Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o poszukiwaniu lepszego jutra w trudnych czasach transformacji i o miłości, która zwycięża czas
Lata 90., Pomorze Zachodnie. Kraj grzęźnie w kryzysie transformacji, a o dobrze płatnej pracy można co najwyżej pomarzyć. Grupa nauczycieli, pracowników służby zdrowia i urzędników postanawia dorobić do marnych pensji w Niemczech… w gospodarstwie rolnym koło Hamburga. Zderzenie z dostatkiem Zachodu zszokuje większość z nich i pogłębi nagromadzone przez lata kompleksy. Ciężka próba, jakiej poddani zostaną emigranci, okaże się dla nich pretekstem do zweryfikowania wielu głęboko zakorzenionych poglądów. Czy wyjdą poza przywiezione z kraju schematy myślenia o sąsiadach zza zachodniej granicy i wspólnej niełatwej historii?
Maria Tuszyńska
Mieszkanka niewielkiej miejscowości w powiecie kołobrzeskim. Absolwentka polonistyki i podyplomowego studium bibliotekoznawstwa. Emerytowana nauczycielka. Matka trójki dorosłych dzieci i babcia czworga wnucząt. Pasjonatka literatury, teatru, muzyki poważnej i popu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Obudził ją pisk hamulców. Jej bezwładne ciało poleciało gwałtownie do przodu, zawisło przez moment na naprężonych pasach, a potem siła odrzutu wcisnęła je z powrotem w fotel. Poczuła w gardle ucisk jakby stalowej obręczy. Daremne próby nabrania powietrza spotęgowały panikę. Chciała coś powiedzieć, zapytać, ale nie mogła wydobyć żadnego dźwięku. Przycisnęła dłonie do piersi, chcąc uspokoić tym gestem rozdygotane serce. Minęła długa chwila, nim unormowała oddech i nieco opanowała lęk.
Tuż przed samochodem sunęło po asfalcie potężne, szare cielsko tira. Wydawało się jej, że oba pojazdy spięły się zderzakami i nie dzieli ich żadna przestrzeń. Kiedy się jednak rozłączyły, dostrzegła duży napis reklamowy w języku niemieckim, a poniżej białą tablicę z numerem rejestracyjnym.
Gdy ich samochód wyhamował, jechali coraz wolniej. Ulica wznosiła się lekkim łukiem, zakreślonym przez czerwone światła samochodów. Na dworze szarzało. Ciemne zarośla po obu stronach autostrady wyraźnie odcinały się od bladoszarego nieba.
Spojrzała na Krzysztofa. Siedział nieruchomo, wyprostowany i mocno oparty plecami o fotel. Twarz miał spokojną, ale błyszczące w półmroku oczy wyrażały jeszcze niedawne napięcie.
– Co się stało? – spytała.
– Nie wiem, chyba korek. A ten hamuje w ostatniej chwili! – W jego głosie wyczuła irytację. – Przestraszyłaś się?
– Trochę. Zasnęłam mocno, a tu takie przebudzenie! Na początku nie mogłam pojąć, co się dzieje. Gdzie jesteśmy?
– Blisko Hamburga. Niedługo zjeżdżamy z autostrady – odpowiedział rzeczowo, poprawiając się w fotelu.
– Już? – zdziwiła się. – Dlaczego mnie wcześniej nie obudziłeś? Przecież miałam pilnować, żebyś nie zasnął!
– Nie było potrzeby. Po tym szatanie na parkingu nie chce mi się spać.
To prawda. Choć kawa była kusząco gorąca i pachniała cudnie, wypiła tylko jeden łyk ze względu na jej moc, a pozostałą zawartość nakrętki termosu wylała na trawę. Krzysztof natomiast kilkakrotnie dolewał ją do swojego kubka, aż opróżnił termos. Taka dawka mogła nawet umarłego postawić na baczność.
Justyna poczuła wdzięczność do starszego kolegi, z którym podróżowała teraz w nieznane miejsce, że może po prostu beztrosko jechać, a nawet zdrzemnąć się, a on bierze na siebie ciężar tej podróży.
Tymczasem na obu pasach uformowały się długie szeregi samochodów, znieruchomiałe od dłuższej chwili. W środku pozostała wolna przestrzeń dla służb ratunkowych. O wyprzedzaniu nie było mowy. Zniecierpliwieni kierowcy powychodzili ze swoich aut i spacerowali poboczem, wymieniając między sobą uwagi. W którymś momencie wsiedli pośpiesznie, by nie blokować drogi, i tasiemcowa kawalkada ruszyła z wolna, by znieruchomieć po kilku kilometrach.
– Patrz! – zawołał Krzysztof, którego bystry wzrok bez trudu przeniknął szarość poranka. – Tam coś się stało i stąd to całe zamieszanie! Wszyscy zjeżdżają na nasz pas!
Justyna również zauważyła w oddali pulsujące, pomarańczowe światełko, wyznaczające kierunek zjazdu. Tym razem postój był jeszcze dłuższy. Wreszcie przyczepa tira drgnęła, ruszyli wolno i bez żadnych przeszkód minęli rozświetloną błyskami kogutów blokadę lewego pasa. Za nią stały samochody niemieckiej policji i karetka pogotowia ratunkowego, a dalej wciśnięty w lewą barierkę, pognieciony wrak samochodu. Tylna część auta wydawała się nienaruszona, przodu niemal nie było. Widzieli wyraźnie na asfalcie ślady opon startych pod wpływem gwałtownego hamowania. Rozbity samochód stał pusty. Przy barierce, na asfalcie leżało coś podłużnego, przykrytego czarną folią. Przedmiot? Człowiek? Nikt ze stojących obok mężczyzn się nim nie interesował.
Po minięciu blokady przyśpieszyli, wypadli na otwartą przestrzeń autostrady i wyprzedzili ciąg tirów.
– Jak to się mogło stać? – Justyna nie mogła otrząsnąć się z przykrego wrażenia.
– Szybkość, moja droga, szybkość! Tak jeżdżą. Spójrz, jaka torpeda! – Krzysztof ruchem głowy wskazał sportowe auto, przemykające obok z dużą szybkością.
– Jej! – wykrzyknęła. – A ten ile może mieć na liczniku?
– Sto sześćdziesiąt… Sto osiemdziesiąt…
– Potencjalny kandydat do następnego wypadku – podsumowała z sarkazmem.
– Musisz przywyknąć – odpowiedział, włączając na chwilę wycieraczki. – Tu tak jeżdżą. Mają dobre samochody, świetne drogi i są dobrymi kierowcami.
– Właśnie widziałam tego skutki!
– Ten wypadek? Nie był pierwszy. Za Berlinem to był istny karambol! Kilka samochodów wpadło na siebie i zatarasowało całą jezdnię. Na szczęście po drugiej stronie, bo stalibyśmy w kilkugodzinnym korku. Było dużo zamieszania, policja, straż, karetka pogotowia. Spałaś wtedy.
– No widzisz!
– Ale jaki tu duży ruch! Na taką liczbę samochodów i tak mają mało wypadków. Nie porównuj do swojej Wólki. U was jak jedno auto przejedzie przez wieś w ciągu dnia, wszyscy ludzie są już w oknach i dzieciaki za nim biegną z wrzaskiem.
– Dobrze, dobrze, nie kpij, przynajmniej mamy spokój, ciszę i czyste powietrze. Boję się jeździć szybko, truchleję, gdy przekraczasz sto dwadzieścia.
– Jak moja Dorota. To jest dopiero panikara! Ona nawet setki nie pozwala mi wycisnąć. Zresztą na naszych drogach nie da się jeździć powyżej.
– Masz rozsądną żonę. Zawsze można przecież wyjechać wcześniej i zdążyć na czas.
Zamilkli. Płynąca z radia skoczna, bawarska melodia wdzierała się w jednostajny szum silnika.
– Czy myślisz – odezwała się po chwili Justyna – że to coś przykryte folią to… to mógł być… człowiek?
– Ty jeszcze o tym? – Krzysztof roześmiał się. – Nie sądzę. Mógł to być porzucony przedmiot, bagaż z auta, cokolwiek. Poszkodowanym zajmowałyby się służby, ktoś by go ratował. Przecież widziałaś karetkę pogotowia.
– Mógł nie żyć…
– Zaraz tam nie żyć! Wybierasz najgorszą opcję. Zawsze tak przeżywasz?
– Bo widzisz, nawet drobna pomyłka, chwilowa niedyspozycja, decyzja podjęta za szybko i w danym momencie słuszna może być tragiczna w skutkach. I niczego nie można już odwrócić. Nie chciałabym czegoś takiego doświadczyć. – Wzdrygnęła się.
– Zobacz! – przerwał jej Krzysztof z ożywieniem. – Zjeżdżamy!
W świetle reflektorów ukazały się zielone tablice informacyjne. Justyna zmrużyła oczy. Liter nie mogła na razie odczytać, ale strzałki wskazujące kierunek zjazdu były już widoczne. Przejechali jeszcze niespełna kilometr drogi, gdy światła samochodu wyłoniły z półmroku znajomy napis: AUSFAHRT i rozświetliły go fosforyzującym blaskiem. Mijali dziesiątki takich na trasie. Samochód zwolnił i zjechał w boczną ulicę. Było tu pusto. Po obu stronach rosły majestatyczne, wysokie drzewa. Z tyłu huczała autostrada.
Jechali w milczeniu. Krzysztof od czasu do czasu omiatał wzrokiem rozciągające się przy drodze pola w poszukiwaniu znajomych elementów krajobrazu. Ulica wznosiła się łagodnie ku ciemnej smudze drzew i właśnie tam, nad zalesionym pagórkiem wyrosły trzy ogromne białe słupy, królujące nad całą okolicą. Szerokie u podstawy, zwężały się ku górze, gdzie osadzone były trzy gigantyczne ramiona. Każde z nich, lekko nachylone do środka, przypominało śmigło samolotu o niebotycznych rozmiarach. Cięły przestworza spokojnym, równomiernym, okrężnym ruchem.
– To dopiero potęga! – wykrzyknął Krzysztof w zachwycie. – Widzisz, jaka tu gospodarka? Oni wiedzą, jak wykorzystać siły przyrody. I te autostrady, samochody, bogactwo i porządek! Zupełnie inny świat!
***
Barbara nie mogła zasnąć tej nocy. Od jednostajnego stukotu kół na betonowych płytach starej części autostrady, pamiętającej jeszcze lata międzywojenne, huczało jej w uszach. Ze szczelin przy drzwiach samochodu ciągnęło chłodem poranka. Bolesny skurcz mięśni podudzi zmusił do zmiany pozycji. Wyciągnęła zdrętwiałe nogi i oparła o czyjąś torbę podróżną, wypchaną do granic możliwości. Doznała chwilowej ulgi i znów zapadła w rozmyślanie. Czegóż chciał od niej ten przystojny niemiecki strażnik? Pierwszy raz przekraczała granicę swojego państwa i właśnie jej musiało się to przydarzyć!
Kiedy na przejściu granicznym zatrzymali się przed okienkiem, celnik długo sprawdzał paszporty, później z uwagą przyglądał się kolejno twarzom pasażerek busa, po czym o czymś żywo dyskutował z kolegą. Barbara nie znała niemieckiego, podobnie jak większość podróżujących. W obserwowanym zdarzeniu nie zauważyła jednak niczego, co mogłoby ją zaniepokoić. Tak z pewnością wyglądała każda odprawa graniczna, urzędnicy mieli obowiązek dokonać dokładnej kontroli, to przecież normalne. Ale niemiecki urzędnik trzymał ciągle w ręce jeden dokument, właśnie jej paszport, wpatrywał się w zdjęcie, uważnie przeglądał kartki, jakby chciał odczytać więcej, niż zostało na nich zapisane. Wreszcie podniósł głowę, zatrzymał wzrok na jej twarzy i łamaną polszczyzną, unikając środkowego „a”, powiedział:
– Pani Barbra, poproszę!
Pozostali podróżni popatrzyli po sobie z niepokojem i zastygli w pełnej oczekiwania ciszy. Drzwi z fosforyzującym napisem Zoll otworzyły się i snop światła wydobył z mroku prostokątne kostki chodnika. Weszła, mrużąc oczy. Młody mężczyzna w zielonym mundurze nadal trzymał jej paszport i wystukiwał coś leniwie na klawiaturze komputera. Na ekranie monitora migały napisy w języku niemieckim. Barbara nie potrafiła ich odczytać. Po chwili przestał stukać i jasnoniebieskie oczy spoczęły na jej postaci. Było coś tak bardzo znajomego w tej młodej, zawadiackiej twarzy, w przystrzyżonych krótko rudawych włosach, że Barbara zastygła w osłupieniu. Z dalekiej przeszłości wyłoniła się roześmiana twarz Stefana, kolegi ze szkolnej ławy, lubianego przez wszystkich licealistów szkolnego wesołka. Podobieństwo było tak duże, że mimo tej niespodziewanej i stresującej sytuacji uśmiechnęła się, ale twarz młodego Niemca była poważna, gdy łamaną polszczyzną zadawał krótkie pytania: „Gdzie i po co jedzie do Niemiec? Gdzie jadą pozostałe kobiety? Czy zna swego pracodawcę i jak się on nazywa? Ile zapłaciły za przejazd? Czy ma coś do oclenia? Ile przewozi papierosów, nie ma nic, ani jednego wagonu?”. Pochylił się nad klawiaturą i tym razem coś pisał z zadziwiającą szybkością. Oddał jej paszport z grymasem przypominającym uśmiech i skinął na kierowcę, że może jechać dalej.
Kiedy minęli budynek niemieckiego biura celnego, pasażerki rzuciły się do niej z pytaniami. Odwróciła się ku nim i zdała krótką relację, ale spostrzegła ze zdumieniem, że przyglądają się jej podejrzliwie, jakby nie wierzyły w prawdziwość tej relacji. Wyczuła wiszące w powietrzu napięcie. Młode kobiety szeptały coś między sobą i rzucały na nią nieufne spojrzenia. O co im chodzi? Przecież niczego zakazanego nie przewozi! Do opasłego plecaka, pamiętającego jeszcze dawne harcerskie wyprawy w góry, zapakowała tylko trochę ciepłej odzieży w razie chłodów, kilka świątecznych ubrań na wszelki wypadek, lekkie koszulki i spodenki do pracy w polu, kombinezon przeciwdeszczowy i kalosze, konserwy na cały miesiąc kupione tanio w hurtowni, suche zupki chińskie, pęk kabanosów, rękawice robocze, lekarstwa i dwie książki, które otrzymała od pracowników w prezencie na urodziny. Nie miała czasu przeczytać ich przed wyjazdem. W ogóle nie miała ochoty na czytanie po tym wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich miesiącach.
A może…? Poczuła nagły ucisk w piersiach. Czyżby tu, na granicy, dopadły ją sprawy, od których właśnie chciała uciec? Dziwaczeję. Co ma jedno z drugim wspólnego? – zastanawiała się i uświadomiła sobie bezsensowność takiego skojarzenia. Odetchnęła z ulgą, jakby nic gorszego nie mogło się jej przydarzyć. Ale dlaczego właśnie ją spośród siedmiu kobiet poddano dodatkowej kontroli i dlaczego to drobne zdarzenie wywołało widoczną niechęć towarzyszek podróży, a nawet dociekliwość kierowcy? Paszport miała przecież ważny, aktualną wizę, niczego zakazanego nie przewoziła. Poczuła żal do tych kobiet, że jej nie uwierzyły.
Obejrzała się. Spały teraz zmęczone długą podróżą w niewygodnych pozycjach. Znała prawie wszystkie, kilka z nich pracowało w okolicznych szkołach, więc często spotykała je na konferencjach metodycznych i różnych imprezach środowiskowych. Dwie były pielęgniarkami w gminnym ośrodku zdrowia. Nie znała tylko tej młodej, szczupłej blondynki, skulonej na tylnym siedzeniu. Nagle doznała olśnienia. No tak, jeden kierowca, sześć młodych kobiet i siódma, starsza, podróżują do Niemiec! W świetle często ostatnio publikowanych artykułów w polskiej prasie o zmuszaniu Polek do prostytucji w krajach Europy Zachodniej takie zestawienie mogło wzbudzić podejrzenia gorliwego celnika. Mógł ją wziąć za opiekunkę. Taką naganiaczkę, może nawet burdelmamę agitującą nowy narybek do uprawiania wiadomego zawodu.
Myśl ta wydała się jej tak osobliwa i zabawna, że niedawne rozterki w mgnieniu oka odeszły w zapomnienie. Z trudem wstrzymała śmiech, który rósł w piersi i wstrząsał jej ciałem. Chciała podzielić się z kimś tą niedorzecznością. Spojrzała na młodego kierowcę, obok którego siedziała, ale kiedy przyjrzała się profilowi jego twarzy, zauważyła ze zdziwieniem kropelki potu spływające po nabrzmiałym policzku. W małych, głęboko osadzonych oczach czaił się lęk. Może to złudzenie? Ale nie, w samochodzie jest już widno, nie może się mylić! Czego on się tak boi? Co go zdenerwowało? Przypomniała sobie, że to właśnie on najwięcej wypytywał ją o szczegóły rozmowy z celnikiem. Czyżby przewoził jakiś trefny towar? Jeżeli tak, musiało być to coś małego, nie zauważyła przecież żadnych dodatkowych pakunków, kiedy uciskali w bagażniku swoje torby podróżne.
Barbara dobrze znała kierowcę. Był kiedyś jej uczniem. Pamiętała, że uczył się dobrze i był jednym z tych, którzy koniecznie chcieli wyróżnić się w grupie. Starannie przygotowywał się do lekcji i wyrywał przed wszystkimi do odpowiedzi. Zbierał wiele pochwał i ukończył szkołę z wyróżnieniem. Od tamtego czasu nie spotkała go więcej. Dopiero teraz. Słyszała tylko, że założył rodzinę, ma się dobrze, kupił dom w Grabowie i nie brakuje mu pieniędzy. Nic dziwnego, przecież zapłaciła za przejazd równowartość dwustu marek. Była to duża kwota. Inni przewoźnicy brali mniej, ale zdecydowała się na wyjazd późno i nie miała czasu na poszukiwanie tańszego. Przemnożyła tę kwotę przez liczbę pasażerek i zdziwił ją rezultat obliczenia. Góra trzy dni pracy, włączając wypoczynek po podróży, i taki zarobek! Ona musiała prawie miesiąc na to pracować w Niemczech! Zapewne nie ma dodatkowych kosztów prócz paliwa i zielonej karty, bo jakie? Może nie mieć zarejestrowanej firmy przewozowej i nie opłacać podatków. Wielu tak zarabiało, oszukując fiskusa. A ubezpieczenie? Wykupił je? Ona tego nie zrobiła i gdyby coś się stało, nie mogłaby wyegzekwować żadnego odszkodowania. Poza tym słyszała, jak podczas postoju skarżył się na zmęczenie, bo nie miał czasu wyspać się porządnie między kursami w jedną i drugą stronę. Jak to się stało, że ona, zawsze ostrożna i przezorna, zgodziła się na tak ryzykowną podróż? Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, było jej obojętne, z kim pojedzie. Chciała wyjechać, uciec od kłopotów w szkole i w rodzinie, odpocząć i zapomnieć. No i zarobić, skoro przyszłość była tak niepewna.
Tymczasem dojeżdżali do wsi. Po obu stronach ulicy, otoczone zielenią sadów i ogrodów, stały domostwa – parterowe, niskie, obudowane klinkierem i pokryte czerwoną dachówką. Okna tych domów paliły się blaskiem wschodzącego słońca. Wieś jeszcze spała i ani jeden ruch nie zakłócał spokoju poranka. Mijali uporządkowane, starannie ogrodzone krzewami gospodarstwa, porządne ceglane obory, dróżki wyłożone kolorową kostką, piękne, barwne ogrody, przystrzyżone trawniki, ukwiecone balkony i werandy. Cały ten bajkowy świat zdawał się drzemać jeszcze pod kopułą unoszących się oparów. Mgła ścieliła się na dalekich łąkach, okrywała białym całunem rozległe bagna, unosiła się nad żniwnymi, złotymi polami. Naraz ponad mgłę i drzewa wystrzeliły w obłoki trzy potężne słupy z przytwierdzonymi u góry białymi skrzydłami, które powoli, jakby leniwie wznosiły się i opadały poruszane oddechem zachodniego wiatru.
***
Kiedy nad ranem zmienili się z Władkiem za kierownicą, Kuba przesiadł się na tylne siedzenie, wsparł głowę o wypchaną torbę, podciągnął pod brodę długie, kościste nogi i po chwili spał już młodym, mocnym, spokojnym snem.
Nawet po kilku godzinach nie było łatwo go obudzić. Czuł, że ktoś szarpie go za nogawkę dżinsów i coś do niego mówi. Próbował podnieść głowę i otworzyć oczy, ale powieki miał ciężkie jak z ołowiu, a głowa zachwiała się jak u szmacianej lalki i bezwiednie opadła na oparcie fotela.
– Wstawaj! Prześpisz cały dzień! – nie dawał za wygraną Władek, przekrzykując szum silnika.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał półprzytomnie, przecierając zaspane oczy.
– Jeszcze na autostradzie. Za godzinę dojedziemy.
– Za godzinę? To dlaczego mnie już budzisz?! – zaprotestował z wyrzutem.
– Oj, młodość, młodość! – Władysław uśmiechnął się z pobłażaniem. – Przecież już blisko południe!
– Zmienić wujka?
– Nie opłaci się. Możesz się jeszcze trochę zdrzemnąć, śpiochu!
Jakub siadł bokiem do kierunku jazdy i próbował wyciągnąć zesztywniałe nogi. Wykonał kilka energicznych skrętów tułowia, na tyle, na ile pozwalała przestrzeń tylnego siedzenia. Potężne ziewnięcie rozwiało resztki snu. Poczuł się rześki i wypoczęty.
– Szkoda, fajnie się jedzie taką drogą! Zostało trochę kawy?
– Weź sobie.
