Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wstrząsająca opowieść o wojnie, miłości i wybaczeniu
Barbara, była dyrektorka szkoły, powoli odbudowuje swoje życie po traumie wywołanej rozpadem rodziny. Przeprowadza się do niewielkiego miasteczka w województwie wielkopolskim, gdzie obejmuje etat nauczycielki w technikum i stara się cieszyć codziennością. Jej spokój zostaje jednak zaburzony przez przypadkowo obejrzany program telewizyjny. Do Barbary niespodziewanie wracają wspomnienia trudnego dzieciństwa: pierwsze lata po wojnie, skrajna nędza, agresywny ojciec i bezradna, zastraszona matka.
Kobieta postanawia wyruszyć w podróż do miejsc, skąd pochodzili jej bliscy, i razem ze swoimi siostrami odkryć prawdę o losach rodziny. Konfrontując legendy z faktami, stopniowo rozplątuje zagmatwaną sieć wątków i powiązań. Nie zdaje sobie sprawy, że sekrety, które wyjdą na jaw, mogą na zawsze wpłynąć na jej życie…
Cmentarz był duży, prostokątny, a na jego obrzeżach strzegły spokoju zmarłych kołyszące się na wietrze wierzchołki sosen. Wszystko się zgadzało! Tak mógł wyglądać teraz las zasadzony niemal wiek temu przez Julię, matkę Barbary, i innych mieszkańców Szumów. Kamera zbliżyła napisy na tabliczkach i Barbara bez trudu mogła je odczytać. […]
Znała te nazwiska! Pamiętała je doskonale! Wrosły w jej dzieciństwo na stałe jak obraz starego domu przy lesie i stawu otoczonego wierzbami, wśród których bawiła się z rodzeństwem w chowanego. Wieczorami, kiedy zwierzęta w gospodarstwie zostały nakarmione, matka pruła stare, poniemieckie ubrania, aby z nich uszyć sukienki dla swoich dziewczynek, i snuła opowieści o dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maria Tuszyńska
Powroty
Niektóre z przedstawionych historii były inspirowane prawdziwymi wydarzeniami.
Matce
Barbara pchnęła ramieniem ciężkie drzwi antywłamaniowe i zagłębiła się w półmroku przedpokoju. Z ulgą upuściła na podłogę ciężkie torby. Jej ręka bezbłędnie zlokalizowała włącznik światła. Potem przekręciła gałkę i założyła łańcuch, blokując drzwi od wewnątrz. Po ubiegłorocznym włamaniu do jej mieszkania nie zaniedbywała takich zabezpieczeń. Ale tamto zdarzyło się dawno. Zdążyła już ochłonąć i przestała oglądać się na klatce schodowej, by upewnić się, zanim włoży klucz do zamka, że nie ma żadnego zagrożenia. Teraz była po prostu zmęczona długim dniem pracy i dźwiganiem zeszytów. Wyjęła je z obu toreb i ułożyła na stoliku koślawy stos. Potem wyrównała go dłońmi i przeliczyła barwne okładki brulionów.
Dwadzieścia osiem, brakowało pięciu. Później sprawdzi, którzy uczniowie nie oddali do oceny prac domowych. Nie chodziło tylko o te prace. Musi sprawdzić notatki z ostatniego miesiąca, ćwiczenia, zadania, rysunki, temat po temacie. Uznawała to za znaczący element kontroli osiągnięć ucznia, kształtujący systematyczność, staranność, porządkujący pracę podopiecznych. Nie wszyscy nauczyciele tak uważali. W szkole średniej priorytet stanowiła wiedza, a nie zeszyty. Sprawdzanie ich to domena podstawówek, ale właśnie praca z młodszymi dziećmi w poprzednich latach przekonała Barbarę, że każda działalność związana z edukowaniem młodego człowieka jest znacząca, szkoli przecież przydatne w dalszym życiu umiejętności. Każda więc powinna być dostrzeżona i oceniona.
„Może jestem staroświeckim belfrem?” – myślała nieraz, nosząc na lekcje sterty poprawionych prac i pomoce naukowe. Młodzi nauczyciele mają wszystko w głowach, idą na lekcje bez niczego, a ona przemieszcza się po szkole objuczona jak wielbłąd! No, ale zajęcia wychodzą nieźle, i wyniki też nie najgorsze, więc może warto…
Teraz trzeba jednak przede wszystkim odpocząć. O, jeszcze kwiaty od Michała z czwartej. Więdną w przedpokoju. Z pękiem pomarańczowych róż, przewiązanych białą spiralką wstążki, zanurzyła się wreszcie w miękkie objęcia przepastnego fotela. Musiały ją dzisiaj znaleźć właśnie róże? Są bezsprzecznie piękne, ale…
„Nasze spotkania są jak róże w grudniu” – zgrzytnęło z przeszłości. Tak pisała do Konrada dawna jego ukochana, dla której później zostawił Barbarę i dziewczynki, a sam poszedł w siną dal, skazując ją na samotność. Od tamtego czasu Barbara nie lubiła róż. Teraz to już nie bolało tak jak dawniej, ale te kwiaty dzisiaj…
Co pisał o różach francuski twórca, którego proza zachwyciła świat, Antoine de Saint-Exupéry? „…są efemeryczne, […] znaczy bliskie unicestwienia”. Akurat! Ich kruchość to ułuda. Róże są silne i przebiegłe, próżne i egocentryczne. Kokietują urodą, by zwabić wielbicieli. A potem karmią się ich hołdami. To prawdziwe królowe. Ale serca nie oddadzą nikomu. Nie mają serca. Ich piękno jest mroczne i niszczące. Zniszczyło także jej życie. Barbara nie wierzyła w szczerość uczuć pięknej nieznajomej, która w młodości zerwała zaręczyny na miesiąc przed planowanym ślubem z Konradem dla dobrze zapowiadającego się dyrektora spółki handlowej. Tak wyrachowani ludzie jak ona nie potrafią kochać. A mimo to po latach Konrad błagał ją w listach, których kopie Barbara znalazła podczas sprzątania i przeczytała, aby tamta zgodziła się na korespondencję z nim, a potem, by zechciała spotkać się chociaż raz. W dziesiątkach maili na ich wspólnej z mężem poczcie elektronicznej, z której Barbara wcześniej nie korzystała, doszukała się jego zapewnień, że tamta nigdy nie wyszła z jego życia, że była jedyną kobietą, którą on darzył prawdziwym, głębokim uczuciem. W załącznikach do maili Barbara odkryła romantyczne filmiki i dawne melodie, wspólne fotki ze spotkań z ostatniego roku, zdjęcia inicjałów kochanki wyciętych kosiarką na trawniku, wyrytych na płotku przed domkiem wypoczynkowym nad jakimś jeziorem, gdzie zapewne spędzali upojne chwile. Były setki rozmów telefonicznych, tysiące SMS-ów, liczne prezenty, którymi ją zarzucał, i za które dziękowała w korespondencji. Mogła wyrachowana kobieta ulec usilnym awansom dawnego narzeczonego, mogła ukartować zamianę męża alkoholika na zrównoważonego i zakochanego Konrada. To było do niej podobne, ale to nie była miłość. Ta racjonalna konkluzja Barbary nie przyniosła jej satysfakcji, ale też nie zmartwiła. Niech Konrad zmaga się z prawdą, jeżeli kiedyś otrzeźwieje. Wystarczyło jednak otrzymać od ucznia właśnie róże, aby ciężar dawno, wydawałoby się, wypartej goryczy znów przygniótł jej piersi.
A przecież miała tu swoje drugie życie, swój upragniony azyl, pracę niemal na dwa etaty, która pochłaniała ją bez reszty, skutecznie oddalając wspomnienia. Wykupiła na raty dwupokojowe mieszkanie z widokiem na jezioro. Umeblowała je jednoosobowym łóżkiem, jedną kanapą, samotnym fotelem przed telewizorem, jednym taboretem w kuchni – aby nie mieć pokusy na podwójność, nawet o tym nie myśleć, nie marzyć, aby nikt już nigdy nie powiedział, że musi tkwić z nią w związku.
W pogodne dni lubiła siadać na pojedynczym leżaku na balkonie i patrzeć na jezioro. Ogarniał ją wtedy chwilowy spokój podobny do tego, jakiego doznawał latarnik z noweli Sienkiewicza na małej wysepce w Aspinwall, gdy patrzył na ocean. Tu także nic złego nie mogło jej dosięgnąć. Tu powinna zostać do końca. Nie potrafiła jednak wystarczająco skutecznie zapanować nad ciągłym niepokojem, który zżerał ją od środka, budził w nocy, przyzywał mroki z przeszłości i zmuszał do działania. Właśnie aktywność uznała Barbara za najlepsze antidotum na chorobę duszy. Mogła już przejść na wcześniejszą nauczycielską emeryturę po trzydziestu latach pracy, miała więc zapewnione bezpieczeństwo finansowe. Wolała jednak pracować jak najdłużej, być w wirze wydarzeń, mieć kilka spraw na wczoraj, ciągle być w ruchu w pracy i poza nią. Przypisywano jej miano pracoholika. Pewnie na to zasłużyła. Tak, ze wszystkich doświadczeń, jakie stały się jej udziałem, najbardziej liczyła się praca. Tylko dzięki niej życie miało jakiś sens, gdy wszystko inne zawiodło. Barbara dostrzegała w niej wymiar nie tylko jednostkowy, przecież komuś służyła, była także jej maleńkim wkładem w dorobek społeczeństwa. No i córki, ich rodziny, to dla Barbary liczyło się przede wszystkim.
Niedługo wakacje, przyjedzie najpierw na tydzień Beatka z mężem i synami, a na początku sierpnia, gdy Barbara wróci z kolejnej wycieczki do Hiszpanii, zjadą się Kubikowie z Koszalina, jej młodsza córka z mężem i dwójką małych dzieci. Odstąpi wtedy gościnny i przeniesie się do sypialni, aby młodzi mogli wygodnie spędzić część swojego urlopu, aby ona mogła nacieszyć się ich żywiołową młodością i radosną obecnością wnucząt. Może kanapa w pokoju nie zapewni im wygody, może powinna kupić drugi rozkładany fotel?
Wakacje miała dokładnie zaplanowane. Dwie dziesięciodniowe wycieczki zagraniczne i odwiedziny córek zajmą jej łącznie ponad miesiąc. Zaplanowała też ze dwa wyjazdy do matki i siostry, zbyt długo ich nie odwiedzała. Jeżeli pogoda dopisze, w pozostałe dni będzie chodziła nad jezioro. To tylko rzut beretem stąd. Wąska dróżka między płotami ogradzającymi kwitnące teraz sady, opadające ku parkingowi nad jeziorem, wiodła nad sam piaszczysty brzeg niewielkiej zatoczki. Nad nią rozłożyła się półkoliście miejska plaża z kilkoma barami szybkiej obsługi w pobliżu, kawiarnią, wypożyczalnią sprzętu pływającego i budkami lodziarzy.
Barbara uwielbiała pływanie. Z przyjemnością pokonywała obszerne zalewisko, zostawiając za sobą licznych pływaków i unoszący się nad taflą jeziora gwar rozmów wielu ludzi, którzy odpoczywali na plaży. Bez zmęczenia rozgarniała ramionami wodę. Mogła tak płynąć kilka godzin w różne strony, aż do znużenia. Daleko od brzegu czuła się wolna i silna. Nic tylko przestrzeń wodna i niebo upstrzone białymi barankami chmur, a przed nią daleka smuga lasu porastającego wzgórza, łagodnie spływające ku jezioru. Tu wszystko zależało wyłącznie od niej. Mogła nurkować, zmieniać style, odpoczywać na plecach, mogła też zawrócić, ale zwykle parła przed siebie, upajając się chłodnym dotykiem wody, ciepłem powietrza, wiatrem, słońcem i wolnością. Po takich kąpielach czuła się sprawniejsza i silniejsza niż wcześniej, gotowa na pokonanie każdego fizycznego wyzwania i każdej przeszkody w jej życiu.
A było to dobre, aktywne życie. Nareszcie sama mogła decydować, co chciała robić. W wolne popołudnia wybierała się na dalekie spacery wokół jeziora albo do parku miejskiego. Zimą biegała na lodowisko i oddawała się przyjemności śmigania po gładkiej tafli lodu, ćwicząc trudniejsze elementy jazdy na łyżwach, ukochanych białych figurówkach. Zakupiła je za swoją pierwszą w życiu wypłatę ponad trzydzieści lat temu i nadal dobrze jej służyły. Gdy miała więcej czasu, odwiedzała miejscowy klub sportowy, gdzie nawet amatorzy tacy jak ona mogli pograć sobie w tenisa, w której to dyscyplinie osiągała w młodości spore sukcesy. I choć od tamtych czasów przybyło jej prawie dziesięć kilogramów, nadal zachowywała sprawność i prawie idealne zdrowie. Niedawno kupiła rower, którym jeździła na zakupy, do pracy, a także na krajoznawcze wypady za miasto. Często towarzyszyła jej Kasia, dawna koleżanka ze studiów, której zawdzięczała znalezienie pracy i mieszkania, dzięki czemu po rozwodzie, osiem lat temu, mogła przeprowadzić się do Grudna. W soboty zwykle korzystała z kulturalnych atrakcji pobliskiego Poznania, Rogalina czy Kórnika, w niedziele zaś zapraszały się wzajemnie z Katarzyną na obiady, które zwykle kończyły się popołudniowymi spacerami czy późnymi wyprawami do kina. Wieczorami przygotowywała się do lekcji, sprawdzała prace uczniów, oglądała programy telewizyjne i jak dawniej – czytała książki. Z uporem maniaka zapełniała pracą każdą godzinę życia. Nie pozostawiała sobie czasu na analizowanie minionych wydarzeń, żyła dniem dzisiejszym i cieszyła się chwilą. Nawet róże, które przywołały dzisiaj widma z przeszłości, nie mogły tego zepsuć. Nie pozwoli na to.
Nie chciała ich przyjąć. Unikała takich sytuacji. Mogły być źle odebrane przez innych uczniów i ich rodziców. Pomoc wychowankom w rozwiązywaniu ich problemów uważała za swój zwyczajny nauczycielski obowiązek, za co otrzymywała przecież skromne, ale dla niej wystarczające wynagrodzenie. Nie chciała żadnych dowodów wdzięczności i przed takimi pomysłami przestrzegała uczniów. Ale Michał zaskoczył ją, gdy weszła rano do szkoły. Stał przy drzwiach ubrany odświętnie w czarny garnitur i białą koszulę. Wyglądał elegancko i dorośle.
– Dzień dobry, pani profesor! Czekam na panią.
– Stało się coś? – zaniepokoiła się.
– Na pewno nic złego. Po prostu zdałem ostatni egzamin ustny. I to dobrze! Na osiemdziesiąt pięć procent z polaka!
– No widzisz! Byłam pewna, że dasz sobie radę. – Barbara ucieszyła się szczerze. – Mówiłeś wcześniej, że pisemne poszły ci dobrze, maturę masz więc w kieszeni.
– Dzięki pani. Bo ja bym na pewno nie podszedł, jakby pani mnie nie namówiła. Pomogła mi pani więcej niż polonistka.
– Tak nie mów. Wszystkiego nauczyłeś się na lekcjach polskiego, ja tylko pomogłam ci uwierzyć w siebie.
– No właśnie! Jestem jakby innym człowiekiem…
– Bardzo się cieszę. Co dalej?
– Będę studiował – zapewnił gorąco Michał, miętosząc zwisającą z wiązanki kwiatów połyskującą wstążkę. – Na pewno! Teraz nic mnie nie zatrzyma. Myślę o Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie. Połączy moje zainteresowania techniczne z marzeniami o morskich wyprawach. Po niedzieli jadę złożyć papiery. Oby się udało!
– Piękne masz plany! – przyznała Barbara z odrobiną zazdrości. – Nigdy z nich nie rezygnuj, a zrealizujesz wszystko, co zechcesz. Jakbyś miał jakieś problemy, zadzwoń. Pomogę jak zwykle.
– Dziękuję, zadzwonię bez tego. Powiem, jak to wszystko mi się ułożyło. Te kwiaty dla pani. – Wiązanka znów powędrowała ku górze. – W podziękowaniu za moją maturę i za to… no… jaki teraz jestem.
– Daj spokój! Kwiaty daj mamie, ja nic… – żachnęła się nauczycielka.
– Bardzo proszę! – przerwał wyraźnie poruszony Michał. – Niech mi pani nie odmawia! Jestem taki szczęśliwy!
Było tyle szczerości w oczach chłopaka, że Barbarze udzieliło się wzruszenie.
– No dobrze, dziękuję ci. Mój ulubiony kolor! – Ogarnęła dłońmi pomarańczowy bukiet i dodała, oddalając się: – Świetnie się sprawiłeś. Powodzenia! – Po chwili zatrzymała się jednak i zawołała za odchodzącym maturzystą: – Idziesz na bal?
– Idę. Z Iwonką!
– O! No to do zobaczenia! – Uniosła rękę z kciukiem skierowanym w górę w geście aprobaty.
Idąc w stronę pokoju nauczycielskiego, myślała o tym, jak dziwne są koleje ludzkich losów, skoro udało się zakochanemu chłopcu zaprosić na bal maturalny dziewczynę, o której dotąd śmiał tylko marzyć. Nie dziw, że taki szczęśliwy.
Michał był niepozornym, szczupłym brunetem średniego wzrostu. Siedział w drugim rzędzie ławek pod ścianą. W czasie lekcji słuchał uważnie wyjaśnień Barbary, rozwiązywał zadania, wykonywał ćwiczenia w milczeniu i zwykle nie zgłaszał się do odpowiedzi. Dopiero aktywny udział w doświadczeniach, a także wyniki sprawdzianów i kartkówek ujawniły, że chłopak dobrze radził sobie z przedmiotami ścisłymi, lekceważąc poprawność składniową i ortograficzną odpowiedzi pisemnych. Takie ukierunkowanie uzdolnień nie było czymś nietypowym. To dobrze, że ma zacięcie do przedmiotów ścisłych. Łatwiej niż humanista znajdzie po szkole pracę.
Michał okazał się też odpowiedzialnym i praktycznym chłopcem. Zauważyła to, gdy uczył się w trzeciej klasie. Zaproponowała wtedy uczniom odnowienie jej sali, pracowni matematyczno-fizycznej, na co szkoła nie miała pieniędzy od lat. Wspólnie z rodzicami trzeciaków złożyła się na kupno farb, gipsu i pędzli. W pierwszy wrześniowy piątek po lekcjach uczniowie z jej klasy pozostali w szkole, pozdejmowali ze ścian gabloty i plansze, poskładali przy oknach szafki z pomocami dydaktycznymi, powynosili na korytarz ławki i krzesła. Teraz odsłoniły się liczne ubytki wyblakłej w wielu miejscach farby, dziury w ścianie pracowicie wywiercone cyrklami, fantazyjne rysunki i niewybredne napisy. Dziewczęta omiotły pajęczyny w kątach, chłopcy naradzali się nad kolejnością prac. Ostatecznie umówili się na dziewiątą następnego dnia i udali się do internatu, na przystanek autobusowy, miejscowi zaś do domów.
Barbara została w klasie. Nie zdążyła jeszcze uzupełnić dziennika danymi z ostatnich dzisiejszych lekcji, czego skrzętnie pilnowała dyrektorka i do czego wspólnie z innymi nauczycielami tej szkoły zobowiązała się podczas posiedzenia rady pedagogicznej. Rodzice chcieli na bieżąco śledzić obecność swoich dzieci na zajęciach, a dziennik w nowej formie znakomicie to umożliwiał. Zanim zrobi zakupy i dotrze do domowego komputera, będzie za późno. Najczęściej oznaczała w dzienniku obecność na początku każdej lekcji, ale czasem różne sprawy, zgłaszane przez uczniów, zajmowały sporo czasu i trzeba było potem się śpieszyć z materiałem. Wtedy zapisywała w notatniku nazwiska nieobecnych, tak było szybciej, i rozpoczynała lekcję. Teraz uruchomiła komputer, przygotowała notatki i zabrała się do pracy.
Dziennik elektroniczny wprowadzono w jej szkole w drugim półroczu ubiegłego roku jako program pilotażowy. Nauczyciele mieli za zadanie nauczyć się jego obsługi przez sześć miesięcy, jednocześnie prowadząc dzienniki papierowe, których zaniechano całkowicie od początku nowego roku szkolnego. Nowoczesny program komputerowy umożliwił umieszczenie planów wynikowych wszystkich przedmiotów w dzienniku elektronicznym na cały rok, planowanie powtórek i sprawdzianów tak, aby nie obciążać uczniów nadmierną ich liczbą w ciągu tygodnia czy w ciągu dnia. Porządkował także realizację materiału temat po temacie i ułatwiał dyrektorom szkoły kontrolę tego procesu. W łatwy sposób można było uzyskać procentowe zestawienia nieobecności wychowanków, średnie ocen cząstkowych uzyskanych w semestrze, wszelkie inne zestawienia potrzebne nauczycielom. Można było wcześniej opracować materiały do ćwiczeń, przygotować rysunki i notatki, zapisać je na stronie dziennika i mieć gotowe do rzucenia na ekran czy wyświetlenia na tablicy multimedialnej w czasie lekcji, można je było na niej modyfikować czy tworzyć nowe. Ponieważ każdy pedagog miał zajęcia równolegle w kilku klasach, mógł te materiały wykorzystać wiele razy. Nauczyciel przedmiotu miał obowiązek zapisywać na bieżąco temat lekcji, obecność uczniów i uwagi o ich zachowaniu. W szkole obowiązywał wspólnie opracowany system oceniania, z ocenami tzw. ważonymi, dostosowanymi do stopnia trudności wykonywanej przez ucznia pracy. Oceny z odpowiedzi ustnych wpisywane były najczęściej podczas lekcji, najpóźniej do godziny szesnastej tego samego dnia, jak zostało to na posiedzeniu rady pedagogicznej postanowione. Noty ze sprawdzianów, kartkówek, prac domowych po ich sprawdzeniu nauczyciele wpisywali w domu, gdyż wymagało to sporo czasu. Obok cenzurki należało bowiem zamieścić liczbę punktów możliwych do uzyskania na sprawdzianie, a także tych uzyskanych przez ucznia, oraz ich wskaźnik procentowy. Chociaż nauczyciele zwykle posługiwali się Excelem i tak czynność ta wymagała więcej czasu niż proste wpisanie cyfry do dziennika papierowego. Rodzice uzyskiwali w ten sposób więcej informacji o wynikach w nauce swoich dorastających i dorosłych już pociech. Program znakomicie też ułatwiał codzienny kontakt rodziców z nauczycielami w każdej sprawie dotyczącej ucznia.
Zajęta teraz uzupełnianiem zapisów w dzienniku, nie usłyszała kroków.
– Pani profesor! – Głos Michała oderwał ją od pracy. – Żeby jutro zacząć malowanie, trzeba dzisiaj zagipsować dziury. Gips musi wyschnąć, bo farba odpadnie.
– Michał! Nie pojechałeś do domu?!
– Pojadę późniejszym autobusem. Jutro chłopaki przyjdą na darmo. Bez gipsowania nie można zacząć pracy.
– Myślałam, że zrobimy to rano, a po przerwie będziemy malować. Dziewczyny mają przynieść kawę i ciasto. Zamówiłam też pizzę. Będzie uczta.
– O! Ale i tak może dobrze nie wyschnąć. – Sfatygowany plecak wylądował na pierwszej ławce. – Za mało czasu, sprawdzone. Szkoda soboty na czekanie.
– Mówisz rozsądnie. Dużo tych dziur?
Obejrzeli ściany metr po metrze. Ubytków tynku było sporo.
– Trzeba zmoczyć te miejsca wodą, by gips dobrze złapał – stwierdził rzeczowo Michał. – Jutro wyrówna się go drobnoziarnistym papierem ściernym i będzie gicio!
– Skąd ty to wiesz? – W głosie Barbary brzmiało powątpiewanie.
– Ojcu pomagam na budowie.
– No tak, zatem jesteś specem – stwierdziła nauczycielka. – Ale kto to zrobi? Wszyscy już poszli!
– Nie wszyscy, ja jestem. Sam sobie z tym w godzinkę poradzę.
– Naprawdę? Jesteś wielki!
Barbara obserwowała, jak uczeń z ustawionych w kącie klasy pudeł wydobył woreczek gipsu, szpachelkę i ustawił na kawałku oderwanego od pudła kartonu. Potem zdjął bluzę i rzucił ją na krzesło.
– Pobrudzi się – wyjaśnił.
– W czym mogę ci pomóc?
– Najwyżej w przesuwaniu szafek. Pod parapetami też może jest coś do zagipsowania.
– Dobrze. Zostawię cię teraz samego na kilka minut.
Wróciła po kwadransie z kanapkami, herbatą i kawą w termosach. Apetyt, z jakim chłopak pochłaniał jedzenie, wskazywał, że był już bardzo głodny. Nic dziwnego, dochodziła szesnasta. Zanim uzupełniła dziennik, Michał zakończył pracę, odłożył szpachelkę i z zadowoleniem przyglądał się efektom swojej pracy.
– Jeszcze się wyrówna i można malować – stwierdził. – Jutro też przyjdę.
– Bardzo ci dziękuję. Rzeczywiście, wygładziłeś jak fachowiec.
Następnego dnia chłopaki pomalowały dwa razy sufit i jedną warstwą farby ściany. Pracami kierował Michał. Pokazywał kolegom, jak mają wygładzić tynk papierem ściernym i jak położyć farbę, aby powierzchnia ściany była równo nią pokryta. Sam też uwijał się za dwóch. Ten nieśmiały młodzieniec wyrósł niespodziewanie na obeznanego w temacie brygadzistę, którego wszyscy słuchali, a nie darował kolegom żadnej fuszerki. Malowanie chłopcy zakończyli we wtorek późnym południem, a potem dziewczęta starannie wyszorowały całą pracownię. Pozostało jeszcze ustawić na swoich miejscach meble, pozawieszać półki z pomocami naukowymi oraz plansze dydaktyczne i wreszcie wszyscy mogli podziwiać wspólne dzieło. W klasie było teraz jaśniej i czysto. Wszystkim się podobało. Długo jeszcze okna pracowni jaśniały światłem, a nad boiskiem tonącym w wieczornym mroku niósł się wesoły gwar młodych głosów.
Od tego wydarzenia Michał znacznie się ośmielił, częściej zgłaszał się na lekcji do odpowiedzi, nie unikał kolegów, jak bywało to wcześniej. Dlatego też Barbara zdziwiła się bardzo, kiedy dotarła do niej informacja, że ten właśnie uczeń nie chce przystąpić do matury. Uznał, że nie zda egzaminu z języka polskiego, treści lektur już nie pamiętał i nie jest w stanie nadrobić tak obszernego materiału w ciągu niespełna roku. Podobną opinię wyraziła polonistka. Rozmowy z Michałem nie dawały rezultatu. W końcu Barbara zaproponowała mu pomoc w przygotowaniu się do matury, co zdziwiło chłopaka, bo przecież uczyła w szkole fizyki i matematyki, a gdy mu powiedziała, że przeszła już wcześniej taki kurs z córkami, wyraził wreszcie zgodę. Wspólnie ustalili zakres powtórek, podzielili zadania na kolejne tygodnie i od razu zabrali się do pracy, zwłaszcza że do końca roku szkolnego pozostał tylko miesiąc. W czasie wakacji Michał miał za zadanie przeczytać większość lektur obowiązkowych, co też mu się udało, i od początku września można było rozpocząć uporządkowaną, regularną powtórkę.
– Nauczę się teorii, ale rozprawek nie potrafię pisać – martwił się chłopak. – No i te błędy…
– Nad błędami też popracujemy, ale to wymaga dużo więcej czasu, niż mamy, i nie obiecuję dużego postępu. Zasad cię nauczę. Jesteś ścisłowcem, opanujesz je. Musisz ciągle się sprawdzać, teraz i w przyszłości. Z czasem będzie lepiej. Na szczęście błędy ortograficzne i interpunkcyjne nie odbierają obecnie szans na zdanie egzaminu, możesz stracić tylko trzy punkty. Poza tym na maturze będą wyłożone słowniki, wystarczy zajrzeć. Nie robisz w końcu ich tak dużo. Natomiast pisanie rozprawek wymaga wielu ćwiczeń. Twoje wypowiedzi są coraz lepsze. Skoro potrafisz sprawnie analizować lekturę ustnie, poradzisz sobie z pisaniem. Musisz w to uwierzyć. Poćwiczymy i będzie dobrze – pocieszała Barbara.
Na następne spotkanie przygotowała kilka tematów prac pisemnych na podstawie wybranych lektur i razem opracowywali ich szkice. Potem Michał kończył w domu rozprawki, które wspólnie omawiali i poprawiali podczas kolejnych zajęć. Z miesiąca na miesiąc szło mu coraz lepiej. Wynikami matury próbnej zdziwił nawet polonistkę. Od tego czasu pracował sam i gdy nadszedł czas egzaminów, pisemna matura z języka polskiego poszła mu dobrze, innych przedmiotów się nie obawiał.
Gładząc teraz delikatne, pomarańczowe płatki, Barbara cieszyła się sukcesem Michała. Jak dobrze się stało, że spostrzegła w nim wartościowego człowieka, któremu powinno się poświęcić więcej uwagi. Każde z tych dzieciaków na to zasługiwało, każde miało w sobie dużo dobra, wystarczyło je spostrzec i wesprzeć, kiedy trzeba. Wielu młodych zmagało się z problemami zbyt ciężkimi nawet dla dorosłych. Niektórzy pracowali popołudniami, żeby utrzymać siebie i rodzeństwo, gdy rodzice przepijali pensje, inni opiekowali się chorymi członkami rodziny lub sami zmagali się z poważnymi chorobami. „Czy byli tacy, których kłopotów nie zauważyłam i którym nie pomogłam?” – zastanawiała się. Młodzi niechętnie mówili o swoim życiu i trudno się temu dziwić. Ale nauczyciel to nie tylko wykładowca, który po lekcji wychodzi z klasy, bo kończy się jego praca. To także wychowawca, opiekun, przyjaciel, który rozmawia z młodymi ludźmi, słucha ich i wspiera. „Muszę jeszcze bardziej uważać na moje szkolne dzieciaki” – postanowiła w myślach. To ważniejsze niż dzisiejsze rozpamiętywanie przeszłości. Znów uświadomiła sobie obecność pomarańczowego bukietu.
– Cóż winne róże? Są takie piękne! – powiedziała, uśmiechając się do kwiatów ułożonych już w wazonie.
Słowa wypowiedziane głośno dziwnie zabrzmiały w ciszy pokoju. Nie po raz pierwszy Barbara spostrzegła, że mówi sama do siebie. „Może to wynik długoletniej samotności, a może dziwaczeję na starość? No i cóż, komu miałoby to przeszkadzać”. Powiesiła żakiet w szafie, przebrała się w domowy dres i podgrzała wczorajszą zupę. Z miseczką gorącego jadła usadowiła się wygodnie przed telewizorem, założywszy nogi na jedyną w jej mieszkaniu pufę. Właśnie kończył się Teleexpress, który lubiła oglądać, a po nim rozległy się tony jakiejś smętnej melodii i przyciemniony display został wypełniony dużym napisem: „Cmentarze Kresów Wschodnich”.
„Tylko nie cmentarze, nie dziś!” Zanim sięgnęła po pilota, aby znaleźć jakiś inny program, bardziej odpowiadający jej obecnemu nastrojowi, na ekran wypłynęło słowo: „Szumy”. Wtedy ręka Barbary zatrzymała się, by zaraz bezwiednie opaść na kolana, a gardło zacisnęła obręcz rosnących emocji. Co się dzieje? Czemu właśnie dzisiaj przeszłość tak uparcie wdziera się w jej samotność i zakłóca z trudem wypracowaną stabilność? Nie potrafiła jednak zmienić programu i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w ekran.
Tymczasem przed oczyma Barbary pojawiły się malownicze obrazy rzeki przegrodzonej kamiennymi progami, białego kościółka na wzgórku, ukrytego wśród drzew, i szeregów kamiennych pomników nagrobnych, zatopionych w powodzi kwiatów. Cmentarz był duży, prostokątny, a na jego obrzeżach strzegły spokoju zmarłych kołyszące się na wietrze wierzchołki sosen. Wszystko się zgadzało! Tak mógł wyglądać teraz las zasadzony niemal wiek temu przez Julię, matkę Barbary, i innych mieszkańców Szumów. Kamera zbliżyła napisy na tabliczkach i Barbara bez trudu mogła je odczytać. „Grób rodzinny Tulejów”, „Muchów”, „Dziubów”, „Hurkałów”, „Skroban”, „Mękal”, „Byra”, „Caryk”, „Jakubiszak”, „Gąsior”, „Piaseczny”, „Gemborys”, „Jedlińska”…
Znała te nazwiska! Pamiętała je doskonale! Wrosły w jej dzieciństwo na stałe jak obraz starego domu przy lesie i stawu otoczonego wierzbami, wśród których bawiła się z rodzeństwem w chowanego. Wieczorami, kiedy zwierzęta w gospodarstwie zostały nakarmione, matka pruła stare, poniemieckie ubrania, aby z nich uszyć sukienki dla swoich dziewczynek, i snuła opowieści o dawnych czasach.
„Anatol Petko! Zmarł w roku 1987. Żył lat 85” – przeczytała Barbara.
Petko… Czy to nie ten sam człowiek, zwany Nochalem przez to, że natura obdarzyła go wyjątkowo długim, szpetnym nosem, i który przyszedł z wódką, aby poprosić babcię Hannę o rękę jej córki Julii? Julka miała wtedy piętnaście lat i niewyparzony język. Widać nie czuła jeszcze woli Bożej, bo niedoszłego narzeczonego zbyła krótko:
– Nie wyjdę za Nochala, bo jest stary i brzydki!
Zanim pechowy absztyfikant ochłonął, odwróciła się na pięcie i wyszła z izby.
– Głupia jesteś! – strofowała ją później babcia Barbary. – Co z tego, że urodny nie jest! Do dobrego człowieka można się przyzwyczaić. Ale ma ziemię, całe piętnaście morgów, które mu ojciec zapisał. A teraz dom stawia nowy! Mogłaś być panią u siebie, a nie tułać się po służbach! Myślisz, że jakiś królewicz cię weźmie?
– Nie królewicz, ale żeby był trochę… ładniejszy… i młodszy. To ja już wolę znów na służbę niż za niego!
Za każdym razem w tym miejscu opowieści matka poważniała i spoglądając na ojca, który drzemał zwykle na żółtym, zabytkowym fotelu lub na ławie pod piecem, dodawała z zadumą, ściszając głos:
– No to znalazłam ładniejszego…
Nie wiadomo było, kogo miała na myśli, bo tu przerywała opowiadanie, wyciągała po kawałku nitki z bębenka i z igły, przyciskała je dłonią za stopką, aby jej się nie splątały, drugą kręciła kółkiem i wkrótce pokój wypełniał się terkotem poniemieckiej maszyny Neumann.
„Roman Chodziarz” – Barbara odczytała kolejny napis z nagrobka.
Też znajome nazwisko! Matka mówiła, że człowiek, który tak się nazywał, był dobrym sąsiadem w Rybicy.
O! „Andrzej Skroboń! Żył lat 85”. Czy to ten sam człowiek, który w jesienną noc 1943 roku zapukał do okna babci Hani i poprosił o jedzenie? W tamtych czasach nie otwierało się nocą drzwi. Pukanie oznaczało alarm dla całej rodziny, aby szybko ewakuować się z domu drugim wyjściem lub przez okno. Od dawna czynność ta była doskonale przećwiczona. Nocą mogli przyjść Niemcy, a to zawsze oznaczało kłopoty, prędzej jednak partyzanci lub bandyci. Trudno było wtedy odróżnić jednych od drugich. Partyzantów nie trzeba było się bać, nie krzywdzili i płacili za żywność, inaczej było z bandytami. Nie tylko rabowali i bili, ale też gwałcili. Młode kobiety często nocowały poza domem we wcześniej przygotowanych kryjówkach. Ich chata stała jednak na skraju lasu, daleko od innych zabudowań, od strony gościńca osłaniał ją szereg młodych świerków i jodeł, więc rzadko zachodził ktoś, kogo rodzina Julki nie znała.
To ona otworzyła drzwi tamtej wrześniowej nocy. W świetle lampy naftowej ujrzała starszego człowieka z tobołkiem zawieszonym na kiju.
– Nie bój się, dziewczyno! My swoi, Polacy. Z daleka idziemy i nie mamy nic do jedzenia. Dzieciaki głodne, matka, żona słabe… Możemy coś pomóc, odrobić…
Po tych słowach wysunęły się z ciemności drobne postacie ubrane w łachmany i okutane wielkimi chustami, zawiązanymi z tyłu w pasie. Twarze ich były szare i wychudzone, tylko oczy błyszczały niemą prośbą.
– Czekajcie chwilę! – Julka opanowała wzruszenie i położyła znacząco palec na ustach. – W domu wszyscy już śpią, nie trzeba budzić. Matka może być na mnie zła, że otwieram obcym. Zaraz przyniosę jedzenie.
Po chwili wróciła z bochenkiem chleba i kanką mleka z wieczornego udoju.
– Spożywajcie na zdrowie! Nie musicie odrabiać.
– Niech ci Bóg wynagrodzi, dobra dziewczyno! No, dzieci! Podziękujcie pani i w drogę!
– A gdzie się wybieracie po nocy? – Julia usłyszała za sobą głos matki. – Zapraszaj do izby, niech się trochę ogrzeją i odpoczną!
Gdy rodzina wędrowców posilała się przy stole, matka starannie zasłoniła niewielkie okno, aby nikłe światło lampy naftowej nie ściągnęło do izby nieproszonych gości. W tym czasie córka rozpaliła pod kuchnią i nastawiła wielki gar wody do mycia. Wkrótce ogień wesoło buzował w palenisku, nad garem unosiła się smuga pary, a w izbie zrobiło się jaśniej i cieplej. Podróżni zaspokoili pierwszy głód i przy stole zasypanym okruchami chleba rozwiązały się języki. Tymczasem na przypiecku zapłakało dziecko, więc Julka usiadła obok na sienniku, aby jej obecność uspokoiła rozbudzoną kilkumiesięczną Gesię, i z zainteresowaniem słuchała opowieści podróżników.
– Nazywam się Skroboń, Jędruch mi po ojcu. A to moja rodzina. Ten wyrostek to Kostek, siostry syn, a to moje córki: Jaśka i Bronka. Żona ma na imię Kazia. Słabuje od dwóch dni. Jej matka nazywa się Drążkowa. Resztę rodziny zamordowali Ukraińcy dwie niedziele temu. My już się spakowali w pośpiechu, bo nam sąsiad o tych Ukraińcach powiedział, i uszli kawałek, ale siostra i jej mąż uparli się, żeby wrócić i jeszcze kartofli na drogę nakopać. Wzięli z wózka wiadra i poszli w pole, a od lasu naszli Ukraińcy. Cała banda ich była. Naszym nie udało się schować. Zaciągnęli ich do wsi i przywiązali do płotu razem z innymi, którzy nie zdążyli uciec. Siostrze piersi ucięli na oczach szwagra… – Głos mówiącego się załamał. – Straszne to, nie do wypowiedzenia… Potem im obojgu brzuchy rozcięli, aż im flaki wypadły na wierzch, a na koniec poderżnęli gardła. Całą wioskę spalili, ludzi wymordowali. Znał ja tych morderców, znał, sąsiadami byli. Wcześniej my z nimi dobrze, w polu sobie pomagali, modlili się na zmianę w jednym kościele, a potem oni nas nożami… – Staremu zabrakło głosu. – Ja to wszystko widział zza drzewa, bom za Kostkiem pobiegł. On głupi wrócił i chciał ratować swoich.
Zamilkł na chwilę, zmagając się z ciężarem prawdy. Przejęci grozą słuchacze wpatrywali się w mówiącego. W izbie panowała niczym niezmącona cisza. Po chwili podróżny dodał:
– Wrócili my tam nocą, pochowali swoich, opłakali, no i w drogę, żeby resztę rodziny ocalić. W dzień się ukrywamy to w lesie, to w stogu jakimś, w nocy idziemy.
– A skąd idziecie? – zapytała zatroskana matka.
– My z województwa stanisławowskiego. Idziemy za Józefów, do mojego brata, co na ojcowiźnie gospodarzy. Wieś nazywa się Koźlaki. Mogli my tam zostać na swoim, ale zachciało się iść za Lwów po lepszy chleb i tam śmierci szukać. Oj, dola, dola! – użalał się Skroboń.
– Gdzie wy po nocy będziecie się błąkać?! Umyjcie się trochę i zostańcie na nocleg. Dzieci pomęczone, matka wasza ledwie zipie. Tu nikt nie przyjdzie. Rano ruszycie w drogę. Stąd już niedaleko, będzie z dziesięć kilometrów przez las. Do wieczora dojdziecie. Jula! Idź do stodółki i przynieś słomy! Pościelimy na podłodze.
Obrazy sprzed ponad pół wieku, o których opowiadała matka, przemknęły przed oczyma Barbary, nadal żywe i przerażające, i oddalały się, gdy nowo wyłonione nazwiska na nagrobkach przywoływały z pamięci kolejne opowieści.
„Katarzyna Redlińska, żyła lat 77”. Kapitanowa Kaśka?! Córka wdowy po oficerze, który zginął w czasie pierwszej wojny światowej? To nie może być przypadek! Niesamowite!
Kaśka była starsza od Julii, matki Barbary, ale mieszkała niedaleko i dziewczęta przyjaźniły się od małego. Jednej brakowało towarzystwa innych dzieci, gdyż była jedynaczką, drugiej imponował dostatek oficerskiego domu. Jako rekompensatę za śmierć męża, kapitana Legionów, który zginął pod Warszawą w pamiętnym roku dwudziestym, matka Kasi otrzymała dwanaście morgów gruntu oraz sporą rentę, pozwalającą na utrzymanie służby i wygodne życie. Ponieważ umiała szyć, czasami przeszywała stare sukienki córki dla jej najlepszej przyjaciółki, Julii. Właśnie wdowa po kapitanie przyjęła potem na służbę starszą siostrę Julki, Jagusię.
„O, znowu znajome nazwisko!” Barbara zbliżyła się do ekranu telewizora, aby odczytać niewyraźny napis na ukruszonej tabliczce: „Andrzej Piasecki, ur…” – napis nieczytelny – „…01 roku, zm. 16 li… 1968…”. Pomnik z rudego piaskowca zachował się znakomicie. Przed kamiennym krzyżem leżała duża wiązanka sztucznych kwiatów w całkiem dobrym stanie. O ten grób ktoś jeszcze dbał.
Barbara doskonale pamiętała opowieść matki o służbie u leśniczego Piaska, jak go powszechnie nazywano. Być może jest to właśnie jego miejsce pochówku, choć przecież zbieżności nazwiska i imienia z innym zmarłym nie można wykluczyć. Matka Julia wspominała, że Piaseccy mieli duże stawy rybne, toteż ryby były w ich domu serwowane państwu i zatrudnionym w gospodarstwie robotnikom codziennie. Nawet służba miała już ich dosyć. Z tego powodu matka nigdy nie kupowała później ryb i Barbara długo nie znała ich smaku. W internacie, gdy była uczennicą liceum, swoje porcje ryby oddawała koleżankom, zadowalając się ziemniakami z surówką.
Pierwszy raz Barbara posmakowała ryby na wczasach w Augustowie rok po ślubie z Konradem. Szukali wtedy jakiejś smażalni, ponieważ Konrad i zaprzyjaźniona z nimi wczasowiczka z córką koniecznie chcieli spróbować miejscowych przysmaków. Okazało się to niespodziewanie trudne, bo smażalni było niewiele, a nie znając miasteczka, nie mogli ich łatwo zlokalizować. W końcu tuż przed osiemnastą dotarli do jednej położonej niemal na końcu miasta. Młoda kobieta w sklepowym kitlu zakładała właśnie ochronną kratownicę na okna niewielkiego pawilonu. Widząc ich zawiedzione miny, gotowa była zostać w pracy po godzinach, niestety, jak przyznała, nie miała już czego usmażyć.
Musieli obejść się smakiem, ale gdy wracali przez park na skróty, właśnie Barbara pierwsza wyczuła nieprzyjemny dla niej zapach ryb i wkrótce wyłoniła się zza drzew okazała restauracja. Wstąpili, oczywiście, zmęczeni dwugodzinnym błąkaniem się po mieście. Ochota na świeżą rybkę sięgnęła zenitu i udzieliła się nawet Barbarze. Wtedy po raz pierwszy w życiu jadła rybę – smażonego węgorza – i odkryła, że jest to niebywały przysmak.
Julia opowiadała, że dzięki stawom rybnym Piaseccy, u których pracowała w czasie wojny, uchodzili za ludzi bardzo zamożnych. Gdy połowy były obfite, leśniczy wysyłał porcję ryb na plebanię, rozdawał ich nadmiar okolicznym chłopom i biedakom, toteż ludzie bardzo go poważali. A gdy w pobliskich Nowinach jesienią 1939 roku stanął oddział Niemców, Piasecki raz na tydzień kazał odławiać największe sztuki, napełniać rybą wannę i odwozić na posterunek. Oficerowie niemieccy często też bywali w leśniczówce, korzystając z dobrej kuchni gościnnego gospodarza. Przyjazne stosunki z okupantami okazały się bardzo przydatne, oddalały bowiem wszelkie podejrzenia o współpracy z partyzantami.
A były to czasy niespokojne. Na Lubelszczyźnie, m.in. w okolicach Tomaszowa Lubelskiego, działały liczne oddziały połączonych sił AK, BCh, AL, a nawet partyzantki radzieckiej, które broniły ludność przed grabieżą żywności przez Niemców, terrorem i wysiedlaniem. Partyzanci napadali na osadników niemieckich, posterunki policji, oddziały UPA, które współpracowały z Niemcami i pacyfikowały polskie wsie. Julka opowiadała, że najstarszy syn leśniczego, Maksymilian, należał do oddziału słynnego „Wiktora”, dowódcy Obwodu AK Tomaszów Lubelski. Po zwycięskiej bitwie pod Zaborecznym otrzymał on szlify oficerskie. Zdarzało się, że wieczorami zjawiał się w leśniczówce i wtedy służba zwalniana była wcześniej z codziennych obowiązków. W takich przypadkach Julka wracała do domu obdarowana przez gospodynię kawałkiem chleba, słoniny czy właśnie rybami, których nie zjadała, i zanosiła je dla rodziny.
Któregoś wieczoru, gdy leśniczowie cieszyli się obecnością syna – oficera, przed ganek niespodziewanie zajechali na motocyklach Niemcy. Okazało się później, że ktoś doniósł o ukrywaniu się partyzantów w leśniczówce. Nieświadoma zagrożenia Julka właśnie układała pod kuchnią drwa, by były gotowe do rozpałki następnego ranka, gdy nagle drzwi otworzyły się z hukiem i Maks z kurtką w ręku przebiegł obok, otworzył okno, przełożył nogę przez framugę i zanim zniknął w mroku po drugiej stronie, spojrzał wymownie na młodą służącą i położył palec na ustach. Trzaskanie drzwi w głębi domu, krzyki i odgłosy kroków ocuciły przerażoną kobietę. Dopadła okna, zamknęła je i przetarła fartuchem drewniany parapet. Wtedy zauważyła na podłodze ciemną czapkę, którą partyzant upuścił. Podniosła ją i nie zastanawiając się długo, wsunęła pod drewno. Zanim żandarm wszedł do kuchni, chwyciła ścierkę i udawała, że wyciera blat stołu.
– Wo sind Partisanen?! – krzyknął, podnosząc karabin. – Partisanen! – powtórzył.
– Tu… nie ma nikogo… nie ma – zaprzeczyła, jąkając się ze strachu.
– Nia ma, nia ma! – przedrzeźnił ją szyderczo Niemiec, rozglądając się po zagraconym pomieszczeniu.
Obszedł kuchnię, zaglądając za sprzęty i worki z kaszą, zbliżył się do okna, które przed chwilą pochłonęło młodego Piaska, chwilę wpatrywał się w mrok i wyraźnie niezadowolony kopnął z rozmachem drwa, aż rozsypały się po posadzce.
– Nia ma! – powtórzył jeszcze raz, pogroził przerażonej Julii i wyszedł z kuchni.
Wtedy nogi ugięły się pod kobietą, aż opadła na podłogę, próbując drżącymi rękoma poskładać drewno od nowa. Nie potrafiła jeszcze niczego wyjaśnić leśniczemu, który musiał przekonać Niemców, że donos był fałszywy, bo po jakimś kwadransie odjechali, a on pojawił się w kuchni. Julka wyjęła zmiętoszoną czapkę spod drew, podała ją bez słowa leśniczemu i rozpłakała się w głos.
Od tamtego czasu leśniczy uznawał ją za stronniczkę i często wieczorami wysyłał z koszem żywności do „chatki”, jak nazywano pustą, drewnianą ruderę przy leśnej drodze, którą wracała z pracy do domu. Za każdym razem miała zostawiać dla siebie kawałek chleba czy sera, aby na wypadek najścia niemieckiego czy ukraińskiego patrolu wytłumaczyć posiadanie kosza, gdy już wyłoży z niego żywność do skrytki w domku. W ten sposób pomagała żywić leśnych, a także swoją rodzinę, gdyż w tamtych czasach nawet mała porcja dodatkowego jedzenia była na wagę złota.
Barbara ocknęła się z zamyślenia i wtedy zauważyła, że kamera się zatrzymała, pokazując z bliska jeden z bardziej okazałych kamiennych pomników z figurką Jezusa Ukrzyżowanego. Bez trudu mogła odczytać: „Aniela Bielańska ur. 14 października 1825 roku, zm. 11 lutego 1931 roku. Pokój Jej duszy”.
Sto sześć lat życia! Zgadza się! To mogła być tylko ta osoba! Oczyma wyobraźni ujrzała idące parkową alejką dwie postacie. Jedną była wysoka i przygarbiona starsza kobieta w długiej do kostek sukni z jedwabiu, dziedziczka z dworu. Druga, choć mała i drobna, mocno trzymała za ramię towarzyszkę, wspierając ją w czasie spaceru. Matka Barbary miała wtedy zaledwie trzynaście lat i już drugi rok służyła u Bielańskich. Opieka nad „starszą panią” należała do jej codziennych obowiązków. Oprócz tego musiała palić rano w piecach, sprzątać pokoje, nosić wodę ze studni i pomagać kucharce do wieczora. Spacery ze starszą dziedziczką traktowała jako odpoczynek od pracy.
– Jesteś dobrą, cierpliwą dziewczynką, Julciu – chwaliła ją pani Bielańska. – Pan Bóg ci to wynagrodzi długim życiem!
– Moja siostra i braciszkowie też byli dobrzy, a umarli młodo! – mówiła na to Julka.
– Bóg tak chciał. Ale ty będziesz żyć długo, jak ja.
– Jak jaśnie pani to nikt nie żyje.
– Ty będziesz, zobaczysz!
Dialog ten Barbara znała na pamięć. Często powtarzał się we wspomnieniach matki, która uśmiechała się wtedy z nadzieją, dopatrując się w nim proroctwa.
Tyle lat minęło i zachował się grób starszej pani! Czy są jeszcze wcześniejsze? Barbara poczuła, jak ciało jej sprężyło się pod wpływem napięcia, a oczy z jeszcze większą uwagą śledziły przesuwające się obrazy. Tak! Są stare groby przy alejce dzielącej sprawiedliwie cmentarz na pół. Na kilku zachowały się tylko spróchniałe drewniane krzyże bez tabliczki. Inne miejsca spoczynku opatrzone były fragmentami metalowego ogrodzenia. Obok kamienny aniołek bez głowy stał nieruchomo na okaleczonym podeście i wznosił błagalnie ręce, dalej ukruszone obeliski z wyblakłymi tablicami prosiły o pamięć. Zbliżenie kamery pozwoliło Barbarze odczytać napis na jednej z nich: „Anatol Gerda, zm. 14 marca 1919 roku”.
Jest! Napis dość wyraźny, nie budzi wątpliwości! To nazwisko też przewijało się we wspomnieniach matki. Pod obeliskiem świeże kwiaty, a więc ktoś jeszcze pamięta, dba… Znalazła to, czego szukała od początku programu. Są groby z tego roku! Dużo grobów! Jak to możliwe, że ona nigdy nie była w Szumach, nigdy nie szukała śladów człowieka, o którym wiedziała tak dużo! Nie miała szans, aby go poznać, ale czasem, szczególnie w dzieciństwie, tęskniła za jego dobrotliwą obecnością, o której często wspominała matka. Jakże inaczej mogłoby wyglądać życie jej rodziny, gdyby dziadek przeżył ten straszny rok 1919!
Poczuła nagłą falę wstydu, która rozpaliła jej policzki rumieńcem. Był dobrym człowiekiem, a ona nigdy go nie szukała, bo dzieci, bo Konrad, bo praca… Nie odwiedzała jego grobu matka ani nikt z rodziny. Istniał już tylko w opowieściach, w jej pamięci. Tylko ona mogła dać świadectwo jego życia, przywrócić go rodzinie, nie tylko mogła, ale powinna! Była przecież najmłodszą córką Julii, którą dziadek bardzo kochał, miała obowiązek działać w jej imieniu. Pamięć o tym wyjątkowym człowieku nie mogła tak po prostu przeminąć. To teraz takie proste, żeby wsiąść do pociągu i pojechać w rodzinne strony matki. Może to zrobić choćby za tydzień, ba, jutro nawet!
Przemknęła jej przez głowę myśl, że to, co się dziś wydarzyło, nie stało się przypadkowo. Jakaś nieznana siła naprowadzała jej uwagę na tę właśnie sprawę, kierowała kolejnymi jej działaniami i sprawiła w końcu, by włączyła telewizor o odpowiedniej porze. Odniosła wrażenie, że uczestniczy w jakimś transcendentalnym duchowym przeżyciu, którego nie potrafi ogarnąć rozumem, w jakimś mistycznym zespoleniu z przeszłością, z której wyłaniają się duchy zmarłych i upominają o pamięć. A przecież zawsze mocno trzymała się ziemi, była w szkole tzw. ścisłowcem, przemawiały do niej liczby, reguły, fakty, oceniała świat racjonalnie i empirycznie, więc skąd te pozazmysłowe niedorzeczności? Już nie pamiętała, kiedy modliła się ostatnio czy doznawała wzniosłych przeżyć religijnych, dwadzieścia lat temu, trzydzieści? Czy w ogóle zdolna była jeszcze do głębszych przeżyć duchowych, wzruszeń, uniesień, zachwytów, skoro w ostatnich latach tak usilnie starała się je wygasić? Jej życie starannie zaprogramowane, uporządkowane i przewidywalne mimo narzuconej dynamiki, z czasem może ją znudzić, może popaść w prokrastynację, zgorzknienie, zniechęcenie, apatię, może już to się poniekąd stało. Tyle działo się w jej rodzinie, a ona nie próbowała tego rozwikłać, nie zrobiła najmniejszego kroku, aby przynajmniej spróbować odpowiedzieć na pytania, które rodziły się jeszcze w dzieciństwie. Może budził się wtedy instynkt samozachowawczy, by przetrwać i nie oszaleć, a może po prostu egoizm podpowiadał, że wygodniej jest zbyt dużo nie wiedzieć.
– Głupieję na starość! Bez sensu! – oceniła półgłosem. – Wszystko przez te róże!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
poruszająca opowieść o poszukiwaniu lepszego jutra w trudnych czasach transformacji i o miłości, która zwycięża czas
Lata 90., Pomorze Zachodnie. Kraj grzęźnie w kryzysie transformacji, a o dobrze płatnej pracy można co najwyżej pomarzyć. Grupa nauczycieli, pracowników służby zdrowia i urzędników postanawia dorobić do marnych pensji w Niemczech… w gospodarstwie rolnym koło Hamburga. Zderzenie z dostatkiem Zachodu zszokuje większość z nich i pogłębi nagromadzone przez lata kompleksy. Ciężka próba, jakiej poddani zostaną emigranci, okaże się dla nich pretekstem do zweryfikowania wielu głęboko zakorzenionych poglądów. Czy wyjdą poza przywiezione z kraju schematy myślenia o sąsiadach zza zachodniej granicy i wspólnej niełatwej historii?
Powroty
ISBN: 978-83-8313-748-3
© Maria Tuszyńska i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Paulina Górska
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek