Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „Sunday Timesa“!
Dwie kobiety, jedno dziecko i sekret, który odmieni wszystkich...
Londyn, rok 1754. Bess Bright pozostawiła swoje dziecko z nieprawego łoża w sierocińcu Foundling Hospital. Sześć lat później powraca, aby odzyskać córkę, której nigdy nie poznała. Drży na samą myśl, że mała mogła umrzeć w przytułku. Tymczasem zdumiona odkrywa, że ktoś podał się za nią i już córkę odebrał. Jej życie staje na głowie, gdy próbuje się dowiedzieć, kto zabrał jej małą dziewczynkę - i dlaczego.
Niecałą milę od ubogiego mieszkania Bess, w gregoriańskim domu na spokojnej ulicy, na skraju Londynu mieszka Aleksandra – samotna młoda wdowa. Gdy jej bliski przyjaciel – ambitny młody lekarz pracujący w sierocińcu – przekonuje ją, aby wynajęła opiekunkę dla córki, kobieta waha się. Nie chce zapraszać nikogo do swojego domu ani życia. Tymczasem przeszłość, która sprawiła, że zamknęła się przed światem, dogania ją i grozi zburzeniem ostrożnie odbudowywanego świata...
Nowa książka autorki bestsellera „Czarownica ze wzgórza“ - powieści historycznej roku portalu LubimyCzytac.pl – to porywająca historia o matkach i córkach, władzy zamożnych oraz o miłości, która pokonuje przeciwności losu.
„Chwytająca za serce opowieść o macierzyństwie, stracie i cenie odkupienia. Charakterystyczne postacie, stworzone przez Halls, oraz skrupulatnie zebrane historyczne detale pozwalają nam zatonąć w świecie bogactwa, ale także biedy, desperacji i kłamstwa, i pokazują nam jak daleko może posunąć się matka dla dobra swojego dziecka.” (Serena Burdick)
„Toż to nowa Hilary Mantel!” (Cosmopolitan)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Bess
Koniec listopada 1747 roku
Wszystkie niemowlęta były pozawijane jak prezenty gotowe do wręczenia. Niektóre ubrane wytwornie – w przeciwieństwie do ich mam – w drobno haftowanych kaftanikach i grubych szalach, bo nadeszła zima i nocą panował przenikliwy ziąb. Otuliłam Clarę starym kocem, który od lat bezskutecznie czekał, żeby go pocerować. Stałyśmy zbitą gromadką wokół kolumn wejścia, chyba w trzydziestkę albo coś koło tego, niby ćmy pod pochodniami płonącymi w uchwytach, a serca trzepotały nam jak suche liście na wietrze. Nie wiedziałam, że przytułek dla niechcianych dzieci będzie pałacem o stu rozjarzonych oknach i z podjazdem dla powozów. Dziedziniec okalały dwa długie, imponujące budynki, połączone pośrodku kaplicą. Z otwartych drzwi na północnym krańcu zachodniego skrzydła padało światło. Brama została gdzieś daleko z tyłu. Część z nas wyjdzie stąd z pustymi rękami; część zabierze dzieci z powrotem na chłód. Dlatego nie potrafiłyśmy na siebie patrzeć i wbijałyśmy wzrok w ziemię.
Clara ściskała kurczowo mój palec, który gładko, jak klucz do zamka, wsuwał się w malutką dłoń. Pomyślałam, że później będzie go szukać, zamykając rączkę wokół pustki. Przytuliłam ją mocniej. Mój ojciec, którego oboje z Nedem, moim bratem, nazywaliśmy Abe, bo tak na niego mówiła kiedyś matka, stał troszkę za mną, z twarzą w cieniu. Nie trzymał małej. Wcześniej, kiedy wstrząsana bólami leżałam na łóżku niczym ryba wyrzucona na piasek, akuszerka – duża kobieta z sąsiedniego podwórka, niedroga i dyskretna – chciała mu ją podać, ale potrząsnął głową, jakby odmawiał brzoskwini oferowanej przez straganiarkę.
Wprowadził nas do środka szczupły człowiek o cienkich nogach, w peruce. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam coś takiego, jak tamten wejściowy hall. Wszystko lśniło – od balustrady z orzechowego drewna po wypolerowany stojący zegar. Jedyne, co dawało się słyszeć, to szelest naszych spódnic i kroki na kamiennych płytach – małe stadko kobiet obrzmiałych od mleka, niosących swoje młode. Do tego miejsca pasowały tylko ściszone, łagodne głosy, nie mój, ulicznej handlarki.
Nasz orszak ruszył w górę, po schodach zasłanych bordowym dywanem, do wysokiej sali. Wpuszczano nas pojedynczo, ustawiłyśmy się więc z okutanymi maleństwami na zewnątrz, w rządku, niczym damy na balu. Dziewczyna przede mną miała brązową skórę i czarne, kręcone włosy wysuwające się spod czepka. Dziecko było niespokojne, głośniejsze niż inne, kołysała je tak samo niewprawnie jak my wszystkie. Zastanawiałam się, ile z nas ma matki, które mogą nauczyć przewijania i karmienia. O swojej własnej matce myślałam sto razy w ciągu tego dnia, więcej niż przez cały miniony rok. Kiedyś czułam jej obecność w skrzypieniu podłogi i cieple łóżka, ale teraz już i to nie.
Pokój, do którego weszliśmy, miał zielone tapety z wytwornymi, białymi ozdobami z gipsu pod sufitem. Mimo że w kominku się nie paliło, było ciepło i bardzo jasno; jarzyły się lampy, a na ścianach wisiały obrazy w złotych ramach. Pośrodku lekko drżał żyrandol. Piękniejszego miejsca nie widziałam w życiu. Na dodatek kłębił się tam tłum ludzi. Myślałam przedtem, że będziemy sami, no, może z zastępem niań odbierających dzieci, które tu zostaną, ale pod ścianami zobaczyłam mnóstwo twarzy – głównie kobiet, choć z pewnością nie piastunek. Wachlowały się i uśmiechały z zaciekawieniem. Ślicznie ubrane, przyciągały wzrok, lecz i one patrzyły na nas z wyraźnym zainteresowaniem. Wyglądały, jakby wyszły z obrazów na ścianach, w rogówkach niczym barwne tulipany, z szyjami lśniącymi od klejnotów, z włosami upiętymi wysoko, otoczonymi mgiełką pudru. Z pół tuzina brzuchatych mężczyzn o surowych obliczach, w rękawiczkach i pantoflach ze srebrnymi klamrami – niepodobnych do Abe’a, którego bury płaszcz przypominał worek z obrokiem dla konia, trzymało kieliszki w dłoniach, doszłam więc do wniosku, że to przyjęcie. Większość oglądała Mulatkę, jakby była na sprzedaż.
Wciąż krwawiłam. Clara urodziła się tego ranka, przed świtem, i ból nadal szarpał każdą cząsteczką mojego ciała. Byłam jej matką niecały dzień, a znałam ją już tak dobrze, jak samą siebie – zapach, ciche pukanie serca, które we mnie biło. Jeszcze zanim wyciągnęli ją ze mnie, czerwoną i kwilącą, wiedziałam, jak będzie wyglądała i jak ciężka będzie w moich ramionach. Miałam nadzieję, że ją wezmą i miałam nadzieję, że nie. Pomyślałam o pomarszczonej twarzy Abe’a, o wzroku wbitym w podłogę, o stwardniałych dłoniach przytrzymujących przede mną drzwi. Był jedynym ojcem w tym pokoju. Większość kobiet przyszła tu sama albo z przyjaciółką, siostrą czy matką, które przypatrywały się wszystkiemu z żałosnymi minami. Abe nie patrzył mi w oczy i niewiele mówił podczas powolnej, smutnej drogi z Black and White Court, gdzie mieszkaliśmy, ale był ze mną i samą obecnością dodawał mi otuchy. Kiedy w domu sięgnął po płaszcz i powiedział, że pora iść, omal nie popłakałam się z ulgi; nie sądziłam, że ze mną pójdzie.
Sala ucichła, bo odezwał się mężczyzna stojący przed ogromnym kominkiem. Jego głos był równie gruby i imponujący jak dywany. Zapatrzona w żyrandol, słuchałam, jak wygląda loteria: biała kulka to dziecko przyjęte, czarna – nie, a czerwona oznacza, że trzeba czekać, aż jakieś przyjęte dziecko nie przejdzie badania lekarskiego. Skupiałam całą uwagę, by wszystko usłyszeć.
– Białych kulek jest dwadzieścia – mówił mężczyzna – pięć czerwonych i dziesięć czarnych.
Przesunęłam Clarę przy piersi. Eleganckie towarzystwo w kątach pokoju patrzyło na nas teraz bardziej wyniośle, zastanawiając się, której z nas się poszczęści, a która być może zostawi swoje dziecko na ulicy na pewną śmierć. Która nie ma męża. Która jest dziwką. Przez pokój przesuwała się piastunka z płócienną torbą w ręku; każda z nas miała sięgnąć do środka. Kiedy podeszła do mnie, serce waliło mi w piersi jak młotem; patrzyła na mnie obojętnie, gdy przekładałam Clarę na jedno ramię i zanurzałam rękę w torbie. Kulki były gładkie i zimne jak jajka, chwyciłam jedną z nich, próbując dotykiem odgadnąć kolor. Kobieta niecierpliwie potrząsnęła torbą i wtedy coś mi podpowiedziało, żeby wypuścić kulkę i wziąć inną. Tak zrobiłam.
– Kim są ci ludzie, którzy na nas patrzą? – spytałam.
– Zaproszeni – odpowiedziała znudzonym głosem. Ścisnęłam kolejną kulkę, znów wypuściłam i znów kobieta potrząsnęła torbą.
– Po co? – spytałam cicho, zdając sobie sprawę, że wpatruje się we mnie wiele par oczu. Myślałam o ich synach i córkach, wykąpanych, uczesanych, nakarmionych i ułożonych pod ciepłymi kocami we wspaniałych domach w Belgravii i Mayfair. Być może zajrzą dziś przed snem do pokoju dziecinnego, poruszeni naszą niedolą, złożą pocałunek na uśpionym policzku. Jedna z kobiet patrzyła uważnie, jakby życzyła mi, żebym trafiła na konkretny kolor. Była tęga, w ręce trzymała wachlarz, w drugiej mały kieliszek. We włosach miała błękitne pióro.
– To są dobroczyńcy – tyle tylko usłyszałam, więc czując, że nie wolno mi już zadać więcej pytań i że muszę wybrać kulkę, zdecydowałam się na kolejną i zważyłam ją w dłoni. Wyjęłam i w pokoju zapadła cisza.
Kulka była czerwona. Musiałam czekać.
Piastunka podeszła do następnej kobiety. Pozostałe śledziły jej drogę przez całą salę i zaciskając szczęki z niepokoju, próbowały odgadnąć, co już wyciągnięto, a co jeszcze zostało. Przy bramie powiedziano nam, że dzieci nie mogą mieć więcej niż dwa miesiące i muszą być zdrowe. Wiele z nich wyglądało na chorowite, wygłodzone stworzonka, które matki próbowały wyżywić. Niektóre, co najmniej półroczne, pozawijane ciasno, żeby wydawały się mniejsze, płakały umęczone. Clara była najmniejsza ze wszystkich i najmłodsza. Oczka miała zamknięte od chwili, gdyśmy tu przyszli. Jeśli to jej ostatnie chwile ze mną, nie będzie o tym wiedziała. Chciałam teraz tylko zwinąć się wokół niej w łóżku jak kot, zasnąć i wrócić za miesiąc. Pomyślałam o bezgłośnym wstydzie Abe’a. W naszym mieszkaniu na Black and White Court było od niego gęsto, plamił jak dym, gniły od niego belki. Marzyłam, że zabiorę Clarę do Billingsgate i posadzę na straganie ojca jak miniaturową figurkę na dziobie statku. Syrenkę wyłowioną z morza i wystawioną na pokaz w kramie z krewetkami Abrahama Brighta. Przez chwilę roiłam sobie, że razem roznosimy towar; przywiązuję małą do piersi, mam ręce wolne i mogę nabierać krewetki z kosza na głowie. Widywałam takie handlarki z niemowlętami, ale co się działo, jak dzieci rosły i były już większe niż bochenek chleba? Jak robiły się małymi tłuściochami, miały piąstki, stópki i puste, głodne buzie?
Jakaś kobieta zaniosła się płaczem, w pięści zaciskała czarną kulkę. I ona, i dziecko miały na twarzach ten sam wyraz rozpaczy. – Nie mogę go zatrzymać – wołała. – Musicie go wziąć, błagam. Miejscowi ją uspokajali, wszyscy przez szacunek odwracaliśmy wzrok, ja tymczasem ziewałam szeroko, aż myślałam, że mi głowa pęknie. Przez dwie ostatnie noce, odkąd Clara postanowiła wyjść na świat, spałam nie więcej niż godzinę. Dziś rano Ned usiadł z małą przy ogniu, miałam wtedy szansę zmrużyć oczy, ale tak mnie wszystko bolało, że nie zdołałam zasnąć. Teraz wciąż byłam obolała, a rano czekała mnie praca. Nie mogłam wrócić do domu z Clarą w ramionach. To nie wchodziło w grę. Ale zostawić jej szczurom na progu też nie mogłam. Kiedyś, jak byłam mała, zobaczyłam martwe dziecko koło kupy gnoju przy drodze, śniło mi się to potem całymi miesiącami.
W pokoju było bardzo jasno, a ja byłam bardzo zmęczona i nagle poczułam, że prowadzą mnie do małego bocznego pokoiku. Kazali mi usiąść i czekać. Abe wszedł ze mną, zamknął drzwi, ucichły szlochy i brzęk kieliszków z sherry. Marzyłam o kubku ciepłego mleka albo piwa; nie wiedziałam, co zrobić, żeby nie zasnąć.
Skądś nagle pojawiła się piastunka, wzięła Clarę z moich ramion, ale ja nie byłam gotowa, to się stało za wcześnie, zbyt nagle. Powiedziała, że jest dla niej miejsce, bo jakaś pani przyniosła dziecko, które miało przynajmniej pół roku, a więc było o wiele za stare i czy sądziła, że nie potrafią odróżnić dzidziusia dwumiesięcznego od sześciomiesięcznego? Pomyślałam o tej kobiecie i jej dziecku i leniwie zastanawiałam się, co z nimi będzie, ale potem odepchnęłam te myśli. Obszyty falbanką czepek piastunki znów zniknął za drzwiami, wydawało mi się, że majaczę, czułam się tak lekka bez Clary w ramionach, że można by przewrócić mnie byle piórkiem.
– Ona nie ma jeszcze dnia – zawołałam za piastunką, ale już jej nie było. Usłyszałam, jak za mną poruszył się Abe i zaskrzypiała podłoga.
Siedział teraz przede mną jakiś mężczyzna, pisał coś grubym piórem na kartce, usiłowałam trzymać oczy otwarte i uszy też, bo coś mówił. – Lekarz sprawdza, czy nie ma żadnych objawów choroby…
Zdołałam rozewrzeć usta. – Urodziła się dziś rano, kwadrans po czwartej.
– Jeśli pojawią się oznaki złego stanu zdrowia, nie zostanie przyjęta. Będzie zbadana pod kątem chorób wenerycznych, skrofulozy, trądu i infekcji.
Siedziałam oniemiała.
– Chcesz pani dołączyć do protokołu jakiś znaczek?
Spojrzał wreszcie na mnie, oczy miał czarne i poważne, w przeciwieństwie do brwi wyrastających dość komicznie w różne strony.
Znaczek, tak. To sobie przygotowałam, słyszałam, że rejestrując dzieci, zapisuje się też przedmiot przyniesiony przez matkę. Wydobyłam go z głębi kieszeni i położyłam na wypolerowanym biurku. O tym domu – przytułku dla niechcianych dzieci, na skraju miasta, powiedział mi Ned, mój brat. Znał dziewczynę, która oddała tam dziecko i zostawiła przy nim kwadrat materiału wycięty ze swojej sukienki. – A jeśli ktoś nic nie zostawi, a potem wróci? – spytałam. – Mogą mu dać nie jego dziecko? – Uśmiechnął się, powiedział, że być może, ale myśl o tym mnie zmroziła. Wyobraziłam sobie pokój z wielkim stosem znaczków i moim ciśniętym na wierzch. Mężczyzna za biurkiem trzymał go między kciukiem i palcem wskazującym i oglądał z surową miną.
– To jest serce, z fiszbinu. To znaczy pół serca. Jej ojciec ma drugą połowę. – Zaczerwieniłam się gwałtownie, uszy mi spurpurowiały; wiedziałam, że Abe wciąż za mną stoi. Nie usiadł, choć obok mnie było drugie krzesło. Do tej chwili nic nie wiedział o tej pamiątce. Serce było wielkości korony, miałam prawą część, o brzegu gładkim z jednej strony i poszczerbionym z drugiej. Wycięte w nim było „B”, a pod spodem, bardziej koślawo, „C”, co oznaczało „Bess” i „Clara”.
– Do czego wam to potrzebne? – spytałam.
– Spiszemy notatkę na wypadek, gdybyś pani chciała ją odebrać. W rejestrze będzie jej numer, 627, z datą i opisem przedmiotu. – Zanurzył pióro w atramencie i przystąpił do pisania.
– Napiszesz, panie, że to połówka serca, prawda? – Przyglądałam się słowom spływającym z pióra, ale ich nie rozumiałam. – Na wypadek, gdyby było też jakieś całe i mogłyby się pomieszać.
– Napiszę, że to pół serca – powiedział dość życzliwym tonem.
Wciąż nie wiedziałam, gdzie jest Clara i czy jeszcze zobaczę ją przed wyjściem. Bałam się spytać.
– Zabiorę ją, jak będzie starsza – oświadczyłam, bo słowo wypowiedziane na głos stawało się prawdą. Abe za mną pociągnął nosem, skrzypnęła podłoga. Nie mówiliśmy o tym do tej pory, ale byłam pewna. Wygładziłam spódnicę. Zachlapana deszczem i błotem, w dniu prania przybierała niebieskawy, lekko perłowy odcień muszli ostrygi, ale przez resztę miesiąca brudną szarością zlewała się z ulicznym brukiem.
W drzwiach stanęła piastunka. Skinęła głową. Ręce miała puste. – Nadaje się do przyjęcia.
– Na imię ma Clara – powiedziałam, czując ogromną ulgę.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy mój brzuch był jeszcze mały, na jednej z wytwornych ulic w okolicy katedry Świętego Pawła, gdzie kamienice pną się do nieba i walczą o przestrzeń z drukarzami i księgarzami, zobaczyłam elegancką kobietę w ciemnoniebieskiej sukni błyszczącej jak klejnot. Miała złociste, lśniące włosy, a w pulchnej, różowej dłoni trzymała drobną rączkę dziecka o podobnych jasnych lokach. Widziałam, jak dziewczynka ciągnie matkę za rękę, a kobieta zatrzymuje się, nachyla i nie zważając, że zamiata spódnicą ziemię, przysuwa ucho do ust małej. A potem uśmiecha się szeroko. – Zabawna jesteś, Claro – powiedziała i znów wzięła córeczkę za rękę. Przeszły obok mnie, a ja, masując rosnący brzuch, postanowiłam, że jeśli urodzę dziewczynkę, dam jej na imię Clara, bo w ten sposób, choćby odrobinkę, stanę się taka, jak ta kobieta.
Mężczyzna nie zareagował. – Będzie ochrzczona w odpowiednim czasie i nada się jej nowe imię.
A więc Clarą pozostanie tylko dla mnie i dla nikogo innego. Nawet nie dla siebie samej. Siedziałam sztywno, zaciskałam i rozwierałam pięści.
– Skoro zmienicie jej imię, skąd będziecie wiedzieć, kim jest, kiedy wrócę?
– Każdemu dziecku zaraz po przyjęciu przywiązuje się ołowianą przywieszkę z numerem, takim jaki zapisano w rejestrze.
– Sześćset dwadzieścia siedem. Zapamiętam.
Przyjrzał mi się, surowo marszcząc brwi. – Jeśli zmieni się, pani, twoja sytuacja i zechcesz odebrać córkę, trzeba będzie wnieść opłatę za opiekę nad nią.
Przełknęłam ślinę. – Co to znaczy?
– Koszty, jakie poniósł przytułek, sprawując opiekę.
Kiwnęłam głową. Nie miałam pojęcia, jakiego rodzaju mogą być te koszty, ale nie wydawało mi się, żebym mogła pytać. Czekałam. Czubek pióra skrzypiał, gdzieś w pokoju cierpliwie tykał zegar. Atrament miał ten sam kolor, co nocne niebo za oknem; zasłony były niezaciągnięte. Pióro tańczyło jak dziwne, egzotyczne stworzenie. Przypomniała mi się tęga kobieta z błękitnym piórem we włosach i jej spojrzenie.
– Co to za ludzie – odezwałam się – tam w pokoju?
– Żony i znajomi członków zarządu. – Nie podnosił wzroku. – Wieczorna loteria, zbieranie funduszy na przytułek.
– I muszą oglądać, jak się oddaje dzieci? – spytałam. Wiedziałam, że nie brzmi to właściwie w tym miejscu. Westchnął w odpowiedzi.
– To bardzo wzrusza kobiety. A im bardziej je wzrusza, tym większe są darowizny. – Patrzyłam, jak dojeżdża do końca strony i składa zamaszysty podpis. Wyprostował się, czekając, aż wyschnie.
– Co z nią będzie, jak już wyjdę?
– Wszystkie nowo przyjęte dzieci wywozi się na wieś, pod opiekę mamek. Do miasta wracają w wieku mniej więcej pięciu lat i mieszkają w przytułku, póki nie będą gotowe do pracy.
– Jakiej pracy?
– Dziewczęta przyuczamy do służby, do robót na drutach, przędzenia, cerowania – domowych zajęć, dzięki którym znajdą uznanie w oczach chlebodawców. Chłopcy pracują przy wyrobie lin i sieci i szykują się do życia na morzu.
– Gdzie będzie się chować Clara? W jakich stronach?
– Zależy, gdzie znajdzie się dla niej miejsce. Może niedaleko, w Hackney, a może aż w Berkshire. Nie wolno nam ujawniać takich rzeczy.
– Mogę się z nią pożegnać?
Urzędnik złożył papier z serduszkiem w środku, ale go nie zapieczętował. – Czułostkowości lepiej unikać. Dobranoc pani i panu, sir.
Abe podszedł i pomógł mi wstać z krzesła.
Przytułek dla dzieci niechcianych leżał na samym skraju Londynu, gdzie miłe oku place i wysokie domy ustępowały miejsca otwartym drogom i czerniejącym groźnie w oddali polom. Zaledwie mila czy dwie dzieliły go od Black and White Court, gdzie mieszkaliśmy, i pobliskiego więzienia Fleet, ale równie dobrze mogło być tych mil dwieście; na północ od przytułku ciągnęły się wiejskie gospodarstwa i pastwiska dla krów, na południe – szerokie ulice i miejskie domy. Przywykłam do zaułków i uliczek pełnych dławiącego dymu, ale tu były gwiazdy i niebo jak ogromna aksamitna zasłona okrywająca wszystko ciszą. Blady księżyc oświetlał nieliczne już powozy bogatych gości, którzy przyglądali się, jak oddajemy nasze dzieci. Nasyceni po wieczornym przyjęciu, wracali teraz do domów spać.
– Pewnie byś coś zjadła, Bessie – powiedział Abe, kiedy powoli szliśmy w stronę bramy. To były jego pierwsze słowa od chwili, gdy tu przyszliśmy. Milczałam i wtedy dodał: – Bill Farrow ma pewnie jeszcze paszteciki.
Patrzyłam, jak z trudem stąpa przede mną, dopiero w tej chwili zauważyłam przygarbione niedolą plecy i sztywny chód. Włosy wysypujące się spod czapki nie były już rude, tylko szpakowate. Kiedy teraz stawał na nabrzeżu, mrużył oczy, a młodsi chłopcy spośród setek tłoczących się na wodzie łodzi wskazywali te z Leigh, wiozące krewetki. Mój ojciec od trzydziestu lat miał na londyńskim targu rybnym budę z krewetkami. Sprzedawał je na kosze straganiarzom, handlarzom obnośnym i właścicielom sklepów z rybami, tak jak dwustu innych jemu podobnych, od piątej rano do trzeciej po południu, przez sześć dni w tygodniu. Każdego ranka zanosiłam taki kosz krewetek na koniec Oyster Row do obgotowania, a potem szłam sprzedawać je na ulicach. Nie handlowaliśmy dorszem, makrelą, śledziem, morszczukiem, sardynką ani szprotką. Nie sprzedawaliśmy płoci, fląder, stynek, płastug, łososi, aloz, węgorzy, kiełbi ani jelców. Sprzedawaliśmy krewetki, setki, tysiące, dzień w dzień, masami. Dużo ładniejsze dla oka i przyjemniejsze w handlu były srebrzyste łososie, różowe kraby, srebrzystobiałe turboty. Krewetki, dzięki którym zarabialiśmy na życie i płaciliśmy czynsz, najbrzydsze z całego tego towaru, wyglądały jak nienarodzone stworzenia wydarte z brzucha jakiegoś gigantycznego owada, z niewidzącymi czarnymi oczami i maleńkimi zwiniętymi nóżkami. Sprzedawaliśmy je, ale ich nie jedliśmy. Zbyt dobrze wiedziałam, jak pachną, gdy się psują, i zbyt często zeskrobywałam z noszonego na głowie kosza małe pajęcze nóżki i oczy sklejone ze sobą jak żabi skrzek. Jakże chciałam, żeby mój ojciec był handlarzem z Leadenhall, a nie z Billingsgate, i żebym sprzedawała truskawki pachnące jak letnia łąka, i żeby po rękach spływał mi sok, a nie morska woda.
Dochodziliśmy do wysokiej bramy, kiedy w pobliżu zamiauczał kot. Byłam pusta i obolała, marzyłam jedynie o paszteciku i łóżku. Nie mogłam myśleć o Clarze, o tym, czy nie obudziła się sama i samotna, bo padłabym na kolana. Kot znów się odezwał i zawodził bez przerwy.
– To dziecko – powiedziałam głośno, zaskoczona. Tylko gdzie? Wokół panowała ciemność, głos dochodził gdzieś z prawej strony. W pobliżu nie było nikogo – odwróciłam się i zobaczyłam dwie kobiety wychodzące z domu za nami; przed sobą mieliśmy zamkniętą bramę strzeżoną przez kamienną stróżówkę z oświetlonym oknem.
Abe stanął i razem ze mną wpatrywał się w ciemność. – To dziecko – powtórzyłam, gdy głos rozległ się na nowo. Przed tym wszystkim, zanim nosiłam w sobie Clarę i zanim ją urodziłam, nie zwracałam uwagi na dzieci płaczące na ulicy albo zawodzące w naszym domu. Teraz nie potrafiłam przejść obok najcichszego miauknięcia, jakby ktoś wołał mnie po imieniu. Zboczyłam ze ścieżki wzdłuż ciemnego muru otaczającego teren przytułku.
– Bess, dokąd?
Zobaczyłam je po kilku krokach; mały tobołek położony na trawie, przyciśnięty, jakby dla ochrony, do mokrych cegieł. Był okutany tak jak Clara, z zawiniątka wystawała tylko mała, pomarszczona, ciemnoskóra buźka z delikatnymi, czarnymi kosmykami na skroniach. Przypomniała mi się Mulatka. Najpewniej wyciągnęła czarną kulkę, to ani chybi jej dziecko. Wzięłam je na ręce i delikatnie uciszałam. Nie miałam jeszcze mleka, ale bolały mnie piersi i zastanawiałam się, czy nie jest głodne i czy nie powinnam go nakarmić. Mogłam je oddać stróżowi, ale czy je weźmie? Abe z otwartymi ustami patrzył na tłumoczek w moich ramionach.
– Co mam zrobić?
– Bess, to nie twoja sprawa.
Za murem rozległ się hałas, ludzie biegali i krzyczeli, rżał koń. Za miastem wszystko było ciemniejsze i głośniejsze, jakbyśmy znaleźli się w jakimś dziwnym miejscu na krańcu świata. Nigdy dotąd nie byłam na wsi, nigdy nie wyjechałam poza Londyn. Dziecko leżało teraz w moich ramionach; sądząc po drobnych, zaciśniętych rysach, spało. Podeszliśmy do bramy. Po drugiej stronie, na drodze gromadził się tłum, jacyś mężczyźni biegli z latarniami w stronę poczwórnej karety i próbowali uspokoić spocone, rzucające się konie, które płoszyły się nawzajem i wpadały w panikę. Białe, zszokowane twarze patrzyły w dół; wysunęłam się przez bramę bliżej, wciąż trzymając w ramionach niemowlę. Spod dyszla wystawały stopy. Zobaczyłam ubłoconą spódnicę i zgrabne, ciemne dłonie. Rozległ się niski, gardłowy jęk, jak zranionego zwierzęcia. Palce poruszyły się i wtedy instynktownie się odwróciłam, żeby zasłonić dziecku widok.
– Nie wiedzieć skąd się tu wzięła – mówił stangret. – Przecież wolno jechałem, a ona wyskoczyła.
Zawróciłam kilka kroków w stronę stróżówki, otwartej i pustej; stróż zapewne też wybiegł. W środku było ciepło, w kominku palił się niewielki ogień, na małym stoliku z niedokończoną kolacją migotała świeca. Na kołku dostrzegłam żołnierski kaftan, opatuliłam nim niemowlę i położyłam je na krześle, w nadziei, że stróż zorientuje się w sytuacji i okaże litość.
W oddali kilka okien w przytułku świeciło się na żółto, ale większość była czarna. W środku, pewnie w łóżeczkach, leżało kilkaset dzieci. Czy wiedziały, że ich rodzice są na zewnątrz i o nich myślą? Czy spodziewały się, że wrócą, czy były szczęśliwe, mając ubranka, ciepłą strawę, lekcje i narzędzia? Czy można tęsknić za kimś, kogo się nie zna? Tam wewnątrz była moja własna córka, jej paluszki zamykały się wokół pustki. Moje serce zapakowano w papier. Znałam ją parę godzin i całe życie. Babka akuszerka podała mi ją śliską i zakrwawioną zaledwie dziś rano, ale Ziemia wykonała pełny obrót i nic już nigdy nie będzie takie samo.
Nie obudziło mnie sikanie do kubła tylko dlatego, że mój brat jeszcze nie wrócił do domu. Rano zobaczyłam puste łóżko; wychyliłam się, żeby sprawdzić, czy, jak to się zdarzało, nie spadł na podłogę obok, zaplątany w pościel. Ani śladu. Przeturlałam się z powrotem, skrzywiona z bólu. Czułam się poobijana, rozpłatana w środku, posiniaczona. Słyszałam za ścianą kroki Abe’a na skrzypiących, gołych deskach. Czarne szyby w oknach miały rozjaśnić się dopiero za kilka godzin.
W nocy wyciekało mi mleko, koszula nocna była mokra, jakby ciało płakało. Babka ostrzegła mnie, że tak będzie, i powiedziała, że to niedługo ustanie. Piersi były zawsze pierwszą rzeczą, którą ludzie u mnie zauważali, często zresztą jedyną. Kazała mi obwiązywać je szmatami, żeby mleko nie przemakało przez ubranie, ale wydzielał się z nich tylko przejrzysty, wodnisty płyn. Byłam tak obolała, że pompa na dziedzińcu wydawała mi się nieskończenie daleka, ale to do mnie należało przyniesienie wody. Z westchnieniem sięgnęłam po kubeł; usłyszałam, jak do pokoju za ścianą z łomotem wkracza Ned. Nasze mieszkanie pod numerem 3 na Black and White Court mieściło się na samej górze trzypiętrowej kamienicy i wychodziło na mroczną czeluść brukowanego dziedzińca. Tutaj się urodziłam i tu spędziłam całe swoje osiemnaście lat życia. Uczyłam się raczkować, a potem chodzić po pochyłej podłodze, wciśniętej pod okap, trzeszczącej i wzdychającej jak stary statek. Nad nami nie było nikogo, tylko ptaki gnieździły się na dachu i srały na kominy i wieże kościelne, które bodły niebo. Podobało mi się to życie na górze; spokojnie tu było i zacisznie, daleko od wrzasków bawiących się w dole dzieci. Mama też mieszkała tu z nami przez pierwsze osiem lat mojego życia, zanim nas opuściła. Płakałam, kiedy Abe otworzył okno, by wypuścić jej duszę, chciałam, żeby została, podbiegłam popatrzeć, jak frunie w górę, do nieba. Teraz już w to wszystko nie wierzyłam. Zabrali jej ciało, a Abe sprzedał rzeczy, zostawił tylko koszulę nocną dla mnie, żebym z nią zasypiała. I spałam, aż całkiem utraciła zapach jej ciemnych, gęstych włosów i mlecznej skóry. Nie tęskniłam za nią, bo minęło już dużo czasu. Spodziewałam się, że z biegiem lat coraz mniej będzie mi potrzebna, ale kiedy urósł mi brzuch i zaczęły się ruchy, to ją chciałam trzymać za rękę. Ostatniej nocy, w przytułku, zazdrościłam dziewczętom matek i miłości w ich spojrzeniu.
Ned, potykając się, wpadł z hukiem do naszej wspólnej sypialni, zawadził o kubeł zostawiony przeze mnie na środku i rozpryskał moje siki po podłodze.
– Ty niezdarny głupcze! – wrzasnęłam. – Na drugi raz uważaj trochę!
– Cholera! – Schylił się, żeby podnieść wiadro, które odtoczyło się dalej. W dwóch pokojach, nazywanych przez naszą trójkę domem, nigdzie nie było prostej linii – i dach szedł skosem, i deski podłogi leżały krzywo. Ned nie zatoczył się, kiedy z powrotem stawiał kubeł. Nie był więc schlany, tylko podpity. Co oznaczało, że jak wrócę z targu z obolałymi stopami i zdrętwiałym karkiem, nie będzie leżał w łóżku blady, jęczący i śmierdzący wymiocinami.
Zwalił się na łóżko i zaczął ściągać kurtkę. Był trzy lata ode mnie starszy, miał mlecznobiałą cerę i piegów za nas oboje. Niewielkie pieniądze, jakie zarabiał jako zamiatacz ulic, przepuszczał w szulerniach i tawernach.
– Idziesz dziś do roboty? – spytałam, znając odpowiedź.
– A ty? Dopiero wczoraj urodziłaś dziecko. Stary chyba ci nie każe harować, co?
– Kpisz sobie? Myślisz, że się położę do łóżka z herbatką?
Poszłam do drugiego pokoju. Okazało się, że kiedy spałam, Abe litościwie przyniósł wodę, a teraz grzał ją w imbryku. Pokój umeblowany był skromnie, ale przytulnie, pod ścianą stało wąskie składane łóżko Abe’a, przed kominkiem matczyny fotel na biegunach, naprzeciwko drugi fotel i kilka stołków, a na półkach przy małym okienku stosy garnków i talerzy. W dzieciństwie przyczepiałam do ścian obrazki ze ślicznymi wieśniaczkami i budowlami, które znaliśmy: katedrą Świętego Pawła i Tower. Nie mieliśmy do nich ramek, więc z czasem pozwijały się i wyblakły. Zmoczyłam ścierkę i wytarłam podłogę u siebie w pokoju; krzywiłam się od smrodu, ale mnie nie zemdliło. Kiedy byłam w ciąży z Clarą, na początku od każdego zapachu na targu robiło mi się niedobrze.
Skończyłam i postawiłam kubeł przy drzwiach, żeby znieść go na dół. Abe podał mi kubek piwa, usiadłam naprzeciw niego, wciąż w nocnej koszuli. To, co wydarzyło się wczoraj, tkwiło między nami niedopowiedziane; wiedziałam, że któregoś dnia zaczniemy o tym mówić, ale będzie nas to dzielić jeszcze długo.
– To co, Bess, wzięli małą? – dobiegł mnie z sypialni głos Neda.
– Nie, schowałam ją pod łóżkiem.
Milczał przez chwilę. – I nie masz zamiaru powiedzieć nam, czyje to dziecko?
Spojrzałam na Abe’a, który wpatrywał się w kubek, a potem wychylił go jednym haustem.
Wzięłam się do upinania włosów. – Moje.
Stanął w drzwiach, w samej koszuli. – Wiem, że twoje, głupku.
– Ej, a ty czemu nie jesteś ubrany? – spytał Abe. – Co z robotą?
Ned spojrzał na niego. – Zaczynam później.
– To szkapy dziś rano nie srają?
– Srają. I niech se wsadzą miotłę gdzieś.
– Idę się ubrać – oświadczyłam.
– Każesz jej pracować po wczorajszym? – ciągnął Ned. – Jesteś jej ojcem czy panem?
– Nie boi się pracy, tak jak niektórzy w tym domu.
– Pieprzony poganiacz niewolników. Daj dziewczynie poleżeć przez tydzień.
– Ned, może przestaniesz chrzanić – włączyłam się.
Umyłam kubki w wodzie na ogniu, postawiłam je na półce i zabrawszy świecę, przemknęłam obok Neda, żeby się ubrać. Zaklął, kopnął łóżko i usiadł, odwrócony do mnie tyłem. Wiedziałam, że jak wrócimy, nie będzie go w domu.
– Idź spać, dobra? I daj ojcu spokój. – Stałam prawie naga, wciągałam luźną sukienkę, krzywiąc się z bólu.
– Zastanów się. Powinnaś leżeć.
– Nie mogę. Nie pracowałam wczoraj.
– Bo rodziłaś dziecko!
– Wtedy cię to nie obchodziło, prawda? Gdzie byłeś?
– Akurat chciałem to oglądać.
– Świetnie, w takim razie zamknij gębę. Jutro trzeba zapłacić czynsz. – Nie potrafiłam ukryć pogardy. – Dajesz swoją część, czy znowu mamy z Abe’em płacić za ciebie? Miło byłoby, gdybyś raz na jakiś czas się dołożył. To nie karczma.
Zdmuchnęłam świecę i postawiłam ją na komodzie. Abe w starym, zapiętym już płaszczu czekał na mnie przy drzwiach.
Głos Neda dobiegł z sypialni, ostry i złośliwy: – A ty nie jesteś dziewicą Maryją. Nie zgrywaj świętoszka, mała dziwko.
Abe ponuro zacisnął usta, jasne oczy napotkały mój wzrok. Bez słowa podał mi czepek i ruchem ręki przepuścił mnie na zimny, goły korytarz, wiecznie śmierdzący szczynami i wczorajszym ginem. Za nami trzasnęły drzwi.
A więc nad rzekę. Każdego ranka, gdy na zegarze u Świętego Marcina dochodziło wpół do piątej, byliśmy już z Abe’em w drodze, wzdłuż wysokich murów więzienia Fleet po prawej zmierzaliśmy na południe, przez Bell Savage Yard do głównej Ludgate Hill, po czym skręcaliśmy na wschód, w stronę mlecznej kopuły Świętego Pawła. Ulica była szeroka i ruchliwa nawet o tej porze, mijaliśmy zamiataczy i wozy dostawców, zaspane żony w kolejkach pod piekarniami, z własnym chlebem przygotowanym do upieczenia, i posłańców lawirujących biegiem między rzeką i kawiarniami z wiadomościami z nabrzeży. Ruch zwiększał się w miarę, jak zbliżaliśmy się do mostu; maszty przy pomostach kołysały się i unosiły za stłoczonymi nad wodą budami. Ludzie podążający nad wodę ziewali, wciąż na wpół śniąc o łóżkach i ciepłych kobietach, które w nich zostały. Ciemno było wprawdzie, choć oko wykol – tu i ówdzie nad drzwiami paliły się lampy olejowe, które w listopadowej mgle wyglądały jak blade słoneczka za ciężkimi chmurami – ale my z Abe’em mogliśmy trafić na miejsce z zamkniętymi oczami.
Minęliśmy Butchers’ Hall i poszliśmy ku rzece, która skrzyła się teraz przed nami w dole, już zapchana setkami statków przybijających z ładunkiem ryb, herbaty, jedwabiu, przypraw i cukru. Tu, gdzie szliśmy, było teraz stromo i trudniej w ciemnościach. Gdy kilka minut po naszym przyjściu zegar wybijał piątą, tragarze zaczynali znosić kosze z rybami z zacumowanych statków do kramów. Od szóstej schodzili się miejscy kupcy ze sklepów rybnych i smażalni, straganiarze, oberżyści i służący, z wózkami i koszami; targowali się o trzy tuziny stynki albo buszel ostryg czy wielkiego, tłustego jesiotra, podnosząc cenę, gdy sprzedawca ją opuszczał, żeby na koniec spotkać się gdzieś pośrodku. Wschodziło słońce, blade i słabe, i wtedy anonimowe do tej pory wołania handlarzy: „Dorsze! Świeże dorsze!” i „Łup-łup-łup-łupacz!”, i „Do stynek, do flądry, do alozy, do kiełbi, do kleni” – z niskim, mocnym akcentem na ostatnim słowie – przyjmowały postać rumianolicych kupców i ich żon. Każdy z tych głosów był inny i nie musiałam patrzeć, żeby wiedzieć, do kogo należy. Czuło się jakiś majestat w Billingsgate, w porannym słońcu na skrzypiących masztach zacumowanych statków, w prześlizgujących się w tłumie tragarzach o stwardniałych karkach, z czterema, pięcioma, sześcioma koszami na głowie. O siódmej ziemia zamieniała się w masę przemielonego nogami błota usianego rybimi łuskami jak połyskującymi monetami. Kramy tworzyły labirynt drewnianych szop o krzywych dachach, z których zimą lała się człowiekowi na kark lodowata woda. Wiklinowe kosze pękały od stosów srebrzystej soli i pełzających krabów, a ręczne wózki jęczały pod ciężarem lśniącego ładunku. Bess była na nabrzeżu Oyster Street, nazwanym tak od rzędu łodzi zacumowanych jedna tuż za drugą, ze stosami szarych, zapiaszczonych muszli. Jeśli ktoś szukał węgorzy, musiał wziąć przewoźnika, żeby dostać się do jednego z holenderskich kutrów rybackich na Tamizie, gdzie dziwnie wyglądający ludzie w futrzanych kapeluszach i z pierścieniami na dłoniach kiwali się nad wielkimi misami pełnymi wężowatych stworzeń wijących się w mętnym wywarze. Z zawiązanymi oczami umiałabym odróżnić płastugę od sardynki, makrelę z Norfolk od makreli z Sussex. Zdarzało się, że rybacy łapali rekina albo morświna; wieszali go wtedy wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć; raz któryś tragarz żartowniś ubrał takiego w suknię i nazwał syreną. Były też żony z Billingsgate o grubych, czerwonych rękach; same wyglądały jak morświny w spódnicach, gdy pruły naprzód przez tłum piersiami jak dziobem okrętu, skrzecząc przy tym jak mewy. Roznosiły we flaszkach brandy, po małym łyku w zimnej porze roku, i miały złote koła w uszach. We wczesnym dzieciństwie postanowiłam, że nie zostanę jedną z nich i nie wyjdę za chłopaka z Billingsgate, za wszystkie krewetki z Leigh.
Tragarz Vincent przyniósł nam trzy pierwsze kosze ze stosami szarych krewetek. Zaczęliśmy z Abe’em je wyładowywać, trzeba było pracować szybko, bo inni sprzedawcy robili to samo. Kiedy wszystko przerzuciliśmy, zaniosłam pełen kosz do ugotowania do Marty, kobiety o rękach jak balerony, pochodzącej z Kentu; poszłam też do składu po swój kapelusz. Marta nie była rozmowna, co nie znaczy, że niemiła; dawno temu milcząco uznałyśmy, że pora jest za wczesna na pogawędki, więc kiedy krewetki nabrały tego samego koloru, co jej czerwona twarz, usypała z nich w moim kapeluszu chrzęszczącą i parującą górę. Do ciężaru byłam przyzwyczajona, bardziej dokuczał parzący wrzątek spływający po karku, ale to i tak było nic w porównaniu z gołymi, różowymi rękami Marty, pozbawionymi już wszelkiego czucia.
– Wszystko gra, gołąbko? – Tommy, jeden z ospowatych tragarzy, zatrzymał się z ładunkiem stynki z Tamizy. – Spotkamy się później w Darkhouse?
– Dziś nie, Tommy. – To był nasz codzienny rytuał. Za każdym razem powtarzałam to samo, a on odpowiadał podobnie. Zastanawiałam się czasem, jak długo będę musiała brać udział w tym przedstawieniu, i czułam ulgę, kiedy nie spotykałam go na trasie. Mówił na mnie „gołąbka” z racji moich dużych piersi. Pewnego popołudnia, dawno temu, przyłapał mnie, kiedy wracał z Darkhouse, najgorszej karczmy na północnym brzegu, przyparł do jakiejś budy, dobierał mi się do piersi, drugą ręką się onanizując, i usiłował mnie zmusić, żebym go dotknęła, nim z ulgą zadygotał na mojej spódnicy.
– Może poszukamy sobie własnego ciemnego kąta, gołąbko? Co ty na to?
– Nie dzisiaj, Tommy.
Puścił do mnie oko i poszedł do kramu Francisa Costy. Wspinałam się teraz od rzeki ku miastu. Londyn budził się jak zwykle, zalewany przypływem urzędników i kupców spieszących do swoich kantorów i kawiarni. Często żony lub służące szykowały im śniadania – wędzoną makrelę albo jajka, albo owsiankę w porcelanowych miseczkach. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć marynarzy i żeglarzy, kupujących coś u mnie z tęsknoty za owocami morza. Nie, ja wyglądałam wytwórców pułapek na myszy, pucybutów i tynkarzy robiących sobie przerwę na dymka, handlarzy lawendą i zamiataczy ulic, którzy chcieli przez chwilę rozprostować kości. Ludzi ostrzących noże, sprzedawców peruk, ogrodników wracających z targu na wieś po dostarczeniu warzyw. Zabieganych matek, które kupią garść krewetek i rozdzielą je między wrzeszczące dzieci, pijaków po nieprzespanej nocy. Gdy tylko opróżniłam kosz, co mogło mi zabrać godzinę albo i trzy, szłam znów do Billingsgate i zaczynałam od początku. Najgorsze było lato, gdy miasto cuchnęło, a ja razem z nim. W południe większość naszego towaru nadawała się tylko dla kotów. Zima była straszna, ale przynajmniej wszystko zachowywało świeżość aż do zmierzchu, kiedy targ zamykano.
W lewo, w prawo, w lewo, w prawo, wędrowałam codziennie swoim szlakiem, wołając: „Świeże krewetki, prosto z łodzi, dwa pensy za jedną trzecią pinty dla pana, sir, dla pani, madame!”. Trudno było konkurować z dzwonami kościelnymi, kołami powozów i w ogóle z hałasem zimowego poranka. Szłam przez Fish Street, obok jasnej kolumny Monumentu, do city; zatrzymałam się na rogu Throgmorton Street, musiałam rozetrzeć sobie ręce, kopnęłam psa, żeby mi nie obwąchiwał spódnicy, ale ruszyłam zaraz, bo stojąc, marzłam i mocniej odczuwałam ciężar kosza z krewetkami na głowie. I właśnie wtedy zobaczyłam sklepy z wyrobami z kości. Było ich cztery czy pięć i zaopatrywały w fiszbiny chyba wszystkie talie w Londynie. Nad wejściami wisiały ich symbole: drewniany wieloryb, kotwica i słońce, ananas. Na zewnątrz, w wiklinowych koszach, piętrzyły się szkielety. Towar przypływał z góry rzeki, ze składów w Rotherhithe, wybrany przez kupców, przycięty cieniutko, jak źdźbło trawy, i owinięty w płótno, jedwab albo skórę; czasem obrobiony przez rzemieślnika w kształt rogu lub rączki. I serca. Odruchowo położyłam dłoń na brzuchu; mój gorset już od miesięcy leżał w szufladzie i dopiero za jakiś czas znów będę mogła go włożyć. Jeśli ktokolwiek w Billingsgate widział mój okrągły brzuch, nigdy o nim nie wspomniał, tak samo jak teraz, kiedy z wolna będzie znikał, nikt się nie zająknie na ten temat. Nawet Vincent i Tommy słowem się nie odezwali. Niedługo będzie płaski jak kiedyś, a ja zapomnę, że był duży. Ale nigdy nie zapomnę, jak to jest być dla kogoś domem.
– Gapisz się, czy handlujesz?
Kobieta, która stanęła przede mną, miała wszystkiego może trzy zęby. Sięgnęłam po mały cynowy kubek, napełniłam go i wsypałam zawartość w jej brudne dłonie. Wrzuciła większość w obrzydliwe usta i wygrzebała z kieszeni drugą monetę.
– Wezmę jeszcze garść dla syna. Terminuje u kapelusznika. Będzie teraz głodny na pewno, więc mu je zaniosę do pracy.
Wsypałam jej w ręce drugą porcję. – Wybiorę się do niego kiedyś po kapelusz.
– Też masz maleństwo w domu, prawda? – Pokazała na mój obrzmiały brzuch sterczący pod płaszczem.
– Tak – skłamałam.
– Śliczna panienka? Czy słodki aniołek?
– Dziewczynka. Clara. Jest teraz z nią ojciec, zanim pójdzie do pracy.
– Cudownie. Dbaj o siebie – powiedziała i pokuśtykała w tłum, ściskając krewetki.
Jeszcze raz podjęłam swą poranną wędrówkę. „Świeże krewetki!”, wołałam, kiedy wreszcie powoli na niebo zaczęło wschodzić słońce. „Prosto z łodzi!”.
Sześć lat późniejStyczeń 1754 roku
Keziah dotrzymała słowa. Wkroczyła z workiem w jednej ręce, z butelką piwa w drugiej i z uśmiechem od ucha do ucha. Zdjęłam stos prania z fotela Abe’a, starłam okruchy z niskiego stołka, którego używaliśmy jako stołu, i nalałam piwa do dwóch wyszczerbionych kubków. Jeden wręczyłam przyjaciółce, z drugim usiadłam naprzeciw niej.
– Zobaczmy, co tu mamy.
Krzyknęłam z zachwytu, kiedy zaczęła wyciągać pozwijane ciuszki – mgiełki bielizny w białe, czerwone i niebieskie paseczki, zwiewne haleczki, koce z półsukna, żakieciki z ciepłej flaneli, reformy, pończochy…
– Och, Keziah! – tyle tylko umiałam powiedzieć.
Moja przyjaciółka, która sprzedawała używane ubrania i drobiazgi na pchlim targu we wschodniej części miasta, od miesięcy zbierała te rzeczy dla Clary. Zawoziła je do domu, naprawiała i odkładała do kufra w oczekiwaniu dnia, kiedy odbiorę małą. Oszczędzałam z całych sił przez sześć lat i w końcu do chowanego pod materacem drewnianego pudełka po dominie dołożyłam ostatniego szylinga. Zebrawszy dwa funty, miałam wreszcie półroczny zarobek na zapłatę za opiekę w przytułku, bez której mogliby Clary nie wypuścić. Czasami, kiedy sen nie przychodził, wyjmowałam pudełko i potrząsałam nim, by uspokoić myśli. Teraz też wyjęłam je z kryjówki i zagrzechotałam, a Keziah uśmiechnęła się i trąciłyśmy się kubkami, chichocząc jak głupie.
Usiadłam na podłodze i oszołomiona przewracałam do góry nogami jej zdobycze. Przez wysokie okna, otwarte dla wpuszczenia świeżego powietrza, wpadały ukośne promienie słońca i dochodziły odgłosy z podwórza. Było sobotnie popołudnie, jeden z oślepiająco jasnych zimowych dni, a ja skończyłam pracę godzinę wcześniej i przyszłam wprost do domu, z trzema bułeczkami z rodzynkami – jedną dla Abe’a i dla mnie po połowie, jedną dla Keziah i jedną dla Clary.
– Prześliczne rzeczy – powiedziałam.
– Uprałam je dla ciebie. – Keziah składała ubranka. – Gdzie położyć?
Podniosłam wyjątkowo piękny czerwony żakiecik, leciutko wypłowiały, ale poza tym w bardzo dobrym stanie. Ciekawa byłam, czy moja córka ma włosy takie jak ja – ciemnokasztanowe, z rdzawym połyskiem. Jeśli tak, będą cudownie wyglądały na tle szkarłatu; uśmiechałam się, oczami wyobraźni widząc ciemnowłosą, poważną dziewczynkę w czerwonym płaszczyku.
– Mam tu czepeczki, domowe i na wyjście… Niemal zamarzyła mi się dziewczynka, jak to zbierałam. – Keziah jak zwykle zostawiła dwóch swoich chłopców, Mosesa i Jonasa, w domu; nie lubiła, jak kręcili się po ulicy. Nie dlatego, żeby się bała, że zejdą na złą drogę i trafią w świat zbrodni i występku. Keziah i jej mąż William byli czarnuchami. Wprawdzie Gibbonsowie urodzili się wolni, nie byli niczyją własnością i mogli pracować w nielicznych dostępnych dla nich zawodach, jednak w Londynie mali czarni chłopcy ginęli każdego dnia. Ośmioletniego Mosesa i sześcioletniego Jonasa mógł ktoś zgarnąć z ulicy w każdej chwili, jak dojrzałe śliwki, przenieść do pałaców Soho albo Leicester Fields, przystroić w turbany i zamienić w domowe maskotki. Tak w każdym razie mówiła Keziah. Nigdy nie słyszałam o niczym podobnym, ale Keziah postępowała bardzo ostrożnie, bo byli tak piękni i pojętni, że dla wielu mogli się stać łakomym kąskiem. Co znaczyło, że dopóki trochę nie podrosną i Keziah nie zyska pewności, że nabrali rozsądku, będą zamknięci w dwóch pokojach, które Gibbonsowie wynajmowali na parterze domu w Houndsditch, na East Endzie – najczęściej pod opieką wdowy, Żydówki mieszkającej na pierwszym piętrze. William, mąż Keziah, był skrzypkiem, nauczył się grać w domu pana swojej matki. Zarabiał występami z małym zespołem muzyków w tych samych domach, które uwięziłyby jego synów jak ptaszki w klatce.
Poznałam Keziah pewnego zimowego ranka przed pięciu laty, kiedy szukałam nowych butów, bo kolejne starczały mi przy mojej pracy na pół roku – i szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Była o dwa lata starsza ode mnie i w wieku dwudziestu sześciu lat miała wszystko to, czego pragnęłam najbardziej: męża i dwoje kochających dzieci, wpatrzonych w nią, jakby była boginią i aniołem w jednym.
Zabrałam stos ubrań do sypialni, uklękłam na podłodze przed komodą i zaczęłam je starannie składać. Keziah, z kubkiem w ręce, usiadła na skraju łóżka, zrzuciła buty i podwinęła nogi.
– Będzie spała tu z tobą teraz, kiedy Ned się wyniósł?
– Tak. – Wygładziłam żółtą spódniczkę w niebieskie kwiatki i przyklepałam ją na samym wierzchu.
– Denerwujesz się? – Słyszałam w jej głosie, że aż płonie w środku.
– Tak.
– Mówisz, jakbyś nie była zbyt pewna.
– Jestem pewna!
Keziah poruszyła się, łóżko skrzypnęło. – Ciekawa jestem, czy ją rozpoznasz na pierwszy rzut oka. Jako matka… Ciekawe, czy wybierzesz ją spośród wszystkich dziewczynek w pokoju.
– Mhmm.
Zapadła cisza. – Bess? Masz jakieś wątpliwości?
Ostrożnie zamknęłam wieko kufra, matczynego, rzeźbionego w róże. Był staroświecki i nieporęczny, ale za nic bym go nie sprzedała. Jej koszula nocna leżała na samym dnie, stęchła ze starości. Pamiętam, jak miała ją na sobie, gdy podgrzewała na ogniu mleko, gdy boso krzątała się cicho po pokojach, przenosząc stosy prania. Umarła w niej, ale w niej też żyła i kiedy byłam młodsza, układałam ją sobie na plecach jak płaszcz i zawijałam wokół siebie rękawy.
– Bess?
– A jeżeli ona umarła, Kiz? – powiedziałam cicho.
– Och, na pewno nie. One tam mają dobrą opiekę, doktorów, lekarstwa i w ogóle. Ma tam większe szanse niż tutaj.
Wzięłam oddech. – Myślę, że zobaczę jutro. Ile ci jestem winna za ubranka?
– Nic.
Uśmiechnęłam się. – Dzięki.
Mrugnęła do mnie. – Cała przyjemność po mojej stronie. A może pójdziesz tam teraz? Jesteś przecież gotowa, nie? Od sześciu lat.
– Teraz?
– A na co czekasz? Na karetę? Na wtorek? Pieniądze masz.
Czułam się, jakby mój brzuch był jedną z kadzi, w których Holendrzy trzymali wijące się, oślizgłe węgorze. – Bo ja wiem…
– Co na to Abe?
Łyknęłam piwa. – No, nie szaleje z radości, ale obiecał, że będzie się trzymał takiej wersji: mała się u nas uczy, będzie z nami mieszkać i razem ze mną handlować. Jest już na tyle duża, akurat.
Nie odpowiedziała. Wiedziałam, że jej zdaniem sześć lat to za wcześnie, by pracować, że będzie trzymała swoich chłopców w domu tak długo, jak się da. Tyle że ona miała porządną rodzinę, a ja nie. Jednak chcę się cieszyć z tego, co mam. Jutro, kiedy zabiorę Clarę, pokażę jej lwy w Tower, tak jak to robił Abe, gdy byliśmy mali, a mama chorowała albo musiała odpocząć. Ale nie pójdziemy szukać na ulicy zdechłego psa dla nakarmienia lwów, żeby tak opłacić wejście, jak my kiedyś – podam monetę i w ostrym zimowym słońcu Clara weźmie mnie za rękę i zadrży ze strachu i z zachwytu na widok złocistych bestii. Może przyśnią się jej w nocy, a ja pogładzę ją po włosach i powiem, żeby się nie bała. Nie, zdechły pies to nie to – nie taką matką chcę być. – Przyprowadzisz ją na ciuchy, dobrze? – Keziah wysuszała kubek do dna.
Kiwnęłam głową i strzepnęłam spódnicę. Oby to dziwne uczucie w brzuchu było nadzieją, a nie strachem. Ale skoro tak, to dlaczego chciało mi się płakać? Wyobraziłam sobie, jak wracam do domu, do kufra pełnego ubranek, które nigdy nie będą noszone, i do bułeczki z rodzynkami, której nikt nie zje, i zrobiło mi się niedobrze z przerażenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki