Podłość - Olga Mildyn - ebook + książka

Podłość ebook

Mildyn Olga

5,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podłość to antylaurka dla współczesnej Polski, powieść napisana bez złudzeń, przez nieczułą przewodniczkę po bezdusznej ojczyźnie.

Anna Dziewit-Meller

Niezwykła historia o zwykłych ludziach. Debiut Olgi Mildyn jest poruszający.

Łukasz Orbitowski

Na polskich drogach dziennie ginie średnio jedenaście osób. Ale kiedy czworo jedzie tym samym samochodem, jest szansa na zmartwychwstanie. Pośmiertnie staną się wydarzeniem, newsem, wylądują w gazetach i serwisach informacyjnych, a tam mogą zacząć żyć własnym życiem. Podobnie jak Andżelika, ostatnia z tej pięcioosobowej rodziny, zamordowana w swoim własnym łóżku.

Ta książka to pojemnik na żal. Opowieść z różnych krańców Polski: o smutku, nieszczęściu, codziennych udrękach i rozpaczach, źle ulokowanym zaufaniu, matactwach, chciwości i ludzkiej niegodziwości. O szczerych intencjach i żarliwych staraniach – dziennikarki Kasi i policjantki Miry – które nie są dobrze widziane. Monumentalny, po reportersku liryczny debiut Olgi Mildyn, dotyka do głębi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 584

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Olga Mildyn

PODŁOŚĆ

Copyright © by Olga Mildyn, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

DLA T.

1.

Gdyby ktoś wyciągnął wtedy telefon i zrobił zdjęcie, być może jedyne, co by na nim zobaczył, to zmarszczkę sygnalizującą oburzenie. Były to bowiem czasy, w których społeczeństwo wciąż toczyła choroba fotograficznego samozachwytu. Telefon dawał iluzję kontroli i wpływu, a ludzie niczego nie pragną bardziej. Bo zmarszczka to przecież żaden problem: kontrola i wpływ pozwalają na powtórzenie ujęcia i tym samym skuteczną ingerencję w zastany świat.

O. I po kłopocie!

Ale na tym zdjęciu – poza zmarszczką na zbyt dużej względem otoczenia twarzy – byłoby coś jeszcze. Nad czołem: budynek. Mówiąc konkretniej: zabytek, bo to dla takich właśnie budowli wyciąga się telefon i robi zdjęcie z ręki. Obok niego tłumek ludzi powyginanych w naturalnych pozach. Ktoś się drapie po łydce, ktoś inny za uchem, z pewnością nikt tam niczego nie kontroluje ani na nic nie wpływa. Żadnego zagryzania policzków od środka dla uwypuklenia kości policzkowych i wyzgrabnienia konturu twarzy. Ogólne rozprężenie.

Nieco bliżej w kadrze, gdzieś na wysokości żuchwy tej zbyt dużej względem otoczenia twarzy, plama na chodniku. Nad nią – lód. Roztopiony, wylewający się z wafelka i kapiący po ręce, nodze i dalej w dół. Dziecku, do którego należą zachlapane kończyny, najwyraźniej to nie przeszkadza, a kobieta, która kuca obok i wiąże mu but, też nie wygląda, jakby miała na ten temat jakieś warte artykulacji zdanie. To opiekunka? Czy matka?

Niewprawny obserwator mógłby pomyśleć, że zaraz może dojść do awantury. Staruszek, pędzący w ich stronę z palcem wcelowanym prosto w dziecko i otwartą szeroko gębą, ma minę, która mogłaby mówić mniej więcej tyle: nie deptać trawników! Nie smarkać chodników! Ale co bardziej spostrzegawczy zauważą, że w drugiej ręce trzyma telefon. Z kim rozmawia? Może ćwiczy rolę? Albo wykłóca się z nawigacją, bo przecież sam wie lepiej? Dokąd próbuje dotrzeć?

Na ilu zdjęciach obcych ludzi jesteś? Ilu z dumą pokazywało cię rodzinom, przyjaciołom, stukając palcem w miejsce tuż obok ciebie i mówiąc: tu byłem! Ilu cię skasowało, bo pojawiłeś się akurat na zdjęciu z ich niekorzystną wersją siebie i czyjś drugi albo trzeci podbródek stał się twoim być albo nie być? A może ktoś cię zauważył? I co sobie wtedy pomyślał?

Po drugiej stronie zbyt dużej względem otoczenia twarzy już nieco spokojniej. Młody facet marszczy czoło, a twarz zasłania przed fotografem, chociaż tak naprawdę to przed wiatrem. Próbuje odpalić papierosa. Zdenerwował się czymś? A może ma tylko przerwę w pracy. Dużo pali? Umrze na raka płuc? A może ze starości?

Za nim – dość słabo widać – kobieta w sukience w kwiaty. Długiej. Idzie, sukienka więc trochę rozwiana. Pod pachą pęczek kolendry, chociaż może to i pietruszka. W każdym razie coś zielonego. Nie trzyma tego w ręce, tylko przyciska łokciem, bo dłonie zajęte. Grzebie w torebce. Szuka zapalniczki? Może za dwie sekundy poprosi o ogień mężczyznę, który obok odpala papierosa, zasłaniając ręką wiatr?

A może go nie zauważy, bo wsadzi oczy na spód torebki, między klucze, pomadkę, lakier do włosów w wersji do samolotu, taki co to się wszędzie zmieści. Kilkanaście wyżutych gum do żucia, zawiniętych w przypadkowe papierki, na przykład bilet tramwajowy sprzed kilku lat albo stary paragon, czy co tam jeszcze wpadło w ręce, kiedy trwał załadunek tego bębna maszyny losującej. Rozlany długopis, pokruszone miętówki, które – jeśli się zrobi ciepło – no, lepiej nie mówić na głos, co się wtedy z nimi stanie, po co podpowiadać losowi. Podobno dużo można powiedzieć o człowieku, patrząc mu na ręce i buty, ale to wnętrze torebki mówi znacznie więcej. Nikogo do środka nie zapraszamy. Urządzamy tam więc wedle potrzeb i wad naszego charakteru, a nie wedle charakteru, który chcielibyśmy, żeby ludzie myśleli, że mamy.

Ale mężczyzna ją zauważy. Pomyśli: znam tę twarz. Skąd?

Gdyby ktoś wyciągnął wtedy telefon i zrobił sobie zdjęcie z ręki, nie zobaczyłby – zbyt zajęty przyglądaniem się zmarszczce – jak sekundę później kobieta wyjmuje oczy z torebki i uśmiecha się nimi do mężczyzny, a ten rzeczywiście podaje jej ogień. Potem mówi: na zdrowie!

Ilu ludzi w życiu widziałeś?

Na ilu zwróciłeś uwagę?

Na tego mężczyznę, który nacisnął guzik, żeby zawołać windę, do której potrzebowałeś wsiąść. Nastolatka, który czytał w supermarkecie gazetę, tarasując przejście, a ty – oburzony – musiałeś wymamrotać „przepraszam”, żeby się przecisnąć do mrożonek. Na kobietę, która w aucie obok pudrowała czoło, stojąc na czerwonym. Dziecko, które siedziało naprzeciwko w tramwaju i gapiło się na kogoś obok, bo nie na ciebie.

Co się działo w ich życiu? A co się wydarzy?

Bruno wsadził zapalniczkę z powrotem do kieszeni. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby: budynek to dziewiętnastowieczny główny gmach uniwersytetu, w którym od kilku lat walczę o etat jako młody, ale dobrze zapowiadający się doktor socjologii. Młody, dobrze wyglądający doktor socjologii potrafi wzbudzić zazdrość w starszych, lubiących młode i dobrze prezentujące się studentki profesorach, którzy planują kolejne rozprawy naukowe na podstawie prac tychże studentek. Rozprawy to granty, granty to pieniądze, a pieniądze to fajne samochody, mieszkania i… dobra, bez przesady. Granty to chleb, coś do chleba i fajna whisky na kostkach lodu tutaj, w rynku, niedaleko dziewiętnastowiecznego głównego gmachu uniwersytetu, w którym Bruno od kilku lat walczy o etat.

Tak by odpowiedział, gdyby ktoś zapytał, ale nikt tego nie zrobił.

– Zdrowie, dobre sobie. – Wyciągnęła spod łokcia bukiet kolendry, skoro zwolniła jej się jedna ręka.

– To pośpiech nas zabija. – Bruno się odwrócił. Dziewczyna już zdążyła go minąć i buchnąć chmurą. Była ładna, upewnił się. Miała czarne oczy i długie włosy, które poderwało jej do góry, kiedy poruszyła głową, żeby mu odkrzyknąć:

– Walka o sprawiedliwość wzywa! Dzięki!

O sprawiedliwość? Przecież nie ma sprawiedliwości. Trochę go to zmartwiło. Naiwna? Bo na pewno nie młoda. Zauważył, że ma ziemistą cerę i lekkie zmarszczki. Ale może być, że od fajek – cmoknął, wysuwając taki wniosek, a potem wrócił do tego, co robił, zanim go minęła: myślenia o tym, że dziś powinien wreszcie wziąć się do roboty. Tyle że bardziej miał ochotę na makaron z krewetkami na maśle, z czosnkiem i pietruszką i trochę dobrej koszykówki w telewizorze. Szybko więc – w tym akurat był dobry – usprawiedliwił się jakąś niezidentyfikowaną potrzebą odpoczynku, której musi sprostać. I gotowe.

Nie była to zresztą rzadko pojawiająca się i nieznana mu potrzeba. Regularnie czuł się zmęczony. Jego współlokator – dobry nie tylko w przygotowywaniu wegańskich burgerów z dżakfruta – mógłby zauważyć, że Bruna męczy tak po prostu jego własne towarzystwo. Ktoś inny mógłby się z tym zgodzić, ale na pewno nie sam Bruno. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że z zasady rzadko się z kimś zgadza. A po drugie dlatego, że z zasady nie słucha, co mówi do niego współlokator.

Ale dziś tamten akurat gdzieś wybył, więc Bruno miał ciszę do zagłuszania tylko dla siebie.