Upił spory łyk i skrzywił się z niesmakiem. Nie lubił niesłodzonych napojów. Ten Władysław! Boi się o swojego starego gruchota, jakby to był mercedes najnowszej klasy. Ach, gdyby tak usiąść za kierownicą choćby tego starego opla i popędzić jasną wstęgą autostrady ku nieznanemu miastu! Gdyby tak nacisnąć pedał gazu po swojemu, aż silnik zaśpiewa na najwyższych obrotach, i wyprzedzić auta tak, by nic nie ograniczało przestrzeni! Wtedy poczułby się wolny i wszechmocny!
Ale Stanisław nie pozwoli mu prowadzić. Już wtedy, nad ranem, skarcił go ostro za brawurę, kiedy z piskiem opon zatrzymał się za sportowym jaguarem na parkingu. Niemądry staruszek! Przecież by uważał, nigdy nie ryzykował ponad miarę, nie jest nieuważnym młokosem, pozbawionym rozsądku, a ostrożność też ma jakieś granice. Słuchając wymówek Władysława, przyglądał się jasnowłosej, smukłej dziewczynie w niebieskiej, krótkiej sukience. Otwierała bagażnik eleganckiego auta. W ręce trzymała plastikową torbę. Odwróciła się nagle, przestraszona piskiem opon. Spojrzenie wielkich niebieskich oczu zatrzymało się na jego twarzy, aż poczuł mrowienie skóry pleców. Boże, co za dziewczyna! Nie widział nigdy tak pięknych włosów, opadających na ramiona miękkimi falami, tak pięknej twarzy o prostych, regularnych rysach!
Wysiadł z auta i udawał, że ustawia boczne lusterko, ale jak zahipnotyzowany wpatrywał się w śliczną blondynkę. Chciał podejść, zagadnąć, ale odwaga opuściła go nagle i nie mógł ruszyć się z miejsca. Czuł się jak nieokrzesany głupek. Dziewczyna zmrużyła oczy, przyglądając mu się z widocznym zainteresowaniem. Lniane włosy, porwane podmuchem wiatru, zatańczyły wokół kształtnej głowy. Zebrała je niecierpliwym ruchem ręki, odsłaniając twarz i niewielkie uszy, obciążone długimi, spiralnie skręconymi kolczykami. W maleńkich lusterkach brylantów, którymi były ozdobione, zaiskrzyło się słońce. Skinęła głową, uśmiechając się nieznacznie, co można było uznać za zachętę do rozmowy.
– A ty co? Zamurowało cię? Tam jest wolne miejsce!
Jakub wsiadł z ociąganiem. Tymczasem dziewczyna pochyliła się nad bagażnikiem. Krótka sukienka uniosła się i odsłoniła zgrabne, szczupłe uda.
– Ale laska! – wyrwało się Jakubowi.
– Ta blondyna? Zejdź, młody, na ziemię. To inny świat i pewnie nie dla ciebie.
– Nigdy nie wiadomo. Zapomniałem języka w gębie. Burak ze mnie.
– Nie da się ukryć – skwitował Władysław i ziewnął.
Zanim zjechał na wolne miejsce, piękność wrzuciła już torbę do bagażnika, wsiadła do auta i po chwili sportowe cudo pomknęło cicho siną autostradą.
Teraz, gdy już dojeżdżali, Jakub analizował każdą chwilę tego niesamowitego spotkania. Czuł, że nieznajoma zwróciła na niego uwagę. Ten jej uśmiech! Wiedział, że podoba się dziewczynom. Był wysoki i przystojny. Ale czy miał szansę poderwać taką laskę? Wyrzucał sobie, że nie nawiązał z nią rozmowy. Znał trochę niemiecki i zupełnie nieźle angielski. Może coś by z tego wynikło? Może telefon? Spotkanie? Nie potrafił o niej zapomnieć. Ale przecież jechał do pracy. Od rana do nocy. Musiał zarobić jak najwięcej pieniędzy i to było ważniejsze od wszystkiego. Nie ma co marzyć o dziewczynach!
Poczuł chwilowy wstyd, że dał się ponieść fantazjom, gdy ma tak ważne zadanie do spełnienia. Gdy na niego liczą.
– Spójrz w prawo! – Głos Władka wyrwał go z zamyślenia.
Przejeżdżali obok potężnego białego słupa, przytrzymywanego naprężonymi stalowymi linami, które mieniły się i drżały lekko na wietrze. Musiał schylić głowę, żeby zobaczyć ten kolos w całej okazałości. W górze trzy białe ramiona powoli kroiły powietrze jednostajnym, okrężnym ruchem.
– Co to jest? – zapytał w osłupieniu.
– Nie widzisz? To wiatraki. Produkują prąd. Tam są jeszcze dwa.
– To tak wyglądają z bliska! Czytałem o nich. Potęga!
***
Jerzy wyjechał dopiero późnym wieczorem.
Wiedział wprawdzie, że najlepiej jest dotrzeć do granicy przed północą, bo wtedy kolejki do odprawy są najkrótsze, jednak w dniu wyjazdu okazało się, że pralka nie pobiera wody, światło w łazience się zepsuło i młodszy syn Wojtuś gorączkuje. Po skromnym śniadaniu, zjedzonym w pośpiechu, pojechali do lekarza, a kiedy żona czekała w kolejce po lekarstwa, Jerzy z dwójką starszych dzieci odwiedził kilka magazynów, żeby zdążyć przed wyjazdem uzupełnić zakupy. W jednym ze sklepów ogrodniczych znalazł wreszcie dawno poszukiwany kombinezon z grubego, sztywnego materiału przeciwdeszczowego. Kupił go, chociaż był ciężki i przerastał go o dwa numery. Dzieci miały niezłą zabawę, gdy przymierzał sięgającą mu niemal do kolan bluzę. Naciągnął kaptur na głowę, rozłożył ręce i udawał ptaka wzbijającego się do lotu. Musiał później ubrać każde z nich, by i one poczuły się ptakami. Rozbawili tymi występami ekspedientki i nielicznych o tej porze klientów.
Jerzy poświęcał sporo czasu na zabawę z dziećmi. W ich domu matka była ostoją ciepła i do niej przychodziły dzieci, gdy potrzebowały pociechy i miłości, ojciec zaś był kolegą, kumplem do zabawy, do mocowania się, turlania po podłodze, partnerem w wyścigach samochodowych, w układaniu klocków, imponujący siłą i zdecydowaniem. Toteż zabawa w ptaki była jedną z wielu przez niego wymyślonych. Wesołość dzieci przyćmiła chwilowe wyrzuty, że wyjeżdża, zostawia ich na dwa długie miesiące i że zapłacił za ten kombinezon prawie pięćdziesiąt złotych, a więc niemal połowę pieniędzy, które przeznaczył tego dnia na ostatnie zakupy związane z wyjazdem. Ale Czarek, z którym wybierał się do Niemiec, kilkakrotnie mu powtarzał, że kombinezon to podstawa, bez niego ani rusz, bo trzeba będzie pracować na dworze w każdą pogodę. Nabył jeszcze kilka bochenków chleba, trochę suchej kiełbasy, owoce i słodycze dla dzieci. Ostatecznie zrezygnował z papierosów, które mógł sprzedać w Niemczech za podwójną cenę. Poczuł ulgę, że nie uległ pokusie łatwego zarobku, czego zresztą nigdy nie popierał.
Kiedy wrócili do domu, zajął się naprawami w łazience, a Krystyna podała Wojtusiowi lekarstwa i kończyła obiad. Problem ze światłem okazał się prosty, trzeba było tylko połączyć przerwane przewody w włączniku i porządnie go przykręcić, ale czyszczenie filtra pompy odpływowej z nagromadzonego przez miesiące brudu zajęło mu kolejne cenne minuty. Pakując się, popijał popołudniową kawę i obserwował działanie pralki po naprawie. Musiał mieć pewność, że żona nie będzie miała z nią kłopotu.
Sprawdził, czy wziął paszport, prawo jazdy, wizę wystaną przez noc w tasiemcowej kolejce przed konsulatem niemieckim w Gdańsku, dokumenty samochodu i zieloną kartę, bez której nie mógłby przekroczyć granicy i poruszać się po Niemczech.
– Taki bałagan ci zostawiam! – zwrócił się do żony. – Poradzisz sobie?
– Nie martw się, Wojtuś zaraz zaśnie. Ogarnę to. – Krystyna wskazała dłonią rozlaną wodę na płytkach w łazience i zabawki porozrzucane po przedpokoju.
– Może poczekam, aż zaśnie…
– Jedź, poradzę sobie, przecież jest już późno.
– Będę dzwonić, jak często się da.
– Nie wydawaj dużo na telefony. Wiesz, jak potrzebujemy pieniędzy.
– Wiem, umówmy się, że będę dzwonić raz na tydzień, w sobotę albo w niedzielę.
– Najlepiej wieczorem, bo mogę być w ogródku. Zapakowałeś wszystko?
– Mam nadzieję. Wystarczy ci na życie? – zapytał z troską.
– Wystarczy. Jak coś się wydarzy, pożyczę od rodziców. Pamiętaj o nas! – dodała po chwili milczenia i Jerzy słyszał, jak załamuje się jej głos.
– Zawsze pamiętam i bardzo was kocham – zapewniał serdecznie, całując żonę.
Wiedział, że pieniędzy im wystarczy. Krystyna była praktyczną, oszczędną gospodynią i dobrą matką. Długo tulił ją do piersi, czując, jak wątłe ramiona żony drżą od tłumionego szlochu. Uściskał dzieci po kolei, obiecał prezenty i ze ściśniętym gardłem wyszedł z domu. Wsiadł do samochodu i skręcił na drogę do Organowa.
Cezary spacerował przed swoim blokiem, zniecierpliwiony długim oczekiwaniem. Był to jasnowłosy, szczupły mężczyzna po trzydziestce o ujmującym uśmiechu, którym łatwo zjednywał sobie ludzi. Włosy miał krótkie i wystrzyżone wysoko według ostatnich trendów mody, na czoło zaś opadała mu długa grzywka, której zmierzwienie utrwalono żelem. Ubrany był w jasne lniane spodnie za kolana, markową koszulkę z krótkimi rękawami, dżinsowy bezrękawnik i sportowe adidasy. Kieszeń jego kamizelki obciążał sporych rozmiarów telefon komórkowy, modna nowinka, na którą stać było jeszcze nielicznych.
Cezary od niedawna mieszkał z rodziną w nowym, obszernym lokalu, zakupionym za pieniądze pożyczone z banku. Polityka mieszkaniowa po ustrojowych przemianach przeszła zupełną metamorfozę. Teraz nie trzeba było czekać kilkanaście czy więcej lat na mieszkanie spółdzielcze, co było normą w ostatnich dziesięcioleciach. Od kilku lat budownictwo mieszkaniowe kwitło jak nigdy wcześniej, a państwowe i sprywatyzowane banki chętnie udzielały pożyczek hipotecznych na zakup mieszkań. Otwierało to szansę na własne lokum i wiele młodych rodzin chętnie z niej korzystało. Jednak spłata rat pożyczki, choć rozciągnięta na kilkadziesiąt lat, nie była łatwa. Mieszkania zdrożały, a płace w Polsce zapewniały zaledwie egzystencję na niewysokim poziomie, od pierwszego do pierwszego, dlatego młodzi ludzie zmuszeni byli do szukania dodatkowego zarobku.
Cezary pracował w pogotowiu ratunkowym, a w wolnych chwilach zajmował się handlem. Razem z kolegą z bloku, objuczeni torbami, wyjeżdżali w wolne od pracy dni na węgierskie bazary i tam sprzedawali po wyższych cenach zakupiony w polskich sklepach sprzęt i nabywali odzież, głównie damską, którą korzystnie sprzedawali w Polsce. Towar rozchodził się jak ciepłe bułeczki wśród sąsiadów, znajomych z pracy, znajomych żony, a gdy coś zostawało mu z ostatnich wojaży, zabierał to umówiony sprzedawca z targowiska. Cezary osiągał w ten sposób dodatkowy zarobek, przekraczający miesięczną pensję w pogotowiu. Wystarczył mu na urządzenie nowego mieszkania, a nawet spłacenie sporej części zadłużenia i zmniejszenie miesięcznych rat.
Z Jerzym znali się, można powiedzieć, od zawsze. Ich rodziny mieszkały w tej samej wsi niemal po sąsiedzku, chłopcy chodzili do tej samej klasy w podstawówce, a popołudniami, z bandą wiejskich dzieciaków, grali w nogę, dwa ognie, bawili się w chowanego, podchody, włóczyli się po wsi do nocy i nic nie wskazywało, że coś dobrego z nich wyrośnie. Jednak po podstawówce Jerzy poszedł do liceum w mieście i zamieszkał w internacie. Po maturze poszedł na studia i wtedy ich drogi rozeszły się na kilka lat, a kontakt niemal ustał. Spotkali się po latach, gdy każdy z nich miał już własną rodzinę. Zaplanowali wspólnego grilla i od tej pory odwiedzali się od czasu do czasu całymi rodzinami u Cezarego w mieście albo u Jerzego na wsi.
Lampy uliczne rozbłysły już światłem, gdy zapakowali ciężkie torby podróżne do bagażnika i ruszyli w drogę. Wkrótce drobny deszczyk upstrzył szybę kropelkami rosy. Pęczniały powoli, nabrzmiewały wilgocią, a po chwili spływały leniwie po szkle wąskimi strużkami. Jerzy włączył wycieraczki. Myślami przeniósł się do niewielkiego dwupokojowego mieszkanka, które urządził i wyremontował z części strychu nad sklepem spożywczym. Kupno tego strychu pozwoliło im na wyprowadzenie się od rodziców Krystyny i stworzenie własnego domu. Dotąd warunki w mieszkaniu można było znieść, ale gdy urodził się drugi syn, ich trzecie dziecko, okazało się, że jest za ciasno. Na kupno większego nie było ich stać, tym bardziej że Krystyna nie znalazła opiekunki dla Wojtusia i musiała przedłużyć urlop wychowawczy, a później nawet zamienić go na bezpłatny. O powrocie do pracy mogli pomyśleć dopiero za rok, jeżeli dostaną miejsce w przedszkolu w sąsiedniej wsi, relikcie dawnych czasów, kiedy jeszcze istniały PGR-y. Zwożono do niego dzieci niemal z połowy gminy. Podobne wiejskie przedszkola dawno zlikwidowano zaraz po transformacji ustrojowej. Mieli nadzieję, że ta nadal dobrze funkcjonująca placówka przetrwa czasy przemian i nie podzieli ich losu.
Jerzy już od roku namawiał sąsiada na sprzedaż drugiej części rozległego strychu, przylegającej do ściany ich sypialni, ale ten czekał na decyzję swojej córki, gdzie zechce zamieszkać po ślubie. Ostatecznie młoda para kupiła dwupokojowe mieszkanie w Słupsku, gdzie oboje pracowali, i sprawa kupna strychu stała się otwarta.
Ale na taką inwestycję trzeba było znaleźć pieniądze. W szkole zarabiał niewiele. Co to etat i kilka nadgodzin?! Wystarczało tylko na bieżące, skromne utrzymanie, a teraz potrzebna była konkretna gotówka. Miał już w głowie plan remontu strychu i przedłużenia przedpokoju, żeby było z niego wejście do nowego pomieszczenia, urządzonego z dalszej części poddasza. Wyjdzie z tego duży pokój i Jerzy zastanawiał się nawet, czy nie uda mu się zrobić z niego dwóch mniejszych i przeznaczyć dla dzieci. Im zostałyby sypialnia i mały salonik. Szczyt marzeń! Ponadosiemdziesięciometrowe mieszkanie! Wreszcie mieliby odpowiednie warunki do życia.
Pomyślał o Krystynie, która teraz czuwała zapewne przy łóżeczku Wojtka, aż zaśnie, albo krzątała się w mieszkaniu. Czuł wyrzuty sumienia, że zostawił żonę z tyloma obowiązkami: dzieci, dom, ogródek, weki na zimę. Od dawna prześladowała go myśl, że nie potrafi zapewnić spokojnego życia swojej rodzinie, że muszą ograniczać się z wydatkami i nie stać ich na wakacyjny wypoczynek. Czasami pomagał koledze na budowie, czasem w szklarni u sąsiada, ale takie okazje zdarzały się rzadko i dawały niewielkie zarobki. Teraz udało mu się dostać pracę w Niemczech na całe wakacje. Pojawiła się przed nim szansa wyjścia z problemów finansowych, dlatego postanowił pracować jak najlepiej, by przypodobać się niemieckiemu gospodarzowi. Może zatrudni go w następnym roku?
Wjechali na autostradę. Ruch samochodów się nasilił. Drobny deszcz siekł ukośnie i ograniczał widoczność. Było już po północy, gdy dotarli do granicy. Przed nimi stały już samochody w kilometrowej kolejce. Na prawym pasie znieruchomiał jeszcze dłuższy ciąg tirów.
– No to dwie godziny czekania mamy pewne – stwierdził z rozdrażnieniem Czarek. – Mówiłem ci, żebyśmy wyjechali wcześniej!
– Szybko pójdzie. Polej z termosu! – Jerzy próbował rozładować niezadowolenie kolegi.
Zjedli kanapki i popijając gorzką kawę, obserwowali przygraniczny ruch. Kolejka posuwała się wolno. Minęły dwie godziny, nim znaleźli się przed niewielkim budynkiem kontroli celnej.
– Pan Cezary? – Polski celnik przyglądał się zdjęciu w paszporcie.
– To ja.
– A pan to Jerzy?
– Tak – odpowiedział, siląc się na spokój.
– Jaki jest cel waszej podróży?
– Jedziemy do pracy. Legalnej.
– Widzę. W porządku. Proszę dalej!
Podjechali do drugiego okienka.
– Kiedy przewidujecie powrót? – Niemiecki celnik wertował ich dokumenty.
– Ja wracam trzydziestego lipca, kolega później. – Cezary rzucił Jerzemu znaczące spojrzenie.
– Co wieziecie?
– Odzież i wyżywienie na czas zatrudnienia.
– A papierosy?
– Mam paczkę – przyznał się Czarek. – Dla siebie.
Celnik przez chwilę przyglądał się każdemu z nich. Złożył dokumenty i ważył w sobie decyzję. Po chwili położył je z powrotem na biurku i skinął na kolegę. Rozmawiali o czymś po cichu. W samochodzie rosło napięcie.
– Proszę zjechać do kontroli!
– Jasna cholera! – zaklął Cezary. – Ale nam się trafiło! Tam zjedź!
Dwaj celnicy w zielonych mundurach niemieckiej kontroli celnej czekali na bocznym pasie.
– Gdzie te papierosy? Proszę pokazać!
Cezary podniósł klapę bagażnika i długo szperał w wypchanej torbie. Jerzy zauważył, że drżą mu ręce.
– Proszę!
– Cały wagon, jak się u was mówi. Dziesięć paczek po dwadzieścia papierosów…
– Na cały miesiąc. I tak będzie za mało.
– No to zobaczymy. Proszę wszystko wyjąć z torby i ułożyć na rampie.
Powoli, jakby z ociąganiem, Cezary wyjmował poukładane równo ubrania, przybory toaletowe, ręczniki. Na dnie została druga sztanga papierosów.
– Co my tutaj mamy? – zapytał z drwiną w głosie niemiecki celnik.
– To papierosy kolegi. On też pali. Razem się pakowaliśmy, jedziemy przecież w to samo miejsce. – Cezary rzucił koledze znaczące spojrzenie.
– To pana? – Celnik popatrzył Jerzemu przenikliwie w oczy.
– Mm… moje. Tak, moje – dodał pewniej.
– Dlaczego pan nie zgłosił tych papierosów? Pytałem!
– Pytał pan kolegę – wyjaśnił Jerzy z udawanym spokojem. – Można przecież przewozić jedną paczkę.
– Proszę mnie nie pouczać!
– On pierwszy raz przekracza granicę. – Czarek poszedł w sukurs koledze. – Nie wiedział!
– No to zobaczymy, co jeszcze ukrywacie. Proszę wyjąć bagaże i ustawić na rampie.
Zaczęło się dokładniejsze przeszukiwanie. Celnicy z uwagą oglądali każdy przedmiot, rozwijali papierowe opakowania, otwierali przegródki podróżnych toreb, wysypywali zawartość kosmetyczek.
– Konserwy, ser, kiełbasa… a to co?
– Zupki chińskie, z makaronem. Szybko się je przyrządza. – Cezary przesuwał skontrolowane rzeczy.
– Dużo tego, nawet chleb. Stary chleb będziecie jeść? – zapytał Niemiec z przekąsem.
– Można zamrozić i będzie jak świeży. To zapas na dwa tygodnie. Góra! Potem trzeba kupić, a u was jest drogo.
– No dobrze. Teraz obejrzymy samochód.
Z dużą wprawą niemieccy celnicy zaglądali do wszystkich skrytek i kieszeni, podnosili chodniczki, obmacali tapicerkę, przesuwali fotele.
– Możecie zapakować bagaże. Przepraszamy za ten bałagan. Taka praca! – Zasalutowali i odeszli.
– Dobrze chociaż, że nie kazali nam zjechać na kanał! – stwierdził z ulgą Cezary. – I tak byli uprzejmi. Przeszukiwali powierzchownie.
– To się nazywa powierzchownie?! – Jerzy z irytacją wskazał porozkładane w nieładzie bagaże. – A co? Przemycasz coś jeszcze?
– No coś ty! Przecież by znaleźli.
– Wrobiłeś mnie w te papierosy! Mogłeś przynajmniej uprzedzić!
– Przecież nic się nie stało, dobrze sobie poradziłeś. A poza tym skąd miałem wiedzieć, że będą nas tak kontrolować? Na ogół tych, co jadą do pracy, zostawiają w spokoju. I tak wypadło po jednej paczce, zgodnie z przepisami – tłumaczył się Cezary, chcąc złagodzić nieprzyjemną sytuację.
– A gdybym ja też wziął paczkę na handel?
– Ty? Żartujesz sobie! Znam cię. Brzydziłby cię taki zarobek.
– Masz rację. Ale ten celnik na pewno się zorientował, że to były tylko twoje papierosy. Głupi nie jest! Mógł nas odnotować i w drodze powrotnej taka kontrola się powtórzy. Nie chcę mieć kłopotów na granicy czy gdziekolwiek. Zależy mi na tej pracy i chcę pojechać do Niemiec za rok i w następnych latach. Tak dobra okazja zarobku jeszcze mi się nie zdarzyła i nie chcę tego popsuć! – Jerzy zasunął suwak pierwszej torby i zbierał z ziemi upuszczone drobiazgi. – A poza tym – dodał ciszej, prostując się – nie robi się tego koledze. Mogłeś powiedzieć, że chcesz bawić się w przemytnika.
– Jaki ze mnie przemytnik? – Cezary wzruszył ramionami. – Jedna sztanga papierosów! Wiesz, jakie towary przechodzą przez granicę? Całe ciężarówki wódki czy papierosów szmuglują! No, nie gniewaj się! Wypijemy na miejscu po piwie i będzie zgoda.
– A co z twoim powrotem? Mówiłeś celnikowi, że wracasz trzydziestego. Nie zostajesz do końca miesiąca?
– Zostaję, wiadomo, że zostaję. Ale umowę mam właśnie do trzydziestego lipca, a nie do trzydziestego pierwszego. Jak wszyscy. Gospodarz zatrudnia tylko na trzydzieści dni ze względu na niższy podatek od każdego pracownika. Takie są w Niemczech przepisy. Ten ostatni dzień będę pracować pewnie na czarno. Zależy od decyzji gospodarza. Dobrze, że się nie wygadałeś. A ty umowę masz do końca sierpnia?
– Tak, choć wyjadę dzień wcześniej. Nie mogę przecież spóźnić się do pracy. I tak zwolniłem się z sierpniowych przygotowań w szkole. W jeden dzień muszę wszystko nadrobić. Dobrze, że dyro na to poszedł.
– Ta twoja praca! Działalność charytatywna, nie praca! Co ty z niej masz?
– Jaką inną teraz znajdę na wsi? A ty masz lepszą?
– Jasne, ratuję ludzi. Ale też za mało płacą.
– Widzisz!
– Ale wychodzę nie gorzej niż ty i mam mnóstwo wolnego czasu na handel, a ty popołudniami ślęczysz nad książkami, żeby przygotować lekcje, a prawie w każdą sobotę i niedzielę sprawdzasz klasówki i zeszyty. Nawet na piwo nie masz się kiedy ze mną umówić. Wakacje też masz przechlapane, nie odpoczywasz, tylko jedziesz na saksy, bo za swoją pensję nie możesz się utrzymać.
– A ty jedziesz ze mną, tak masz dobrze!
– Pewnie, takiej okazji nie odpuszczę. Mogę zarobić w miesiąc tyle, co normalnie w trzy!
– Oby!
Powrzucali do toreb żywność, a resztę odzieży położyli na tylne siedzenie. Jerzy, który lubił porządek, przykrył wszystko kocem.
– Wstyd jechać z takim bałaganem – skwitował.
Wsiedli do samochodu i jechali dalej w milczeniu. Cezary ułożył się wygodnie na fotelu i zapadł w drzemkę. Jerzy włączył radio i słuchał muzyki, zadowolony, że nie musi rozmawiać z kolegą. Nadal czuł się dotknięty.
Szybko pokonywali kilometry drogi. Deszcz dawno przestał padać, wiatr przegonił chmury, a na wschodzie wyjrzała pomarańczowa obręcz słońca. Jego blask rozbłysnął w tysiącach kropel rosy iskrzących się na trawie porastającej pobocza drogi i odbił się oślepiająco w maskach samochodów. Morenowe pagórki pyszniły się ciepłymi kolorami dojrzewających zbóż, zielenią łąk, złotymi głowami słoneczników, bielą dzikiego bzu, porastającego obficie rowy, miedze i nieużytki. Długie cienie kładły się w dolinach, a pod nimi ścieliła się mgła tak gęsta, iż zdawało się, że między wzniesieniami kryły się wielkie tafle osnutych oparami, tajemniczych jezior.
Nim dojechali na miejsce, mgły dawno opadły, a słońce coraz śmielej zaglądało w osłonięte cieniem zakamarki. Skręcili na porysowany kołami trawnik, na którym parkowało kilkanaście samochodów różnych marek. Niektóre miały polskie tablice rejestracyjne. Znaleźli miejsce pod rozłożystym kasztanowcem i Jerzy zaczął opróżniać bagażnik.
– Słuchaj! – Czarek ociągał się z pomocą. – Może pojedziemy do miasta? To tylko kilka kilometrów stąd. Jest wcześnie. Wszyscy pracują w polu. Przecież nie wejdziemy do pokojów, gdzie nasi mają swoje rzeczy. Jeszcze coś zginie i będzie na nas. A tak rozejrzymy się, może trafimy na jakieś wystawki? Wiesz, jakie rzeczy Niemcy zostawiają? Można się nieźle obłowić. A poza tym wstąpimy do sklepów.
– Szczerze mówiąc, jestem zmęczony. – Jerzemu nie podobała się wizja grzebania w używanych rzeczach, które Niemcom były już nieprzydatne, wystawianych na chodnikach czy placach, ani możliwość wydawania pieniędzy. – Ale jeśli chcesz, weź samochód i jedź. Ja tu się rozejrzę i odpocznę.
– To połóż te torby tam, na ławce. Tu nic nie zginie. Niemcy niczego nie ruszą, prędzej Polacy. Reszta niech zostanie w aucie. Niedługo wrócę, na pewno przed dwunastą, zanim nasi zjadą z pola. Wtedy wypakujemy wszystko. Za tym drewnianym domkiem jest łazienka!
Jerzy podał koledze dokumenty samochodu i kluczyki, sam zajął się bagażami. Z torby wyjął kosmetyczkę z przyborami toaletowymi, lecz daremnie szukał ręczników. Zostały w samochodzie. Włożył do kieszeni paczkę chusteczek higienicznych i ruszył do łazienki.
Łazienka mieściła się w niewielkim murowanym budyneczku, krytym falistą blachą. Brudne, szare ściany od dawna wymagały malowania. Na pierwszych drzwiach ktoś napisał mazakiem po polsku: „Wyłącznie dla pań”, drugie ozdobiono napisem: „Dla pań i panów”. W środku panował półmrok. Maleńkie okienko, przyciemnione matową szybą, zasłaniały z zewnątrz gałęzie świerka. Ręką wymacał włącznik. Niebieskawe światło lampy jarzeniowej zalało spore pomieszczenie, wyłożone do połowy wysokości białymi kafelkami, pokruszonymi w wielu miejscach. Farba oblazła ze ścian i sufitu i wydobyła spod brudnej bieli zagrzybiony tynk. W rogach czaiła się wilgoć. Wszystkie urządzenia sanitarne były stare i mocno zniszczone. Z pokrywy spłuczki wystawał zakrzywiony drut. Jerzy pociągnął go i kaskada wody wypłynęła gwałtownie, ochlapując spodnie i buty.
– Kurde! – zaklął półgłosem. – Ładna mi łazienka!
Znalazł kilka plastikowych wieszaków, przyklejonych do kafelków, i niewielką półeczkę, na której położył przybory. Z przyjemnością zauważył, że półeczka, żółta umywalka, brodzik w kącie łazienki, a nawet kafle na podłodze i ścianie świecą czystością. Czyjeś pracowite ręce próbowały uczynić to miejsce przyjemniejszym, niż wskazywał na to stopień zużycia urządzeń i odległy czas ostatniego malowania.
Jerzy umył się i osuszył ciało. Przed wyjściem starannie wytarł z podłogi ślady swoich butów. Poczuł się odświeżony i rześki.
Gospodarstwo, do którego przyjechał, składało się z kilku zabudowań. Na wzgórku stał spory budynek mieszkalny, którego ściany wyłożone były czerwoną klinkierową cegłą. Od strony ulicy okalał go równo przystrzyżony trawnik, poprzedzielany rabatkami z wielokolorowymi kwiatami. Kwiaty kwitły w kamiennych donicach, zdobiły okna i spływały kaskadami ze stopni werandy porośniętej bluszczem. Ze stromizny dachu krytego czerwoną blachą wystawał niewielki wykusz z parą prostokątnych okienek. Okna te patrzyły na podwórko i dwa okazałe budynki. Jeden z nich był wysoką wiatą, pod którą kryły się przyczepy do ciągników, maszyny, rupiecie i żelastwo niewiadomego przeznaczenia. Przy wiacie stała kolejna przyczepa, ze skrzynkami, spod których wymykały się liście jakichś roślin. Sterty drewnianych palet podpierały drugi budynek, stojący naprzeciw wiaty. Za metalowymi drzwiami, ukrytymi w półkolistych podcieniach, szumiały tajemnicze urządzenia. Część tego budynku była otynkowana i pomalowana na biało. Trzy małe prostokątne okna wyglądały na podwórze, a nad nimi lśniła biała tarcza ogromnego zegara. Dochodziła dziesiąta.
Jerzy skierował się w boczną dróżkę i znalazł przy niej mały stawek, przytulony do drzew, okryty kobiercem kosaćca i lilii wodnej. Dalej pięła się stromo krótka kamienista droga. Zamykała ją ściana ze szkła, za którą widoczne były zarysy wysokich roślin.
Zawrócił i zszedł z pochyłości trawnika na podwórko. Zobaczył ładny drewniany ganek i schody prowadzące do uchylonych drzwi. Obok lśnił bielą elegancki okrągły stolik z metalu, otoczony kilkoma krzesełkami z fantazyjnie powyginanymi oparciami. Przysiadł na jednym z nich, delektując się chłodem ocienionego miejsca.
Nagle w głębi wiaty zaryczał silnik spalinowy i po chwili ciężkie cielsko wózka widłowego wyłoniło się zza stert rupieci. Plując spalinami, podjechał do przyczepy. Potężne widły uniosły się do wysokości opuszczonej burty, wsunęły w otwory, a ciężka paleta załadowana skrzynkami drgnęła, odsunęła się od burty, następnie powoli zjechała z taką łatwością, jakby drewniane opakowania były puste i nie wypełniały ich po brzegi warzywa. Silnik zaryczał głośniej i cały transport potoczył się powoli, kolebiąc na kamienistym podłożu.
Jerzy spostrzegł ze zdumieniem, że wózkiem kieruje młoda dziewczyna. Krótka koszulka odsłaniała szczupłe, bardzo opalone ciało. Dziewczyna, manewrując wózkiem, z łatwością ustawiała na placu kolejne sterty skrzynek, aż w końcu uwolniła przyczepę od ich ciężaru. Wtedy wózek skrył się pod dachem wiaty, a ona ukazała się znowu, ciągnąc z wysiłkiem gruby gumowy wąż.
Jerzy podbiegł, chwycił oburącz twardą gumę i pociągnął mocno.
– Wystarczy! – Dziewczyna uśmiechnęła się i przyjrzawszy się nieznajomemu, bardziej stwierdziła, niż zapytała: – Nowa zmiana?
– Skąd pani wie?
– To widać. Na Niemca pan przecież nie wygląda. Oni nie pomagają w pracy.
– Nie pomagają? Kobiecie?! Dlaczego?
– Gdy Niemiec skończy pracę, ma wolne i odpoczywa po prostu. Każdy musi sam swoje wykonać.
– A gdy pracują razem? Wtedy też kobieta nie może liczyć na pomoc?
– Zdarza się, że pomagają, jak widzą, że trzeba, ale to rzadkość. Nie ma sentymentów. Kobiety są traktowane na równi z mężczyznami. Muszą sobie radzić i tyle.
– Pani radzi sobie znakomicie. Gdzie nauczyła się pani tak operować wózkiem?
– A tutaj. To nic trudnego. – Dziewczyna zdjęła ciemne okulary i przetarła szkła rogiem spoconej bawełnianej bluzki.
– W ciągu jednego miesiąca?
– W ciągu jednego dnia! – odpowiedziała ze śmiechem. – Dostałam zadanie i nikogo nie obchodziło, jak sobie poradzę. Musiałam nauczyć się szybko. Pan też się nauczy.
– Ale pewnie ktoś mi pokaże, jak…
– Pokaże, pokaże – uspokajała dziewczyna – i wyjaśni. Ale później można liczyć tylko na pomoc naszych. Nie dadzą zginąć. Pan pierwszy raz?
– Pierwszy. Jak tu jest?
– Da się wytrzymać, ale czasem bywa ciężko. Szczególnie przez pierwszy tydzień. Trzeba się przyzwyczaić. Miesiąc przeleci szybko.
– Zostanę dwa.
– No to będzie trochę ciężej. Tu wszyscy przyjeżdżają przeważnie na jeden miesiąc. Taka praca wykańcza. Dwóch miesięcy bym nie wytrzymała, ale mężczyźni mają łatwiej. Wsiadają na ciągniki i jadą, a kobiety muszą harować za taśmą. No chyba że trzeba rozładować warzywa z rynku. To jest ciężka praca i Witt wyznacza do niej tylko mężczyzn.
– Witt to imię czy nazwisko?
– Nazwisko. Ludwig Witt. Wituś, Witek, różnie na niego mówimy.
– Brzmi trochę po polsku.
– Nasi już sprawdzili etymologię tego wyrazu. Wit z jednym „t” to łacińskie imię, niektórzy twierdzą, że rzymskie, z podwójnym „t” pochodzi podobno z angielskiego. No i występują też takie nazwiska. Rzeczywiście, nasze zdrobnienia brzmią zupełnie po polsku i wskazują bardziej na imię niż nazwisko. Ale jakie to ma znaczenie? Poza tym gospodarz ma podobno polskie korzenie, po matce. Pochodzi spod Gdańska.
– Mówi po polsku?
– Niewiele. Wyjechał jako dziesięcioletni wyrostek w ostatnich dniach wojny. Uciekał z rodziną przed Rosjanami. Bardzo kaleczy, ale da się zrozumieć. Tu prawie wszyscy trochę mówią po polsku, od lat pracują przecież z Polakami. No, muszę trochę zmoczyć kalarepę, bo zwiędnie. Niech pan odejdzie, bo ochlapię. No i dzięki za pomoc! – rzuciła, odchodząc na bok.
Usiadł ponownie na krześle i obserwował dziewczynę. Włączyła wodę, przez chwilę manipulowała dźwignią, aż mocny strumień zmienił się w wąską strużkę, którą poczęła polewać warzywa w ustawionych na paletach skrzynkach.
Jerzy poczuł niepokój, że czekają go wyzwania, którym może nie sprostać. Nie znał się przecież na pracy na polu, o uprawie roślin nie miał zielonego pojęcia, nie umiał posługiwać się maszynami rolniczymi, ciągnikiem jechał może ze dwa razy, gdy pomagał koledze przy żniwach, więc przyglądając się teraz dziewczynie, zwątpił, czy kiedykolwiek zdobędzie takie umiejętności i taką pewność, z jaką wykonywała swoją pracę.
***
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Pod wiatrakami
ISBN: 978-83-8313-251-8
© Maria Tuszyńska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek