Podaj dalej - Dorota Schrammek - ebook + książka

Podaj dalej ebook

Dorota Schrammek

4,5

Opis

Poruszająca opowieść o potędze miłości!

Hania i Arkadiusz są małżeństwem od 20 lat. Arkadiusz myśli o zakończeniu kariery wojskowej. Chce wyjechać na kilkumiesięczną misję do Afganistanu. Pieniądze, które zarobi pozwolą im na spokojne życie bez kredytu. Ma wrócić w listopadzie. Hania pogodziła się z decyzją o misji, aczkolwiek boi się o męża. Kiedy on jest na misji, Hania zajmuje się doglądaniem ostatnich remontów w domu, projektowaniem ogrodu oraz swoją pracą zawodową. Codziennie kontaktuje się z mężem, drżąc o jego bezpieczeństwo. Święta zbliżają się wielkimi krokami. Wkrótce w mediach pojawia się wiadomość o wybuchu bomby w bazie wojskowej. Jak potoczą się losy szczęśliwego dotąd małżeństwa? I czy faktycznie świąteczny czas jest pełen cudów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (121 ocen)
73
37
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pakistaniwife

Dobrze spędzony czas

Sama historia cudowna, dla mnie osobiście trochę za dużo opisów a za mało toczących się dialogów.
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ,ale nie mogę doczekać się drugiej części
00
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Hanna i Arkadiusz są małżeństwem z wieloletnim stażem. Swoje wspólne dotychczasowe życie podporządkowali karierze Arka, który jest zawodowym wojskowym. Wielokrotne przeprowadzki miały się zakończyć wraz z przejściem mężczyzny na wojskową emeryturę, a ich kres miał mieć miejsce w Śliwinie, niewielkiej nadmorskiej wsi. Choć tułaczka małżeństwa miała dobiec końca, stanęli po raz kolejny przed przeszkodą. Misja do Afganistanu, na którą miał się udać Arek była stresem dla obojga, lecz oboje zdawali sobie sprawę z tego, że rozłąka jest nieunikniona. Pełni nadziei, że po powrocie z frontu rozpoczną sielskie życie nad ukochanym Bałtykiem. Czas rozłąki zbliżał się ku końcowi, jednak los nie był łaskawy a wiadomość o ataku w miejscu pobytu Arka oraz brak jakiejkolwiek kontaktu i wiedzy o jego życiu wywracają życie Hanny do góry nogami. Czy przewrotny los okaże obojgu łaskę i da szansę na szczęśliwe zakończenie? To moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki i z czystym sumieniem mogę powiedzi...
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

cieplutka opowieść
00
JeanetteG

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna opowieść o miłości, serdeczności, dobroci, o nadziei. uczynione dobro zawsze do nas wróci a czasem nawet w dwójnasób. ta historia przywraca wiarę w ludzi w ich bezinteresownosc i dobro 😃 Ogromne brawa dla Autorki Pani Doroty Schrammek 😍 Wplatane co jakiś czas ciekawostki o wsi Śliwin, o traumie pomisyjnej i stresie pourazowym po odbyciu służby w Afganistanie, o tradycjach związanych z obchodami dnia 11 listopada, o migrenie i kilku innych były bardzo ciekawe i z przyjemnością chłonęłam tę wiedzę. To historia od której trudno się oderwać a dobro, serdeczność i miłość wypływająca z kart książki zachwyca i ogromnie wzrusza. dziękuję Pani Doroto, przepiękna historia 🥰
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Paul­Sh­ly­kov/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Do­rota Schram­mek, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-83-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Nad Śli­wi­nem za­cho­dziło późno wrze­śniowe słońce. Ostat­nie pro­mie­nie prze­do­sta­wały się przez ga­łę­zie ozdo­bione róż­no­barw­nymi li­śćmi. To jesz­cze nie była pol­ska złota je­sień, ale za ty­dzień, może dwa, już na­stąpi. Wtedy wy­brzmi to piękno na­tury, na które wszy­scy cze­kają całe dwa­na­ście mie­sięcy. No, może nie wszy­scy, ale Hanna Czer­ni­kie­wicz na pewno. Przez dłuż­szą chwilę wpa­try­wała się w czer­woną kulę, nik­nącą za drze­wami wi­docz­nymi na ho­ry­zon­cie. W li­nii pro­stej miała do nich ja­kieś dwa ki­lo­me­try – tuż za szpa­le­rem drzew roz­cią­gała się plaża w Re­walu. Nie­długo póź­niej od­czuła pierw­szy po­wiew bryzy, jaka tra­dy­cyj­nie za­czy­nała wiać po za­cho­dzie słońca.

Nie pa­mię­tała, kiedy przy­je­chali tu po raz pierw­szy. Chyba z de­kadę temu! Chcieli wy­po­cząć nad Bał­ty­kiem, ale nie­ko­niecz­nie w tłu­mie tu­ry­stów, przy­by­wa­ją­cych z róż­nych stron Pol­ski. Ktoś ze zna­jo­mych za­su­ge­ro­wał im Śli­win, uro­kliwą wieś przy­le­ga­jącą nie­mal do Re­wala, ale jed­no­cze­śnie spo­kojną i po­zba­wioną krzy­kli­wych tu­ry­stów, wszech­obec­nych stra­ga­nów z pa­miąt­kami i bu­dek z ke­ba­bami na każ­dym skrzy­żo­wa­niu ulic. Ży­cie w Śli­wi­nie, na­wet la­tem, za­mie­rało około dwu­dzie­stej dru­giej, i za­czy­nał się czas praw­dzi­wego od­po­czynku. Ama­to­rzy noc­nego ży­cia mu­sieli uda­wać się do Re­wala, ale więk­szo­ści wy­po­czy­wa­ją­cych tu­taj wcza­so­wi­czów od­po­wia­dało ta­kie na­głe zwol­nie­nie tempa i za­trzy­ma­nie się. Jakby tra­fili tu nie­przy­pad­kowo, de­lek­tu­jąc się siel­sko­ścią sioła po­ło­żo­nego tak bli­sko tęt­nią­cej ży­ciem tu­ry­stycz­nej miej­sco­wo­ści.

Przez kilka lat od­wie­dzali ten sam pen­sjo­nat, przy­go­to­wany na przy­ję­cie ka­me­ral­nej liczby tu­ry­stów. Po­cząt­kowo z lekką nie­śmia­ło­ścią mó­wili o moż­li­wo­ści za­miesz­ka­nia w tym miej­scu na stałe. Bo o ja­kiej sta­ło­ści można my­śleć, gdy co kilka lat na­stę­puje prze­pro­wadzka do ko­lej­nej miej­sco­wo­ści z po­wodu pracy Ar­ka­diu­sza? Taki już los żoł­nie­rza jed­nostki, prze­no­szo­nego co pe­wien czas w nowe miej­sce. Hanna od po­czątku mał­żeń­stwa go­dziła się z ta­kim try­bem ży­cia. Dwa­dzie­ścia lat trwała ich wspólna droga, w trak­cie któ­rej zdą­żyła urzą­dzić pięć miesz­kań i pięć razy zmie­nić miej­sce pracy. Jako na­uczy­cielka nie miała pro­ble­mów z jej zna­le­zie­niem. Ła­two akli­ma­ty­zo­wała się w no­wym miej­scu, nie­mal od razu zy­ski­wała też sym­pa­tię po­zo­sta­łych pe­da­go­gów oraz dzieci. Na­uczyła się jed­nak zbyt­nio nie przy­wią­zy­wać do lu­dzi, wie­działa bo­wiem, że za ja­kiś czas czeka ją ko­lejna prze­pro­wadzka. I choć prze­pła­kała wiele nocy z tego po­wodu, że los nie ob­da­rzył ich po­tom­stwem, to jed­nego była pewna: gdyby mieli dzieci lub cho­ciaż jedno dziecko, trudno by­łoby pro­wa­dzić im taki tryb ży­cia, jaki pro­wa­dzili. Za­równa Hanna, jak i Ar­ka­diusz speł­niali się w swoim za­wo­dzie, nie­za­leż­nie od tego, w ja­kie miej­sca tra­fiali. Każde ko­lejne miesz­ka­nie urzą­dzali przy­tul­nie, choć skrom­nie, by w ra­zie ko­lej­nej zmiany gar­ni­zonu nie mieć pro­blemu z nad­mia­rem me­bli, ele­men­tów wy­po­sa­że­nia miesz­ka­nia czy zwy­czaj­nych „przy­da­siów”.

Na­to­miast gdy po raz pierw­szy przy­je­chali do Śli­wina, w ich roz­mo­wach za­częło co­raz czę­ściej po­ja­wiać się słowo „dom”. Urze­kła ich ta miej­sco­wość, a w cza­sie nie­zli­czo­nych spa­ce­rów, pod­czas let­nich po­by­tów, co i rusz od­kry­wali tu­taj coś no­wego. Trzy­mali się za ręce i wę­dro­wali bocz­nymi ulicz­kami, po­ka­zu­jąc so­bie pal­cami, w ja­kim stylu ma być ich dom. Hanna do tej pory nie po­trafi zro­zu­mieć, jak spraw­nie to wszystko los po­ukła­dał, wy­słu­chu­jąc ich ocze­ki­wań. Pew­nie za­dzia­łało prawo przy­cią­ga­nia, o któ­rym wiele czy­tała, choć ni­gdy w prak­tyce nie zde­cy­do­wała się go sto­so­wać. Może to był błąd i dla­tego nie za­szła w upra­gnioną ciążę? Za­wsze na­to­miast bar­dzo mocno an­ga­żo­wała się w pracę, sta­ra­jąc się dać in­nym dzie­ciom pier­wia­stek sie­bie jako mamy. Na­wet naj­więk­sze kla­sowe ło­buzy uwiel­biały z nią za­ję­cia. Od po­czątku swo­jej na­uczy­ciel­skiej drogi uwa­żała, że lek­cje pro­wa­dzone w for­mie za­bawy będą zde­cy­do­wa­nie bar­dziej efek­tywne niż prze­ka­zy­wa­nie wie­dzy w spo­sób po­ważny, nie­mal en­cy­klo­pe­dyczny, czego ucznio­wie i tak nie będą w sta­nie za­pa­mię­tać.

Hanna, jakby to było dziś, pa­mięta dzień, kiedy Ar­ka­diusz wró­cił z pracy i po­in­for­mo­wał ją o ko­lej­nej zmia­nie w ich ży­ciu.

– Jed­nostka w Trze­bia­to­wie? – Zmarsz­czyła czoło, pró­bu­jąc od­na­leźć ja­kieś in­for­ma­cje w za­so­bach swo­jej pa­mięci. – Prze­cież to...

– Do­kład­nie, do­brze pa­mię­tasz. Trze­bia­tów, po­wiat gry­ficki, gmina są­sia­du­jąca z Re­wa­lem. – Mąż uśmiech­nął się do niej po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Czyli bli­sko Śli­wina? – Spoj­rzała na Ar­ka­diu­sza z taką na­dzieją, że jesz­cze sze­rzej się uśmiech­nął.

– Obie miej­sco­wo­ści dzieli ja­kieś dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów. To bar­dzo nie­wiele.

– Czyli jest szansa na za­miesz­ka­nie w Śli­wi­nie?

Przy­tu­lił wtedy żonę mocno do sie­bie. Tak, oboje chcieli tam za­miesz­kać. I chyba naj­wyż­szy czas, aby po­my­śleli o czymś wła­snym, a nie wy­łącz­nie o wy­naj­mo­wa­niu ko­lej­nego miesz­ka­nia dla żoł­nie­rza na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku. To zna­czy, my­śleli o tym od dawna, ale te­raz do­piero mo­gli zre­ali­zo­wać te plany. Po­sia­dali zdol­ność kre­dy­tową, za­tem pod­ję­cie się zo­bo­wią­za­nia fi­nan­so­wego nie było dla nich pro­ble­mem.

– A co bę­dzie, jak znowu prze­rzucą cię da­leko? Co z do­mem? – Ha­nia wie­czo­rami wtu­lała się w ra­miona męża, drżąc z nie­pew­no­ści, czy pod­jęta de­cy­zja na do­bre za­ko­rze­niła się w ich umy­słach i ser­cach.

– Je­stem w ta­kim wieku, że to moja ostat­nia zmiana miej­sca pracy. – Arek w końcu po­wie­dział to, co od dłuż­szego już czasu pra­gnęła usły­szeć. – Nie chcę się już tu­łać czy żyć w ja­kimś miej­scu na chwilę. Co po­wiesz, abym po za­koń­cze­niu służby w Trze­bia­to­wie prze­szedł na woj­skową eme­ry­turę? Wiem, że bę­dzie wtedy mniej­sze upo­sa­że­nie, ale ja­koś so­bie po­ra­dzimy. Mamy coś odło­żone, a ja na pewno znajdę ja­kieś za­trud­nie­nie w po­bliżu. Ty do­trwa­ła­byś do swo­jej eme­ry­tury w jed­nym miej­scu pracy, bez ko­niecz­no­ści ko­lej­nej zmiany. Wiesz, że je­stem ci wdzięczny za to, że ni­gdy ani sło­wem nie po­wie­dzia­łaś, jak trudno jest ci żyć na wa­liz­kach i z tak czę­stymi prze­pro­wadz­kami.

– Daj spo­kój. – Mach­nęła ręką, choć łzy na­pły­nęły jej do oczu. Rze­czy­wi­ście, ni­gdy nie roz­kle­iła się przy mężu, ale wie­lo­krot­nie, gdy była sama w domu, po­zwa­lała na upust łzom.

Cał­kiem spraw­nie na­uczyła się ukry­wać swoją sa­mot­ność i po­czu­cie pustki, ja­kie do­pa­dały ją bar­dzo czę­sto. A wszystko za­częło się jesz­cze w dzie­ciń­stwie... Komu wtedy miała się zwie­rzyć z tych uczuć? Ro­dzi­com, któ­rzy kom­plet­nie nie in­te­re­so­wali się je­dy­naczką, prze­pi­ja­jąc pie­nią­dze i pusz­cza­jąc je z dy­mem naj­tań­szych pa­pie­ro­sów? Są­sia­dom, dla któ­rych była nie­wi­dzialna, bo nie mieli ochoty wtrą­cać się w nie swoje pro­blemy? Na­uczy­ciel­kom w szkole, z któ­rych więk­szość miała nie­pra­cu­ją­cego męża na utrzy­ma­niu i swoje zmar­twie­nia do ogar­nię­cia? Taka była spe­cy­fika śro­do­wi­ska, w któ­rym się wy­cho­wała. To cud, że miała w so­bie tyle sa­mo­za­par­cia, by wy­rwać się z mar­twej wsi, gdzie każdy, kto tam po­zo­stał, ska­zany był eg­zy­sto­wać na mi­ni­mal­nym po­zio­mie.

