Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowa powieść historyczna autorki światowego bestsellera „Czarownica ze wzgórza”, książki roku portalu LubimyCzytać.pl.
RODZINA IDEALNA NIE ISTNIEJE.
Hrabstwo West Yorkshire, rok 1904.
Ruby May podjęła się opieki nad dziećmi zamożnych Charlesa i Lilian Englandów. Przejęta zasadami wyniesionymi z Instytutu Norland, z zaangażowaniem pomaga rodzinie. Chłonie obyczaje panujące w odosobnionym Hardcastle House. Środowisko, do którego trafiła, robi na niej wrażenie. Lecz wydaje jej się, że z tajemniczą, piękną panią England coś jest nie w porządku, a służba darzy ją niechęcią. Ruby czuje się nieswojo.
ZŁO CZAI SIĘ W KAŻDYM Z NAS.
Nie każda słabość prowadzi do tragedii. Warto skonfrontować się z demonami z przeszłości, aby historia się nie powtórzyła.
Przesycona narastającą atmosferą grozy „Pani England” to portret małżeństwa epoki edwardiańskiej, pasjonująca opowieść o mężczyznach i kobietach, sile i dominacji, odwadze, prawdzie i szatańskim podstępie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Wlesie nocą wcale nie było cicho. Lelki i sowy wykrzykiwały swoje przedziwne solówki, a moje buty chrzęściły na kamienistej ścieżce. Zewsząd dochodziły odgłosy wody: małe, hałaśliwe potoczki i strumyki bulgocząc, świergocząc i szemrząc nieprzerwanie spływały do rzeki. Deszcz ustał, zza mglistego welonu wyłonił się księżyc. Ciaśniej ściągnęłam pelerynę przy szyi i otuliłam twarz szalem.
Łatwiej szło się bez lampy, która sprawiała, że wszystko, co było poza kręgiem jej światła, stawało się jeszcze ciemniejsze. Za przewodnika wystarczał blask księżyca, mój wzrok przyzwyczaił się do tego bez trudu. Przeszłam przez dziedziniec zakładu, zatrzymałam się na ścieżce konnej biegnącej wokół budynków gospodarczych: w lewo na wrzosowiska, w prawo do miasta. Skręciłam w lewo, przy młynie minęłam staw o powierzchni gładkiej i lśniącej jak lustro zwrócone ku nocy. Zboczem wzgórza, nad drogą wijącą się przez dolinę niczym upiorna wstążeczka, pięły się sosny. Próbowałam przypomnieć sobie, jak dotrzeć do samotnego, niskiego domku na wrzosowisku.
Dzieci zamknęłam w sypialni; tym razem nie będzie żadnych ucieczek. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wśliznę się z powrotem niezauważona. Jeżeli wrócę później niż pan… Nie, powtarzałam sobie, nie myśl o tym. Po prostu idź. Nogi niosły mnie w górę; po lewej stronie jak widmo wznosiła się grań.
– Ruby? – szept był wyraźny, nie do pomylenia.
Omal się nie przewróciłam. Zmartwiała, rozglądałam się po smukłych pniach i czarnych gałęziach. Krew pulsowała mi w uszach tak głośno, że prawie nic nie słyszałam. Kilka sekund później szept rozległ się ponownie:
– Ruby? To ty?
Wiozłam Georginę do domu zwykłą trasą, na wschód przez Kensington Gardens w stronę Hyde Parku. Zasnęła z pęczkiem stokrotek w rączce. Pchałam wózek konną ścieżką, od czasu do czasu wymieniając ukłony z innymi nianiami. Bucikami trącała krawędź wyściełanego wózka; niedługo z niego wyrośnie. Poczułam delikatne ukłucie tęsknoty za dawnym maluszkiem. Umiała już sama siadać, co demonstrowała w pogodne dni, gdy składałam budkę; oczarowana przyglądała się królewskiej straży konnej w strojnych mundurach i hełmach zdobionych pióropuszami, a wtedy panie zamykały parasolki i wpatrywały się w nią z zachwytem.
Przykucnęłam, żeby podnieść wełnianego misia leżącego w piasku obok wózka. Nie zauważyła go niania, która siedziała obok na ławce, zaczytana w powieści. Za nią, na trawie, mali chłopcy toczyli bitwę na patyki.
– O, dziękuję – powiedziała, gdy podałam jej zabawkę. Przyjrzała się mojemu uniformowi, innemu niż pozostałych niań, zaprojektowanemu specjalnie, by odróżnić absolwentki Norland Institute od reszty. Pod zgrabną brązową peleryną miałam beżową drelichową suknię z białym batystowym fartuszkiem wykończonym koronką. Letniego stroju dopełniała kremowa, pienista krawatka zawiązana pod szyją. Zimą chodziłyśmy w płaszczu z jasnoniebieskiej serży, a przez cały rok do codziennej pracy, porządków w pokojach dziecinnych i rozpalania ognia nosiłyśmy różowy drelich.
– Chciałabym, żeby też tak zasnęła. – Ruchem głowy pokazała siedzącą w wózku szczupłą, poważną dziewczynkę. Była odrobinę starsza od Georginy i przyglądała mi się spod białego kapelusika chroniącego przed słońcem. – Ile ma?
– Siedemnaście miesięcy.
– I jakie piękne loki. Moja, niestety, ma proste włosy. A jak zawijam jej papiloty, to je wyciąga.
– Proszę spróbować zawinąć je, kiedy śpi. A jeżeli je pani najpierw zmoczy, wyschną i zachowają kształt.
Rozpromieniła się. – Dobra myśl.
Pożegnałam się i wróciła do książki. Przeszłyśmy przez Albert Gate, z czarnymi jeleniami stróżującymi na słupach ogrodzenia; uśmiechnęłam się do starej sprzedawczyni baloników i wiatraczków. Wiatraczki czekały karnie w skrzynkach na bryzę, która poruszyłaby je w to sierpniowe popołudnie, a kobieta bez większego przekonania wprawiała w ruch jeden z nich. Nigdy nie odpowiadała mi uśmiechem, ale też sądzę, że w jej oczach nie różniłam się niczym od wszystkich innych niań. Gromadziłyśmy się w parku po lunchu z naszymi podopiecznymi, zajmowałyśmy trawniki i ławki, rozściełałyśmy na trawie koce, karmiłyśmy kaczki i wędrowałyśmy z wózkami przez rozaria. Godzinę lub dwie później mijałyśmy ją znowu, w drodze do domów, na drzemkę i kanapki, nim sprowadzimy dzieci na dół, żeby pokazać je rodzicom.
Georgina była jedynym dzieckiem Audrey i Dennisa Radlettów, ale pani Radlett oczekiwała właśnie drugiego potomka. Prałam i szykowałam koszulki Georginy, zaznaczałam w katalogach łóżeczka dziecinne, żeby pokazać je pani Radlett; Georgina jeszcze będzie sypiała w swoim, kiedy maleństwo przyjdzie na świat. Byłam podekscytowana zbliżającymi się narodzinami, choć czekało mnie wyszukanie mamki dla dziecka na pierwszy miesiąc, a perspektywa dzielenia z kimś pokoju dziecinnego choćby przez kilka tygodni wywoływała lekki niepokój. Najwyższe piętro domu pod numerem sześć na Perivale Gardens było bowiem moim królestwem, moim terytorium: gabinetem, szkolną klasą i pracownią. Czasami, gdy Georgina chciała ugościć swoje zabawki, stawało się herbaciarnią, a bywało, że zamieniało się w dżunglę, w której obie na czworakach polowałyśmy na dywanie na lwy i tygrysy.
Georgina rozluźniła piąstkę i stokrotki rozsypały się na kocu; szybko je zebrałam i schowałam do kieszeni. Kwiatki, które przynosiłyśmy z parku, stały w słoikach na parapecie w pokoju dziecinnym, uczyłam na nich Georginę, jak się nazywają. Miała już imponujący zasób słów; spokojnie przyswajała sobie kolejne nazwy, kiedy pokazywałam jej talerze, łyżki, zabawki i znaczki. – Co to? – zapytała któregoś popołudnia przed kilkoma tygodniami, wychylając się z wózka i wskazując jelenie na Albert Gate. Przepełniała mnie duma i miłość do tej radosnej, ufnej dziewczynki budzącej zachwyt każdego, kto ją poznawał i witającej każdego z takim samym zachwytem.
Na Knightsbridge automobile z warkotem mijały powozy, kopcąc na całą ulicę. Szłam wzdłuż domów mieszkalnych z czerwonej cegły, widziałam sprzedawcę pieczonych ziemniaków, zielony omnibus z Bayswater i Chińczyka z pralni, który wyładowywał ze swojego wozu świeżą bieliznę. Zamiatacze ulic usuwali się z drogi przed damami w szerokich kapeluszach wracającymi do domu z zakupów w wielkich magazynach; za paniami podążały służące obładowane pakunkami. Perivale Gardens były przestronnym, cichym placem położonym kilka minut drogi od ruchliwej arterii. Wokół podłużnego, prostokątnego trawnika chronionego czarnym żelaznym ogrodzeniem i obsadzonego cedrami i rododendronami stało dwadzieścia domów. Dom Radlettów był wysoki, otynkowany, z dwiema gładkimi kolumnami flankującymi lśniące czarne drzwi wejściowe. Pokój dziecinny mieścił się na samej górze i wychodził na długi, słoneczny ogród, a także na sąsiedzkie ogrody po obu stronach. Bowlersowie mieszkający obok trzymali kury i czasem pozwalali Georginie podbierać jajka.
W hallu było pusto i cicho. Zaniosłam małą na górę. Zgodziła się, żebym zdjęła jej kremowe skórzane buciki i z westchnieniem usadowiła się w swoim łóżeczku. Kiedy opuszczałam żaluzje i zaciągałam zasłony, mignął mi na ulicy chłopak od rzeźnika. Zszedł po schodkach do drzwi suteryny, przy których podkuchenna, układając kolejne paczki w zagłębieniu łokcia, starannie sprawdzała zawartość jego kosza. Mój ojciec rozwoził towar wozem zaprzężonym w łagodnego kuca Damsona. Napis dużymi białymi literami na bocznej ścianie wozu głosił: „A. May; najlepsze owoce i warzywa”. Walczyliśmy ze sobą, bracia i ja, kto usiądzie koło ojca i dostanie od niego lejce, kiedy odbywał swoją trasę, pozdrawiając po drodze ludzi. „Trzymaj, Rubarba”, mówił, wciskając mi je w dłonie.
Zaciągnęłam zasłony.
O wpół do czwartej Ellen przyniosła mi bułkę z szynką i dzbanek herbaty, a ja dałam jej przeczytany egzemplarz „Young Woman” i nieprzeczytany do końca szmirowaty kryminał. Usiadłam przy stole pod ukośnym sufitem i jedząc, rozglądałam się, co i gdzie trzeba odkurzyć; latem, w kilka godzin po porannym sprzątaniu na wszystkim osadzała się cienka warstwa pyłu nawiewanego przez okno. Na półce z książkami połyskiwały z czarnego grzbietu złote litery mojej książki z referencjami. W dniu zakończenia nauki w Norland Institute przełożona, pani Simpson – Sim, jak czule o niej mówiłyśmy – brała je kolejno z błyszczącego stosu i wręczała każdej z nas. Było w nich wszystko, czego potrzebowałyśmy u początków pracy: od wiadomości, ile i jakich materiałów potrzebujemy na uniformy, po puste miejsca przeznaczone na referencje. Na pierwszej stronie wklejono moje zdjęcie, większe niżbym chciała; miałam na nim surową minę, nie uśmiechałam się; wyraźnie spięta, jedną rękę opierałam na stole. Na koniec mojego trzymiesięcznego okresu próbnego pani Radlett wystawiła mi za szycie ocenę bardzo dobrą, za punktualność – doskonałą, za schludność – doskonałą, za czystość – doskonałą, za porządek – doskonałą, za usposobienie – doskonałą, za taktowne zachowanie wobec gości – bardzo dobrą, za taktowne zachowanie wobec dzieci – doskonałą, wobec służby – bardzo dobrą, za umiejętność zabawiania dzieci – doskonałą, kierowania dziećmi – doskonałą i ogólnie za kompetencje – doskonałą. Certyfikat dostałam jesienią i schowałam do kufra. Niektóre z dziewcząt wysyłały je rodzicom, do oprawienia w ramki, ale oczami wyobraźni widziałam moją mamę, która zdumiałaby się, że istnieje coś takiego jak dyplom z opiekowania się dziećmi.
Zjadłam bułkę i wzięłam się za sprzątanie, kiedy usłyszałam delikatne pukanie do drzwi.
– Wejdź, Ellen – powiedziałam, o cal przesuwając miniaturowy globus i ustawiając równik w odpowiedniej pozycji. Nikt nie odpowiedział.
– Pani Radlett! – Wyprostowałam się natychmiast. Była młoda, zaledwie kilka lat starsza ode mnie, miała dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata; kobieca i delikatna. Uśmiechała się szeroko, naturalnie, nosiła lśniące broszki i ładne suknie, które podkreślały jej pełne kształty i mleczną cerę. Włosy miała koloru stygnącej masy toffi, a układała je według najnowszej mody prezentowanej w czasopismach. Moich włosów, cienkich i ciemnych, nie dałoby się nakłonić, żeby się choć odrobinę podniosły; opalałam się łatwo, a ponieważ nasze kapelusze nie ocieniały twarzy, starałam się unikać słońca.
– Dzień dobry, nianiu May – powiedziała pani Radlett. Była pogodna, lubiła żartować, chętnie zwłaszcza grała rolę wielkiej damy o nienagannych manierach, tyle że do mnie ten rodzaj żartów raczej nie trafiał. – Czy może pani w dogodnej chwili zejść do salonu na dwa słowa?
– Oczywiście, madam. Przyjdę zaraz. Panienka Georgina zasnęła.
Poszłam za nią. Niższe kondygnacje domu były światem bardzo odległym od mojego cichego piętra. Miały własne reguły, normy i rytm, którym na szczęście nie podlegałam. Nianie nie były służącymi; poruszały się w szczególnej, delikatnej przestrzeni pomiędzy służbą i rodziną, nie należąc ani tu, ani tu. Sim ostrzegała nas, że ten zawód może oznaczać samotność i brak przyjaciół. Ale ja byłam samotna prawie zawsze; radość przynosiły mi tylko godziny pracy; w pozostałych odnajdywałam spokój. Codziennie rano prowadziłam Georginę do jadalni, a każdego popołudnia do bawialni, gdzie pan i pani Radlett godzinę przed kolacją poświęcali na zabawianie córki. Pan Radlett grał na pianinie, a pani tańczyła z nią, podnosiła ją w górę i prowadziła tłuste stópki po dywanie. Byli tak zachwyceni tymi spotkaniami, jakby nie widzieli jej przez tydzień; czasem Georgina pochlipywała, kiedy niosłam ją z powrotem do pokoju dziecinnego, wyciągała rączki do mamy. „Pod drewnianą górkę, na ścieżkę z podusią”, nuciłam jej wtedy, wchodząc po schodach i często, nim zamknęły się za nami drzwi pokoju, żal mijał. Kiedy była zmęczona, ssała kciuk; zawsze wyjmowałam go z zaślinionej przez sen buzi, gdy pani Radlett przychodziła ucałować ją na dobranoc.
Salon, rzadko używany i duszny latem, mieścił się we frontowej części domu. Okien w nim nie otwierano z obawy przed kurzem z ulicy, zasłaniały je żaluzje, zamknięte dla ochrony przed upałem, i koronkowe firanki. Dom Radlettów odnowiony był ze smakiem i umeblowany antykami; pani miała nawet własną bibliotekę. Oboje państwo odznaczali się wysoką kulturą umysłową i interesowali się polityką. Często wydawali przyjęcia, podejmowali przyjaciół, a wtedy dom wypełniał dym cygar, a na kredensach zostawały okrągłe, lepkie ślady po kieliszkach sherry. Stojak na kapelusze obwieszony piórami i wstążkami wyglądał jak drzewo, które obsiadły egzotyczne ptaki. Na górze, na poddaszu rzadko coś zakłócało mi spokój, jedynie od czasu do czasu na prośbę pani Radlett przed snem sprowadzałam Georginę na dół, kiedy chciała ją pokazać gościom i ucałować na dobranoc. Zawsze zdawała się na mnie; uprzejmie dopytywała o dietę i zajęcia córki, nie było jednak wątpliwości co do tego, kto podejmował decyzje.
– Proszę usiąść – powiedziała. Zajęłam miejsce na pluszowym fotelu obok donicy z paprocią.
– Mam sensacyjną wiadomość. – Pani Radlett położyła dłoń na zaokrąglonym brzuchu. Zaczęła ostatnio przybierać w talii, tak że Ellen poszerzała jej spódnice. – Od kilku tygodni chciałam pani o tym powiedzieć, ale pan Radlett nie pozwalał mi, póki wszystko nie zostało ustalone i sfinalizowane, co nastąpiło wczoraj wieczorem, mogę więc już się tym z panią podzielić.
Poczułam przebłysk zainteresowania i wygładziłam fartuch.
– Jak pani wie, pan Radlett doskonale sobie radzi u Dalberga i Howarda. Tak znakomicie, że – mówiła powoli, zrobiła pauzę dla wzmocnienia efektu – firma wysyła go do Chicago; ma tam być ich głównym architektem. Będzie projektował uniwersytet, nianiu May, czy to nie cudowne? – Klasnęła w dłonie, ledwie mogła się opanować.
Mówiła szybko, nie przerywając: – Chcemy, oczywiście, by pojechała pani z nami i tam zajmowała się Georginą. Mam nadzieję, że ani przez sekundę nie sądziła pani, że pojechalibyśmy bez pani. Och, proszę powiedzieć, że pani pojedzie. Pan Radlett szuka teraz dla nas domu – nie uwierzy pani, co można znaleźć w Ameryce – prawdziwe pałace, praktycznie za grosze. I są tam wspaniałe parki, i sklepy, i cały czas coś się buduje. O nieba, nasze drugie dziecko będzie Amerykaninem. Co pani na to? Dopiero teraz o tym pomyślałam. Jakie to dziwne – na jej twarzy mignął błysk dziecinnego zdumienia.
– Chicago – tyle tylko zdołałam powiedzieć. Samo to słowo zabrzmiało w moich ustach jak coś obcego i wspaniałego. Pochodziłam z zadymionego przedmieścia Birmingham, Londyn jawił mi się jako najbardziej fascynujące miejsce na ziemi, a Chicago wydawało się odległe niczym Mars. Obliczałam, ile dni będzie tam szedł list do mnie, ile czasu z powrotem do domu i czułam, że gdzieś w środku mnie rodzi się mały, twardy kamyk.
– Oczywiście – ciągnęła pani Radlett – musimy spakować i wysłać rzeczy, to trochę potrwa, ale sądzimy, że za miesiąc lub dwa będziemy już na parowcu; wiem, że Dennis bardzo się rwie do nowej pracy. Statek płynie do Nowego Jorku, stamtąd pojedziemy pociągiem, ale mam nadzieję, że w Nowym Jorku zatrzymamy się na jakiś czas, byłoby wspaniale. Zawsze o tym marzyłam. Nianiu May, czy dobrze się pani czuje? Marnie pani wygląda.
– Dobrze, madam.
– Proszę powiedzieć, że pani pojedzie. Zgodzi się pani, prawda?
– Żałuję, ale to niemożliwe.
Cisza. Tykał tylko zegar podróżny, a znad kominka przyglądały się nam porcelanowe spaniele. Pani Radlett nie spodziewała się takiej odpowiedzi i próbowała teraz ochłonąć, machinalnie gładząc brzuch.
– Ależ dlaczego? Musi pani oczywiście wziąć parę dni wolnego, żeby się pożegnać.
Nie mogłam spojrzeć jej w oczy, wbiłam wzrok w dywan.
– Nianiu May? Myślałam, że się pani ucieszy.
– Och, cieszę się, madam. Bardzo, ze względu na panią i na pana Radletta.
– A co z panią? Źle się pani u nas czuje?
– Nie, jest mi tu bardzo dobrze.
– To czemu, na Boga, nie chce pani jechać? Ja po prostu nie wyobrażam sobie wyjazdu bez pani. W ogóle tego nie brałam pod uwagę! I nadal nie biorę! Traktujemy panią jak członka rodziny, a Georgina panią uwielbia! I ja panią uwielbiam, i Dennis także. – Głos jej drżał, podnosił się i z przerażeniem stwierdziłam, że moja chlebodawczyni za chwilę wybuchnie płaczem.
Czułam ucisk w gardle, w nosie kręciło mnie od łez.
– Dziękuję, madam. Oboje państwo są dla mnie niezwykle dobrzy. I bardzo lubię panienkę Georginę.
– To dlaczego nie chce pani jechać? Chodzi o pensję? Porozmawiam z Dennisem o podwyżce, jeśli tak.
Potrząsnęłam głową.
– Nie, nie.
– Choruje pani? A może… jest pani zaręczona? – Na twarzy pani Radlett odmalowała się wyraźna ulga. – Wychodzi pani za mąż?
– Nic podobnego.
– Nieba, to w czym rzecz?
– Moje rodzeństwo. Nie mogę ich zostawić.
Spojrzała zaniepokojona i zaciekawiona.
– Proszę wybaczyć niedyskrecję, ale wydawało mi się, że pani rodzice żyją.
– Tak, istotnie, madam.
– Czy któreś z nich zachorowało?
– Nie.
– Straciło pracę?
– Nie.
– To dlaczego nie może pani ich zostawić?
Głos łamał mi się z żalu.
– Naprawdę, bardzo mi przykro, pani Radlett.
Zamilkła w osłupieniu. Po drugiej stronie placu jacyś ludzie wysiadali z powozu, który w chwilę potem ruszył dalej; stukot końskich kopyt osiągnął crescendo pod oknem, a później ucichł. Myślałam o Georgini śpiącej na górze i o stojących na parapecie słoiczkach po dżemie i o garstce stokrotek, zupełnie już zmarnowanych teraz w mojej kieszeni. O herbacie stygnącej w dzbanku, który przyniosła Ellen, i o do połowy przeczytanym egzemplarzu „Woman’s Signal” odłożonym koło fotela na później, i o tym, jak w deszczowy wieczór pokój dziecinny z sykiem i migotaniem gazowego grzejnika jest dla mnie najprzytulniejszym miejscem na świecie. Georgina obudzi się za chwilę i zawoła mnie, całkowicie pewna, że wyjmę ją z łóżeczka i dam mandarynkę albo kruche ciasteczko. Nie mogłam patrzyć na jej matkę, bo łzy mąciły mi wzrok. W pokoju było tak cicho, że słyszałam, jak pęka mi serce; jakby łamała się łodyżka stokrotki.
Niania May – głos przełożonej nie wyrażał żadnych emocji; drzwi otworzyła osobiście.
Minęło dziewięć miesięcy, odkąd ostatni raz widziałam Sim. Przyszła wtedy na Perivale Gardens na inspekcję, Ellen podała w salonie kawę i magdalenki, pani Radlett czekała, a przełożona robiła notatki. Teraz, kiedy przed nią stanęłam, przeszłość wyparowała; byłam mokra ze zdenerwowania jak przy pierwszym spotkaniu, ledwo zwalczyłam chęć przetarcia czoła. Weszłam do środka i zamknęłam za sobą ciężkie, czarne drzwi.
W pobielonym wejściu przywitały mnie znajome zapachy świeżego chleba, mydła karbolowego, czystej pościeli i strużyn z ostrzonych ołówków. Nad wszystkim unosiła się woń kobiecości, dziewcząt, które krążyły tam wyperfumowane i spocone. Dla mnie tak pachniała nauka. Dom na Pembridge Square był olśniewającym pałacem w porównaniu ze szkołą w Balsall Heath, nijakim, ponurym miejscem, gdzie pył kredy tańczył w świetle z trudem przebijającym się przez brudne szyby. Moja edukacja kończyła się tam równo ze szkolnym dzwonkiem; rodzice byli zbyt zajęci sklepem, by uczyć nas w domu, siadałam więc razem z braćmi do książek dopiero wieczorami. Ted i Archie, jeden młodszy ode mnie o trzy, drugi o pięć lat, byli dość chętni, ale kłócili się ze mną w czasie lekcji. Robbie, piętnaście miesięcy młodszy niż ja, powolny i oporny, do dziś nie nauczył się pisać listów bez błędów.
Instytut Norland mieścił się w dużej białej willi na Pembridge Square, dziesięć minut jazdy na północ od Perivale Gardens. Opuściłam dom państwa Radlett rano i najchętniej poszłabym od nich piechotą przez Kensington Gardens, ale uparli się, że wyślą mnie dorożką, mój kufer miał trafić już pod nowy adres. Tak jak przewidywałam, pożegnanie było okropne, Georgina nie rozumiała, co się dzieje i z ramion matki przyglądała się wszystkiemu ze zmarszczonym czołem. Pani Radlett podniosła rączkę córki i pomachała nią, a mała rozwrzeszczała się, kiedy dorożka ruszyła. Nie mogłam tego znieść, odwróciłam się i przycisnęłam chusteczkę do twarzy.
Instytut był pierwszą placówką tego rodzaju: szkołą, domem i agencją pośrednictwa pracy dla niań. Niewiele ponad dwa lata wcześniej przystąpiłam do egzaminu wstępnego, ubiegając się o stypendium Maud Steppings i jakimś cudem zdałam. Nie rozumiałam niemal żadnego pytania: opowiedz historię Enocha Ardena, napisz, gdzie znajdują się niżej wymienione ulice i sklepy w Londynie; podaj przepis na marmoladę. O Enochu Ardenie nie słyszałam, a z Birmingham wyjechałam tylko raz w życiu; zlokalizować Goocha, Harrodsa i Urquarta nie potrafiłam, podobnie jak Pałacu i Tower. Wiedziałam jednak, jak się robi marmoladę: napisałam przepis babci, a potem, zdruzgotana i przygnębiona, odłożyłam ołówek i patrzyłam na inne dziewczęta, piszące z obojętnym wyrazem twarzy, jakby zdawały egzaminy nie wiadomo, który raz. Tamtego popołudnia sądziłam, że nigdy więcej nie zobaczę Londynu. Przyjechałam tu w towarzystwie państwa Granville, którzy mieszkali na sąsiedniej ulicy i raz czy dwa razy opiekowali się nami, kiedy byliśmy mali; zanim wsiedliśmy do powrotnego pociągu, kupili mi u Whiteleya sarsaparillę. Do Midlands wróciłam z ciężkim sercem. Nikt nie był bardziej ode mnie zaskoczony, kiedy na wycieraczce na Longmore Street znalazł się list z informacją, że czesne w wysokości 36 funtów jest gratis, które to słowo musiałam odszukać w bibliotece publicznej. Musiałam też zamówić na własny koszt materiał na uniformy w firmie odzieżowej Debenham & Freebody. Poszły na to moje oszczędności, to, co zostało, wystarczyło na zakup zeszytów i ołówków. Szybko okazało się, że wszystkie dziewczęta piszą piórami.
Dziewięć miesięcy spędzone w Norland było dla mnie nieprzerwanym pasmem szczęścia. Na początku zamykałam się w sobie, niespokojna, dużo gorzej wykształcona i mniej pewna siebie niż dwa tuziny koleżanek z klasy. Z takim akcentem jak mój mówiła w Norland tylko jedna ze służących. Pokój, położony z tyłu domu, dzieliłam z Irlandką o imieniu Bridget, miała czarne włosy i ostry, haczykowaty nos jak kawka. Okazała się miła i bezpośrednia, więc kiedy obie zaadaptowałyśmy się w nowym miejscu, niepokój zniknął.
Wrócił jednak, znajomy jak stara kapota, w chwili, gdy Sim zamknęła za mną drzwi. Drobną i szczupłą sylwetką przywodziła na myśl lalkę, lecz minę miała zupełnie nielalczyną, w kasztanowych loczkach grzywki tu i ówdzie połyskiwało srebro, ale w całej postawie czuło się żelazną wolę. Jako przełożona była sprawiedliwa i prostolinijna, nie przynosiło jej ujmy sprzątnięcie pustych filiżanek po herbacie czy rozdanie listów. Jedyna z zespołu pracowników mieszkała w Instytucie, choć widywałam ją zawsze tylko w gładkiej wełnianej sukni ze złotym zegarkiem u paska; tajemnicą było dla słuchaczek, gdzie Sim bierze kąpiel. Żegnając się z nami, radziła, byśmy w naszych nowych domach kładły srebrne szczotki do włosów tak, by widziała je służba. Miałam tylko grzebień, ale uwadze Sim nic nie uchodziło; na tydzień przed wręczeniem dyplomów znalazłam na toaletce pudełko z pracowni Williama Comynsa. W środku leżała oprawiona w srebro szczotka do włosów, ciężka jak pistolet, z włosiem najeżonym niby szpilki.
Sim poprowadziła mnie na tył domu, gdzie mieścił się jej gabinet. Spotkałyśmy po drodze dwie słuchaczki. Obie w uniformach, schodziły właśnie po schodach; popatrzyły na mój kapelusz i pelerynę, i uśmiechnęły się nieśmiało. Po lewej stronie, w sali jadalnej, inne dziewczęta, ubrane w biel i beż, pochylały się nad książkami i obgryzały pióra. Z ukłuciem nostalgii uświadomiłam sobie, że jest właśnie pora egzaminów. W soboty nie było zajęć, przez otwarte drzwi widziałam salę wykładową: wysoki pokój z przeszklonymi szafami bibliotecznymi, udekorowany świeżymi kwiatami, wśród których wiosną pojawiał się błękitny przetacznik, godło Instytutu. Na ścianie za biurkiem rozpościerała się mapa Wysp Brytyjskich, obok stało pianino, a nad szafami bibliotecznymi wisiał wysoki na cztery czy pięć stóp gobelin przedstawiający lwa wspinającego się na wzgórze.
Gabinet Sim oznaczony był mosiężną tabliczką z napisem: „M. Simpson, przełożona”. Otwarte okno pokoju wychodziło na podwórze, biurko zapełniały filiżanki po herbacie, gazety, ogarki świec i stalówki; obok malowanego ceramicznego przycisku do papieru usychała w doniczce begonia. W wiszącej na ścianie mapie Londynu z podziałem na dzielnice tkwiły czerwone pineski oznaczające miejsca, gdzie pracowały nianie. Obok, na mapie Imperium, pineski widniały od Paryża po Indie. Książki i czasopisma ułożono byle jak na regałach pod ścianami; na którejś półce zobaczyłam oprawione w ramkę zdjęcie pierwszych niań z Norland, pięciu nieśmiałych dziewcząt w fartuchach i czapkach, z Sim po jednej, a panią Ward, założycielką Instytutu, której okrągła twarz spoglądała dobrotliwie spod szerokiego kapelusza – po drugiej stronie. Ogólnie rzecz biorąc, w gabinecie przełożonej panowała atmosfera artystycznego nieładu. Sim miała za sobą studia uniwersyteckie, nie wyszła za mąż i budziła we mnie mieszaninę strachu i zazdrości. Była osobą, którą podziwiałam najbardziej na świecie.
– Rozczarował mnie twój list – powiedziała, usuwając z siedzenia poranną gazetę i przechodząc wprost do sedna sprawy. – W Norland nie bagatelizujemy rezygnacji. Czekam na wyjaśnienia, ale najpierw – pociągnęła taśmę dzwonka przy biurku – napijemy się herbaty.
To spotkało mnie po raz pierwszy – byłam już kiedyś raz czy dwa razy w gabinecie Sim, ale taka propozycja nigdy jeszcze nie padła. Po cichu spodziewałam się, że teraz, kiedy mam już za sobą okres próbny, będziemy rozmawiać w salonie, gdzie przyjmuje się wizyty klientów i gdzie stoją meble na pokaz, a słuchaczkom wolno wchodzić tylko podczas świąt Bożego Narodzenia, gdy wspólnie śpiewa się kolędy wokół stojącego pod oknem fortepianu. Mimo to służące odkurzają go dwa razy dziennie.
Rozmawiałyśmy o upale, o mojej drodze na Pembridge Square, a po minucie czy dwóch służąca wniosła tacę z herbatą i jakimś cudem znalazła na nią miejsce na biurku.
– A więc, nianiu May – odezwała się Sim, kiedy filiżanki zostały napełnione – zrezygnowałaś z pracy. Czy zechciałabyś mi coś powiedzieć na ten temat?
Upiłam łyk herbaty, spodeczek zabrzęczał.
– Państwo Radlett wyjeżdżają. Do Chicago. Do Ameryki – dodałam nieśmiało.
Niebieskie oczy Sim patrzyły wprost na mnie.
– A ty nie chcesz jechać.
Niepewnie pokręciłam głową.
– Jak się pewnie orientujesz, wiedząc, gdzie zostały zatrudnione twoje koleżanki, duża część absolwentek Instytutu wyjeżdża za granicę. Rodzinom cudzoziemców zależy na angielskich nianiach nawet bardziej niż Anglikom. Zdawałaś sobie sprawę, podejmując naukę, że taki wyjazd nie jest wykluczony, prawda? Dla niektórych słuchaczek jest to jedna z atrakcji – przepustka do życia w innym kraju i poznawania świata.
– Ja nie chcę wyjeżdżać za granicę.
Sim siedziała w nienagannej pozie, lekko nachyliła się teraz, by przyjrzeć mi się z bliska.
– Uczciwe postawienie sprawy, ale jakie są powody?
Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w filiżankę.
– Nowe życie w Ameryce mogłoby być czymś wspaniałym, nianiu May. To młody kraj, stosunkowo liberalny w kwestiach moralnych i politycznych. Z punktu widzenia młodej kobiety nie jest to jakieś zapyziałe miejsce. Wysłałam na drugą stronę Atlantyku wiele niań, które zaadaptowały się tam naprawdę znakomicie. Choćby w zeszłym tygodniu jedna z dziewcząt pojechała do Bostonu, a dwie czy trzy są w Nowym Jorku. Właśnie teraz niania z rocznika dziewięćdziesiątego siódmego płynie parowcem do Północnej Karoliny na posadę u Vanderbiltów.
Patrzyłam na przycisk do papieru. Przetacznik był źle namalowany, ani chybi prezent od któregoś z małych podopiecznych.
– Jednak nie zmieniasz zdania.
– Nie, przepraszam, pani Simpson. Miałam nadzieję, że znajdzie mi pani inne miejsce.
Najwyraźniej była w rozterce, ale po chwili zobaczyłam na jej twarzy znużenie i rezygnację.
– Szczerze mówiąc, nianiu May, to dość kiepska pora na szukanie czegoś dla ciebie. Wiele rodzin wciąż jeszcze bawi na wsi i nie wróci wcześniej niż za miesiąc; inni są w podróżach. Na dodatek muszę znaleźć pracę dla dziewcząt, które lada moment zakończą egzaminy; trzeba utrzymać poziom zatrudnienia naszych absolwentek. Pani Radlett napisała do mnie, prosząc o nową nianię i mam już kogoś na myśli. Jej opinia jest pochlebna. Skoro o tym mowa: poproszę o książkę z referencjami. – Wyciągnęła w moją stronę drobną dłoń.
Byłam przygotowana; ściskałam ją pod pachą przez całą drogę i teraz podałam ponad biurkiem. Gdzieś daleko szczekał pies, a Sim przewracała kartki, aż jedną nich zatrzymała w dwóch palcach i zagłębiła się we wpis pani Radlett. Moja chlebodawczyni, mimo wykształcenia, usiała swój tekst wykrzyknikami, dla wzmocnienia efektu podkreślała słowa i całe zdania, co sprawiało wrażenie dziewczęcego uniesienia. Na pożegnanie wręczyła mi prezent: jedwabną chustkę z wyhaftowanym moim inicjałem i nowiutki egzemplarz Czarnoksiężnika z krainy Oz.
Starłam się nie myśleć o niani, która będzie wieszać swój uniform w szafce i spać w moim łóżku. Być może Georgina nie zauważy zmiany i niedługo w ogóle nie będzie mnie pamiętać. Oczy znów miałam pełne łez. Chusteczka mi zwilgotniała, poza tym zakurzyła się po drodze. Sim podała mi nową, czystą, przyjęłam ją, wyczyściłam nos i westchnęłam.
– Przepraszam – powiedziałam – nie wiem, co mnie naszło.
– Twój dawny pokój jest chwilowo wolny, niania Jenkins pracuje teraz w przedszkolu. Możesz zostać dzień czy dwa. Po południu, jeśli będę miała czas – spojrzała na zegarek – albo jutro rano przejrzymy zgłoszenia. Później, dopóki nie znajdziemy ci jakiejś rodziny, będziesz musiała wrócić do domu. Gdzie to jest? Birmingham?
– Nie. To znaczy tak, Birmingham, ale nie mogę tam wrócić.
Zmarszczyła czoło.
– Cóż, obawiam się, że będziesz musiała. Niania Jenkins wraca pod koniec tygodnia, a pierwszego września przyjeżdżają nowe słuchaczki. – Przyglądała mi się uważnie. – Nikt nie lubi wracać do domu z podkulonym ogonem – dodała łagodniej – zwłaszcza jeżeli zdobył pewną niezależność, ale to będzie tylko na chwilę. Przerwa ci się przyda. Ile urlopu zostało ci w tym roku?
– Cały.
Nie spodobało się jej to.
– Wciąż upominam nianie za to, że zaniedbują wykorzystywanie urlopu. Wynagrodzenie jest sowite z jakichś powodów, w tego rodzaju pracy odpoczynek jest konieczny. Umęczona niania to marna niania.
– Nie mogę wziąć urlopu – powiedziałam. – Muszę znaleźć nowe miejsce. Proszę, panno Simpson. Wysyłam co kwartał do domu połowę zarobków i nie mogę sobie pozwolić na utratę choćby miesiąca.
Złagodniała i westchnęła.
– Czym się trudni twój ojciec?
– Mają sklep spożywczy. Moje rodzeństwo jest w domu, cała czwórka. Chłopcy pracują, a siostra, Elsie, ma teraz jedenaście lat, jeszcze się uczy. Ale sporo opuszcza, bo ma problemy z rękami i nogami. To od kręgosłupa. Nie może dużo chodzić i kuleje. Na ogół jest dobrze, ale to postępuje, więc nie daje sobie rady z noszeniem ani z kasą. Upuszcza różne rzeczy, denerwuje się i… więc chciałabym, żeby jeszcze się uczyła. Potrafi pisać jedną i drugą ręką; nauczyła się na wypadek, gdyby prawa ręka przestała działać.
Wydawało się, że Sim podjęła decyzję. Odstawiła filiżankę, otworzyła szufladę biurka i wyjęła z niej plik listów.
– Na razie rzuciłam tylko na to okiem, ale jak mówiłam, latem nie zalewa nas potok zgłoszeń, to raczej kapanina. Ludzie zabierają się za swoje sprawy w okolicach Świętego Michała, a dla niani o zaledwie rocznym stażu… Co my tu mamy? – Ściskałam leżące na podołku rękawiczki, Sim w milczeniu przeglądała papiery. – Był list od pani z St John’s Wood… Gdzie on jest?… Aa, tak, proponuje pensję w wysokości trzydziestu funtów rocznie. To nie wchodzi w grę. Napiszę jej, jakie są nasze stawki.
– Czy szkoła się ogłasza? – spytałam.
– Nieba, nie. Nigdy tego nie robiłyśmy i pani Ward nie chce zaczynać. Zobaczmy, tu jest coś od rozwiedzionej aktorki. No, o tym absolutnie nie ma mowy.
– Mnie to nie robi różnicy.
– Obawiam się, że mnie tak.
Z pliku wysunął się kolejny list.
– Od pani Charlesowej England z Yorkshire. – Czekałam. – „Proszę o przysłanie fotografii i szczegółowych danych, a także o radę co do wysokości pensji należnej waszym nianiom…”. Brzmi lepiej, ale gdzie ja mam…? – Przerzucała kartki zapełnione eleganckim pismem. – Widziałam coś od pani z… a, jest, Edwardes Square. Pani Askew-Laying. Skąd ja znam to nazwisko, Askew-Laying? „Moja droga przyjaciółka pani Cadogan poleciła mi wasz instytut jako…” Askew-Laying, Askew-Laying. Czyżby dom aukcyjny? – Sim zwilżyła wargi i ze zmarszczonym czołem wczytywała się w list. – Muszę porozumieć się z panią Ward, ale jestem niemal pewna, że to właściciele domów aukcyjnych.
Rozjaśniłam się i poprawiłam na krześle.
– Tak, mają nieruchomości na Piccadilly i bodaj w Nowym Jorku. Och – powiedziała, bo twarz mi się wydłużyła i Sim zorientowała się, dlaczego. – Żadnych zagranicznych wyjazdów. Sądzę, że taka rodzina spędza w Londynie tylko część roku, więc śmiesznie byłoby pytać. Powiedz, czy wykluczasz tylko emigrację, czy podróże w ogóle?
– Mogę jeździć pociągiem czy czymkolwiek innym, ale nie mogę przenieść się do innego kraju. – Protekcjonalny ton Sim zaczynał mnie irytować, jakbym miała irracjonalne, coraz to inne zastrzeżenia. Dla niej oczywiście praca była kwestią wyboru, nie konieczności; nigdy nie stała w kolejce, żeby wysłać przekaz pieniędzy rodzinie i nigdy tego nie zrozumie.
– Obawiam się w takim razie, nianiu May, że twoje możliwości są ograniczone, bo rodziny, które zgłaszają się do naszego instytutu, oczekują elastyczności. Jeśli wytrzymasz tydzień lub dwa, sprawdzę inne zgłoszenia, ale muszę mieć także na uwadze tegoroczne absolwentki. Pani Ward przekazała informacje w tych kręgach, co zwykle i zaaranżowała już kilka spotkań. A propos – błysnęło złoto zegarka – muszę biec na rozmowę na Marylebone.
– A co z propozycją z Yorkshire?
– To znaczy?
– Od pani… England.
Odszukała list i przeglądała go ponownie.
– Czworo dzieci. Dwóch synów, dwie córki. Mają zakład włókienniczy – sądząc z jej tonu, mogliby być cyrkowcami. – Pani England czytała o instytucie w gazecie, a jej niania niedawno umarła. Była kiedyś nianią jej męża, „najukochańszą”… Pożądane doświadczenie z dziećmi wrażliwymi, pisze, że starszy syn jest słabego zdrowia. „Pokoje dziecinne są w osobnym skrzydle domu, z oddzielnym wejściem, miejsce dla niani mamy w sypialni dzieci lub też, gdyby wolała, możemy ją umieścić w głównej części domu”. No, o tym nie ma mowy. – Odwróciła kartkę na drugą stronę, szukając podpisu. – Nie podaje swojego imienia, ale wygląda na to, że pani England bardzo pilnie kogoś szuka.
– Przyjmę to.
– Chciałabyś mieszkać tak daleko? Być może mają dom w Londynie, ale wątpię. Handel tekstyliami nie jest tu zbyt duży.
– Nie ma dla mnie znaczenia, dokąd pojadę, pani Simpson.
Spojrzała na mnie i wróciła do listu.
– Masz naturalnie przygotowanie i odpowiednie umiejętności, ale zajmowanie się czwórką dzieci jest poważnym przedsięwzięciem. Wygląda na to, że nie ma tam żadnej opiekunki ani sprzątaczki. Pani England nie podaje szczegółów o stanie zdrowia syna; jeśli jest inwalidą, może wymagać specjalistycznej opieki medycznej. Sprawdzę w tym tygodniu. – Wsunęła list do koperty, jakby podjęła decyzję.
– Byłabym wdzięczna, gdyby pani odpowiedziała pani England wieczorną pocztą, że znalazła pani dla niej nianię.
Sim zatrzymała na mnie dłużej wzrok, a potem poprawiła się na krześle.
– Nianiu May – zaczęła – czy wiesz, dlaczego przyznałam ci stypendium Maud Steppings?
A więc pamiętała. Poczułam bolesne ukłucie i pokręciłam głową.
– Może przypominasz sobie, że nadzorowałam egzamin w sali wykładowej. Jedna z kandydatek w czasie sprawdzianu upuściła ołówek, który potoczył się na przód klasy. Ty wtedy bez wahania przerwałaś pisanie, wstałaś, podniosłaś go, po czym poszłaś do tyłu, odnalazłaś właścicielkę i oddałaś jej zgubę. Bez czytania twojej pracy wiedziałam, że twoje miejsce jest w instytucie.
– Dlatego że podniosłam ołówek? – spytałam skonsternowana.
– Dzieci najbardziej potrzebują łagodności, cierpliwości i uwagi. Można tego nauczyć, ale lepiej, jeśli są to cechy wrodzone. Kiedy rozmawiałam z tobą po egzaminie, utwierdziłam się w przekonaniu, że je masz, ale poza tym byłaś… – Zmrużyła oczy, szukając właściwego słowa. – Zdeterminowana. Wiedziałam, że miejsce u nas jest ci ogromnie potrzebne, bardziej może niż wszystkim innym dziewczętom, jakie tu spotkałam. Masz życiowe doświadczenie, które w opiece nad dziećmi jest dużo cenniejsze niż wykształcenie. Dużo cenniejsze niż znajomość wiersza o Enochu Ardenie.
Kolejny raz rozbroiła mnie tym, że zapamiętuje wszystko i potrafi przejrzeć każdego na wskroś.
– Myślałam, że Enoch Arden to premier. I tak napisałam.
– Pamiętam. – Kącik ust przełożonej uniósł się w wymuszonym uśmiechu, ale atmosfera nieco zelżała.
– Jesteś zdecydowana na tę posadę? Gdy napiszę do pani England, propozycja zostaje złożona. Przypominam ci, że nianie, które trzy razy zrezygnują, są proszone o odejście z instytutu.
Najeżyłam się i wyprostowałam na krześle.
– Nie zawiodę pani po raz drugi. Ma pani moje słowo.
– Doskonale. Odpowiem pani England, jak tylko wrócę.
– Wydaje się, że to idealna rodzina – starałam się o pogodny ton.
Sim zaśmiała się sucho.
– Coś takiego, nianiu May, nie istnieje.
***
Kochana Elsie,
piszę do Ciebie z Norland, z mojego dawnego łóżka. Dziwnie jest tu wrócić i choć mam stąd cudowne wspomnienia, bardzo chcę już wyjechać. Moja sypialnia (Powściągliwość) nie zmieniła się ani trochę: kremowo-brązowa tapeta jest okropna jak zawsze, a luźnej deski w podłodze koło komody wciąż nie naprawiono, podobnie jak pękniętego kafla w kominku. Przywykłam dzielić pokój z małymi dziećmi, które zasypiają natychmiast i od czasu do czasu płaczą. Zupełnie nie mam doświadczenia, jeśli chodzi o dziewczęta w moim wieku, czytają przy lampie i szepczą po zgaszeniu światła. Mieszkam z jedną ze słuchaczek, nianią Branford, pracującą w dzień na oddziale dziecięcym. Wraca późno i nigdy nie zdąża na kolację, za to prowadzimy miłe rozmowy.
Czekam na wiadomość, czy pojadę do nowej rodziny w Yorkshire. Jeśli się uda, to następnym razem napiszę już stamtąd. Pomódl się za mnie. Pamiętaj, pilnuj adresu, kiedy ci go przyślę. Trudno mi było pożegnać się z Radlettami, byli dla mnie tak dobrzy. Bardzo ich lubiłam.
Mam nadzieję, że nie przerywasz nauki. Uściskaj chłopaków i powiedz Mamie, że wrześniową pensję przyślę, jak tylko ją dostanę.
Całuję, Ruby
W ciągu kilku dni wszystko zostało załatwione. Nie rozpakowałam rzeczy, nie chcąc, by ktokolwiek, łącznie ze mną, odniósł wrażenie, że mój pobyt na Pembridge Square może potrwać dłużej. Poza tym niania Jenkins zostawiła w szufladach to i owo: napoczęty słoik gruszkowych dropsów, dwie czy trzy przykurzone chusteczki i pusty zeszyt. Siedziałam w pokoju albo wędrowałam ulicami, na których drzewa powoli przybierały żółte, złote i czerwonawe barwy. W tym czasie wysłano moje referencje, zamówiono bilety na pociąg, wyprano i wyprasowano ubrania. Lekarz przyłożył mi do pleców stetoskop i ostrzegł o wilgotnym klimacie na północy i dymach z fabrycznych kominów.
Rano w dniu wyjazdu umyłam się, ubrałam, zjadłam śniadanie i po raz ostatni pościeliłam łóżko, choć wiedziałam, że pokojówka ściągnie pościel, zanim osiądzie na niej pierwsza drobinka kurzu. Dorożka czekała przy wejściu, a kiedy zeszłam na dół, zastałam przy drzwiach, ze zdumieniem i pewnym skrępowaniem, skromne grono żegnających, złożone z Sim, dwóch słuchaczek i samej pani Ward, która uścisnęła mi dłoń i życzyła powodzenia. Poczułam się znacznie pewniej, po raz pierwszy będąc ośrodkiem zainteresowania, zauważyłam pełne podziwu spojrzenia dwóch dziewcząt, które już myślały o tym, by zawiązać pod brodą peleryny i też wyruszyć w świat. Dorożkarz zatrzasnął za mną drzwiczki, pomachałam jeszcze grupce przy wejściu i skryłam się w wozie, spragniona i już spocona.
Jechałam na wschód przez Bayswater Row, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że odbywam podróż w niewłaściwym kierunku, jak zegar idący do tyłu. Koniec z wyjściami do teatru w towarzystwie innych niań, koniec z bułeczkami Ellen. Uświadomiłam sobie, że zostawiłam na fotelu przeczytany do połowy numer „Woman’s Signal”. Patrzyłam przez okno na lśniące czarne powozy pełznące jak żuki, na jaskrawe reklamy kakao, mydła, musztardy, na przeróżne sklepy, na ulicznych sprzedawców kwiatów, zamiataczy ulic, pucybutów… Kiedyś szokował mnie widok tylu dzieciaków pracujących na ulicy, ale z czasem wtopiły się w tło i zdawały się odrębnym gatunkiem, innym niż pulchni, wykarmieni podopieczni moi i całego tłumu niań, choć oczywiście nie była to prawda.
Korki na ulicach spowolniały jazdę przez miasto, ludzie byli rozdrażnieni i poirytowani; kiedy dorożka dotarła do King’s Cross, miałam tylko dwadzieścia minut do odjazdu. Zapłaciłam, dodając napiwek, jak zawsze zdumiona, że to ja właśnie coś takiego robię. Dach ogromnego dworca niknął gdzieś wysoko, hala jak szklany balon wypełniona była dymem z lokomotyw. Spytałam o mój peron, potem przepychałam się przez tłum i z ulgą, gdy już omal się nie roztopiłam, znalazłam pusty przedział drugiej klasy. Zamierzałam otworzyć okno, kiedy tylko wyjedziemy z zadymionych tuneli. Zdjęłam nawet rękawiczki i wachlowałam się, nasłuchując; po minucie czy dwóch rozległ się przenikliwy gwizd, trzasnęły drzwi wagonu, po czym z peronu dobiegł drugi gwizd i pociąg, napasiony węglem, ruszył, nabierając szybkości – na północ.
Obudził mnie nagle odległy świst. Gdy dojechałam do Yorkshire, zapadła już noc, w rzucającej nikłe światło lampce pod sufitem miarowo kołysał się olej. W Londynie był upalny letni dzień, ale tu przez nieszczelne okno wiało chłodem, a na szybie układały się wzory z kropli deszczu. Szukałam wzrokiem Elsie z cukierkiem w ustach i ojca wyglądającego przez okno, po czym przypomniałam sobie, gdzie jestem i zorientowałam się, że pociąg stoi. Sprawdziwszy, czy mam w kieszeni portmonetkę, zerwałam się z miejsca na poszukiwanie konduktora. Kiedy przesiadałam się w Leeds, pociąg był pełny, znalazłam miejsce w przedziale z rodziną z trojgiem dzieci, ale teraz wagon opustoszał, wpadłam więc w panikę, że przejechałam swoją stację. Okazało się jednak, że mam wysiąść na następnej. Ogarnęły mnie naraz strach i uczucie ulgi, napięcie i ekscytacja. Podniosłam książkę, która spadła mi na podłogę i doprowadziłam się do ładu, przeglądając w ciemnym oknie, by podpiąć kosmyki włosów i zawiązać pelerynę.
Pięć minut później pociąg zatrzymał się w kompletnej ciemności, miałam wrażenie, że jesteśmy w tunelu. Poza mną nie wysiadał nikt, szłam do wyjścia obok zupełnie pustych przedziałów. Dwie lękliwe latarnie na końcach peronu rzucały mdłe światło, jakby wiedziały, że mają niewielkie szanse, by przedrzeć się przez mrok. Deszcz ustał, ale powietrze było ciężkie i wilgotne jak w pralni zimą. Dyżurny zagwizdał, pociąg sapnął i ciężko ruszył naprzód.
Rozejrzałam się po peronie. Nikogo. Po drugiej stronie toru zobaczyłam wejście na stację, światła i budkę bagażowego. Musiałam tam dotrzeć, chwyciłam walizkę i w tym momencie usłyszałam pospieszne kroki; pod torami było przejście, którym ktoś właśnie biegł w górę. Mężczyzna. Najpierw wyłonił się kapelusz, po nim pełna życia twarz z ciemnymi wąsami, wreszcie elegancki czarny płaszcz z zieloną kamizelką i wytwornym, cienkim łańcuszkiem. Duża dłoń unosiła wysoko latarnię, a całość nieco przypominała wesołego oberżystę. Był wysoki, świetnie zbudowany, a na mój widok szeroko się uśmiechnął.
– Niania May – mówił zdecydowanie, z odcieniem zażyłości, jakbyśmy się już znali. Podeszłam i postawiłam na ziemi bagaż, żeby podać mu rękę. Uścisk dłoni miał ciepły i mocny, oczy czarne, lśniące jak diamenty.
– Tak – powiedziałam. – Bardzo mi miło.
– Strasznie przepraszam za spóźnienie, koń potrzebował nowej podkowy, a Broadley… mniejsza z tym, już jestem i zaraz panią zabiorę. Pozwoli pani, że pomogę, proszę dać mi swoje rzeczy, o tak. Mam nadzieję, że podróż była wygodna? – wszystko to mówił, potrząsając moją ręką, jakby pompował wodę. Uwolniłam ją w końcu i zeszliśmy do przejścia, gdzie kolejne posępne latarnie walczyły z ciemnością, a w świetle lampy mojego przewodnika błyskały reklamy.
– Bardzo wygodna, dziękuję – odpowiedziałam. – Czy jest pan stangretem?
– Ha! – tubalny głos dotarł do wszystkich zakamarków i wrócił echem. – Wielkie nieba, nie. Zapomniałem się przedstawić. Jestem Charles England.
Omal nie zemdlałam ze wstydu.
– Najmocniej przepraszam, panie England. Nie zorientowałam się.
– Nic się nie stało, nianiu May. – Wydawał się szczerze rozbawiony moją pomyłką. Przeszłam za nim obok zamkniętej kasy biletowej na dziedziniec, gdzie czekał powóz zaprzężony w srokatego konia. – To jest Srokacz, proszę pochwalić jego nowe buty, bo inaczej bardzo się obrazi. – Poklepał ogiera po boku, otworzył małe drzwiczki i wcisnął moją walizkę, jakby nic nie ważyła. Podziękowałam i wsiadłam do środka; powóz zakołysał się, gdy pan England wskoczył na kozioł i ujął lejce. Siedziałam sparaliżowana i zawstydzona. Stangret! Co on sobie o mnie pomyśli? Że przyjechała idiotka, jakiej świat nie widział, i co gorsza, będzie zajmować się jego dziećmi.
Usiadłam wygodniej, odchyliłam zasłonkę, żeby popatrzyć przez okno, ale nie zobaczyłam nic – jakby ktoś opuścił czarną roletę. Powóz był duży, kosztowny, z siedzeniami ze skóry, zastanawiałam się więc, dlaczego Englandowie najwyraźniej nie mają stangreta i dlaczego to pan domu osobiście odebrał mnie ze stacji. Przecież musi tam być służba? Miałam szczerą nadzieję, że nie oczekują po mnie wykonywania dodatkowych prac domowych. Wystarczy opieka nad czwórką dzieci i utrzymanie porządku w pokoju dziecinnym, zwłaszcza że nie mogę liczyć na żadną pomoc. Nie szkodzi, ustalę wszystko na miejscu z panią.
Teren zaczął się wznosić, jechaliśmy w górę, lekko skręcając od czasu do czasu, wydawało mi się, że pokonujemy długie, kręte i strome wąwozy. Zamknęłam oczy, próbowałam odpędzić te obrazy spod powiek, starałam się wyobrazić sobie miejsce, które miało być moim domem przez co najmniej kilka następnych lat. Ciekawa byłam, czy dzieci śpią, czy będą na mnie czekały w swoim pokoju. Czwórka; nagle wydało mi się, że to bardzo dużo, choć powtarzałam sobie, że to prawie tak samo, jak być najstarszą z piątki rodzeństwa. Przez całe lata, kiedy rodzice zajęci byli sklepem, zastępowałam mamę młodszym braciom i siostrze. To do mnie przychodzili z obdartymi kolanami albo z pustym brzuchem, to ja ich opierałam i ubierałam, to ja opiekowałam się nimi i to mnie mama pytała, gdzie jest Ted albo czy widziałam czapkę Archiego. Uspokajałam się myślą, że wszystko to już znam i że raz nabyte umiejętności nie giną.
Po pięciu czy dziesięciu minutach powóz zaczął zjeżdżać w dół, zwolnił, wreszcie stanął. Spodziewałam się głębokiej ciszy, ale usłyszałam głośny szum, jakby pociągu albo wielkiego zaworu wypuszczającego parę. Pan England zeskoczył ciężko, otworzył drzwiczki i zakołysał w środku latarnią. Owionął mnie znów niespotykany o tej porze roku chłód.
– W porządku! Nie pogruchotałem pani na kawałki – powiedział. – Musimy, niestety, iść dalej piechotą, bo ścieżka do domu jest wąska i nie mógłbym obiecać, że nie zlecimy na złamanie karku na dno wąwozu. Jeśli zaczeka pani chwilę, odprowadzę konia i położę powóz do łóżeczka.
Zostawił mnie na brukowanej drodze i poszedł z latarnią w ręku w stronę ciemnego masywu zabudowań. Dziwny syczący dźwięk nie ustawał; kiedy wzrok przyzwyczaił mi się do ciemności, dostrzegłam granatowe niebo i zakryty chmurami księżyc. Po prawej stronie było coś wysokiego i zwartego – ogromny budynek, a może las, bo w wilgotnym powietrzu dał się wyczuć szczególny zapach, zapach zieleni, który mieszczuchy takie jak ja wyłapują natychmiast. Chłonęłam go, bo był zimny, świeży jak woda ze źródła, zupełnie inny niż gęsty dym i kurz, do którego nawykłam. Latarnia pana Englanda wróciła chwilę później. Jej właściciel wziął moją walizkę i poszedł naprzód pewnym krokiem, jakby ciemność była jego naturalnym środowiskiem.
– Nic nie widać w tej chwili, ale to jest dziedziniec fabryki – oznajmił. – Dom stoi po drugiej stronie rzeki, na wzgórzu.
A więc hałas dochodził od rzeki, narastał teraz, jakbyśmy jej przeszkodzili. Stałam jak sparaliżowana w nikłym świetle latarni. Podniósł ją, przyglądając mi się uważnie.
– Dobrze się pani czuje, nianiu May? Droga jest, obawiam się, dość niewygodna.
– Jak przejdziemy przez rzekę?
– W gumowcach. Mam tu dwie pary na brzegu – odparł poważnym tonem. Na chwilę zapadła nieprzyjemna cisza, ale natychmiast twarz pana Englanda rozjaśnił szeroki uśmiech. – Żartuję. Nie jesteśmy tu w Yorkshire aż tak prymitywni. Ruszajmy.
Wszystko, co istniało poza kręgiem światła jego lampy, było ciemnością i hałasem. Kroczył szybko; natychmiast zostawiliśmy za sobą dziedziniec i znaleźliśmy się na kamiennym moście, na którym powóz zmieściłby się, ale po obu stronach miałby nie więcej niż cal albo dwa wolnego miejsca. Most wznosił się niewielkim łukiem, jakieś piętnaście stóp nad groźną, szumiącą w dole wodą. Wbiłam wzrok w przestrzeń przed sobą, kiedy przez moment pod nogami miałam przepaść, ale chwilę później byliśmy już po drugiej stronie. Pan England prowadził teraz na lewo, wyboistą drogą pnącą się pod górę, dalej od rzeki. Czarne, wilgotne pnie drzew po obu stronach lśniły w blasku latarni, jakbyśmy wchodzili do tajemniczej groty.
– Dom leży na uboczu. Zbudował go czterdzieści lat temu dziadek mojej żony, żeby mieć oko na zakład w dole. Wie pani coś o włókiennictwie, nianiu May?
– Obawiam się, że bardzo niewiele – dyszałam, starając się dotrzymać mu kroku.
– Pewnie pani zauważyła, że panuje tu wilgoć. Idealne warunki, by uchronić bawełnę przed przesuszeniem. Choć po tej stronie granicy króluje raczej wełna. Im dalej na wschód od Liverpoolu, tym mniej przędzalni bawełny. Kamgarn, barchan, moleskin, oto, co robimy w tym zapadłym kącie. A zakład, który minęliśmy na dole – na pewno go pani nie widziała, ale zobaczy go pani w dzień – jest mój. Ale ja produkuję bawełnę – nie przerzuciłem się na wełnę. Rodzina mojej żony to branża wełniana, a jej dziadek to wełniany magnat. Przy nim wszyscy jesteśmy karzełkami. W Greatrex Mill ma tysiąc dwieście krosien, trzydzieści tysięcy jardów materiału każdego dnia. Wie pani, ile to mil?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki