Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o potędze miłości!
Hania i Arkadiusz są małżeństwem od 20 lat. Arkadiusz myśli o zakończeniu kariery wojskowej. Chce wyjechać na kilkumiesięczną misję do Afganistanu. Pieniądze, które zarobi pozwolą im na spokojne życie bez kredytu. Ma wrócić w listopadzie. Hania pogodziła się z decyzją o misji, aczkolwiek boi się o męża. Kiedy on jest na misji, Hania zajmuje się doglądaniem ostatnich remontów w domu, projektowaniem ogrodu oraz swoją pracą zawodową. Codziennie kontaktuje się z mężem, drżąc o jego bezpieczeństwo. Święta zbliżają się wielkimi krokami. Wkrótce w mediach pojawia się wiadomość o wybuchu bomby w bazie wojskowej. Jak potoczą się losy szczęśliwego dotąd małżeństwa? I czy faktycznie świąteczny czas jest pełen cudów?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad Śliwinem zachodziło późno wrześniowe słońce. Ostatnie promienie przedostawały się przez gałęzie ozdobione różnobarwnymi liśćmi. To jeszcze nie była polska złota jesień, ale za tydzień, może dwa, już nastąpi. Wtedy wybrzmi to piękno natury, na które wszyscy czekają całe dwanaście miesięcy. No, może nie wszyscy, ale Hanna Czernikiewicz na pewno. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w czerwoną kulę, niknącą za drzewami widocznymi na horyzoncie. W linii prostej miała do nich jakieś dwa kilometry – tuż za szpalerem drzew rozciągała się plaża w Rewalu. Niedługo później odczuła pierwszy powiew bryzy, jaka tradycyjnie zaczynała wiać po zachodzie słońca.
Nie pamiętała, kiedy przyjechali tu po raz pierwszy. Chyba z dekadę temu! Chcieli wypocząć nad Bałtykiem, ale niekoniecznie w tłumie turystów, przybywających z różnych stron Polski. Ktoś ze znajomych zasugerował im Śliwin, urokliwą wieś przylegającą niemal do Rewala, ale jednocześnie spokojną i pozbawioną krzykliwych turystów, wszechobecnych straganów z pamiątkami i budek z kebabami na każdym skrzyżowaniu ulic. Życie w Śliwinie, nawet latem, zamierało około dwudziestej drugiej, i zaczynał się czas prawdziwego odpoczynku. Amatorzy nocnego życia musieli udawać się do Rewala, ale większości wypoczywających tutaj wczasowiczów odpowiadało takie nagłe zwolnienie tempa i zatrzymanie się. Jakby trafili tu nieprzypadkowo, delektując się sielskością sioła położonego tak blisko tętniącej życiem turystycznej miejscowości.
Przez kilka lat odwiedzali ten sam pensjonat, przygotowany na przyjęcie kameralnej liczby turystów. Początkowo z lekką nieśmiałością mówili o możliwości zamieszkania w tym miejscu na stałe. Bo o jakiej stałości można myśleć, gdy co kilka lat następuje przeprowadzka do kolejnej miejscowości z powodu pracy Arkadiusza? Taki już los żołnierza jednostki, przenoszonego co pewien czas w nowe miejsce. Hanna od początku małżeństwa godziła się z takim trybem życia. Dwadzieścia lat trwała ich wspólna droga, w trakcie której zdążyła urządzić pięć mieszkań i pięć razy zmienić miejsce pracy. Jako nauczycielka nie miała problemów z jej znalezieniem. Łatwo aklimatyzowała się w nowym miejscu, niemal od razu zyskiwała też sympatię pozostałych pedagogów oraz dzieci. Nauczyła się jednak zbytnio nie przywiązywać do ludzi, wiedziała bowiem, że za jakiś czas czeka ją kolejna przeprowadzka. I choć przepłakała wiele nocy z tego powodu, że los nie obdarzył ich potomstwem, to jednego była pewna: gdyby mieli dzieci lub chociaż jedno dziecko, trudno byłoby prowadzić im taki tryb życia, jaki prowadzili. Zarówna Hanna, jak i Arkadiusz spełniali się w swoim zawodzie, niezależnie od tego, w jakie miejsca trafiali. Każde kolejne mieszkanie urządzali przytulnie, choć skromnie, by w razie kolejnej zmiany garnizonu nie mieć problemu z nadmiarem mebli, elementów wyposażenia mieszkania czy zwyczajnych „przydasiów”.
Natomiast gdy po raz pierwszy przyjechali do Śliwina, w ich rozmowach zaczęło coraz częściej pojawiać się słowo „dom”. Urzekła ich ta miejscowość, a w czasie niezliczonych spacerów, podczas letnich pobytów, co i rusz odkrywali tutaj coś nowego. Trzymali się za ręce i wędrowali bocznymi uliczkami, pokazując sobie palcami, w jakim stylu ma być ich dom. Hanna do tej pory nie potrafi zrozumieć, jak sprawnie to wszystko los poukładał, wysłuchując ich oczekiwań. Pewnie zadziałało prawo przyciągania, o którym wiele czytała, choć nigdy w praktyce nie zdecydowała się go stosować. Może to był błąd i dlatego nie zaszła w upragnioną ciążę? Zawsze natomiast bardzo mocno angażowała się w pracę, starając się dać innym dzieciom pierwiastek siebie jako mamy. Nawet największe klasowe łobuzy uwielbiały z nią zajęcia. Od początku swojej nauczycielskiej drogi uważała, że lekcje prowadzone w formie zabawy będą zdecydowanie bardziej efektywne niż przekazywanie wiedzy w sposób poważny, niemal encyklopedyczny, czego uczniowie i tak nie będą w stanie zapamiętać.
Hanna, jakby to było dziś, pamięta dzień, kiedy Arkadiusz wrócił z pracy i poinformował ją o kolejnej zmianie w ich życiu.
– Jednostka w Trzebiatowie? – Zmarszczyła czoło, próbując odnaleźć jakieś informacje w zasobach swojej pamięci. – Przecież to...
– Dokładnie, dobrze pamiętasz. Trzebiatów, powiat gryficki, gmina sąsiadująca z Rewalem. – Mąż uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.
– Czyli blisko Śliwina? – Spojrzała na Arkadiusza z taką nadzieją, że jeszcze szerzej się uśmiechnął.
– Obie miejscowości dzieli jakieś dwadzieścia kilometrów. To bardzo niewiele.
– Czyli jest szansa na zamieszkanie w Śliwinie?
Przytulił wtedy żonę mocno do siebie. Tak, oboje chcieli tam zamieszkać. I chyba najwyższy czas, aby pomyśleli o czymś własnym, a nie wyłącznie o wynajmowaniu kolejnego mieszkania dla żołnierza na kierowniczym stanowisku. To znaczy, myśleli o tym od dawna, ale teraz dopiero mogli zrealizować te plany. Posiadali zdolność kredytową, zatem podjęcie się zobowiązania finansowego nie było dla nich problemem.
– A co będzie, jak znowu przerzucą cię daleko? Co z domem? – Hania wieczorami wtulała się w ramiona męża, drżąc z niepewności, czy podjęta decyzja na dobre zakorzeniła się w ich umysłach i sercach.
– Jestem w takim wieku, że to moja ostatnia zmiana miejsca pracy. – Arek w końcu powiedział to, co od dłuższego już czasu pragnęła usłyszeć. – Nie chcę się już tułać czy żyć w jakimś miejscu na chwilę. Co powiesz, abym po zakończeniu służby w Trzebiatowie przeszedł na wojskową emeryturę? Wiem, że będzie wtedy mniejsze uposażenie, ale jakoś sobie poradzimy. Mamy coś odłożone, a ja na pewno znajdę jakieś zatrudnienie w pobliżu. Ty dotrwałabyś do swojej emerytury w jednym miejscu pracy, bez konieczności kolejnej zmiany. Wiesz, że jestem ci wdzięczny za to, że nigdy ani słowem nie powiedziałaś, jak trudno jest ci żyć na walizkach i z tak częstymi przeprowadzkami.
– Daj spokój. – Machnęła ręką, choć łzy napłynęły jej do oczu. Rzeczywiście, nigdy nie rozkleiła się przy mężu, ale wielokrotnie, gdy była sama w domu, pozwalała na upust łzom.
Całkiem sprawnie nauczyła się ukrywać swoją samotność i poczucie pustki, jakie dopadały ją bardzo często. A wszystko zaczęło się jeszcze w dzieciństwie... Komu wtedy miała się zwierzyć z tych uczuć? Rodzicom, którzy kompletnie nie interesowali się jedynaczką, przepijając pieniądze i puszczając je z dymem najtańszych papierosów? Sąsiadom, dla których była niewidzialna, bo nie mieli ochoty wtrącać się w nie swoje problemy? Nauczycielkom w szkole, z których większość miała niepracującego męża na utrzymaniu i swoje zmartwienia do ogarnięcia? Taka była specyfika środowiska, w którym się wychowała. To cud, że miała w sobie tyle samozaparcia, by wyrwać się z martwej wsi, gdzie każdy, kto tam pozostał, skazany był egzystować na minimalnym poziomie.
Rodzice z obojętnością przyjęli fakt, że już po szkole podstawowej Hania wybrała liceum w oddalonym o dwieście kilometrów mieście wojewódzkim i bez sentymentów ani obaw zgodzili się na jej zamieszkanie w internacie. To wtedy po raz pierwszy dopadła ją samotność, taka wgryzająca się w każdy fragment ciała, powodująca ból fizyczny i psychiczny. Gdy inni uczniowie cieszyli się na piątek, próbując jak najszybciej zerwać się z lekcji, by pojechać do rodzinnych domów, Hania wybierała ostatnie możliwe połączenie do Wiesiółki. Potem od przystanku szła bardzo wolno, powłócząc nogami, i zazwyczaj po nastaniu ciemności trafiała przed drzwi rodzinnego domu. Zamykała oczy i nasłuchiwała. Rodzice byli sami czy też towarzyszyli im koledzy ojca? Bo jeżeli to drugie, to jeszcze wstrzymywała się z wejściem do środka i czekała, aż „goście” wyjdą z domu. Czasami następowało to dopiero późno w nocy. Gdy bełkotliwe i zataczające się towarzystwo opuszczało dom, dziewczyna rozprostowywała zdrętwiałe od niewygodnego siedzenia nogi i po cichu wchodziła do środka. Zazwyczaj nikt nie odnotowywał jej przybycia. Rodzice w pijackim zwidzie leżeli już każde na swoim łóżku, choć bardziej odpowiednim słowem byłby w tym przypadku barłóg. Nie przebierali się z ciuchów, w których przechodzili cały dzień, zalegając w nich w brudnej i śmierdzącej pościeli. Hania przechodziła szybciutko do swojego maleńkiego pokoiku i przekręcała klucz w drzwiach. Dopiero wtedy oddychała z ulgą. Nastawiała budzik na szóstą rano, by jak najszybciej oddać się domowym obowiązkom. Bo tylko ona była w stanie je wykonać! Rodzice zazwyczaj budzili się dopiero około południa, czasami nawet później. Na skacowanych i jeszcze nie do końca trzeźwych czekała ugotowana przez Hanię zupa pomidorowa i naleśniki. Krzątając się po domu od wczesnego ranka, potrafiła wysprzątać na błysk oba pokoje, kuchnię i przedsionek z niewielką łazienką. Robiła pranie, przecierała podłogi na mokro, starając się robić to po cichu, by nie pobudzić rodziców. Gdy się przebudzali, owszem, zauważali córkę, ale ponowna chęć napicia się zwyciężała. Matka czasami po wypiciu pierwszego po śnie kieliszka podejmowała próbę rozmowy z Hanią. Córka jednak szybko się nauczyła, że nie ma co opowiadać matce o nauce, szkole, zajęciach czy nauczycielach, bo jednym uchem to wpadało, a drugim wypadało. Matka nie zauważała zmienionych poszewek i zaścielonego łóżka, ani też stosu złożonych świeżych ubrań leżących na stoliku.
Hania przetrwała tak cztery lata liceum, ograniczając wizyty w domu rodzinnym do niezbędnego minimum. Gdy nadchodziły wakacje, od pierwszego dnia po zakończeniu roku szkolnego rzucała się w wir pracy, by zarobić na swoje potrzeby. U jednego gospodarza zbierała truskawki, u innego plewiła grządki, u kolejnego sprzątała lub opiekowała się dzieckiem. Sama rodzeństwa nie miała, ale dziećmi potrafiła się zajmować. Maluchy ją uwielbiały! Miała do nich cierpliwość, potrafiła wymyśleć na poczekaniu bajki czy kolejne zabawy, aby całkowicie zapomniały o bożym świecie. Przez wakacje zarabiała na swoje potrzeby, kupowała przybory szkolne, zeszyty, książki, ubrania, które musiały starczyć jej na cały rok szkolny. Wiedziała, że jeśli nie kupi tych rzeczy od razu, to później może mieć problem z ukryciem pieniędzy przed rodzicami.
Najgorszym dla Hani czasem w roku było Boże Narodzenie... Prawdziwych świąt chyba nigdy nie miała, nie poznała. Zresztą, co znaczy słowo „prawdziwe”? Dla wielu oznaczało zastawiony stół, choinkę, skrzącą się niezliczoną ilością światełek i świecidełek, rodzinę zgromadzoną wokół stołu, górę prezentów położonych pod zielonym drzewkiem, wspólne wyjście na Pasterkę, dzielenie się opłatkiem, sianko pod obrusem... Hani wystarczyłoby, żeby rodzice odnotowali sam fakt Bożego Narodzenia. A oni traktowali czas świąteczny jak dni powszednie. Gdy jeszcze chodziła do podstawówki, nie była w stanie znieść opowieści innych dzieci o świątecznych przygotowaniach, wspólnym lepieniu pierogów czy ubieraniu choinki. W jej domu rodzinnym czegoś takiego nie było. Zamiast kompotu z suszu – wódka lub tanie wina. Zamiast potraw bożonarodzeniowych – kawałek ohydnego salcesonu, podany z przedwczorajszym chlebem. Gdy zaczęła dorastać, zdarzało się, że po generalnym wysprzątaniu domu na święta – robiła to za każdym razem, choć efekt był krótkotrwały – dekorowała skromnie w bożonarodzeniowe ozdoby swój pokoik. Stawiała wtedy w wazonie kilka świerkowych gałązek, zakładając na nie własnoręcznie zrobione łańcuchy i ozdabiając je pomalowanymi szyszkami. Co z tego, skoro spędzała święta sama, w swojej małej klitce... Boże Narodzenie to był dla niej po prostu czas, który musiała jakoś przetrwać.
Arkadiusza poznała przypadkiem, będąc w ostatniej klasie liceum. Internat, w którym mieszkała przez ostatnie cztery lata, sąsiadował z jednostką wojskową. Jak się później okazało, tam właśnie pracował młody mężczyzna. Na parterze budynku znajdował się klub garnizonowy, posiadający bardzo dobrze wyposażoną bibliotekę. Hania kilka razy w tygodniu odwiedzała to miejsce, przygotowując się skrupulatnie do egzaminu maturalnego. Godzinami przesiadywała w czytelni, robiąc notatki i zapoznając się z trudniejszymi tematami. W internacie szkolnym panował rozgardiasz, trzaskały drzwi, młodzież wciąż krążyła po pokojach, a tutaj miała upragniony spokój. Czytelnia nie była zbyt duża, posiadała zaledwie dziesięć miejsc siedzących i pięć stolików, stąd przy większej frekwencji nieuchronne było, że dosiądzie się jakiś towarzysz. Tak poznała Arkadiusza. Młody mężczyzna pojawił się któregoś razu, krótko przed zamknięciem biblioteki, a jedyne wolne miejsce było właśnie obok Hani. Arek odezwał się grzecznościowo, zagadując młodą kobietę o wolne krzesło. Skinęła głową, nawet jej nie podnosząc, skupiona na treści leksykonu, który leżał na blacie. Od razu jednak wpadła w oko młodzieńcowi, dlatego wszelkimi siłami próbował zachęcić ją do wymiany zdań. I choć początkowo irytowało ją to, gdyż nie pozwalało jej skoncentrować się na tekście, to po kolejnej próbie się poddała. Początkowo odpowiadała półsłówkami, aby po chwili bez skrępowania opowiadać o maturalnych przygotowaniach i stresie z tym związanym. Arek, co prawda, maturę miał już za sobą, ale zwierzył się z podobnych przeżyć związanych z nauką w wojskowej uczelni. Zaliczał tam kolejne kursy, wyjątkowo trudne, i podobnie jak Hania, zmuszony był do przesiadywania w czytelni z tych samych dokładnie powodów.
I tak z dnia na dzień nawiązywali coraz bliższą znajomość. Szybko przeniosła się ona poza mury klubu garnizonowego. Wychodzili wspólnie na spacery do parku, do kina, z rzadka – ale jednak – na kawę. Pierwsze uchwycenie się za ręce, pierwsze przytulenie, pierwszy pocałunek... To wszystko wywoływało motyle w brzuchu i unoszenie się nad ziemią. Pierwsza miłość, czułość, bliskość – to wszystko sprawiało, że Hania zakochała się w Arkadiuszu. Nieśmiało, nie wiedząc dokładnie, jak powinno wyglądać to uczucie. Ale kiedy nie mogła doczekać się kolejnego spotkania, a wieczorem marzyła, by noc minęła jak najszybciej, ponieważ kolejny dzień przynosił spotkanie z Arkadiuszem, to chyba była miłość. On wyznał jej uczucie dużo wcześniej, cierpliwie czekając na odwzajemnienie. Doczekał się! Ujął Hanię poczuciem humoru, niesamowitą inteligencją oraz wytrwałym dążeniem do wyznaczonego sobie celu. No i ten wyjątkowo piękny uśmiech, ciepły, promienny, rozpraszający wszelkie smutki. A tych było niemało!
Im bliżej było matury, Hanię ogarniał coraz większy strach. I nie chodziło o naukę czy zdanie egzaminu dojrzałości, bo przygotowywała się do matury wyjątkowo solidnie... Bała się, co będzie dalej. Marzyła o studiach, ale patrząc realnie – nie było jej na nie stać. Czekał ją zatem powrót do rodzinnej wsi oraz do domu, który domem nigdy nie był. Będzie musiała znaleźć sobie jakąkolwiek pracę, a plany edukacyjne przełożyć na nieokreślone później czasy. Im bliżej było maja, tym bardziej się stresowała. Arkadiusz wyciągał ją na coraz dłuższe spacery, by pooddychała świeżym powietrzem i się nieco odprężyła. Trzymali się za ręce, przemierzali kilometry po okolicznym parku, ale nerwowość wisiała w powietrzu. Cierpliwość Arkadiusza sprawiła, że Hania zaczęła zwierzać mu się ze swoich rozterek. Najtrudniejsze było wyznanie dotyczące rodziców. Opowiedziała mu wszystko, ze szczegółami, choć nie bez obaw. Z ulgą odnotowała, że młody mężczyzna nie odwrócił się na pięcie i nie uciekł od niej, gdy usłyszał opowieści o patologicznej rodzinie.
– Zabiorę cię stamtąd, jak najszybciej cię zabiorę! – obiecywał, wtulając twarz we włosy ukochanej i delikatnie wycierając jej łzy, ciurkiem cieknące po policzkach. Ta opiekuńczość, wynikająca z miłości, była balsamem na każdą złą myśl. Arkadiusz doskonale rozumiał, co czuje Hania, „mając i jakby nie mając” rodziców. Jego dom rodzinny także był daleki od ideału. Gdy miał dziesięć lat, rodzice wyjechali za pracą do Kanady. I już nie wrócili. Arkiem zajęła się babcia, staruszka, u której zamieszkał. Starała się stworzyć mu namiastkę rodzinnej atmosfery, obdarzyła go ogromem uczucia, jednak nigdy nie zastąpiła mu matki ani ojca. Co z tego, że rodzice przysyłali pieniądze na jego utrzymanie, kiedy nie było ich w momentach, w których potrzebował obojga najbardziej. Dwa razy, odkąd wybrali życie za granicą, był w Kanadzie. Więcej nie poleciał, ograniczając wzajemne kontakty do rozmów telefonicznych. Z czasem i te zrobiły się coraz rzadsze, a gdy osiągnął pełnoletniość, miały już miejsce zupełnie sporadycznie.
Arkadiusz od zawsze marzył, by zostać żołnierzem. Zaraz po maturze wstąpił do jednostki wojskowej i małymi kroczkami zaczął budować swoją karierę. Dowódcy doceniali jego zaangażowanie, wysyłając go co rusz na kolejne kursy, by podnosił swoje kwalifikacje. Zdobywał też kolejne stopnie wojskowe. Na jedną z uroczystości zabrał ze sobą Hanię. Miało to miejsce tydzień przed jej maturą. Stanęła w kącie, nieśmiało obserwując dostojnych gości, wprowadzanych na plac defiladowy. Onieśmielały ją stroje żon dowódców oraz całe rodziny stojące grupkami, by razem z wyróżnionymi żołnierzami cieszyć się sukcesem. Arkadiusz miał tylko ją u swojego boku. A ona miała Arkadiusza. Wtedy dotarło do niej, jak bardzo go kocha i marzy, aby to z nim właśnie spędzić długie lata, aż do końca życia – co na osiemnastolatkę było wyjątkowo śmiałym marzeniem. Gdy uzmysłowiła to sobie, onieśmielenie minęło. Wyprostowała się, patrząc z dumą na ukochanego w momencie, gdy dowódca przypinał mu kolejny medal do munduru i gratulował. Podbiegła wtedy do Arkadiusza i nie wiedząc nawet, że łamie regulamin imprezy, objęła mężczyznę i pocałowała. Lekką konsternację obecnych na placu rozładował dowódca, mówiąc przez mikrofon coś o prawach młodości, a zgromadzona publiczność ponownie biła im brawo. Udali się potem wszyscy na uroczysty obiad. Arkadiusz z dumą przedstawiał Hanię przełożonym i kolegom w garnizonie, trzymając ją za rękę, by jej onieśmielenie minęło. Wsparcie i opiekuńczość z jego strony stały się znakiem rozpoznawczym ich dalszego życia. Bo ten wyjątkowy dzień miał swój ciąg dalszy... Po uroczystościach Arkadiusz zabrał Hanię do babci. Wraz z wnukiem mieszkała ona na drugim końcu miasta.
– To naprawdę ta Hania, o której tyle mi opowiadałeś? – Objęła dziewczynę ramieniem i serdecznie ucałowała. Staruszka chwyciła gościa za obie dłonie i zaprowadziła do pokoju dziennego. Po chwili na stół wjechało pięknie pachnące ciasto drożdżowe, a w kubeczkach pojawiło się mleko. Hania zamrugała szybko powiekami, by nikt nie zauważył łez w jej oczach. Matka nigdy nic nie piekła. Ba, nie gotowała nawet, nie wspominając o pozostałych rodzicielskich obowiązkach! W domu rodzinnym nikt nie rozmawiał z nią, nie przytulał jej, nie interesował się nią. Tymczasem tutaj czuła się wyjątkowo, choć Arkadiusz zapewniał ją, że to normalne w domu babci.
– Dlatego tutaj chciałem to zrobić. – Odważył się w końcu powiedzieć początkowo niezrozumiałe dla Hani słowa. Głos mu się lekko łamał. Widać było, że w młodym mężczyźnie buzują wielkie emocje. – Chciałem, żeby i babcia przy tym była. Bo ona zawsze przy mnie jest, zarówno w przykrych momentach, jak i w tych szczęśliwych. A ten, mam nadzieję, że będzie szczęśliwy... Haniu, wiem, że jesteś młodziutka, że dzieli nas pięć lat. Ja pracuję, a ty dopiero podchodzisz do matury. Nie mam pojęcia, jakie plany życiowe pojawiły się w twojej głowie, ale wiem, co jest w moim sercu.
Tu na chwilę wyszedł z pokoju, zostawiając Hanię z chaotycznymi myślami w głowie, by wrócić zaraz z bukietem czerwonych róż i niewielkim pudełeczkiem w ręku. Podszedł do ukochanej, chwycił jej drżącą, lepką od potu dłoń, i uklęknął przed nią.
– Haniu, bardzo cię kocham i nie chcę już dłużej czekać. Rozmyślałem o tym od dawna. I choć wiem, że masz dopiero osiemnaście lat, to jednak proszę, byś została moją żoną. Chcę budzić się u twojego boku i przy tobie zasypiać. Chcę snuć z tobą wspólne plany i marzenia do końca życia. Chcę zaopiekować się tobą i sprawić, byś nigdy nie płakała. Chcę, żebyś z radością myślała o przyszłości, a nie bała się jej, jak dotąd. Chcę, byś była tylko moja. Chcę...
Tu Hania przerwała potok słów wydobywających się z drżącego gardła mężczyzny. Objęła Arkadiusza z całych sił i nie zważając na łzy, powtarzała z radością:
– Chcę! Chcę!! Chcę!!! Ja też tego chcę!!!
Po chwili z radości płakała już cała trójka. Wzruszona babcia obejmowała młodych, powtarzając, jak bardzo jest szczęśliwa, że mogła doczekać takiej chwili. Arkadiusz na zmianę całował obie kobiety po rękach. Wiedział, że ten moment zapamięta do końca życia. Wieczór spędzili przy pysznym cieście, siedząc przy stole i układając plany na najbliższe miesiące. Wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że priorytetem jest Hania. Młoda kobieta musi na spokojnie podejść do matury i ją zdać. Zaraz po ostatnich egzaminach młodzi wezmą ślub cywilny i zamieszkają w mieszkaniu babci. Młody żołnierz był w stanie z pensji utrzymać siebie i ukochaną, staruszka natomiast obiecała finansowe wsparcie ze swojej emerytury. Wszystko po to, aby Hania od razu mogła zacząć studiować, nie robiąc w nauce żadnej przerwy. Po raz pierwszy wydawało się Hani, że jej przyszłość może mieć kolorowe barwy.
Dwa miesiące później Hanna i Arkadiusz byli już oficjalnie małżeństwem. Krótko przed ślubem oboje pojechali do rodzinnej miejscowości dziewczyny. Mimo braku zainteresowania ze strony rodziców, czuła się w obowiązku poinformować ich o zmianach w swoim życiu. Przy okazji chciała zabrać resztę swoich rzeczy. Nawet nie zauważyli jej wizyty. Spali, kompletnie upojeni alkoholem, niemal nieprzytomni. Butelki po wódce i winie walały się wszędzie, od stołu po podłogę, podobnie jak resztki stęchłego i spleśniałego jedzenia. W całym domu panował taki odór, że zbierało się na wymioty. Arkadiusz nie zostawił Hanny ani na chwilę samej. Razem z nią spakował cały dobytek, raptem mieszczący się w dwóch foliowych torbach. Gdy po raz ostatni młoda kobieta spoglądała na swój pokoik, będący jedynym bezpiecznym azylem w jej domu rodzinnym, przytulił ją mocno do siebie. Nim wyszli, zapisała na kartce swój nowy adres i numer telefonu. Kartkę położyła na lodówce. Co prawda, nie liczyła na jakikolwiek kontakt ze strony rodziców, ale chciała mieć czyste sumienie, że ze swojej strony zrobiła wszystko.
Nie spodziewała się, że zanim minie pół roku, dostanie telefon od sąsiadów rodziców, którzy suchym głosem poinformują ją o tragedii, jaka wydarzyła się w jej rodzinnym domu. Któreś z rodziców, będąc kompletnie pijanym, zaprószyło ogień i pożar błyskawicznie objął całe domostwo. Strażacy gaszący pogorzelisko przez kilka godzin natrafili na dwa zwęglone ciała. Dzień pogrzebu był ostatnim dniem, w którym Hanna odwiedziła rodzinną miejscowość. Towarzyszył jej mąż, bez przerwy trzymając ją za rękę. Na cmentarzu nie potrafiła nawet zmusić się do łez. Na pogrzebie pojawiło się niewiele osób. Nawet ksiądz poprowadził nabożeństwo dość szybko, by mieć to już za sobą. Niewielki wieniec złożyła tylko ona z Arkiem. Na głos by tego nigdy nie wypowiedziała, ale odczuła ulgę, gdy wyjeżdżali z Wiesiółki...