Ro­dzice z obo­jęt­no­ścią przy­jęli fakt, że już po szkole pod­sta­wo­wej Ha­nia wy­brała li­ceum w od­da­lo­nym o dwie­ście ki­lo­me­trów mie­ście wo­je­wódz­kim i bez sen­ty­men­tów ani obaw zgo­dzili się na jej za­miesz­ka­nie w in­ter­na­cie. To wtedy po raz pierw­szy do­pa­dła ją sa­mot­ność, taka wgry­za­jąca się w każdy frag­ment ciała, po­wo­du­jąca ból fi­zyczny i psy­chiczny. Gdy inni ucznio­wie cie­szyli się na pią­tek, pró­bu­jąc jak naj­szyb­ciej ze­rwać się z lek­cji, by po­je­chać do ro­dzin­nych do­mów, Ha­nia wy­bie­rała ostat­nie moż­liwe po­łą­cze­nie do Wie­siółki. Po­tem od przy­stanku szła bar­dzo wolno, po­włó­cząc no­gami, i za­zwy­czaj po na­sta­niu ciem­no­ści tra­fiała przed drzwi ro­dzin­nego domu. Za­my­kała oczy i na­słu­chi­wała. Ro­dzice byli sami czy też to­wa­rzy­szyli im ko­le­dzy ojca? Bo je­żeli to dru­gie, to jesz­cze wstrzy­my­wała się z wej­ściem do środka i cze­kała, aż „go­ście” wyjdą z domu. Cza­sami na­stę­po­wało to do­piero późno w nocy. Gdy beł­ko­tliwe i za­ta­cza­jące się to­wa­rzy­stwo opusz­czało dom, dziew­czyna roz­pro­sto­wy­wała zdrę­twiałe od nie­wy­god­nego sie­dze­nia nogi i po ci­chu wcho­dziła do środka. Za­zwy­czaj nikt nie od­no­to­wy­wał jej przy­by­cia. Ro­dzice w pi­jac­kim zwi­dzie le­żeli już każde na swoim łóżku, choć bar­dziej od­po­wied­nim sło­wem byłby w tym przy­padku bar­łóg. Nie prze­bie­rali się z ciu­chów, w któ­rych prze­cho­dzili cały dzień, za­le­ga­jąc w nich w brud­nej i śmier­dzą­cej po­ścieli. Ha­nia prze­cho­dziła szyb­ciutko do swo­jego ma­leń­kiego po­ko­iku i prze­krę­cała klucz w drzwiach. Do­piero wtedy od­dy­chała z ulgą. Na­sta­wiała bu­dzik na szó­stą rano, by jak naj­szyb­ciej od­dać się do­mo­wym obo­wiąz­kom. Bo tylko ona była w sta­nie je wy­ko­nać! Ro­dzice za­zwy­czaj bu­dzili się do­piero około po­łu­dnia, cza­sami na­wet póź­niej. Na ska­co­wa­nych i jesz­cze nie do końca trzeź­wych cze­kała ugo­to­wana przez Ha­nię zupa po­mi­do­rowa i na­le­śniki. Krzą­ta­jąc się po domu od wcze­snego ranka, po­tra­fiła wy­sprzą­tać na błysk oba po­koje, kuch­nię i przed­sio­nek z nie­wielką ła­zienką. Ro­biła pra­nie, prze­cie­rała pod­łogi na mo­kro, sta­ra­jąc się ro­bić to po ci­chu, by nie po­bu­dzić ro­dzi­ców. Gdy się prze­bu­dzali, ow­szem, za­uwa­żali córkę, ale po­nowna chęć na­pi­cia się zwy­cię­żała. Matka cza­sami po wy­pi­ciu pierw­szego po śnie kie­liszka po­dej­mo­wała próbę roz­mowy z Ha­nią. Córka jed­nak szybko się na­uczyła, że nie ma co opo­wia­dać matce o na­uce, szkole, za­ję­ciach czy na­uczy­cie­lach, bo jed­nym uchem to wpa­dało, a dru­gim wy­pa­dało. Matka nie za­uwa­żała zmie­nio­nych po­sze­wek i za­ście­lo­nego łóżka, ani też stosu zło­żo­nych świe­żych ubrań le­żą­cych na sto­liku.

Ha­nia prze­trwała tak cztery lata li­ceum, ogra­ni­cza­jąc wi­zyty w domu ro­dzin­nym do nie­zbęd­nego mi­ni­mum. Gdy nad­cho­dziły wa­ka­cje, od pierw­szego dnia po za­koń­cze­niu roku szkol­nego rzu­cała się w wir pracy, by za­ro­bić na swoje po­trzeby. U jed­nego go­spo­da­rza zbie­rała tru­skawki, u in­nego ple­wiła grządki, u ko­lej­nego sprzą­tała lub opie­ko­wała się dziec­kiem. Sama ro­dzeń­stwa nie miała, ale dziećmi po­tra­fiła się zaj­mo­wać. Ma­lu­chy ją uwiel­biały! Miała do nich cier­pli­wość, po­tra­fiła wy­my­śleć na po­cze­ka­niu bajki czy ko­lejne za­bawy, aby cał­ko­wi­cie za­po­mniały o bo­żym świe­cie. Przez wa­ka­cje za­ra­biała na swoje po­trzeby, ku­po­wała przy­bory szkolne, ze­szyty, książki, ubra­nia, które mu­siały star­czyć jej na cały rok szkolny. Wie­działa, że je­śli nie kupi tych rze­czy od razu, to póź­niej może mieć pro­blem z ukry­ciem pie­nię­dzy przed ro­dzi­cami.

