Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Minęło kilka miesięcy… Matylda i Władysław są szczęśliwym małżeństwem. Cieszą się też z wnuczki. Ta pozorna stabilizacja zostaje zakłócona przez nowego mieszkańca Pobierowa, który doprowadza do częstych konfliktów, a po pewnym czasie - do tragedii. Czy można było uniknąć złego losu?
Z kolei Zoja i Ryszard kupują domek na obrzeżach Gostynia. Ta sielska okolica skrywa jednak pewną tajemnicę, której początek sięga czasów drugiej wojny światowej. Ryszard nawet się nie spodziewa, jak bardzo zaangażuje się w tę sprawę. Czy uda mu się uporać ze zdobytymi informacjami i rozwikłać narastające problemy?
Na brzegu życia to drugi tom z serii Zakątek Szczęścia w nowym poprawionym wydaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Zdjęcia na okładce
© Matthias Schrammek
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Bożena Sigismund
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2016
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2016
ISBN 978-83-67813-80-8
Pobierowo było piękne o każdej porze roku. Latem tętniło życiem ze wszystkimi jego urokami, aby wraz z pierwszymi opadającymi liśćmi zamieniać się powoli w senną miejscowość zapadającą w zimowy spokój. Przyzwyczajeni do tego mieszkańcy kurortu nie spodziewali się, że tym razem będzie zupełnie inaczej.
Matylda włożyła sweter i wyszła przed dom. Była dopiero połowa września, ale rankiem temperatura nie przekraczała pięciu stopni. Po wyjątkowo upalnym lecie nadeszła zimna jesień. Poranki tonęły we mgłach, które z trudem opadały dopiero koło południa. Kobieta odnosiła wrażenie, jakby robiły to celowo, aby trzymać mieszkańców w niepewności.
Weszła do niewielkiej altanki i wyciągnęła grabie. Kilka brzóz rosnących na działce intensywnie gubiło liście. Najlepiej sprzątało się, gdy były nasiąknięte poranną wilgocią. Formowała niewielkie kopczyki, a potem wrzucała je na taczkę. Gdy przyjedzie Władek, wywiezie liście do pobliskiego lasu, gdzie wraz z trawą i igłami utworzą miękki dywan.
Po godzinie zrobiła przerwę. Wyprostowała plecy i przeciągnęła się trochę. Wciągnęła zapach wilgotnej, rozgrabionej ziemi. Gdzieniegdzie bielały zarodki grzybów. Bywały już takie lata, że pod brzozami znajdowała podgrzybki, które rosły tu do późnej jesieni. Może i teraz poukrywały się wśród trawy? Władek ucieszyłby się, gdyby zaserwowała mu jajecznicę z grzybami. Rozglądała się, rozmyślając. Są! Dwa małe, brązowe łebki wystawały ponad trawą. Pochyliła się nad nimi. Dotykając mokrych kapeluszy, stwierdziła, że ukryła się tu cała podgrzybkowa rodzinka. Obiad zapowiadał się wspaniale. Ledwo zmieściła je w obu dłoniach. Doniosła do domu i rozłożyła na kuchennym stole. Gdy troszkę przeschną, oczyści je, a po południu przygotuje posiłek. Nie miała ochoty iść już do ogrodu. Dzisiejsza mgła nie zamierzała opaść. Zapowiadało się więc ponure popołudnie, a takie najlepiej spędzić w domu.
Zaparzyła właśnie herbatę, gdy rozległ się dzwonek do furtki. Wyjrzała przez okno. Listonosz.
– Polecony do pani!
Po chwili podpisywała odbiór, zerkając na nadawcę. Dorota i Piotr, Wrocław! Jeszcze przy furtce niecierpliwie rozdarła dużą kopertę. Wyciągnęła plik zdjęć, z których spoglądała na nią rezolutna roczna piękność. Amelka!
– Moja śliczna wnusia… – Pogładziła zdjęcie, ciesząc się, że syn nie widzi tego gestu. Piotr zaraz by ją zbeształ, mówiąc, że na fotografiach mogą pozostać ślady.
Pobieżnie przejrzała zdjęcia. Dokładnych oględzin dokona w domu. Właściwie nie oględzin… Będzie delektować się widokiem Amelki, wspominać jej uśmiech i radosne piski, jakie towarzyszyły letnim odwiedzinom.
Gdy straciła nadzieję na to, że kiedykolwiek zostanie babcią, nadeszła wspaniała wiadomość od syna i jego żony. A gdy po raz pierwszy zobaczyła maleństwo, wzruszenie chwyciło za gardło. W oczach pojawiły się łzy. Życie potrafi być takie piękne! Jego dopełnieniem są dwie maleńkie piąsteczki, niekształtna główka i pomarszczona twarzyczka. Chociaż od tego momentu minęło dwanaście miesięcy, dla Matyldy narodziny wnuczki nadal były niezrozumiałym cudem. Dwa lata temu, podczas wakacyjnej wizyty, wydawało się, że z jakiegoś powodu małżeństwo Doroty i Piotra chyli się ku upadkowi. Pamiętała swoje obawy i wstrzemięźliwość słów, aby nie okazać się nachalną teściową, wchodzącą na grunt nieprzeznaczony dla niej. Później jednak, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, młodzi małżonkowie znowu stali się tacy, jak dawniej. Gdy na świecie pojawił się mały Cud, Matylda była pewna, że wszystko wróciło do normy.
Chociaż Amelka stała się oczkiem w głowie całej rodziny, to jednak na jej punkcie szczególnie oszalał Władysław. Nie znała go od tej strony. Podczas odwiedzin w szpitalu we Wrocławiu, gdy po raz pierwszy patrzył na małe zawiniątko, łzy leciały mu jak grochy.
– Zostałem dziadkiem! Zostałem dziadkiem! – powtarzał co chwilę.
Gdy nieśmiało wspomniała, że ona jest babcią, zbeształ ją:
– Babcią to ty będziesz, gdy Dorotka urodzi synka. A na razie prawdziwym dziadkiem jestem ja. Zresztą, sama widzisz, że ten cudny nosek ma po mnie.
Jakby na zawołanie maleństwo otworzyło szeroko buzię i rozdarło się niewiarygodnie głośno.
– Gardło też – dodała Matylda i wszyscy się roześmieli.
Patrząc teraz na kopertę trzymaną w dłoniach, jeszcze mocniej zatęskniła za Amelką, jej meszkiem na główce i niepowtarzalnym zapachem. Położyła zdjęcia na stoliku w sypialni, aby wieczorem raz jeszcze je obejrzeć. Zerknęła do lodówki. Jak zwykle nie miała śmietany! Stwierdziła, że musi wybrać się do sklepu. Przebrała się, wystawiła rower z garażu i włożyła do koszyka torbę z książkami, które już tydzień temu miała zwrócić do biblioteki. Krótka wyprawa przeciągnęła się jednak do dwóch godzin. Matylda nie potrafiła odmówić bibliotekarce wspólnie wypitej kawy i sympatycznej rozmowy.
Po powrocie z werwą zabrała się za przyrządzanie posiłku. Obmyła grzyby, obgotowała je i obrała cebulkę. Gdy ta zaczęła skwierczeć na patelni, wrzuciła brązową masę, aby po pięciu minutach wbić na wszystko jajka. Zanim skręciła gaz, usłyszała wjeżdżający na podwórze samochód. Władysław zjawił się w samą porę! Nie musiała zerkać na zegar wiszący na ścianie. I bez tego wiedziała, że jest dwadzieścia minut po szesnastej.
– Witaj, kochanie! – rzuciła w stronę otwieranych drzwi.
Władysław uśmiechnął się, choć odniosła wrażenie, że zrobił to nienaturalnie. Przyjrzała mu się uważnie.
– Źle się czujesz? – Zaniepokojona dotknęła jego czoła. Mężczyzna był bledszy niż zwykle, gorączki jednak nie wyczuła.
– Chyba łapie mnie przeziębienie – odparł i odwrócił się plecami, aby nie widziała nagłego spazmu bólu rysującego się na twarzy.
– Umyj ręce, a ja przygotuję herbatę z cytryną – zarządziła i nadal krzątała się przy kuchni, nalewając wodę do czajnika i wkładając dwie saszetki do dzbanka. – Taka pora roku, że bakterie roznoszą się w zastraszająco szybkim tempie. Doktor Waldemar przedłużył nawet poranne godziny przyjęć, bo zjawia się tylu chorych, że nie dawał rady przebadać wszystkich w ciągu trzech godzin! Może i ty pójdziesz jutro do niego? Obejrzałby cię. Choć wolałabym, abyś unikał skupisk ludzi, szczególnie teraz. Zaraz zerknę do szafki, czy nie została nam zeszłoroczna nalewka z czarnego bzu. Powinna być gdzieś jeszcze butelka zachowana na wszelki wypadek.
Władysław słyszał, jak żona przestawia coś w szafce w poszukiwaniu wspomnianej nalewki i zamknął drzwi do łazienki. Dopiero tam głębiej odetchnął. Cieszył się, że Matylda skupiła się na czymś innym i odwróciła od niego uwagę. Mył ręce, gdy fala bólu ponownie go zalała, tym razem jeszcze silniej. Mokrą dłonią poluzował krawat. Drugą zaczął nerwowo szukać czegoś w kieszeni marynarki. Jest! Po chwili włożył maleńką, białą tabletkę do ust i popił ją wodą nabraną w obie dłonie. Ból zelżał, napięcie w karku powoli ustępowało, a oddech stawał się głębszy. Jeszcze chwila i będzie gotowy do wyjścia.
Swoją drogą, chyba powinien posłuchać lekarza. Był dzisiaj rano u niego. Znajomy doktor przyjął go pół godziny przed innymi pacjentami.
– Nie może pan ukrywać choroby przed żoną – tłumaczył medyk. – Nerwica wymaga leczenia i odpowiedniej profilaktyki. Wskazane jest unikanie stresów i mniej intensywny tryb życia. Wiem, że nie może pan zarzucić swojej pracy, ale pewnie niektóre obowiązki wójta dałoby się scedować na innych?
Władysław machnął tylko ręką. Najwyższy czas zakończyć wizytę, pomyślał.
– Przypominam, że od nieleczonej nerwicy jest tylko mały krok do stanu przedzawałowego, samego zawału lub innej choroby związanej z krążeniem. – Doktor Waldemar podniósł się, aby pożegnać pacjenta. – Nie przypuszczałem, że zarządzanie gminą jest takie stresujące. Przecież odkąd pan jest wójtem, zadłużenie zmalało, są nowe inwestycje i drogi… Słowem, same sukcesy.
– To moja ostatnia kadencja – obiecał Władysław. – Potem pójdę na zasłużony odpoczynek. Dwa lata jeszcze jakoś wytrzymam.
– Popieram emeryturę, choć gmina chyba nigdy się nie doczeka godnego następcy. – Lekarz z szacunkiem uścisnął dłoń wójta. – Jednak od kilku miesięcy obserwuję, że chyba ktoś ma chrapkę na pana stanowisko…
Władysław mrugnął nerwowo, zaskoczony kierunkiem rozmowy.
– Na szczęście nie jest to stanowisko, na które można co kwartał przeprowadzać konkurs ofert – odparł i szybko się pożegnał.
Dopiero po opuszczeniu gabinetu zmarszczył brwi. Miał przed sobą jeszcze dwa lata urzędowania. Do tej pory powierzona funkcja przynosiła mu ogromną satysfakcję. Jednak od czasu pojawienia się Antoniego Woźnicy, jeździł do urzędu jak za karę. Tego dnia było podobnie.
Ledwo przekroczył próg własnego gabinetu, gdy bezszelestnie zjawiła się jego sekretarka.
– Dzień dobry, panie wójcie. – Milena Turowska stawiała na biurku zaparzoną przed chwilą herbatę. Władysław uwielbiał rozpoczynać dzień w biurze od filiżanki złocistego naparu. – Mam przynieść pocztę?
– Dużo korespondencji?
Nie odpowiedziała, pokiwała tylko głową.
– Znowu od niego?
– Wszystko od niego.
Po chwili przyniosła plik kopert. Władysław zerknął na pierwszą kartkę, aby z obrzydzeniem przesunąć ją na brzeg biurka. Podobnie zrobił z kolejnymi. Nie znał Antoniego Woźnicy. Kilkakrotnie widział go na zebraniach wiejskich lub w kościele, ale nigdy nie miał okazji do rozmowy z nim. Nie miał pojęcia, dlaczego ten człowiek robi wszystko, aby uprzykrzyć mu życie. Utrudniał pracę nie tylko wójtowi, ale większości pracowników urzędu.