Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca opowieść o rodzinie, uczuciach i o tym, że nigdy nie jest za późno by zmienić coś w swoim życiu…
Krystyna i Piotr są emerytowanymi nauczycielami, którzy już dawno temu wychowali dwie dorosłe córki. Szukając dla siebie dodatkowego zajęcia wynajmują zabytkowy dworzec w nadbałtyckim Trzęsaczu, w którym oferują turystom pokoje.
Po sezonie miasteczko pustoszeje, a rodzinne problemy zaczynają narastać. Córki Biernackich zmagają się też ze swoimi kłopotami.
Wkrótce do Trzęsacza trafiają kolejni goście, którzy z różnych powodów szukają w życiu zmian, nowych możliwości i lepszego jutra.
Miejscowość okazuje się być zwrotnicą w ich życiu, przekierowując ich na nowe tory…
Dorota Schrammek zabiera nas w sentymentalną podróż, w której udowadnia, że zmiany są dobre, a czasami nawet konieczne by być szczęśliwym!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 24 min
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ulica Pałacowa, wiodąca do dworca kolejki wąskotorowej, wyglądała o tej porze roku wyjątkowo urokliwie. Spadające liście tworzyły nieprzebrany kobierzec, szeleszczący pod nogami podczas każdego stawianego kroku. Natura była tutaj pozostawiona sama sobie. Nikt nie ingerował w jej piękno i siłę. Doskonały układ. Tylko wprawne oko mogło na kamienistej, brukowanej właściwie dróżce, dostrzec miejsce, w którym kończyła się część użytkowana przez samochody, a zaczynał chodnik. Latem nie było z tym najmniejszego problemu, widać było wszystko jak na dłoni. Natomiast teraz całą powierzchnię pokrywał wielobarwny dywan. Choć i tak nie miało to znaczenia. Ruch jesienią był naprawdę znikomy, a ostatni spacerujący po Trzęsaczu wczasowicze czuli się na tyle pewni spokoju w okolicy, że chodzili po całej szerokości ulicy.
Takiego zachowania Weronika nie lubiła. Nawet nie bardzo potrafiła nazwać, co czuje, gdy skręca z głównej ulicy Kamieńskiej w ulicę Pałacową i od razu musi zatrzymywać się lub zwalniać. Przecież droga jest od jeżdżenia, a nie od spacerowania. „Wszyscy turyści są jak święte krowy!”. – Wielokrotnie zżymała się w myślach, choć akurat z turystami do tej pory niewiele miała wspólnego. Odkąd rodzice przenieśli się na sezon do Trzęsacza, czyli jakieś pół roku temu, była tu zaledwie dwa razy. Teraz odbywała trzecią wizytę. Przyjechała na kilka dni, niemal od pierwszych godzin przywołując na twarz sztuczny uśmiech. Do tej pory nie mogła pojąć, co im strzeliło do głów, że zdecydowali się na taki krok, kompletnie niepotrzebny w ich życiu? Chociaż żeby jeszcze skonsultowali z nią tę decyzję!
Weronika zredukowała bieg do dwójki, włączyła kierunkowskaz i skręciła w lewo. W ostatnim momencie wyhamowała przed grupą seniorów, stojących, naturalnie, na środku drogi. Zaklęła pod nosem, ale jednocześnie zmusiła się do pomachania ręką pani Halince, tutejszej przewodniczce. To wokół niej stali ludzie. Pani Halinka z uśmiechem odmachała i kontynuowała oprowadzanie. Mimo zamkniętych szyb w samochodzie Weronika słyszała każde jej słowo. Przewodniczka miała mały mikrofon, ale pogłos niósł się na całą okolicę.
– Pałac w Trzęsaczu to dawna rezydencja właścicieli tej miejscowości, czyli rodu von Flemmingów. – Tu kobieta wskazała ręką w stronę opuszczonej posesji. – Wybudowano go tak, aby wejście znajdowało się dokładnie na przedłużeniu drogi wiodącej do kościoła – obecnie ulicy Klifowej. Jak sami państwo widzieliście, z kościoła została już tylko jedna ściana. Natomiast pierwsze wzmianki o dworze w Trzęsaczu pojawiły się na początku siedemnastego wieku, kiedy doszczętnie spłonął. Kilka lat później von Flemmingowie zbudowali na jego miejscu nową, większą siedzibę. Obecny pałac pochodzi z drugiej połowy osiemnastego wieku, kiedy odbudowano go po kolejnym pożarze i tylko częściowo posadowiono na obecnych fundamentach. W 1667 roku urodził się tutaj najwybitniejszy członek rodu, czyli Jakub Henryk Flemming, kawaler najwyższych odznaczeń państwowych Polski, Danii oraz Rosji. Widok pałacu z góry ukazuje usadowienie na planie prostokąta z ryzalitami od strony ogrodu i gankiem od frontu. Po drugiej wojnie światowej na terenie pałacu uruchomiono szkołę rolniczo-ogrodniczą, a kilka lat później, gdy powstały PGR-y, znajdował się tutaj ośrodek wczasowy oferujący wczasy w siodle. Kilka lat po zmianach ustrojowych pałac trafił w ręce prywatne. A teraz przejdziemy się wzdłuż wiekowego drzewostanu...