Naj­gor­szym dla Hani cza­sem w roku było Boże Na­ro­dze­nie... Praw­dzi­wych świąt chyba ni­gdy nie miała, nie po­znała. Zresztą, co zna­czy słowo „praw­dziwe”? Dla wielu ozna­czało za­sta­wiony stół, cho­inkę, skrzącą się nie­zli­czoną ilo­ścią świa­te­łek i świe­ci­de­łek, ro­dzinę zgro­ma­dzoną wo­kół stołu, górę pre­zen­tów po­ło­żo­nych pod zie­lo­nym drzew­kiem, wspólne wyj­ście na Pa­sterkę, dzie­le­nie się opłat­kiem, sianko pod ob­ru­sem... Hani wy­star­czy­łoby, żeby ro­dzice od­no­to­wali sam fakt Bo­żego Na­ro­dze­nia. A oni trak­to­wali czas świą­teczny jak dni po­wsze­dnie. Gdy jesz­cze cho­dziła do pod­sta­wówki, nie była w sta­nie znieść opo­wie­ści in­nych dzieci o świą­tecz­nych przy­go­to­wa­niach, wspól­nym le­pie­niu pie­ro­gów czy ubie­ra­niu cho­inki. W jej domu ro­dzin­nym cze­goś ta­kiego nie było. Za­miast kom­potu z su­szu – wódka lub ta­nie wina. Za­miast po­traw bo­żo­na­ro­dze­nio­wych – ka­wa­łek ohyd­nego sal­ce­sonu, po­dany z przed­wczo­raj­szym chle­bem. Gdy za­częła do­ra­stać, zda­rzało się, że po ge­ne­ral­nym wy­sprzą­ta­niu domu na święta – ro­biła to za każ­dym ra­zem, choć efekt był krót­ko­trwały – de­ko­ro­wała skrom­nie w bo­żo­na­ro­dze­niowe ozdoby swój po­koik. Sta­wiała wtedy w wa­zo­nie kilka świer­ko­wych ga­łą­zek, za­kła­da­jąc na nie wła­sno­ręcz­nie zro­bione łań­cu­chy i ozda­bia­jąc je po­ma­lo­wa­nymi szysz­kami. Co z tego, skoro spę­dzała święta sama, w swo­jej ma­łej klitce... Boże Na­ro­dze­nie to był dla niej po pro­stu czas, który mu­siała ja­koś prze­trwać.

Ar­ka­diu­sza po­znała przy­pad­kiem, bę­dąc w ostat­niej kla­sie li­ceum. In­ter­nat, w któ­rym miesz­kała przez ostat­nie cztery lata, są­sia­do­wał z jed­nostką woj­skową. Jak się póź­niej oka­zało, tam wła­śnie pra­co­wał młody męż­czy­zna. Na par­te­rze bu­dynku znaj­do­wał się klub gar­ni­zo­nowy, po­sia­da­jący bar­dzo do­brze wy­po­sa­żoną bi­blio­tekę. Ha­nia kilka razy w ty­go­dniu od­wie­dzała to miej­sce, przy­go­to­wu­jąc się skru­pu­lat­nie do eg­za­minu ma­tu­ral­nego. Go­dzi­nami prze­sia­dy­wała w czy­telni, ro­biąc no­tatki i za­po­zna­jąc się z trud­niej­szymi te­ma­tami. W in­ter­na­cie szkol­nym pa­no­wał roz­gar­diasz, trza­skały drzwi, mło­dzież wciąż krą­żyła po po­ko­jach, a tu­taj miała upra­gniony spo­kój. Czy­tel­nia nie była zbyt duża, po­sia­dała za­le­d­wie dzie­sięć miejsc sie­dzą­cych i pięć sto­li­ków, stąd przy więk­szej fre­kwen­cji nie­uchronne było, że do­sią­dzie się ja­kiś to­wa­rzysz. Tak po­znała Ar­ka­diu­sza. Młody męż­czy­zna po­ja­wił się któ­re­goś razu, krótko przed za­mknię­ciem bi­blio­teki, a je­dyne wolne miej­sce było wła­śnie obok Hani. Arek ode­zwał się grzecz­no­ściowo, za­ga­du­jąc młodą ko­bietę o wolne krze­sło. Ski­nęła głową, na­wet jej nie pod­no­sząc, sku­piona na tre­ści lek­sy­konu, który le­żał na bla­cie. Od razu jed­nak wpa­dła w oko mło­dzień­cowi, dla­tego wszel­kimi si­łami pró­bo­wał za­chę­cić ją do wy­miany zdań. I choć po­cząt­kowo iry­to­wało ją to, gdyż nie po­zwa­lało jej skon­cen­tro­wać się na tek­ście, to po ko­lej­nej pró­bie się pod­dała. Po­cząt­kowo od­po­wia­dała pół­słów­kami, aby po chwili bez skrę­po­wa­nia opo­wia­dać o ma­tu­ral­nych przy­go­to­wa­niach i stre­sie z tym zwią­za­nym. Arek, co prawda, ma­turę miał już za sobą, ale zwie­rzył się z po­dob­nych prze­żyć zwią­za­nych z na­uką w woj­sko­wej uczelni. Za­li­czał tam ko­lejne kursy, wy­jąt­kowo trudne, i po­dob­nie jak Ha­nia, zmu­szony był do prze­sia­dy­wa­nia w czy­telni z tych sa­mych do­kład­nie po­wo­dów.

I tak z dnia na dzień na­wią­zy­wali co­raz bliż­szą zna­jo­mość. Szybko prze­nio­sła się ona poza mury klubu gar­ni­zo­no­wego. Wy­cho­dzili wspól­nie na spa­cery do parku, do kina, z rzadka – ale jed­nak – na kawę. Pierw­sze uchwy­ce­nie się za ręce, pierw­sze przy­tu­le­nie, pierw­szy po­ca­łu­nek... To wszystko wy­wo­ły­wało mo­tyle w brzu­chu i uno­sze­nie się nad zie­mią. Pierw­sza mi­łość, czu­łość, bli­skość – to wszystko spra­wiało, że Ha­nia za­ko­chała się w Ar­ka­diu­szu. Nie­śmiało, nie wie­dząc do­kład­nie, jak po­winno wy­glą­dać to uczu­cie. Ale kiedy nie mo­gła do­cze­kać się ko­lej­nego spo­tka­nia, a wie­czo­rem ma­rzyła, by noc mi­nęła jak naj­szyb­ciej, po­nie­waż ko­lejny dzień przy­no­sił spo­tka­nie z Ar­ka­diu­szem, to chyba była mi­łość. On wy­znał jej uczu­cie dużo wcze­śniej, cier­pli­wie cze­ka­jąc na od­wza­jem­nie­nie. Do­cze­kał się! Ujął Ha­nię po­czu­ciem hu­moru, nie­sa­mo­witą in­te­li­gen­cją oraz wy­trwa­łym dą­że­niem do wy­zna­czo­nego so­bie celu. No i ten wy­jąt­kowo piękny uśmiech, cie­pły, pro­mienny, roz­pra­sza­jący wszel­kie smutki. A tych było nie­mało!

Im bli­żej było ma­tury, Ha­nię ogar­niał co­raz więk­szy strach. I nie cho­dziło o na­ukę czy zda­nie eg­za­minu doj­rza­ło­ści, bo przy­go­to­wy­wała się do ma­tury wy­jąt­kowo so­lid­nie... Bała się, co bę­dzie da­lej. Ma­rzyła o stu­diach, ale pa­trząc re­al­nie – nie było jej na nie stać. Cze­kał ją za­tem po­wrót do ro­dzin­nej wsi oraz do domu, który do­mem ni­gdy nie był. Bę­dzie mu­siała zna­leźć so­bie ja­ką­kol­wiek pracę, a plany edu­ka­cyjne prze­ło­żyć na nie­okre­ślone póź­niej czasy. Im bli­żej było maja, tym bar­dziej się stre­so­wała. Ar­ka­diusz wy­cią­gał ją na co­raz dłuż­sze spa­cery, by po­od­dy­chała świe­żym po­wie­trzem i się nieco od­prę­żyła. Trzy­mali się za ręce, prze­mie­rzali ki­lo­me­try po oko­licz­nym parku, ale ner­wo­wość wi­siała w po­wie­trzu. Cier­pli­wość Ar­ka­diu­sza spra­wiła, że Ha­nia za­częła zwie­rzać mu się ze swo­ich roz­te­rek. Naj­trud­niej­sze było wy­zna­nie do­ty­czące ro­dzi­ców. Opo­wie­działa mu wszystko, ze szcze­gó­łami, choć nie bez obaw. Z ulgą od­no­to­wała, że młody męż­czy­zna nie od­wró­cił się na pię­cie i nie uciekł od niej, gdy usły­szał opo­wie­ści o pa­to­lo­gicz­nej ro­dzi­nie.

– Za­biorę cię stam­tąd, jak naj­szyb­ciej cię za­biorę! – obie­cy­wał, wtu­la­jąc twarz we włosy uko­cha­nej i de­li­kat­nie wy­cie­ra­jąc jej łzy, ciur­kiem ciek­nące po po­licz­kach. Ta opie­kuń­czość, wy­ni­ka­jąca z mi­ło­ści, była bal­sa­mem na każdą złą myśl. Ar­ka­diusz do­sko­nale ro­zu­miał, co czuje Ha­nia, „ma­jąc i jakby nie ma­jąc” ro­dzi­ców. Jego dom ro­dzinny także był da­leki od ide­ału. Gdy miał dzie­sięć lat, ro­dzice wy­je­chali za pracą do Ka­nady. I już nie wró­cili. Ar­kiem za­jęła się bab­cia, sta­ruszka, u któ­rej za­miesz­kał. Sta­rała się stwo­rzyć mu na­miastkę ro­dzin­nej at­mos­fery, ob­da­rzyła go ogro­mem uczu­cia, jed­nak ni­gdy nie za­stą­piła mu matki ani ojca. Co z tego, że ro­dzice przy­sy­łali pie­nią­dze na jego utrzy­ma­nie, kiedy nie było ich w mo­men­tach, w któ­rych po­trze­bo­wał obojga naj­bar­dziej. Dwa razy, od­kąd wy­brali ży­cie za gra­nicą, był w Ka­na­dzie. Wię­cej nie po­le­ciał, ogra­ni­cza­jąc wza­jemne kon­takty do roz­mów te­le­fo­nicz­nych. Z cza­sem i te zro­biły się co­raz rzad­sze, a gdy osią­gnął peł­no­let­niość, miały już miej­sce zu­peł­nie spo­ra­dycz­nie.