Miał też do przeczytania coś o studium instytucjonalizacji partii politycznych nurtu postmodernistycznego. Wolałby już chyba zająć się przełomem antypozytywistycznym w polskiej socjologii, ale niestety panowie z etatami też woleli. Brunowi w udziale przypadło to, na co nikomu już się nie chce chodzić, a ktoś jednak ich wydział poreprezentować musi.

Nic odkrywczego, żadnych nadzwyczajności, sztuka dla sztuki, zresztą gdyby to jeszcze sztuką można było nazwać! Raczej autoprezentacja dla połechtania jednego z drugą za uszkiem, pomiziania po podbrzuszu narcystycznej potrzeby bycia odkrywcą u kilku sześćdziesięciolatków, którzy dawno oślepli i ogłuchli, pogubili lupy, mapy, a trepy zamienili na kapciuszki z puszkiem. Bruno aż się wzdrygnął na wyobrażenie ich podbrzuszy.

Na co liczył? Fakt, mierzył się z tym, że zostając na uczelni, zawodowo będzie zajmować się wypluwaniem zbitek świadczących o naukowości wywodu. Coś o wiedzy wspólnej i rytuałach komunikacyjnych w kontekście tego czy, dajmy na to, taki sondaż o poparciu dla partii coś nam wszystkim mówi, kiedy widzimy wyniki, czy może nie mówi nic a nic. Albo o rywalizacji o pozycję w hierarchii społecznej w środowisku dotkniętym piętnem luksusu, kiedy mowa o wypucowanych setkach tysięcy złotych na czterech potężnych kołach, zaparkowanych bez żenady na miejscu dla niepełnosprawnych. Albo o funkcjach społecznych i dylematach rynku medialnego i informacji jako podstawie zaufania. A konkretnie: jak człowiek, który mówi „chcem”, może dawać sobie prawo do decydowania o tym, jakie wydarzenia w oczach trzech milionów widzów będą dziś uważane za te najważniejsze?

Bruno spisuje ku pamięci w notesiku, żeby kolekcjonować wszystkie inne „weznę”, „włanczać” i „pod rząd”, które usłyszał na antenie, ale też aczkolwiek bynajmniej iście warte odnotowania jest, wyabstrahowując z tego pojedynczego przykładu gros innych, azaliż albowiem zaiste punkt zwrotny tu nie egzystuje – studenci też potrafią go zaskoczyć. Naukowcy pełną gębą.

I mogłoby się komuś wydawać, że Bruno nienawidzi ludzi. Że sama obecność w studiu dziennikarza, któremu zdarzyło się zająknąć, studenta z ustami pełnymi braku żenady i zasad deklinacji, kilka naukowych podbrzuszy, ba, nawet gazety z literówką w zbyt bliskiej odległości, że wszystko to może go kiedyś zawieźć na sygnale z atakiem serca na pogotowie. Że do śmierci od pęknięcia pulsującej żyłki może go doprowadzić któreś kolejne zaczepne: Bruno, a wiesz…?, wypowiedziane w trakcie mijania się w korytarzu przez mistrza dżakfruta. Ale nie.

Bruno zwyczajnie nienawidził samego siebie.

I zwyczajnie zazdrościł innym – że jeszcze mają w życiu czas, pomysły i odwagę.

A u Bruna braki. Świeżych krewetek nie mieli w sklepie, Bruno wziął więc z garmażerki mrożone, które okazały się zepsute, a z racji tego, że składzik z makaronem opróżnił wcześniej, o czym zapomniał, został z samą pietruszką i wizją meczu, którego jednak na żadnym kanale nie nadają.

– To co zwykle, na grubym cieście – powiedział do słuchawki i rozłączył się. Jeśli nie zapisali jeszcze jego numeru pod hasłem „Piastowska 17, duże cztery sery na pół z salami”, to dla poprawienia nastroju wystawi pizzerii najniższą notę w internecie. Tak postanowił. Od razu poprawiając sobie tym zresztą trochę humor.

Siedział w żółtym fotelu, za który miesiąc temu dał połowę wypłaty. Czyli w sumie niedużo. Włączył telewizor z nadzieją, że jednak jakiś koszykarz z parciem na szkło wskoczy do któregoś z programów publicystycznych, żeby zaprezentować rzut zza głowy prezentera do jakiegokolwiek kosza, który znajdzie się w okolicy. Plastiki, papier, szkło, organiczne. Bruno policzy mu we własnym rankingu, że to jak rzut za trójkę. Choćby i nie trafił.

Zawsze chętnie wszystkim mówił, że nie ma i nigdy nie miał telewizora. Czuł się dumny z tego, że publicznie może wypowiedzieć takie zdanie. Tyle że potem wydział go zmusił – teraz tak mówi tym wszystkim – bo dali mu przedmiot: polski system medialny. Jako wykładowca nie może zachowywać się przecież jak ignorant. Ale zawsze dodaje:

– Mam, ale nie włączam. Nie lubię. To ogłupiająca rozrywka dla mas.

Prezenterka włożyła za ucho kosmyk włosów. Wypadł stamtąd, kiedy pochyliła się nad kartkami.

– W telewizji nie da się powiedzieć niczego ważnego, więc się tak nie przygotowuj. Dawaj jakąś sensację, zabierzesz mi trochę czasu, który mógłbym poświęcić na coś istotnego. – Umościł się wygodnie w fotelu. Kobieta wsadziła sobie palec w ucho. – No, kto tam do ciebie mówi przez tę słuchaweczkę? – zapytał, ale nie skorzystała z szansy, żeby mu odpowiedzieć, tylko zniknęła. Zamiast niej pojawiły się roztrzaskane samochody, strażacy, migające światła. – Tak, tak! A zaraz pokaże się rażący w oczy napis: tragiczny wypadek na autostradzie! Trupy, trupy, trupy! Dramat! Masakra! Nie przestawaj oglądać! Krew, pot i łzy, kino na żywo!

Telewizja to podobno obrazek, ale Bruno sądzi, że raczej nazywanie obrazka. Napisał nawet o tym artykuł. Bo oto dostajemy legendę, język prezenterki się wysuwa, trzaska po podniebieniu, po tyle jedynek, próbuje się wydostać na zewnątrz, a wraz z nim: najpoważniejszy, dramatyczny, wstrząsający. Taka jest waga słów, a te padają w domach ludzi, którzy nie słuchają. Nie mogą, nie chcą albo nie rozumieją. Gwiżdże im czajnik, dziecko robi kupę, umiera dziadek. Ale kilka mocnych słów utkwi w czyimś uchu. Czyim? Może człowieka, który właśnie staje się właścicielem fobii? Fanatyka, skoro zaraz się okaże, że za kierownicą siedziała kobieta? A jeśli kobieta w chuście? Albo lepiej: islamskiej? Kto doczyta potem, że wpadła w poślizg?

Bruno uważał, że dziennikarze i widzowie to kretyni.

Uważał, że telewizja zagraża wszystkim i wszystkiemu.

Zniknął wypadek, pojawiła się prezenterka. Spojrzała w kartki, znów kosmyk wypadł jej zza ucha.

– Do tego tematu jeszcze wrócimy, będziemy sprawdzać dla państwa, jak wygląda sytuacja na autostradzie. Ale teraz zapraszam na rozmowę z naszym gościem. – Ujęcie z innej kamery, szerszy kadr, przy stole siedzi druga kobieta, dopiero teraz ją widać. Podciąga nieco rękaw marynarki. Bruno aż sięga po pilota: – Katarzyna Kuczyńska, nasza reporterka i autorka reportażu, który wstrząsnął opinią publiczną, przedstawiając skandaliczne zachowanie…

Bruno nachylił się w stronę ekranu: spod marynarki wystawał ciemny materiał w kwiaty. Kobieta uśmiechnęła się lekko. Ziemistą cerę ktoś jej musiał przypudrować, ale oczy ciągle miała czarne, a długie włosy opadały jej na lewe ramię.

– Walka o sprawiedliwość, mówisz. – Bruno nadął policzki. Martwiły go ładne, ale naiwne kobiety.

Ale poczuł ekscytację, jaką może tylko poczuć człowiek umordowany własnym towarzystwem, kiedy ono w końcu na coś się przydaje. Wpadanie na pomysły jest dla niego mechanizmem nieodgadnionym. Skąd się biorą? Nagle, zastając wpadającego przy byle czynności. Wiązaniu buta czy zasypianiu. Zupełnie zaskoczonego! Dlaczego w jednej chwili kilka elementów łączy się w całość, chociaż wcześniej kompletnie nie chciało, wręcz się odpychało? Zamknął oczy i poczuł falę napływającego w okolice klatki piersiowej ciepła. Mieć wszystkie kawałki układanki, patrzyć na nie i nie umieć ich złożyć, a potem nagle niespodziewanie dać radę? Bruno teraz tego jeszcze nie wie, chociaż delikatnie przeczuwa, że będzie wracał myślami do przyjemnego stanu, w jakim się właśnie znalazł. Choć w tych powrotach na pewno wytnie irytujący dzwonek do drzwi, który swoim wwiercającym się dźwiękiem za każdym razem przywodzi mu na myśl wizytę u dentysty i kompletnie nie pasuje do błogości, jakiej teraz doświadczył.

Ale dzwonek do drzwi pojawił się w tej historii rzeczywiście. Facet nie dość, że nie zabłądził, to jeszcze przyniósł dużą pizzę cztery sery pół na pół z salami na grubym cieście, i to też dało człowiekowi na żółtym fotelu poczucie, że wszechświat mu sprzyja.

Kasia Kuczyńska miała minę, jakby znaleźli się z Brunem w tej samej przestrzeni, do której dostęp mają tylko ludzie autentycznie z siebie zadowoleni. Bruno nie pamiętał, kiedy tam był ostatni raz i czy w ogóle. Patrzył na nią z ciekawością. Obserwował, jak trzęsą jej się włosy, kiedy z zaangażowaniem gestykuluje. Jak pogłębiają się zmarszczki okalające kąciki ust, bo twarz rozciąga się w uśmiechu. Ale zaraz potem uśmiech gaśnie. Oczy robią się surowe, ręka na moment zastyga w powietrzu, żeby zaakcentować to, co najważniejsze w wypowiedzi.

Przecież już raz był z nią w jednej przestrzeni. Ale wtedy pozwoliło mu to tylko ocenić ją jako naiwną palaczkę z kolendrą. Teraz wydaje mu się, że nagle wie o niej zdecydowanie więcej.

– Kasiu – prezenterka zachęciła ją gestem – pokazałaś mechanizm, przestępczy proceder, który funkcjonował od lat, uderzał w najbardziej bezbronnych.

Bruno zacisnął pięści, ale puścił całe to zdanie mimo uszu, za którą to umiejętność podziękował w duchu współlokatorowi.

– Osoby niepełnosprawne, żyjące na wsiach, są często społecznie wykluczone. Brak autobusu, którym można dojechać do urzędu, sklepu, szkoły, ogranicza im kontakt ze światem. A nawet jeśli autobus jest, to często nie da się do niego dotrzeć, bo trzeba pokonać krawężniki, strome podjazdy. Ale nawet jak się uda, to na koniec nie można wsiąść, bo akurat podjechał egzemplarz niedostosowany dla osób na wózkach. To nie wszystko. Czasem osoby z niepełnosprawnością żyją samotnie. Bez rodziny, która mogłaby pomóc w codziennych czynnościach. Niewiele jest dla tych ludzi miejsc na rynku pracy, co skutkuje też brakiem pieniędzy. Dodajmy do tego ciągle jeszcze aktualny problem z zasięgiem internetu w wielu miejscach. Brzmi jak więzienie? – Kasia spojrzała w kamerę.

Bruno przechylił głowę i wykrzywił usta w podkówkę.

– I wyobraźmy sobie, że to my jesteśmy w tym więzieniu zamknięci. A pewnego pięknego, jak nam się wydaje, dnia do naszych drzwi puka człowiek, obiecując złote góry… – Ciągle na niego patrzyła. Operator zwęził kadr, wycinając prezenterkę i dając Kasi pełen ekran – …i mówiąc, że należy nam się elektryczny wózek inwalidzki. Z napędem! Nowoczesny, wygodny, dostosowany do potrzeb, a co najważniejsze, pozwalający wreszcie swobodnie wyjść z domu. – Rozłożyła ręce.

– I nie musimy liczyć na autobus! Sami możemy dojechać do pracy, szkoły, jesteśmy samodzielni. – Bruno poczuł, że prezenterka wyobraziła sobie wszystko zgodnie z zaleceniami reporterki.

– I rzeczywiście tak jest! Są państwowe programy, które dofinansowują takie sprzęty, starając się zmniejszać bariery dla niepełnosprawnych. Wystarczy dziesięć procent wartości i oto wózek jest nasz. Trzeba tylko wypełnić wniosek. O czym nie wszyscy wiedzą. Znowu: brak internetu, brak dostępu do urzędu, brak rodziny i tak dalej. Ale nagle przychodzi człowiek, obiecuje te złote góry i podtyka pod nos dokument i upoważnienie. Mówi, że złoży za nas wszystko w urzędzie, żebyśmy nie musieli się fatygować. A w zamian dostaniemy wózek. I to nie za dziesięć procent wartości, tylko za darmo! Promocja! A co! I co? Przez lata setki osób w całym kraju, zachwyconych wizją wolności, podpisywało.

– I co się działo dalej z tymi dokumentami?

– Oczywiście trafiały do właściwego urzędu. Razem z odpowiednią kwotą pieniędzy. A urzędnicy w zamian wydawali wózki upoważnionym osobom. Problem w tym, że te sprzęty nigdy nie trafiały potem do ludzi, którym miały służyć. Były sprzedawane.

– Sprzedawane na rynku za pełną cenę, zaznaczmy, mimo że oszuści płacili za nie dziesięć procent wartości.

– Tu może chodzić o miliony złotych. Dofinansowuje się sprzęty do dwudziestu pięciu tysięcy, a oszukanych są setki, jak nie tysiące.

– To czemu wcześniej nie zajęła się tym prokuratura?

– Bo poszkodowani często nie umieli nawet skutecznie zgłosić sprawy na policję. Nie wiedzieli, komu wystawili upoważnienie. Tym, którym udało się zgłosić, policja dawała informacje o umorzeniu z powodu niewykrycia sprawcy albo niskiej szkodliwości. Zauważali: aha, ktoś oszukał jednego człowieka w naszej gminie. Nikt nie popatrzył na sprawę całościowo, że dotyczy całej Polski! – Reporterka spojrzała na prezenterkę. – Ale nie tylko o pieniądze chodzi. Przede wszystkim chodzi o zmarnowane szanse. Nikt nie sfinansuje dwa razy wózka jednej osobie. Jeśli więc raz złożyliśmy wniosek skutecznie, to mimo że fizycznie wózek do nas nie dotarł, nie możemy się o niego ponownie starać. Przestępcy rozbudzili nadzieje, a potem zostawili nas z kwitkiem. To kolejny, bardzo bolesny cios.

– Ale tobie udało się ukrócić ten proceder. Dotarłaś do mózgu całej operacji, człowieka, który z niepełnosprawnych i potrzebujących pomocy ludzi zrobił sobie czysty biznes. – Prezenterka wyciągnęła na dłoniach niewidzialną tacę w stronę reporterki, a ta, zamiast śmiało skorzystać z poczęstunku, delikatnie się zawstydziła.

Bruno podrapał się po brodzie: robi materiały interwencyjne, bo ma silną potrzebę pomocy innym, czy może dlatego, że takie historie najbardziej bulwersują ludzi, a zbulwersowani widzowie równa się wysoka oglądalność, co przekłada się na pewną sławę, dziennikarskie nagrody, brawa za odwagę i szacunek w branży? Oczywiście miał na ten temat swoje zdanie, które wyraziłby na głos chętnie i bez żadnego zastanowienia, gdyby ktoś go o to teraz zapytał, ale skoro nikt nie pytał, to we własnych myślach może być mniej kategoryczny, zwłaszcza że przecież zawstydzenie reporterki, siedzącej za stołem w studiu, nie umknęło jego uwadze.

Sięgnął po kolejny kawałek pizzy, ale poczuł, że do jego mózgu dotarła już informacja, że się najadł. Poklepał się po brzuchu: zdaje się, że jadł wolniej niż zwykle, zajmując się bardziej tym, co na ekranie, niż w pudełku.

– Obejrzymy teraz fragment tego materiału, całość dostępna na naszej stronie internetowej, na którą państwa zapraszamy. Kasiu, bardzo ci dziękuję. – Kobiety uśmiechnęły się do siebie, a następnie zniknęły. Ich miejsce zajęły zmontowane na szybko migawki poprzeplatanych ujęć: wózków inwalidzkich, nagrań z ukrytej kamery, niestabilnych zdjęć budynku, w którym magazynowany był sprzęt na sprzedaż, twarzy pokrzywdzonych ludzi i mężczyzny, który mimo że nie był zbyt rozmowny – został zarzucony przez reporterkę mnóstwem pytań, a pierwsze z nich brzmiało: dlaczego żeruje pan na krzywdzie innych?

O tej godzinie mogłyby już zaczynać się jakieś rozgrywki na sportowych kanałach, może nawet i koszykówka, ale Bruno wsiąkł w wyszukiwarkę. Katarzyna Kuczyńska, absolwentka jego wydziału, proszę bardzo, nigdy nie widział jej na korytarzu. Zdjęcie na oficjalnej stronie programu: stoi z założonymi rękami, zadartą brodą, lekko uśmiechnięta, rozmyte tło, widać rzędy komputerów, to całkiem duża redakcja. Niżej notatka, którą Kuczyńska napisała pewnie sama o sobie. Przeczytał, szukając braku przecinków w miejscach, w których powinny być, zawiedziony, że nie znalazł. „Kasia zawsze staje po stronie słabszych, nie może przejść obojętnie wobec nierówności społecznych”, Bruno spojrzał w wiszące na ścianie lustro i posłał sobie porozumiewawcze spojrzenie.

Obok adres mailowy, ale na pewno nie wyśle jej żadnej wiadomości, o nie. Ciekawe, ile obślinionych właścicieli pilotów trafiło już do jej spamu.

Znalazł adres redakcji i odchylił się wygodnie w fotelu. Jako profesjonalny badacz, który gardził naukowcami i ich badaniami, o ile nie był ich współautorem, nauczył się w pracy jednego: rzeczywistość nie tylko nie potwierdza wcześniejszych mniemań, ale wręcz im zaprzecza.

Nigdy się nie zastanowił nad tym, dlaczego to dzięki tej kobiecie wpadł na swój pomysł – musiałby przecież wtedy przyznać, że coś jej zawdzięcza. Ale zdawał sobie sprawę, że przypadkowe spotkanie pod gmachem uniwersytetu, a następnie nieopatrznie włączony telewizor, którego i tak wciąż w swoich opowieściach nie będzie oglądać, odmieniły jego życie. Był z siebie dumny, bo w końcu – pierwszy raz od dawna – wiedział, co chce zrobić.

2.

Mira założyła dziś trzy pary skarpetek i że zje nie więcej niż tysiąc kalorii. Na śniadanie usmażyła trzy jajka na cebuli i dwóch plastrach szynki z trzydziestoma gramami mozzarelli, a to niestety już połowa drogi do mety. Na obiad w takim razie będą jabłka i gorąca herbata, na rozgrzewkę do tupania stopami w trzech parach dzianiny (te najgłębiej są nie do pary). Odstający, zbyt duży jej zdaniem brzuszek ukryła pod kilkoma warstwami ubrań, żeby zasłonić, co zbędne, i nie zamarznąć.

– Czego oczy nie widzą – zamruczała pod nosem i stuknęła kostką o kostkę.

Tomek zaciągnął się papierosem i wypuścił dym. Mira też wydychała, ale tylko parę. Było naprawdę zimno.

– Ależ pici-pici-piździ – wyrapowała i ziewnęła. – Ciekawe. To pewnie był jakiś stary dziad w binoklach, co miał zawężone pole widzenia.

– Czy używasz właśnie ciekawego narzędzia pod tytułem „kobieca intuicja”? – Tomek w końcu na nią spojrzał.

– Proszę cię, Szerloku! Przecież z tego sztrucla został sam bagażnik. Musiał być ślepy, żeby nie zauważyć, że się ładuje pod tira.

Stali na oszronionej trawie, na poboczu. Ciągnęło od ziemi takim chłodem, że zaraz – tego Mira była pewna – zrobi im się ciepło. Przynajmniej zgodnie z tym, co słyszała w telewizji, tak mówili wszyscy ci, którzy porywali się na ośmiotysięczniki i byli bliscy, żeby zostać tam na zawsze. Z jednej strony trochę poprawiało jej to humor, z drugiej: ciągle miała przed oczami ten cholerny zwęglony wóz, który zatrzyma ich tu zapewne do wieczora. Trudno poznać nawet, jaki miał wcześniej kolor. Zaczęła skakać na piętach, licząc, że może w ten sposób wróci jej krążenie.

– Niezły sobie załatwił szyberdach. Chcesz pojarę? – Tomek się wykrzywił, próbując wydmuchać dym dolnym fragmentem ust. Gapił się w ekran telefonu. Niełatwo wybrać numer, kiedy palce kostnieją, ale się udało. – Dżordż, chłopaki z ogniwa wypadkowego otaśmowali miejsce zdarzenia, czekamy na jednostki – powiedział i odkrył, że stukanie palcem w ekran to pikuś w porównaniu z ruszaniem szczęką. – Trasa zablokowana. Trzeba wyznaczać objazdy, bo tu się już korkuje, ludzie nie wiedzą, jak jechać. – Popatrzył na policjantów z lizakami, którzy zatrzymywali ruch. Nikt tędy nie przejedzie, jeśli nie usuną wraków. Nie zrobią tego, dopóki prokurator się nie napatrzy. A patrzeć może i do zmierzchu. Tomek trzymał telefon przy policzku i czuł, że musi mówić do dyżurnego szybko, bo zaraz padnie mu bateria. Dżordż zapewne siedział w ciepełku, ze słuchawką na sprężynce i parującą kawką pod nosem, a buty dawno zmienił na kapcie. – Będą ze cztery worki, ale strażacy muszą wyciąć ludzi ze środka, wtedy się doliczą, czy na pewno. Wiadomo, że kierowca zjechał na przeciwny pas, a że jechał z górki, to był rozpędzony, stracił panowanie nad pojazdem i czołowo zderzył się z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką. Kierowca tira przeżył, ratownicy już go wzięli. Nieprzytomny, może zezgonić w szpitalu – wyrecytował szybko. – Dobrze, ustalimy, wiadomo. – Buchnął do słuchawki parą w odpowiedzi na instrukcje dyżurnego.

Mira się zaciągnęła. Naprawdę zjadłaby coś tłustego. Niedaleko jest zajazd, chłopaki jeżdżą tam czasem na chińskie żarcie, może z psa, bo mówili, że czegoś takiego nigdy wcześniej nie jedli.

Tomek, mimo problemów ze szczęką, wykonał wysiłek i uśmiechnął się do niej.

– Miruniu, Mireczku, masz nagrodę od Pana Jezuska. Nie musisz pucować się do techników i krawężników, żeby dobrze wszystko pozabezpieczali. Złóż ręce do pacierza w podzięce. Wracasz do miasta ustalić, czy trupy mają jakieś rodziny do powiadomienia, zanim z telewizora się dowiedzą o dzwonie – rozkazał.

Mira zrobiła minę szczerego w swoim braku wiedzy ucznia z kredą w ręce pod tablicą. Nie wiedziała, co powiedzieć i jakie ma zdanie na temat tego polecenia. Będzie cieplej, ale z drugiej strony? Puk, puk, dzień dobry, Mira Sokołowska, komenda miejska policji, wydział dochodzeniowo-śledczy, spieszę poinformować, że właśnie zginęły wszystkie pani dzieci. Albo: pana żona nie przeżyła zderzenia z tirem. Albo: państwa rodzice umarli. Ktokolwiek by to był, nie wie, czy przejdzie jej przez gardło.

Wdeptała filtr w zamarzniętą ziemię i skinęła głową.

– Ale ty ze mną, cwaniaczku? – Spojrzała dookoła. Na miejscu poza nią i Tomkiem pracował w zasadzie cały zespół kryzysowy. Rzadko miewali tutaj tak poważne zdarzenia. Częściej porysowane auta w centrum, kradzież na wnuczka oszczędności w wysokości ćwierci minimalnej krajowej albo zaginiony rower. To wszystko.

A tu, proszę bardzo. Policjanci z patykami w rękach, a na końcu, przy ziemi, kręcące się kółeczka z podziałką do odmierzania odległości. Szukali śladów hamowania, chociaż Mirze kojarzyli się bardziej z dziećmi wyposażonymi w drewniane niby-gąsienice na kijkach.

Ktoś próbował ustalić dane pojazdów, ktoś czytał tablice rejestracyjne, jeszcze ktoś spisywał nazwiska świadków, kilku wisiało na szczekaczkach, profesjonalnie mówili: halo, halo, halo, odbiór, kurwa, ja pierdolę, jebany!

Łysy stał na środku i kiedy tylko orientował się, że ktoś może patrzeć, również profesjonalnie brał się pod bok i pochylał głowę. Dowodził. Było mu zimno w palce, ale upał aż go roztapiał od środka: z podniecenia i przerażenia miękły mu kolana, a dłoń sama ściągała czapkę i zaczynała dłubać w miejscu z tyłu głowy, w którym hormony wyznaczyły granicę walki o włosy. Kiedy jeszcze był chłopcem i odkrył ze strachem, że nie potrafi grać w piłkę nożną, opowiadać żartów i walczyć z trądzikiem, postanowił, że jeszcze nie wie czym i kim, ale coś wymyśli i na pewno kiedyś jeszcze będzie dowodził.

Tomek uśmiechnął się do Miry.

– Jaszka, kochanieńka, że jadę z tobą. Odmelduję tylko Łysemu, że mam z centrali inne rozkazy niż tu tkwić jak ten frajer na poboczu z drogówką. – Podniósł rękę w stronę policjanta, który stał tuż przy wrakach. Tyle warstw ubrań, że ciężko ruszyć ramieniem. – Łysy typie, nara! Ciśniemy dalej!

Łysy zerknął znad notesu i wzruszył ramionami. Kilkusekundowy brak czapki trochę go ochłodził. Niby dowódca, niby mundurowy, a w sumie pisarzyna. Gdyby przez cały dyżur nie miał ani jednej interwencji, spisanie notatek służbowych na temat siedzenia na dupie i tak zajęłoby mu ze cztery godziny. A z tej trupiarni to już w ogóle jakieś Quo vadis wyjdzie – znów zawędrował palcem pod czapkę.

Za kilka godzin, kiedy pomyśli, że zaraz będzie mógł odfajkować swoich dwanaście policjantogodzin, stawiając autograf pod wiekopomnym dziełem opisu krajobrazu roztrzaskanych samochodów, odbierze telefon i okaże się, że to, co zobaczył, to nie koniec. I nawet nie początek.

– Typie, ten wypadek – jęknie do niego Tomek. – Ten wypadek to jest jakieś samobójstwo, morderstwo, mafijne porachunki, choroba psychiczna, nieudana ucieczka, stary! Tu się nic dupy nie trzyma! Nic się tu nie klei.

Ale Łysy na razie jeszcze wzrusza ramionami. Marznie, ogląda i notuje:

„Dnia 13 stycznia bieżącego roku w godzinach od 2.00 do 14.00 pełniłem służbę dowódcy w patrolu z wykorzystaniem środka transportu w dyspozycji Oficera Dyżurnego”.

Duże O, duże D, niechże nasz łaskawie panujący poczuje się połechtany.

„Około godziny 11.10 z polecenia Oficera Dyżurnego udaliśmy się na drogę wojewódzką o numerze 998, gdzie według zgłoszenia doszło do czołowego zderzenia. Na wyżej wymienionej trasie zastano dwa samochody w odległości dwóch kilometrów od granicy, które uległy zderzeniu. Na miejscu obecny zespół pogotowia ratunkowego. Lekarz stwierdził zgon czterech osób, piąty uczestnik wypadku przetransportowany został do szpitala”.

Dopisałby chętnie: pracują strażacy, tną złom, kolesie machają lizakami, wyznaczając objazdy, pogotowie zasuwa na sygnale, prokuratorka zaraz będzie się pieklić, bo ją dzwon oderwał od siedzenia na dupie w ciepełku: zapierdalać, sprawdzać, czy są tam dokumenty jakieś przy trupach! Mira z Tomkiem pewnie pojechali na romanse i swawole, a ja tu za Sienkiewicza robię, tyle że mi już wkład do długopisu zastygł na tej pizgawicy.

A miał taki dobry plan na dziś. Chciał kupić nową strzelankę na konsolę. Pif, paf! Zainwestował rano trzy złote w „Wieści Lokalne”. Otworzył na dziale reportaż. Przeczytał, że w nocy spłonął kiosk przy Zdobywców. I że gasiła go jedna jednostka strażaków, a nikomu nic się nie stało. Dobry news, można go wykorzystać. Zamierzał sporządzić notatkę z datą wsteczną i przedłożyć komendantowi posterunku, że jego informator mówił, że ten kiosk zapłonie w tym tygodniu. Bo to mafijne porachunki. Nie udało się gazet uratować, ale informatora trzeba nagrodzić. Przewidział, dajmy mu trzy stówki, następnym razem też nam co nieco powie. A jako że anonimowość informatora trzeba chronić, to Łysy wynagrodzenie przekaże własnoręcznie. Gotówką. Tak to zaplanował. Że weźmie kasę do kieszeni i wyda na tę niezłą strzelankę. I flaszkę na dobranoc. A tu trupiarnia na mrozie. Ciekawe, kiedy zrobią pogrzeb: w taką pogodę przecież nie da się nawet dołu wykopać.

– Pani, oni tu wszyscy mają paszporty po kieszeniach pochowane – krzyknął młody strażak do wyfryzowanej kobiety. Miał za duże spodnie i buty, ogromne rękawice, a oczy mu świeciły spod kasku. Może się naoglądał i teraz wstyd się twardzielowi popłakać? Przecież na suficie tej harmonijki muszą być rozbryzgane wnętrzności. Łysemu zrobiło się słabo. Nie przywyknie.

Prokurator zaczęła kartkować. Gałki oczne jej coś za mocno wystają, ale nie że ją coś szokuje. Bardziej że problemy z tarczycą. Za mocno wypudrowała policzki. Wygląda, według Łysego, który znów spojrzał znad notatek, jakby ją ktoś uderzył w twarz z obu stron. Sina pręga biegła od ucha po kąciki ust. Łysy nigdy nie zrozumie babskiej mody i ich sposobów na upiększanie.

– To stary z bachorami był. Z trójką bachorów. – Kobieta podeszła do niego i kazała zanotować. Z jej ust szła para. – Wszyscy stąd, tu zameldowani. Trzeba ustalić, gdzie jechali. I po co im były te dokumenty pokitrane po kieszeniach. Przecież u nas na granicy są niepotrzebne. I co z matką, trzeba ustalić. Czy jakaś istnieje? – zawahała się. – Czy tamto auto na poboczu – wskazała czubkiem nosa – to Zakrzewskiego?

Łysy przechylił głowę na lewo, bo nic mądrzejszego nie umiał zrobić.

– Czy jest tu prokurator Zakrzewski na miejscu, ja się pytam? Auto służbowe, poznaję, a nie będę stać na mrozie dla pracy w duecie. Ustalić to. – Nawet nie spojrzała na Łysego. – Może go już z tej siekierezady pod miastem ściągnęli? – dodała ciszej, z pewną dozą ulgi i troski o własny komfort termiczny. – A jak to nie prokurator, to wyjazd mi z tym autem. To nie parking strzeżony. A wy, chłopaki – rzuciła do strażaków – upewnijcie się, czy matki bachorów przypadkiem ciągle w środku nie ma, bo może nie zauważyliście, wydłubując z tej sieczki. – Pociągnęła nosem.

Łysemu zmiękły kolana. Nigdy by nie chciał, żeby go o coś oskarżała. Zimna suka na mrozie.

***

Blok miał jedenaście pięter. Ewidentnie ktoś z niskim poczuciem własnej wartości postanowił kiedyś zbudować Manhattan w miejscu, gdzie za cenę mieszkania można kupić parterowy domek i gdzie z centrum do krańca miasta piechotą można dojść w kwadrans. Ale chyba dobrze strzelił. Ludzie lubią mieszkać na kupie. To takie nowoczesne, mieć windę i stu sąsiadów. Elewację, która schodzi, jakby się budynek poparzył na słońcu i łuszczył od lata. Czy raczej – od lat.

W środku – szczyt elegancji – lastryko. I popisy bohemy na ścianach. „Klatka to nie śmietnik, chuju” albo „Jebać Legię”, albo dwa okręgi z kreseczkami, jakby niewprawne słoneczka, połączone linią biegnącą od jednego do góry, potem w dół do drugiego. I podpis: „kutasina”. Ktoś chciał pokazać swoje mroczne wnętrze i podpalił w kilku miejscach sufit. Ktoś inny, również pokazując wnętrze, ale już w jaśniejszych kolorach, zarzygał półpiętro. Mira szturchnęła nogą kilka butelek po piwie.

– Przecież napisali wyraźnie, że to nie śmietnik. Może jeszcze mogli podkreślić. – Wywróciła oczami i uśmiechnęła się do Tomka. Poprawił szalik i wcisnął guzik. Jeśli nikt nie naszczał w windzie, może uda im się wjechać na ostatnie piętro bez nabierania powietrza jak do nurkowania. Mira na pewno nie chciałaby złapać zadyszki, wtaczając się piechotą na górę, a kondycję straciła jakoś w podstawówce. – Cudownie – odetchnęła, kiedy otworzył jej drzwi, mimo że w środku śmierdziało mokrym psem.

– Wiśta wio, hopsasa. – Przepuścił ją w drzwiach. Miał szorstkie palce. Ale Mirze by to nie przeszkadzało. Pomyślała i trochę się zaczerwieniła, bo od twarzy do jego klatki piersiowej dzieliło ją teraz kilkanaście centymetrów. Śmierdział zimnem i fajkami, ale to też było w porządku.

– Ty będziesz mówił? – zapytała.

– Co panienka taka bojaźliwa! Miruniu, to tylko czarne worki były. A baba zapewne, jak to baba, i tak miała męża gdzieś.

Pracował dłużej. Mira zapamiętała jego opowieść o interwencji, podczas której zatrzymali otyłego jegomościa po napadzie z bronią na kasyno. Facet wszedł, zaatakował barmankę, obezwładnił ją, a potem siekierą i łomem włamał się do automatów z grami. Któryś z klientów zadzwonił spod stołu na policję, a grubas spokojnie wybrał pieniądze i odmaszerował. Na tyle się ślamazarzył, że dali radę go zatrzymać. Tomek go złapał. Obszukał, zabrał broń – była na kapiszony! – i czekał spokojnie na radiowóz, kiedy okazało się, że grubas w zwałach tłuszczu ukrył jeszcze nóż! W zwałach tłuszczu! Mira chętnie zobaczyłaby, jak wygląda blizna Tomka na brzuchu. Wciągnęła swój i odechciało jej się tłustego jedzenia.

Klatka na górze była czystsza. Widać artyści lubują się bardziej w dolnych partiach Manhattanu. To przecież oczywiste, pomyślała, krąży tam więcej widzów, to po pierwsze, a po drugie, w stanie upojenia weną w windzie można się zwyczajnie porzygać, więc nie ma się co za wysoko wybierać. Lepiej załatwić, co trzeba, na dole.

Wyciągnęła z kieszeni notesik, jeszcze raz sprawdziła numer. Popatrzyła na drzwi: zwykłe, brązowe, bez żadnych ozdobników, Kacprów, Melchiorów, Baltazarów. Zapukała.

Zapukała mocniej.

I jeszcze raz.

Tomek sprawdził: dzwonek nie działał. Uderzył więc pięścią.

I nic.

– Taka godzina, baba w pracy. – Mira się odwróciła. Miała na karteczce napisane: Andżelika Złotowska. Dalej adres zameldowania, imiona rodziców, PESEL, czyli że wcześnie te dzieci zaczęła rodzić. Dziś ma dwadzieścia osiem lat, o dziewiętnaście więcej niż najstarszy z rodzeństwa, które teraz pewnie już leży w chłodni. Mirze trochę ulżyło, że nie musi korzystać z formułki: „Dzień dobry, Mira Sokołowska, komenda miejska policji, wydział dochodzeniowo-śledczy, spieszę poinformować, że…”.

– Co tu chodzicie, walicie – odezwał się ktoś piętro niżej i łańcuch łupnął o sklejkę.

Tomek zerknął: drzwi uchylone na trzy centymetry, w szparze oko.

– Tomasz Raczyński, komenda miejska policji, wydział dochodzeniowo-śledczy. Szukamy sąsiadki, Andżeliki Złotowskiej, tej spod sześćdziesiąt siedem. – Zaczął schodzić. Łańcuch znów łupnął, odblokowane drzwi się otworzyły. Na progu stała siwa, niska kobieta w kapciach z puszkami.

– A po co? – zapytała.

– Mamy informację do przekazania. Ma pani numer do sąsiadki? – Mira też zaczęła schodzić.

– A co się stało? – Kobieta zapytała jeszcze raz. Zmarszczyła czoło, brwi uniosła i nie domknęła ust. – To moja córka jest.

Mira poczuła, że miękną jej kolana. Jak to było? „Spieszę poinformować, że…”.

– Proszę do niej zadzwonić. – Tomek ją wyprzedził.

Kobieta otworzyła szerzej oczy i zniknęła w mieszkaniu. Możliwe, że ma problem ze słuchem, pomyślała Mira, bo stojąc daleko, i tak słyszała wybieranie w komórce cyferek. Pik, pik, pik. I znowu: pik, pik, pik.

Piętro wyżej zaczęło coś dudnić. „Tak bardzo zakochani, tak bardzo zwariowani, dotykamy nieba”, zremiksowane w nowoczesny sposób, z motywem wibracji tłukącej telefonem po szklanym stole. „Tak bardzo zwariowani, więcej nic nie trzeba”. Tomek zaczął się wdrapywać z powrotem na górę, żeby znów powalić w drzwi. Ale nikt nie odebrał. Nikt nie otworzył.

Kobieta na dole zbladła.

– Tak naprawdę to nie mogę się dodzwonić od godziny. To do niej niepodobne. Franek jest w pracy, dzieci w szkole, zawsze przychodziła wypić ze mną kawę i zapalić papierosa – powiedziała Mirze i otworzyła jeszcze szerzej oczy. Już cały czas nie domykała ust. – Co się stało? Czy coś się stało? – Złapała ją za rękaw. – Dzwoniliście do Franka? – zapytała.

– Spieszę poinformować – dotknęła jej dłoni na swoim rękawie Mira – że Franciszek Złotowski zginął w wypadku samochodowym na drodze wojewódzkiej numer dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem dziś około jedenastej dziesięć – powiedziała cicho. – Jechał w stronę granicy. Razem z nim…

Kobieta puściła rękaw i siadła na szafce na buty w mieszkaniu. Niesamowite, że w takich momentach oparciem mogą stać się przepocone kapcie i starte cholewy, zamknięte w zbitych ze sobą deskach.

Tomek na górze znowu zadudnił.

– Nikt nie otwiera, cholera! – krzyknął.

– W stronę granicy? On pracuje w fabryce, tutaj, na miejscu. Jak to zginął? Jak to? Przecież to na pewno nie był on. Która jest godzina? Trzynasta. Zobaczycie, za godzinkę z hakiem wróci ze zmiany do domu na obiad, a Andżelika na pewno stoi długo w kolejce po mięso na kotlety i nie wzięła telefonu. – Kobieta odwróciła się do Miry. – Wam coś się pomieszało, co wy mi tu zaś za bzdury dajecie. Won mi stąd! – Podniosła się zdenerwowana, jakby z przetartych podeszew emanowała energia stawiająca ludzi na nogi. I trzasnęła drzwiami.

– Powinni napisać: To nie obora, chuje, nie czaskać dźwiami. Idziemy zajarać? – Tomek nacisnął guzik windy.

***

Anna pożałowała, że zaplanowała randkę tak szybko. Tuż po pracy mieli wypić kawę w modnej knajpce w centrum. Potem liczyła na trochę wina. I żeby wstać następnego rana do pracy i nie czuć pod czaszką ciężaru, jakby ktoś rozłupał jej czoło i wlał do środka beton, chciała się spotkać jak najszybciej. Ubrała się rano ładnie. Dekolt taki, żeby lekko było widać przedziałek, drugi przedziałek z boku głowy, żeby włosy z lewej opadały na twarz i żeby mogła je figlarnie odgarniać. Kości policzkowe podkreślone zgodnie z najnowszymi trendami z internetu, mocno, buty na wysokich, żeby nogi były choćby w połowie jak do nieba, a co w tym niebie, ho, ho, kolego, na pierwszej randce się nie przekonasz. Anna uśmiechnęła się sama do siebie, myjąc rano zęby. Na lustrze nakleiła pięć cech wymarzonego faceta: inteligentny, przystojny, z dużymi rękami, bo to podobno dobrze wróży, z dobrą pracą, opiekuńczy. Obok dziesięć własnych cech. Zabrudzonych odpryskami pasty do zębów, bo wiszą tu znacznie dłużej. Mam ładne oczy, jestem skrupulatna, posiadam potencjał na ładne i mądre dzieci, kupiłam mieszkanie, lubię ludzi i swoje wystające kości miednicy, nie mam przewlekłych chorób w rodzinie, jestem sympatycznie dowcipna, potrafię upiec bezę, mówię biegle po angielsku. Ma jeszcze jedną listę: tę, nauczona doświadczeniem, nosi przy sobie. Cztery pytania do zadania na pierwszej randce. To ważne. Masz dzieci? Masz żonę? Mieszkasz z matką? Czy w rodzinie występowały choroby psychiczne?

Anna lubi dmuchać na zimne, bo panowie czasem zapominają tak sami z siebie poinformować o istotnych kwestiach.

Tak się przygotowywała, a teraz jej zimno w oba przedziałki. Ani czapki, ani szalika. Dobrze, że buty na obcasie – chociaż pięta daleko od zmarzniętego asfaltu.

Kazała policjantom rozstawić parawan, żeby gapie nie widzieli, jak strażacy wyciągają z wraku całą rodzinę. Jeden z nich wyjął im z kieszeni paszporty: to tutejsi. Lepiej, żeby rodzina nie zobaczyła ciał, tylko parawaniki. Lepiej też, żeby i ona sama nie oglądała zwłok, póki nie musi. I tak się jeszcze naogląda.

Jesteś ze mnie dumny, tatusiu?, pomyślała, wygrzebując brudek zza paznokcia. Tak, rękawiczek też nie wzięła. Po drodze musi kupić krem, zaraz jej się przecież zrobi krokodyla skóra wokół pierścionków, a swoje tu jeszcze odstoi, zanim szanowny pan doktor profesor biegły z zakresu medycyny sądowej zechce zaszczycić nas tu zgromadzonych swoją obecnością.

– Zawołaj mi dowódcę. – Anna zaczepiła policjanta z drewnianym pałąkiem.

Kiwnął głową i podniósł miernik znad betonu. Skóra wokół nosa wyglądała, jakby ją przypalił nad ogniskiem, ale Anna wiedziała, że płonie z zimna. Reszty twarzy nie widziała, szyję wcisnął w tułów tak głęboko, że gdyby go rozebrała, to pewnie znad barków wystawałyby mu tylko ten nos i kawałek czoła. Zmarzluszki, pomyślała i wyprostowała się: bez czapki, szalika i rękawiczek wygląda na twardszą. Podobało jej się to, mimo że sama chętnie i całą głowę upchnęłaby gdzieś nawet i pod żebra.

– Aspirant Arkadiusz Domagalik, dowódca, dzień dobry. – Łysy wyciągnął do niej rękę już czwarty raz tego dnia. Te pręgi na policzkach, może to jednak nie makijażowe triki, tylko po prostu mróz?

– Panie Domagalik, czekamy na biegłego z zakładu, przygotujcie ciała za parawanem i sprawdźcie jeszcze raz drogę i wnętrza. Dodatkowo chcę wiedzieć, który kiedy zaczął hamować i kiedy ta osobówka postanowiła zmienić pas i wyjechać na czołówkę. I tak będzie potrzebna pewnie wizja lokalna, ale sprawdźcie, jakie miał pole widzenia, wyjeżdżając. Dane od innych kierowców spisaliście? Do przesłuchań? Rodzinę zawiadomcie, żeby do prokuratury jutro przyjechała, dziś damy im spokój. A, i jeszcze chcę wiedzieć, czy wszyscy mieli pasy pozapinane. Zanotujcie, skąd ich strażacy wycinali, czy z miejsc, na których siedzieli, a może siła uderzenia ich gdzieś w przód rzuciła? Prędkość, znaki hamowania, stan techniczny pojazdu, wszystko zabezpieczcie. Zapiszcie, żeby biegli mieli na czym pracować. I proszę pamiętać o dokumentach od ratowników – mówiła, a Łysy próbował notować, chociaż bardziej żłobił w kartce rowki. Potem będzie czytał pod światło. Długopis nie chciał już współpracować. – Jutro oficjalnie wszczynamy śledztwo w sprawie wypadku drogowego ze skutkiem śmiertelnym – rzuciła, cały czas patrząc na brudek pod paznokciem. Wcisnął się i nie chce wyjść. – Zapisane?

– Jasne, pani prokurator. Dzieci szkoda. – Popatrzył na nią znad notesu. Gdyby nie te pręgi, ściśnięte usta i wystające może trochę za mocno gałki oczne, byłaby całkiem ładna, pomyślał.

Wzruszyła ramionami.

– Bywa – powiedziała. Starała się nie myśleć, że oglądanie zwłok jeszcze przed nią. Zamiast kawy od razu zamówi na randce porządnego szota. – Ile miały?

– Dziewięć, osiem i siedem. Rok po roku się rodziły – przeczytał Łysy z notatnika.

Anna machnęła ręką i spojrzała na Łysego. Okularnik, tyle że bez okularów. Miękka buzia, bez prawa do zarostu, bo należąca do perfekcjonisty, który by sobie nie pozwolił na taką niesubordynację higieniczną. Na pewno miał w szkole same trójki, mimo że zapał był na więcej. Zapał był, ale głowa nie ta. Ale twoja głowa, Aneczko, do góry – pocieszyła się w myślach, łapiąc się na tym, że lustruje już chyba każdego spotkanego mężczyznę – na pewno znajdziesz sobie zaraz faceta. Z którym ci znowu nie wyjdzie, he, he. Bo patrząc na statystykę, szansa na kogoś na życie wygląda raczej na homeopatyczną.

Uśmiechnęła się do Łysego.

Jakie masz, Aneczko, plany na weekend? – zapytała sama siebie.

Oglądanie fajnego filmu z moim facetem. Kto poleci jakiegoś fajnego faceta?

***

Mira wciągnęła czapkę na przyklapnięte włosy i roztrzepała wystające z tyłu sprężynki.

– Gwiazda się już kończy pindrzyć i zajara czy nie doczekam się towarzystwa? A może lusterko mam w obowiązku dostarczyć? – Tomek rozsypał tytoń na bletce. Rozglądał się po trawniku wokół, bo w kieszeni nie znalazł niczego, z czego by można ukręcić filterek. Tam też nic. Poślinił bibułkę i skleił papierosa. – To palimy na twardziela. – Wręczył Mirze zawiniątko i zaczął kręcić drugie dla siebie.

Jeszcze trochę postoją pod bramą, póki kobieta nie wróci do domu. Zaparkowali pod blokiem – parking był tak wąski, jakby ktoś zapomniał, że w każdym budynku będzie mieszkać z kilkaset osób. Dobrze, że są oznakowani, pomyślał Tomek, patrząc na swoją kijankę. Stanęli na zakazie, ale wykonują przecież intensywne czynności służbowe. Mira strzeliła zapalniczką i się zaciągnęła, wsysając na chwilę policzki. Kompletnie nie jego typ: jedyny kosmetyk, jaki miała na sobie, to tłusty krem. I może dezodorant. Ale jakby się przyjrzeć, pomyślał, coś tam może można by i dojrzeć.

– Taka godzina, że najlepiej wciągnąć kotleta i wrócić, zanim się nam dyżur skończy. Może coś zeżremy? – zapytał, patrząc na zegarek. A potem podniósł wzrok. – Mireczku, co się stało?

Mira ruszyła chyba każdym nerwem twarzy: podniosła brwi aż pod czapkę, opuściła je zaraz, ściągnęła uszy do tyłu, ścisnęła usta w dzióbek, dzióbkiem obróciła kilka razy, żeby dotknął raz lewego, raz prawego policzka, potem rozciągnęła wargi na zębach i westchnęła. I co teraz? Pójść i zjeść, na co się ma ochotę? Dać się ocenić jako ta, co nie dość, że tłuściutka, to jeszcze nie pogardzi mięsem w panierce? Pójść i nic nie zjeść, więc być dziwakiem, bo wiadomo, że człowiek po tylu godzinach na mrozie głodny jak wilk? Powiedzieć, że się nie ma ochoty, czyli odrzucić zaproszenie, czyli też może odrzucić ewentualne kolejne zaproszenia? Powiedzieć, że lepiej nigdzie się nie ruszać, tylko czekać pod bramą, bo przecież kobieta w każdej chwili może wrócić do domu, wyjść więc na rwącą się przed szereg kandydatkę na prymuskę? Ale przecież Mira wie, że to naprawdę ważne tu chwilę poczekać! Chociaż lęk, że zaraz znowu trzeba będzie z tą formułką: „Dzień dobry, Mira Sokołowska”, stuka ją w ramię i kłuje w żołądek. Może więc lepiej pójść i wyjść na luzaczkę? Ale iść nie jeść? Nie iść nie jeść? Iść jeść? Mira przewróciła oczami i złapała jedynką dolną wargę. Naciągnęła ją i przechyliła głowę na lewo. Pokręciłaby jeszcze czymś, ale ktoś uderzył ją drzwiami w plecy: z bramy, w kapciach, wysunęła się siwa kobieta.

– Jesteście jeszcze. Dzwoniłam do pracy. Do Franka. Powiedzieli mi, że się dziś nie pojawił. Że nie był dziś na zmianie. – Kobieta znowu nie domknęła ust. – A może Andżela tam zasłabła na górze?

Otworzyła szeroko oczy. Mira swoje zamknęła. Tomek zgasił papierosa. Schabowego jednak nie będzie.

– Miruniu, zadzwoń do dyżurnego, że potrzebujemy wsparcia. Ratownicy, strażacy. – Popatrzył na kobietę i zadeptał kawałek ziemi, zupełnie nie trafiając w miejsce, gdzie rzucił papierosa.

Za chwilę łomotał do drzwi, szamotał się z klamką, potem Mira słyszała krzyki gdzieś w oddali, tupanie, a później hałas tuż nad uchem – strażacy dobiegli na miejsce, policjanci, ratownicy. Stała z kobietą w kapciach z puszkiem na ostatnim piętrze i przez ich plecy i swoje zamknięte powieki udawała, że patrzy na to, co się dzieje, dla uspokojenia powtarzając do samej siebie: Mira Sokołowska, komenda miejska, komenda policji, Mira. Ale i tak słyszała walenie, trzaskanie, krzyki, piski kobiety, a im bardziej starała się je zagłuszać, tym mocniej słyszała. Jak wtedy, kiedy dzieci w szkole kazały jej po lekcjach biegać dookoła drzewa, szczekać i wyć. Hauu, hauu, hauu! A ona to robiła, bo myślała, że to jedyny sposób na to, żeby ją w końcu zaakceptowały, że może wreszcie okaże się, że jednak jest fajna, a nie tylko pryszczata i gruba. Za każdym razem wtedy była pewna, że jeszcze jedno szczeknięcie, jedno okrążenie i na pewno tak się stanie! Powtarzała sobie: Mira, jesteś fajna, Mira, Mira, a i tak słyszała tylko śmiech, bo przecież od bycia klasowym pajacem nie stawała się ani niepryszczata, a tym bardziej zaakceptowana. Kiedy czuła, że gdzieś nie pasuje, objawy były zawsze takie same: drżały jej ręce, w brzuchu robiło się gorąco, na plecach zimno i mokro, a ona czuła się, jakby nigdy nie przestała biegać wokół tego drzewa. Teraz też biega, szczeka i powtarza w głowie: Mira Sokołowska, komenda miejska, komenda policji.

– Mira, kurwa, a ciebie co? Intelektualne rozwolnienie wzięło? Ja pierdolę! – krzyknął Tomek, a ona otworzyła oczy. Tłum się rozrzedził, część osób zniknęła w środku: strażacy wyważyli drzwi. Na sekundę zrobiło się też zupełnie cicho, a potem matka Andżeliki zaczęła wyć i nie przestała przez następne godziny. – Wszyscy stąd wyjść! – krzyknął Tomek i sam wyszedł z mieszkania: – Mira, no chodźżeż, kurwa. Pisz notatkę chociaż, a ja dzwonię do Łysego – powiedział, wpychając ją do środka i wybierając numer. – Typie, ten wypadek – powiedział do słuchawki. – To jest jakieś samobójstwo, morderstwo, mafijne porachunki, choroba psychiczna, nieudana ucieczka, stary. Tu się nic dupy nie trzyma! Nic się tu nie klei. Ta kobieta jest trupem, leżącym w łóżku, które się zrobiło pojemnikiem na juchę. Ma dziurę w brzuchu, jakby jej ktoś siekierą przy… – Urwał, bo w mieszkaniu pojawiało się coraz więcej osób, które policjanci wypychali teraz z powrotem na korytarz. Ale i tak by nie usłyszeli, co mówi: matka Andżeliki cały czas wyła. Ratownicy próbowali ją wyprowadzić, ale przelewała się im przez ręce.

Mira stanęła w pokoju daleko, ale z widokiem. Zaczęła notować.

„Dnia 13 stycznia bieżącego roku o godzinie 12.00 z polecenia Oficera Dyżurnego udaliśmy się na ulicę Wałbrzyską 30 do lokalu nr 67 w celu poinformowania zameldowanej pod ww. numerem o zgonie dzieci i męża w wypadku na drodze wojewódzkiej o numerze 998 w godzinach przedpołudniowych. W lokalu ujawniliśmy ciało, obecny lekarz stwierdził zgon. Obecna przy ujawnieniu ciała matka kobiety potwierdziła że denatka to Andżelika Złotowska”.

Zapomniała wstawić przed „że” przecinek. I zapytać matkę o dane osobowe. Lekarza o kartkę z potwierdzeniem zgonu, może zaraz doniesie. Siebie spytać rok temu: czy naprawdę chcesz być policjantką, i odpowiedzieć sobie wtedy zdecydowanie: nie.

– Dobra, zaraz będzie prokurator. Nic nie ruszamy, czekamy. Ja pierdolę. – Tomek wszedł do mieszkania.

3.

Dzień dobry,

pewne jest to, że nie żyć będziemy zdecydowanie dłużej, niż żyć. A skoro czasu na życie jest ostatecznie mało, nie warto skracać go jeszcze. Tak myślę teraz i widzę na pomarańczowo. Słońce próbuje się przebić przez powieki, ale to zaraz. Nawet przytrzymanie zamkniętych oczu przez kilka minut dłużej, niż się zamierzało na początku, może wszystko zmienić. Mogę na przykład nie zauważyć momentu, kiedy rozpędzony samochód wypada z drogi i rozbija się za zakrętem. Mogę o tym przeczytać dopiero w jutrzejszej gazecie, którą jakaś kobieta będzie kartkować w autobusie, a ja jej będę zaglądać w tytuły. I obejdzie mnie to tak samo jak horoskop dla Skorpiona, przy którym ona na chwilę przestanie przerzucać strony i wsadzi palec wskazujący do buzi, przyciągając lewe ucho do ramienia: ludzie wokół ciebie zmienią nastawienie, wyjaśnicie spory, a trygony Merkurego, Słońca i Wenus dadzą zastrzyk energii, rozwijaj się!

Mogę też nie zauważyć momentu, kiedy rozpędzony samochód wypada z drogi i rozbija się, wjeżdżając w ławkę, na której siedzę i widzę na pomarańczowo, a potem już nic nie widzę.

Może się w tym czasie też stać zupełnie nic. A ja po prostu wstanę kilka minut później, niż zakładał plan. Spóźnię się na autobus i wsiądę do następnego. Usiądę obok mężczyzny, który nie czyta gazet, tym bardziej horoskopów, ale pachnie pomarańczami, a ja pomyślę o świętach w domu i przez cały wieczór będę tęsknić. Albo zagadam o te pomarańcze, a on zaprosi mnie do siebie. Poczęstuje starymi waflami z kremem krówkowym i dostanę zatrucia pokarmowego. Będę trzy dni rzygać, a potem zapach pomarańczy przestanie mi się kojarzyć z magią świąt. Albo się z nim polubię i zanim umrze, zdążymy przegadać kilkanaście godzin i dowiem się, na przykład, jak zrobić nalewkę z rokitnika, chociaż nigdy jej nie zrobię. Albo zrobię, ale dużo później, schowam w piwnicy, a moje dzieci, chcąc ją podpić tak, żeby nikt nie widział, naleją sobie szklaneczkę, tyle że pomylą butelki i jedno trafi do szpitala w stanie ostrego zatrucia po wypiciu płynu do chłodnicy. Albo nie będę mieć dzieci. Albo nie zagadam do dziadka w autobusie. Albo nie spóźnię się na przystanek. Albo nigdy tu nie przysiądę popatrzeć chwilę na pomarańczowo. Albo zimą, właśnie wtedy, kiedy się to działo, zaśpię. Jedna decyzja mniej. Pięć minut spóźnienia. Dwa pomysły, które mogłyby nie przyjść do głowy, albo i jeden, który się pojawił. Wszystko mogło być tak albo też zupełnie inaczej.

– Jestem już, czekam na miejscu. – Mój telefon wibruje, a Ty się uśmiechasz, ale zauważę to dopiero, kiedy przestanę widzieć na pomarańczowo. Nie widzisz mnie, chociaż na chwilę zawieszasz wzrok na mojej twarzy. W restauracji tłum. Kelnerki tłuką lód do kaw, herbat i drinków. Upał.

Trawa za Tobą jest wysuszona na wiór. Ani we mnie, ani w drzewo za zakrętem nie wjechał żaden samochód, ale wiem – to statystyka – że w momencie kiedy moje oczy były zamknięte, na świecie na pewno kilkanaście osób zginęło w wypadkach drogowych. Gdyby tak się spóźnili albo podjęli decyzję o pójściu pieszo, albo wpadli na inny pomysł, jak spędzić następne minuty swojego życia, nie w podróży. Albo kilka lat wcześniej się nie poznali, pasażerka z kierowcą, przecież na pewno nie jechaliby teraz razem autem, a potem właśnie ci policjanci, którzy pewnie suną na sygnałach na miejsce tych wypadków, piliby kawę zamiast oglądać obrazy, które potem będą im się śnić po nocach.

Coraz bardziej chce mi się pić. Ile jest stopni? Upał, w asfalcie można pewnie żłobić wzorki czubkiem buta, o ile ktoś w taką pogodę nosiłby buty z czubkami. Czubek. Kto zimą mógłby o tym pomyśleć?

Teraz, z perspektywy, wiem dużo więcej. I mam trzy opcje: opowiedzieć, jak było, albo opowiedzieć, jak mogłoby być. Albo udać, że to nie ja, albo może właśnie że jednak ja. Jedna decyzja, trzy pomysły, które mogły przyjść do głowy, albo ten czwarty, który się nie pojawił. Jakie to będzie mieć skutki w przyszłości?

– Za ile będziesz? – pytasz w wiadomości, chociaż pewnie się już domyślasz, że się nie pojawię. Widzę, że patrzysz w ekran. Czekasz, aż odpiszę.

– Środki ostrożności – wysyłam. – Nie mogę przyjść.

– To, co dostaję, to przecież w zasadzie nic. Nic nie wiem. – Uśmiechasz się do własnego telefonu, który trzymasz na kolanie, i widzę w Twoim uśmiechu zaciekawienie. Widzę też trochę złości na to, że Cię wystawiam, i na to, że nie dostajesz tego, czego chcesz. Ale i trochę zaintrygowania.

– Spróbuj mnie znaleźć w tym burdelu. – Też się uśmiecham i wstaję, bo nie chcę się spóźnić na autobus. Na pewno się zdenerwujesz, że jesteś tu na darmo. Poprosisz o rachunek, a kelnerka poza talerzykiem z cukierkami dorzuci ci jeszcze kopertę, która została przeze mnie wcześniej przygotowana. Ucieszysz się, że jednak nie na darmo.

Ale to za chwilę. Na razie czuć trochę spalenizną, ale to koty smażą futra na słońcu. Odwracam się, odchodzę, a Ty marszczysz nos. Ale nie wiem, czy to ze złości, czy właśnie od prażonej sierści w upale.

Przyjemnie pisało mi się ten list do Ciebie. Ale nie mogę Ci go wysłać. Nie mogę przyznać, że na Ciebie patrzę.

Ucałowania

Ja

4.

Anna przekręciła kluczyk, podkręciła ogrzewanie i przyłożyła rękę do wywietrznika. Na drodze nie ma śladów hamowania, biegli będą musieli sprawdzić, czy hamulce były sprawne, jeśli w sekcji zwłok nie wyjdzie, że facet miał zawał za kierownicą. Dokąd jechali? Dokądkolwiek by to było, zaraz trafią do zakładu medycyny. Ciekawe, kim jest facet, który dziś postawi jej kawę? Wysoki brunet zakochany w literaturze amerykańskiej i czeskiej kinematografii. Takie pitupitu, że może za tym stać wszystko. Nawet opasły analfabeta, który sam nie pisał jej wiadomości, tylko leniwie dyktował je telefonowi.

Ale były intrygujące: kiedy napisała, że czasem pracuje na dworze, polecił jej przed włożeniem rękawiczki w nią dmuchnąć, żeby potem było cieplej w rękę. Miała zapytać, czy często tak dmucha, ale się powstrzymała i nie wie, co by odpowiedział – tak że dziś równie dobrze może trafić na właściciela wygodnych kapci i rozciągniętego dresu, jak i na nałogowego podrywacza kobiet z jednodniowym terminem ważności.

A już jej się zdarzały egzemplarze! Kiedyś na przykład – ściśle tajny współpracownik służb operacyjnych. Dla ochrony tożsamości nie mógł w wielu miejscach płacić kartą, a gotówki jakoś przy sobie nie miewał, ale przecież wiadomo: przy wypłacie mogliby go zlokalizować przez bankomat, więc Anna musiała w tej kwestii stawać na wysokości zadania – podobno dla ich wspólnego dobra. Pan tajny współpracownik znikał też z powierzchni ziemi raz na jakiś czas, żeby wykonywać intensywne czynności operacyjne, którymi – jak się potem okazało – były spotkania z pozostałymi kobietami. Poza Anną, którą znalazł w internecie, wszystkie inne poznał w zakładce matrymonialnej w telegazecie.

W telegazecie!

Z zawodu spawacz, jednakowoż od czterech lat bezrobotny.

Potem był romantyk, zdarzało mu się westchnąć i sapnąć ot tak, nagle, na myśl o czymkolwiek, dajmy na to zdeptanej stokrotce albo nawet przecenie na kabanosy, co oznaczało przecież śmierć za bezcen. Biedny samotny tata, którego dziewczyna dziesięć lat temu uciekła bez słowa do innego kraju, zostawiając mu pod opieką córeczkę. Opowiedział Annie swoją smutną historię, na dźwięk której od razu chciało się go przytulić. Pobył tydzień, dwa, po czym sam też zniknął – myślała, że opiekować się córeczką – tyle że niedługo potem pod adresem Anny zamiast romantyka pojawiła się jego żona i matka trójki ich wspólnych dzieci, żeby poinformować, że Anna to niezła dziwka, tak rozbijać rodzinę i podrywać ojców i mężów w internecie. Rzucić jej w twarz wydrukami korespondencji z romantykiem i przekazać, że właśnie trafił do aresztu za kolejne pobicie w alkoholowym szale. A że tym razem wybił komuś oko, to raczej zawiasów nie będzie, tylko criminal tango za kratami. I jeszcze krzyknąć, że ona mu życzy, żeby zgnił w tej celi i żeby Anna też najlepiej zgniła!

Był jeszcze menadżer. Brodaty, umięśniony właściciel kilku dobrych samochodów i znajomości w jeszcze lepszych hotelach. Anna nie musiała się nawet dokładać do noclegu, benzyny ani do dużej ilości wina wieczorami. W porównaniu z wcześniejszymi panami był to postęp. Bohater! Brawo! Ale zanim ktoś klaśnie: po dwóch miesiącach związku bohatersko przyszedł się pożegnać, bo oto musi, no tak, zniknąć. Żona? Nie! Więzienie? Gdzież tam! Czynności operacyjne? Tak jakby. Ten w każdej dziedzinie musiał pobić wcześniejszych kandydatów na głowę: otóż to wyjazd zagraniczny zmusił go do tego strasznego rozstania, łamiącego mu oczywiście serce, zaznaczmy, bo to ważne. A konkretnie był to wyjazd na misję, bo pan bohater na co dzień nosił koloratkę.

Kim więc jest pan, który dmucha w rękawiczkę? Ciekawe. Anna poprawiała spódniczkę, kiedy zadzwonił telefon.

– Aniu, kończysz tam? – Jej szef brzmiał jak zwykle spokojnie, ale nigdy wcześniej nie dzwonił, żeby ją poganiać.

– Jasne, panie prokuratorze. Pan już w firmie? Bo gdzieś mi pana samochód mignął chyba.

– Trzeba zweryfikować, kiedy nastąpił zgon dzieci, bo możliwe, że jechały już martwe, powiedz tym z zakładu medycyny. Ciało ich matki zostało znalezione w mieszkaniu. Przyjedź prosto do firmy, jak skończysz. – Odłożył słuchawkę.

***

Nikt nie ściągnął kurtki, chociaż kaloryfery były odkręcone na maksa. Łysy czuł, jak pulsują mu duże palce u nóg. Reszty nie czuł. Mira ogrzała rękawiczki nad grzejnikiem, potem naciągnęła je na stopy, chociaż materiału wystarczyło tylko do połowy. Butów już nie dało się zasznurować, za dużo warstw. Ogrzałaby też skarpetki, ale ktoś mógłby zauważyć, że te najbardziej pod spodem są nie do pary. Rozlała herbatę do kubków i czekała. Zaraz na pewno ktoś jej to wszystko wytłumaczy. Wolała rozumieć niż się zastanawiać, mimo że rozwiązanie często przerażało ją bardziej niż niewiadoma.

– Miruś, a dlaczego dzieci w szkole się z ciebie śmieją? – pytała ją kiedyś matka.

I Mira mówiła, że nie wie, nie rozumie. Ale śmieją się na przykład z tego, że w Boże Narodzenie przychodzi do niej tata i daje czekoladę w prezencie. Mira myślała, że może śmieją się dlatego, że to tata, a nie Święty Mikołaj. Że z Mirą jest coś nie tak, że Mikołaj o niej nie pamięta i tata musi go wyręczać.

Albo na przykład z tego, że jak jest Święto Zmarłych, to Mira idzie za rękę z mamą na cmentarz i pali tacie świeczki na grobie, i składa rączki do pacierza, i recytuje z pamięci: ojcze nasz, któryś jest. I potem mówi, mama jej tak kazała: tatusiu, módl się za nami. A tatuś jest dobry, na pewno się modli, bo jak przychodzi potem w święta i Mira pyta, czy się za nią pomodlił, jak prosiła, to zawsze kiwa głową, że i owszem.

– Miruś, a gdzie mieszka twój tata? – zapytała ją kiedyś sąsiadka.

– Tata mieszka na cmentarzu, proszę pani – odpowiedziała jej. Pełnym zdaniem, wyraźnie, bo tak uczyli w szkole. – Tak jak my mamy na drzwiach napisane nazwisko, to on też ma tak samo na kamieniu wyryte. Tylko musi być mu bardzo zimno! Jak przychodzi na święta, to zawsze go pytam: tato, tato, czy tobie nie jest tam zimno i czy masz poduszkę i kołderkę, bo nigdy jej nie widziałam?

A potem upewniała się u matki.

– Mamuś, a może dzieci się śmieją, bo mój tata nie ma kołderki? Może jak mu damy jakąś, to już się nie będą śmiać?

Tyle że matce szkoda było marnować pościeli i trudno wytłumaczyć dziecku, że jej tata ma w czym spać. Mieszka w dużym domu, ma konie, psy, koty, duży telewizor, chyba nawet największy na wsi! No i ma też żonę i trójkę dzieci. A że żona nie ma z kolei pojęcia o istnieniu Miry i jej mamy, dlatego też Mira nigdy nie będzie mogła pójść pogłaskać kota, psa i konia. I że na cmentarzu leży mąż mamy, który wiedział, że Mira to wcale nie jest jego córeczka, i ze złości nigdy jej nie przytulił, ale z dobroci serca dał własne nazwisko.