiwszy sobie, iż jest naga w obecności trzech mężczyzn, pisnęła z przerażenia i błyskawicznie z powrotem naciągnęła majtki na swój rozłożysty tyłek. Następnie wskoczyła do łóżka, nakrywając się aż po brodę pierzyną.

W tym momencie Achim Kubica ryknął niczym rozsierdzony niedźwiedź i runął do przodu. Dopadł chudego osobnika oburącz i pochwycił go za gardło.

– Ty giździe podzistany, mojij baby ci sie zachciywo?! – zawołal Achim, zaciskając palce na szyi nieznajomego.

Lecz chudzielec, odzyskując przytomność umysłu, wężowym ruchem wyśliznął się z uchwytu Kubicy i skoczył ku drzwiom. Zwinnie wyminął bokiem Herloka i wbiegł do przedpokoju. Jednakże detektyw dognał go dwoma długimi susami i rąbnął pięścią w głowę. Człowiek w poplamionym fartuchu, ogłuszony, miękko osunął się na podłogę. Pochwyciwszy go za ramiona, Ginter z powrotem zawlókł go do sypialni.

– Widziołeś pierona zaklyntego! – zakrzyknął wzburzony Kubica. – Chcioł nom normalnie pitnyć!

– Chcioł, ale psinco mu z tego wyszło – zaśmiał się Herlok.

– No to teroz jo sie fajniście za niego wezna! – zapowiedział Kubica.

Naraz od strony łóżka dobiegł drżący wylękniony głos Hildy:

– Achim, posłuchej mie.

– Zawrzij dziób, ty hyrpo! – wrzasnął na żonę Kubica. – Kiej yno skończa z tym twojim kościstym kochaneczkiym, to i z tobom piyknie sie pogodom!

Kobieta już się nie odezwała, zaś Achim pośpieszył do kuchni. Po dwóch minutach powrócił z kłębkiem szpagatu w jednym ręku, a długim nożem o szerokim ostrzu w drugim.

– Achim, co ty chcesz zrobić?! – zdziwił się Herlok.

W odpowiedzi Kubica zamruczał zagadkowo:

– Zymsta je rozkoszom bogów…

Następnie położył szpagat i nóż na podłogę, ujął za ręce leżącego i powoli dochodzącego do siebie chudzielca, a potem poderwał go do pozycji siedzącej. Po chwili odwinął sznurek ze szpuli i związał mu ręce za plecami. Kolejną wykonaną przez Kubicę czynnością było rozpięcie paska i ściągnięcie spodni z patyczkowatych nóg nieznajomego mężczyzny. Odrzuciwszy spodnie na bok, Achim podwinął chudzielcowi fartuch aż do piersi, odsłaniając czarne majtki, które tamten miał na sobie. Kubica podniósł nóż, zaciskając mocno dłoń na rękojeści.

– Chopie, co ty kombinujesz?! – Herlok teraz już z zaniepokojeniem obserwował poczynania przyjaciela.

Nieznajomy mężczyzna, który już całkowicie oprzytomniał, wywalił na Kubicę wystraszone oczy, zaś Achim, ze złowrogim uśmiechem na ustach, poinformował go lodowatym tonem:

– Terozki krwawo zapłacisz za to, żeś z mojom babom łonaczył hyrtum pyrtum. Już tego nigdy z niom, ani tyż z inszom kobiytom, robiył niy bydziesz. Bo widzisz, bratku, jo ci teroz utna ta faja, kiero belonce ci sie pod basym… – tu powolutku przytknął ostrze noża do przyrodzenia chudzielca, rysującego się pokaźną bułą pod materiałem majtek.

Hilda wrzasnęła przeraźliwie.

Detektyw Herlok poczuł jak lodowacieje mu krew w żyłach, natomiast strwożony, zagrożony kastracją osobnik zawołał cienkim głosem do Kubicy:

– Chopie, niy rób tego, boch jo je niywinny! Joch nigdy niy leżoł na twojij babie! Jeżech yno malyrzym i malowoł żech kobiycy akt, do kierego pozowała mi twoja ślubno!

– Coś ty malowoł?! – spytał zdumiony Kubica.

Zamiast chudzielca odpowiedział mu Ginter:

– Achim, cofnij tyn majcher, bo rychtyk możesz tymu chopowi zrobić krziwda. Coś mi sie zdowo, że on niy łonaczył z twojom starom tego, co my myśleli, że łonaczył. A kobiycy akt, to je portret gołyj baby. Yno za pierona niy wiym, czymu on wzion za modelka akurat twoja Hilda?

Kubica cofnął nóż od przyrodzenia nieznajomego mężczyzny, wyprostował się i odwrócił. Spojrzał groźnie na żonę i zawołał:

– A co ty mosz do powiedzynio?!

– Nojprzód to, że ciebie chyba już cołkiym pizło do łepy! – odparła gniewnie kobieta. – Juzaś teroz dowiysz sie cołkij prowdy… Za tydziyń mosz urodziny: piźnie ci dokładnie piyńćdziesiont lot. Z tyj okazyje chciałach dać ci szpecjalny gyszynk, kierym mioł być mój portret.

– Twój portret? … – Achim zmarszczył brwi.

Leżąca w łóżku Hilda skinęła głową:

– Ja, mój portret, na kierym jeżech… cołkim sago. Myślałach, że taki obroz festelnie ci sie spodobo. A że miała być to dlo ciebie niyspodzianka, tóż tyn malyrz, kiery nazywo sie August Sztrajchel i miyszko w Radoszowach, przichodziył malować portret, kiej ciebie niy było w doma.

Kubicowa umilkła. Achim przez chwilę bystro się jej przyglądał. Naraz w jego oczach zamigotały chytre iskierki.

– I ty se, Hilda, myślisz, że jo je taki gupi i ci uwierza w te bery bojki, kiere mi sam pociskosz? – powiedział drwiącym tonem. – Tyn chudy gizd maluje obroz, godosz. A jo tu jakoś niy widza pyndzli do malowanio, ani farbów, a tym bardzij samego portretu.

– Chopie, tyś je wiynkszy niydowiarek niż świynty Tomasz! – zawołał do Kubicy malarz August Sztrajchel. – Jednakowoż niy jeżeś chyba ślepy i widzisz ta skórzano tasza, kieroch położył na ziymi pod oknym? Otwóż jom i obejrzij, co w nij je, a potym kuknij za szrank, z lewyj strony.

Skórzaną torbę podniósł detektyw Herlok. Rozsunął jej boczne ścianki, a wtedy on i Achim zobaczyli różnej grubości pędzle, ołówki oraz owalną paletę z farbami.

Nie odzywając się, Kubica podszedł do szafy i wyciągnął zza niej złożone sztalugi oraz duży, nieoprawiony jeszcze obraz o wymiarach półtora metra na metr. Achim rzucił sztalugi na podłogę, zaś płótno uniósł w górę. W jego oczach malowało się totalne osłupienie.

Barwny obraz rzeczywiście przedstawiał jego żonę Hildę, leżącą nago na łóżku, w malowniczej erotycznej pozie.

Herlok, stanąwszy za plecami Kubicy, zerknął na płótno, zagwizdał przeciągle i zauważył z podziwem:

– Oż, piernika kandego… Twoja baba kiej żywo! Niy ma co, momy sam prawdziwe arcydzieło!

Achim prędko opuścił obraz, obracając tyłem postawił go na podłodze i oparł o drzwi szafy. Nie chciał wystawiać na widok gołej postaci swojej małżonki. Herlok tymczasem rozwiązał malarza i podał mu jego spodnie, które ten szybko na siebie założył. Następnie August Sztrajchel, masując delikatnie czubek głowy, rzekł do Gintera z pretensją w głosie:

– Niy musiołeś mie, człowieku, tak fest walić piyńściom po łepie.

– No, to był malućki rewanż. – Uśmiechnął się detektyw. – Dwa dni tymu, kiej byłech przebrany za starego chopa, tyś mie proł krykom.

– Toś ty był tamtym starzikiym? – zdumiał się malarz. – A czy- muś to wtedy łaziył za mnom?

Herlok zerknąwszy z ukosa na Kubicę, odpowiedział:

– Jeżech prywatny detektyw. Achim podejrzywoł, że do jego Hildy, kiej on je na szychcie, przilazuje jakowyś cudzy chop. Tóż najmnył mie, cobych zbadoł ta sprawa. No cóż, teroz momy już wszyjstko jasne i moja robota sie skończyła.

– Ale moja jeszcze niy! – Sztrajchel wprawnie rozłożył sztalugi i ustawił je na środku izby.

Kubica popatrzył na niego ze zdumieniem:

– Co ty, chopie, robisz?!

– Obroz niy je jeszcze gotowy – odparł malarz, po czym wziął oparte o szafę płótno i ustawił je na sztalugach. – Pod cyckami musza pogłymbić ciyń i jeszcze co inksze.

– I co, juzaś bydziesz ślypiył na moja goło baba?! – zakrzyknął zgorszony Kubica.

– Twoja baba, to niy je dlo mie goło baba, a yno modelka – rzucił niecierpliwie artysta. – A joch już widzioł setki takowych modelek i jejich golizna już niy ma mi w zocy.

– Achim, weź Gintera, i wylyźcie ze sypialki – Kubicowa ostro nakazała mężowi. – Niych nareszcie Sztrajchel skończy tyn mój portret.

Malarz wyciągnął ze swojej torby pędzle i paletę z farbami.

– Pódź, Ginter, do kuchnie – rzekł Achim do detektywa. – W byfyju mom halba gorzoły. Żeby spokopić to, co sie dzisiej w mojij chałupie wyrobio, to musza sie porzondnie napić…

Kiedy Kubica i Herlok opuścili pokój, malarz starannie zamknął za nimi drzwi. Następnie stanął przed rozpiętym na sztalugach płótnem, trzymając w rękach pędzel i paletę.

– No, Hilda, zaczynomy – powiedział i głośno pociągnął nosem.

Po minucie naga Kubicowa leżała na łóżku, w pełni eksponując swoje wdzięki.

Kiedy godzinę później Sztrajchel zakończył swoją artystyczną robotę, zainkasował honorarium i wyniósł się z domu Kubiców.

Hilda, całkowicie już ubrana, weszła do kuchni, gdzie Achim i Ginter, siedząc przy stole raczyli się w najlepsze.

– Nalyj tyż mi jednego – zwróciła się Kubicowa do męża, siadając na wolnym krześle.

Achim wstał, wyjął z przeszklonego kredensu kieliszek, napełnił go i podał żonie.

Hilda upiła spory łyk, po czym obrzuciła Kubicę i Herloka zaciekawionym spojrzeniem i powiedziała:

– Tóż terozki pogodejcie mi szczegółowo o tych waszych detektywistycznych przigodach.

– Bo widzisz, babeczko, joch myśloł, że ty mie zdradzosz z tym chuderlawym malyrzym… – z pewnym zakłopotaniem zaczął Achim.

Takim więc sposobem Ginter Herlok poradził sobie ze swoją pierwszą detektywistyczną sprawą. Achim Kubica na swoje pięćdziesiąte urodziny dostał w prezencie od żony obiecany kobiecy akt. Z mieszanymi uczuciami przyjął ten wielce oryginalny podarunek. Schował obraz za szafą, ale gdy Hildy nie było w domu, wyciągał go stamtąd, opierał o ścianę i z wielkim upodobaniem wpatrywał się w przedstawioną na płótnie żonę.

– Hilda, co prowda mo już swoji lata – mruczał – ale po sagu to wyglondo jeszcze cołkim, cołkim! …