Dopiero teraz, gdy grupa przesunęła się nieco, Weronika mogła spokojnie ich wyminąć. Ale tylko na pozór spokojnie. Spod jednego drzewa na drugie błyskawicznie przebiegła wiewiórka, przed którą także musiała przystanąć. Zaraz za nią biegła kolejna. Tych małych rudych stworzonek było tu sporo. Widziała je zawsze, gdy wynosiła rano śmieci. Teraz też się pojawiły. Pewnie mają tu swoje gniazdka, w których magazynują pożywienie na zimę. A swoją drogą, niedawno słyszała od matki, że zdarzają się także wizyty większych gości. Podobno w niedalekim Janowie, trzy kilometry dalej, a właściwie w tamtejszych lasach, grasuje wataha wilków. Natomiast obok dyskontu w Rewalu lubi sobie pobiegać łoś! Ot, taka gmina.
Pani Halinka kierowała się już w stronę lip, a to znaczyło, że wszyscy zmierzają w kierunku dworca. Z informacji, jakie posiadała od rodziców, jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby przewodniczka minęła go bez pokazywania i zachęcenia grupy do nabycia wyjątkowych i niepowtarzalnych pamiątek. Za chwilę turyści pojawią się na peronie. Ciekawe, czy mama się ich spodziewa.
Weronika zaparkowała na pustym o tej porze roku parkingu. Od razu się zorientowała, że rodzicielka już czeka, gotowa na przyjęcie grupy. Wnętrze dworca rozbłysło światłami, doskonale ukazując wszystko, co było w środku. I choć nadal nie popierała decyzji rodziców o sezonowej przeprowadzce do Trzęsacza, była jednak pod wrażeniem przeprowadzonych prac remontowych na nieczynnym do tej pory dworcu. Sam fakt postawienia tak okazałego budynku w miejscowości żyjącej tylko przez dwa miesiące w roku z turystów, a potem niemal zapomnianej, wydawał się absurdalny i pozbawiony logiki. No bo po co?! Dla kogo?! Umysły lokalnych polityków wydawały się czasem obszarem nie do zbadania. Przecież od września do maja ludzi odwiedzających Trzęsacz można było policzyć na palcach jednej ręki. W trakcie sezonu, owszem, przetaczały się tu nieprzebrane tłumy turystów, chętnych na przejazd czynną jedynie w okresie letnim kolejką wąskotorową. Z tego, co opowiadali rodzice, drzwi dworca nie zamykały się wtedy od rana do wieczora.
Weronika pokręciła głową. Jak można chcieć takiego życia na zasłużonej emeryturze? Po spędzeniu wielu lat w szkole – pracowali całe życie jako nauczyciele – powinni być złaknieni spokoju, ciszy i kontaktu z naturą. Tymczasem wpadli na pomysł prosto z kosmosu! Gdy usłyszała o nim po raz pierwszy, kilka miesięcy temu, uznała, że to żart.
– Powariowaliście, prawda? – Córka spojrzała na obydwoje rodziców. Poinformowali ją, że zdecydowali się wziąć w dzierżawę nieczynny do tej pory dworzec kolejki w Trzęsaczu. Gdy zrozumiała, że mówią poważnie, zapytała: – Po cholerę wam to?!
– Wiesz doskonale, że mamy skromne nauczycielskie emerytury – zaczęła matka. – Po opłaceniu wszystkich rachunków i rat zostaje nam niezbędne minimum na przeżycie do końca miesiąca. Żadne z nas nie spodziewało się takiej sytuacji po niemal czterdziestu latach pracy. Doszliśmy do wniosku, że dopóki jesteśmy jeszcze w pełni sił, to znajdziemy sobie dodatkowy zarobek, aby móc coś odłożyć na czarną godzinę. Wielu naszych dawnych znajomych tak zrobiło. Przechodzili na emeryturę, a latem zjeżdżali nad Bałtyk, aby poprowadzić budę z goframi, rożen czy wędzarnię. Wszystko, niestety, drożeje, od produktów w sklepach po raty kredytów. A my musimy coś zarobić i jeszcze odłożyć. Darii też za parę miesięcy trzeba będzie pomóc. Do porodu coraz bliżej, potrzebna będzie wyprawka dla niemowlaka na początek, bo młodzi każde zarobione pieniądze przeznaczają na urządzanie mieszkania. Trzeba kupić wózek, łóżeczko, materac, przewijak, wanienkę...
Mama mogła tak wymieniać i wymieniać bez końca, choć znając ją, miała przygotowaną i szczegółowo rozpisaną listę rzeczy do kupienia. Krystyna Biernacka była znana z tego, że od zawsze tworzyła listy zadań albo zakupów, a poranek zaczynała od zapisania planu dnia. Najbliżsi wiedzieli, że najlepszym prezentem dla niej będzie kolejny notatnik, zeszyt lub terminarz, w którym mogłaby opisywać zamierzenia codzienne, cotygodniowe, comiesięczne i roczne. Ba! Zapisywała tam nie tylko swoje plany, ale całej rodziny! Do pewnego momentu było to nawet dobre, gdyż przy obu pracujących osobach – a wiadomo, że bycie nauczycielem to praca przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – oraz przy dorastających córkach organizacja czasu była na wagę złota. Rozpisywała więc zajęcia pozalekcyjne, terminy sprzątania, wynoszenia śmieci, mycia wspólnej z sąsiadami klatki schodowej, notowała, kiedy będzie wyjazd na wakacje czy weekend na działce – Krystyna Biernacka była mistrzynią planowania.
Przestała nią być w momencie, gdy córki dorosły i zaczęły prowadzić własne życie. Pierwsza wyłamała się Weronika. Matka zaplanowała, że dziewczyna będzie studiować polonistykę, ale córka miała inne marzenia. Wybrała informatykę, kierunek kojarzący się bardziej z mężczyznami niż kobietami. Dopiero w połowie studiów matka nieco oswoiła się z jej wyborem, choć nigdy w pełni się z nim nie pogodziła.
Gdy wydawało się matce, że odzyskała już władzę nad córkami, pojawił się problem z Darią, cztery lata młodszą od Weroniki. Ich spokojny i cichy do tej pory dom aż huczał od krzyków.
– Jak można chcieć zakończyć edukację na szkole średniej? – grzmiała matka na wiadomość, że Daria zamierza wyjechać do pracy przy koniach w Holandii, zamiast pójść na studia.
– Nie wszystko jest możliwe do zaplanowania – odpowiadała młodsza córka. – Poza tym studia to twój pomysł, a mój jest inny. Ja wcale nie mam zamiaru studiować.
– Naprawdę? Chcesz spędzić życie na wybieraniu końskich odchodów, karmieniu ich i zmienianiu im ściółki? Gdybym wiedziała, że tak chcesz pracować w życiu, nigdy bym nie zabrała cię do stadniny!
– Jestem ci ogromnie wdzięczna, że mnie tam zabrałaś. Pozwoliłaś mi odkryć pasję, z którą chcę teraz związać życie zawodowe. Od studiów nie odżegnuję się zupełnie. Chcę jednak sama zdecydować, jaki kierunek wybiorę. A do tego jest mi potrzebny rok przerwy od nauki i spróbowanie czegoś innego, a może i popełnienie błędu. Czy naprawdę chcesz mi tego zabronić? Chcesz zabronić mi samodzielnego decydowania o własnym życiu, chcesz odebrać mi prawo do pomyłek i uczenia się na nich? Przecież nie ma lepszej nauki życia!
Argumentację Darii popierała Weronika oraz ojciec. Oboje stwierdzili, że matka nieco zagalopowała się w urządzaniu świata innym, pozostając przy temacie końskiej terminologii.
– W porządku, wszystko rozumiem. – Wypowiedziane to zostało specjalnym tonem Krystyny Biernackiej. Rodzicielka obnosiła się z fochem przez dobry tydzień, ale później odpuściła. Co nie znaczy, że zaprzestała marzeń o jak najlepszym – w jej mniemaniu, oczywiście – urządzeniu życia córkom. Nie wypowiadała swoich myśli jednak głośno, bojąc się kolejnej negatywnej reakcji z ich strony. Zdecydowała, że przyjmie metodę małych kroczków, czyli delikatnymi działaniami i tak doprowadzi do osiągnięcia swojego celu. Marzyło się bowiem Krystynie Biernackiej, aby każda z córek miała dobry fach w ręku. „Odpowiedni dla kobiety” – dodawała w myślach. A takim wydawał się jej jedynie zawód nauczyciela. Dwoje rodziców pedagogów, to córki też powinny wybrać ten kierunek! Jednak to, co było oczywiste dla Krystyny, nie było już takie oczywiste dla jej córek. Weronika skończyła informatykę i jeszcze będąc na studiach, podjęła pracę w amerykańskiej firmie zajmującej się projektowaniem stron internetowych i tworzeniem oprogramowań dla przedsiębiorstw. Doskonale sobie radziła, z roku na rok awansując, otrzymując w końcu stanowisko kierownika do spraw informatyki. Nie przeszkadzało jej, że pracuje głównie z samymi mężczyznami i przez wiele godzin porusza wyłącznie techniczne tematy, a po przyjściu do domu nadal zajmuje się pracą i kończy kolejne kursy doszkalające.
Praca była dla Weroniki wszystkim. Zastępowała jej także związek. Po trzech nieudanych próbach, kobieta zaprzestała zajmowania umysłu czymś takim jak miłość. Umysłu, gdyż mimo paru prób jej serce jeszcze nie poznało, czym jest uczucie miłości. Wszystko do tej pory działo się w jej głowie i było racjonalnie uzasadniane, jak na informatyczkę przystało. Związek traktowała niczym program komputerowy – trzeba stworzyć taki, który będzie stuprocentowo niezawodny. Taki, gdzie obie osoby będą ze sobą kompatybilne, a sama relacja między nimi nie będzie się zawieszać. Weronika chciała mieć partnera, który będzie miał choćby nikłe pojęcie o tym, dlaczego Builder jest lepszy od Visuala, który będzie wiedział, co znaczy „zapętlić program”, będzie znał innego Phytona niż wąż Benek, należący do koleżanki z akademika, a Pascal nie będzie kojarzony przez niego wyłącznie z facetem, który dobrze gotuje. Jednak i tak zawsze najważniejszy był dla niej jeden, jedyny test, który Weronika przeprowadzała na początku każdej znajomości, mający na celu sprawdzenie, czy to na pewno ten. I choć do tej pory podjęła trzy związkowe próby, to żaden z partnerów nie przeszedł pomyślnie jej testu. Żaden nie zaczynał odliczania od zera! A przecież to sprawdzian prawdziwej inteligencji! Żaden informatyk nie zacznie wymieniania ciągu od jedynki, skoro przed nią jak byk stoi zero! Zero!!! Poza tym, już dawno minęły czasy romantycznych podchodów, zalotów, randek, kolacyjek i tym podobnych rzeczy. Weronika oczekiwała od partnera konkretów, a nie pierdół, typu wyjście na romantyczną kolację, spacer po mieście podczas pełni księżyca, czekoladki w prezencie, seans z filmem o miłości... To wszystko ją nudziło, irytowało i sprawiało, że miała wrażenie straty czasu. Nie potrafiła też rozmawiać o pracy z żadnym z dotychczasowych partnerów. To znaczy, potrafiła, tylko oni nic z tego nie rozumieli. No i chyba przez to, że była zbyt przesiąknięta naleciałościami z domu rodzinnego, dwóch mężczyzn, z którymi była do tej pory związana, byli nauczycielami, natomiast trzeci – bibliotekarzem. Z żadnym z nich nie wytrzymała więcej niż kilka miesięcy. Oni byli zwyczajnie nudni. Na szczęście, były to krótkie związki. Kilka miesięcy nic niewnoszących w jej życie. Choć matka miała o tym nieco inne zdanie.
– Przebieraj tak, przebieraj, aż wreszcie wszyscy porządni mężczyźni znajdą swoje towarzyszki życia, a ty będziesz skazana na resztki lub facetów z odzysku. Przestań wybrzydzać, tylko naucz się, że prawdziwy związek to jeden wielki kompromis ze strony kobiety i mężczyzny. Głównie kobiety – podkreślała Krystyna Biernacka, wzdychając podczas powtarzania ostatniego zdania i zerkając wymownie w stronę męża. Obie siostry wiedziały, że sugeruje tym ponoszenie zdecydowanie większych kosztów kompromisu niż ojciec.
Gdy Weronika skończyła trzydziestkę, matka przestała podejmować jakąkolwiek rozmowę na temat założenia rodziny, posiadania partnera i dziecka, tylko podczas składania życzeń świątecznych czy urodzinowych głęboko wzdychała i niezmiennie powtarzała:
– Ty wiesz, córeczko, czego ci życzę, a życzę ci naprawdę dobrze. – Roniła przy tym kilka łez dla podkreślenia głębokości swoich przeżyć, a potem cały wieczór siedziała jak struta.
Daria miała więcej szczęścia, a tym samym spokoju. Z oporami, bo z oporami, ale rodzicielka przyjęła do wiadomości fakt, że i ta córka nie pójdzie na wybrane przez nią studia, tylko jeszcze gorzej! Wyjedzie za granicę pasać konie – jak zwykła mawiać. Ale Daria miała tę wyższość nad Weroniką, że od końca szkoły średniej była szczęśliwie i z wzajemnością zakochana. W dodatku Michał podzielał jej zainteresowanie końmi i to on w zasadzie zasugerował wyjazd do pracy za granicę. Początkowo potraktowany został wrogo, zniweczył bowiem plany edukacyjne Krystyny Biernackiej względem młodszej córki, z biegiem czasu jednak coraz bardziej był lubiany i traktowany niczym członek rodziny.
Michał okazał się szaleńczo zakochany w Darii, do tego niezwykle opiekuńczy względem niej. Świata poza nią nie widział. Mimo rodzicielskich obaw, otrzymał zgodę na zabranie ukochanej do pracy w stadninie koni w Holandii. Oczywiście, wieszczyli, że po miesiącu młodzi będą wracać z powrotem do Polski, nie docenili jednak determinacji zakochanych w sobie pasjonatów koni. Oboje zaczęli pracę od najgorszych stanowisk, czyli czyszczenia stajni i końskich boksów. Ale i temu zajęciu oddawali się z ogromną pasją i poświęceniem. Oboje wiedzieli, że to kolejna cegiełka pod podwaliny ich dalszego wspólnego związku. Daria i Michał nie wyobrażali sobie już życia bez siebie. Odkąd pod koniec trzeciej klasy liceum spotkali się w czasie pomagania przy imprezie hubertowskiej, wiedzieli, że są dla siebie stworzeni. A każdy dzień ich tylko w tym utwierdzał. Miłość przybierała na sile, niezależnie od tego, czy spędzali czas na przygotowywaniu się do matury, czy – jak później – sprzątając końskie łajno. Uczucie, którego doświadczali, było czyste i szczere, w duszy zazdrościła im tego także Weronika. Tymczasem na emigracji każda odłożona suma na koncie przybliżała ich do spełnienia marzenia o ślubie i nabyciu własnego gniazdka. Potrzebowali pięciu lat pracy za granicą, nabywania doświadczenia, awansowania z funkcji stajennego do roli zarządzających stajnią, aby wreszcie zrezygnować z dotychczasowego zajęcia i wrócić do Polski. Oczywiście, robili to z bólem serca. Zżyli się z holenderskimi pracodawcami, współpracownikami, mieszkańcami domu, w którym byli zakwaterowani. Decyzja o ich powrocie do kraju była jednak nieodwracalna i podyktowana ekonomią. Przez kilka lat odłożyli niezłą kwotę, która pozwoliła im na zakup mieszkania w stanie surowym. Na wyremontowanie go i urządzenie potrzebowali już kredytu. Oboje znaleźli w Polsce pracę, choć mocno poniżej dotychczasowego pułapu finansowego oraz ich własnych oczekiwań.
W tym czasie pole do popisu miała Krystyna Biernacka, która przy każdej możliwej okazji delikatnie wypominała im, że gdyby mieli ukończone studia, zarabialiby na pewno więcej. A tak musieli męczyć się jako zwykli pracownicy fizyczni. Michał dostał posadę na budowie, natomiast Daria w sklepie spożywczym. Wydawali się tym nie przejmować, traktując te zajęcia jako swego rodzaju przerywnik w drodze do dalszej „konnej” kariery. Obojgu bowiem marzyło się posiadanie własnej, choćby niewielkiej stadniny. Marzenie odłożone jednak zostało w czasie, ponieważ wszystko potoczyło się nieco inaczej. Gdy wykaraskali się z pierwszej części remontu, okazało się, że Daria jest w ciąży. Nim brzuszek stał się widoczny, wzięli ślub cywilny, na którym obecni byli wyłącznie rodzice, teściowie, najbliższa rodzina i przyjaciele. Tydzień po uroczystości Daria zmuszona była do wzięcia zwolnienia lekarskiego z pracy. Opiekujący się nią ginekolog dopatrzył się przedwczesnego rozwarcia i nakazał założenie specjalnego krążka. Do tego ciśnienie jej trochę skakało. Pacjentka miała dużo wypoczywać i oszczędzać się do dnia porodu. Michał został sam – z pracą na głowie, rozgrzebanymi robotami budowlanymi w mieszkaniu i myślami krążącymi ciągle wokół zdrowia ciężarnej żony. Ich plany, a tym samym plany najbliższej rodziny, musiały ulec zmianie.