Ar­ka­diusz od za­wsze ma­rzył, by zo­stać żoł­nie­rzem. Za­raz po ma­tu­rze wstą­pił do jed­nostki woj­sko­wej i ma­łymi krocz­kami za­czął bu­do­wać swoją ka­rierę. Do­wódcy do­ce­niali jego za­an­ga­żo­wa­nie, wy­sy­ła­jąc go co rusz na ko­lejne kursy, by pod­no­sił swoje kwa­li­fi­ka­cje. Zdo­by­wał też ko­lejne stop­nie woj­skowe. Na jedną z uro­czy­sto­ści za­brał ze sobą Ha­nię. Miało to miej­sce ty­dzień przed jej ma­turą. Sta­nęła w ką­cie, nie­śmiało ob­ser­wu­jąc do­stoj­nych go­ści, wpro­wa­dza­nych na plac de­fi­la­dowy. Onie­śmie­lały ją stroje żon do­wód­ców oraz całe ro­dziny sto­jące grup­kami, by ra­zem z wy­róż­nio­nymi żoł­nie­rzami cie­szyć się suk­ce­sem. Ar­ka­diusz miał tylko ją u swo­jego boku. A ona miała Ar­ka­diu­sza. Wtedy do­tarło do niej, jak bar­dzo go ko­cha i ma­rzy, aby to z nim wła­śnie spę­dzić dłu­gie lata, aż do końca ży­cia – co na osiem­na­sto­latkę było wy­jąt­kowo śmia­łym ma­rze­niem. Gdy uzmy­sło­wiła to so­bie, onie­śmie­le­nie mi­nęło. Wy­pro­sto­wała się, pa­trząc z dumą na uko­cha­nego w mo­men­cie, gdy do­wódca przy­pi­nał mu ko­lejny me­dal do mun­duru i gra­tu­lo­wał. Pod­bie­gła wtedy do Ar­ka­diu­sza i nie wie­dząc na­wet, że ła­mie re­gu­la­min im­prezy, ob­jęła męż­czy­znę i po­ca­ło­wała. Lekką kon­ster­na­cję obec­nych na placu roz­ła­do­wał do­wódca, mó­wiąc przez mi­kro­fon coś o pra­wach mło­do­ści, a zgro­ma­dzona pu­blicz­ność po­now­nie biła im brawo. Udali się po­tem wszy­scy na uro­czy­sty obiad. Ar­ka­diusz z dumą przed­sta­wiał Ha­nię prze­ło­żo­nym i ko­le­gom w gar­ni­zo­nie, trzy­ma­jąc ją za rękę, by jej onie­śmie­le­nie mi­nęło. Wspar­cie i opie­kuń­czość z jego strony stały się zna­kiem roz­po­znaw­czym ich dal­szego ży­cia. Bo ten wy­jąt­kowy dzień miał swój ciąg dal­szy... Po uro­czy­sto­ściach Ar­ka­diusz za­brał Ha­nię do babci. Wraz z wnu­kiem miesz­kała ona na dru­gim końcu mia­sta.

– To na­prawdę ta Ha­nia, o któ­rej tyle mi opo­wia­da­łeś? – Ob­jęła dziew­czynę ra­mie­niem i ser­decz­nie uca­ło­wała. Sta­ruszka chwy­ciła go­ścia za obie dło­nie i za­pro­wa­dziła do po­koju dzien­nego. Po chwili na stół wje­chało pięk­nie pach­nące cia­sto droż­dżowe, a w ku­becz­kach po­ja­wiło się mleko. Ha­nia za­mru­gała szybko po­wie­kami, by nikt nie za­uwa­żył łez w jej oczach. Matka ni­gdy nic nie pie­kła. Ba, nie go­to­wała na­wet, nie wspo­mi­na­jąc o po­zo­sta­łych ro­dzi­ciel­skich obo­wiąz­kach! W domu ro­dzin­nym nikt nie roz­ma­wiał z nią, nie przy­tu­lał jej, nie in­te­re­so­wał się nią. Tym­cza­sem tu­taj czuła się wy­jąt­kowo, choć Ar­ka­diusz za­pew­niał ją, że to nor­malne w domu babci.

– Dla­tego tu­taj chcia­łem to zro­bić. – Od­wa­żył się w końcu po­wie­dzieć po­cząt­kowo nie­zro­zu­miałe dla Hani słowa. Głos mu się lekko ła­mał. Wi­dać było, że w mło­dym męż­czyź­nie bu­zują wiel­kie emo­cje. – Chcia­łem, żeby i bab­cia przy tym była. Bo ona za­wsze przy mnie jest, za­równo w przy­krych mo­men­tach, jak i w tych szczę­śli­wych. A ten, mam na­dzieję, że bę­dzie szczę­śliwy... Ha­niu, wiem, że je­steś mło­dziutka, że dzieli nas pięć lat. Ja pra­cuję, a ty do­piero pod­cho­dzisz do ma­tury. Nie mam po­ję­cia, ja­kie plany ży­ciowe po­ja­wiły się w two­jej gło­wie, ale wiem, co jest w moim sercu.

Tu na chwilę wy­szedł z po­koju, zo­sta­wia­jąc Ha­nię z cha­otycz­nymi my­ślami w gło­wie, by wró­cić za­raz z bu­kie­tem czer­wo­nych róż i nie­wiel­kim pu­de­łecz­kiem w ręku. Pod­szedł do uko­cha­nej, chwy­cił jej drżącą, lepką od potu dłoń, i uklęk­nął przed nią.

– Ha­niu, bar­dzo cię ko­cham i nie chcę już dłu­żej cze­kać. Roz­my­śla­łem o tym od dawna. I choć wiem, że masz do­piero osiem­na­ście lat, to jed­nak pro­szę, byś zo­stała moją żoną. Chcę bu­dzić się u two­jego boku i przy to­bie za­sy­piać. Chcę snuć z tobą wspólne plany i ma­rze­nia do końca ży­cia. Chcę za­opie­ko­wać się tobą i spra­wić, byś ni­gdy nie pła­kała. Chcę, że­byś z ra­do­ścią my­ślała o przy­szło­ści, a nie bała się jej, jak do­tąd. Chcę, byś była tylko moja. Chcę...

Tu Ha­nia prze­rwała po­tok słów wy­do­by­wa­ją­cych się z drżą­cego gar­dła męż­czy­zny. Ob­jęła Ar­ka­diu­sza z ca­łych sił i nie zwa­ża­jąc na łzy, po­wta­rzała z ra­do­ścią:

– Chcę! Chcę!! Chcę!!! Ja też tego chcę!!!

Po chwili z ra­do­ści pła­kała już cała trójka. Wzru­szona bab­cia obej­mo­wała mło­dych, po­wta­rza­jąc, jak bar­dzo jest szczę­śliwa, że mo­gła do­cze­kać ta­kiej chwili. Ar­ka­diusz na zmianę ca­ło­wał obie ko­biety po rę­kach. Wie­dział, że ten mo­ment za­pa­mięta do końca ży­cia. Wie­czór spę­dzili przy pysz­nym cie­ście, sie­dząc przy stole i ukła­da­jąc plany na naj­bliż­sze mie­siące. Wszy­scy zgod­nie do­szli do wnio­sku, że prio­ry­te­tem jest Ha­nia. Młoda ko­bieta musi na spo­koj­nie po­dejść do ma­tury i ją zdać. Za­raz po ostat­nich eg­za­mi­nach mło­dzi we­zmą ślub cy­wilny i za­miesz­kają w miesz­ka­niu babci. Młody żoł­nierz był w sta­nie z pen­sji utrzy­mać sie­bie i uko­chaną, sta­ruszka na­to­miast obie­cała fi­nan­sowe wspar­cie ze swo­jej eme­ry­tury. Wszystko po to, aby Ha­nia od razu mo­gła za­cząć stu­dio­wać, nie ro­biąc w na­uce żad­nej prze­rwy. Po raz pierw­szy wy­da­wało się Hani, że jej przy­szłość może mieć ko­lo­rowe barwy.

Dwa mie­siące póź­niej Hanna i Ar­ka­diusz byli już ofi­cjal­nie mał­żeń­stwem. Krótko przed ślu­bem oboje po­je­chali do ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści dziew­czyny. Mimo braku za­in­te­re­so­wa­nia ze strony ro­dzi­ców, czuła się w obo­wiązku po­in­for­mo­wać ich o zmia­nach w swoim ży­ciu. Przy oka­zji chciała za­brać resztę swo­ich rze­czy. Na­wet nie za­uwa­żyli jej wi­zyty. Spali, kom­plet­nie upo­jeni al­ko­ho­lem, nie­mal nie­przy­tomni. Bu­telki po wódce i wi­nie wa­lały się wszę­dzie, od stołu po pod­łogę, po­dob­nie jak resztki stę­chłego i sple­śnia­łego je­dze­nia. W ca­łym domu pa­no­wał taki odór, że zbie­rało się na wy­mioty. Ar­ka­diusz nie zo­sta­wił Hanny ani na chwilę sa­mej. Ra­zem z nią spa­ko­wał cały do­by­tek, rap­tem miesz­czący się w dwóch fo­lio­wych tor­bach. Gdy po raz ostatni młoda ko­bieta spo­glą­dała na swój po­koik, bę­dący je­dy­nym bez­piecz­nym azy­lem w jej domu ro­dzin­nym, przy­tu­lił ją mocno do sie­bie. Nim wy­szli, za­pi­sała na kartce swój nowy ad­res i nu­mer te­le­fonu. Kartkę po­ło­żyła na lo­dówce. Co prawda, nie li­czyła na ja­ki­kol­wiek kon­takt ze strony ro­dzi­ców, ale chciała mieć czy­ste su­mie­nie, że ze swo­jej strony zro­biła wszystko.

Nie spo­dzie­wała się, że za­nim mi­nie pół roku, do­sta­nie te­le­fon od są­sia­dów ro­dzi­ców, któ­rzy su­chym gło­sem po­in­for­mują ją o tra­ge­dii, jaka wy­da­rzyła się w jej ro­dzin­nym domu. Któ­reś z ro­dzi­ców, bę­dąc kom­plet­nie pi­ja­nym, za­pró­szyło ogień i po­żar bły­ska­wicz­nie ob­jął całe do­mo­stwo. Stra­żacy ga­szący po­go­rze­li­sko przez kilka go­dzin na­tra­fili na dwa zwę­glone ciała. Dzień po­grzebu był ostat­nim dniem, w któ­rym Hanna od­wie­dziła ro­dzinną miej­sco­wość. To­wa­rzy­szył jej mąż, bez prze­rwy trzy­ma­jąc ją za rękę. Na cmen­ta­rzu nie po­tra­fiła na­wet zmu­sić się do łez. Na po­grze­bie po­ja­wiło się nie­wiele osób. Na­wet ksiądz po­pro­wa­dził na­bo­żeń­stwo dość szybko, by mieć to już za sobą. Nie­wielki wie­niec zło­żyła tylko ona z Ar­kiem. Na głos by tego ni­gdy nie wy­po­wie­działa, ale od­czuła ulgę, gdy wy­jeż­dżali z Wie­siółki...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki