Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestodziewięcioletni policjant Robert Nowacki zostaje wezwany do gnieźnieńskiego lasu Jelonek, gdzie leśniczy słyszał przeraźliwy krzyk młodej dziewczyny. To, co tam zobaczył (kobiece ciało poszarpane ręczną piłą),wywołało u niego depresję. Bierze coraz więcej leków, które nie pomagają. Z czasem zamordowana dziewczyna zaczyna go nawiedzać, a lekarz stwierdza u Roberta schizofrenię paranoidalną. W wyniku zażywania leków policjant staje się agresywny, atakuje kolegów z pracy, a po pobiciu komendanta ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Hospitalizacja nie przynosi oczekiwanego skutku, a zamordowana dziewczyna - Katarzyna Szypółka - prosi Roberta o pomoc. Mężczyzna jest bezsilny, świadomy choroby, uczy się żyć ze schizofrenią. Po wyjściu ze szpitala, będąc prawie na emeryturze, pragnie odnaleźć mordercę Kasi. Z czasem postanawia powoli odstawiać leki i poprowadzić śledztwo na własną rękę, bo nie ma wśród kolegów sprzymierzeńców, wręcz przeciwnie - wszyscy się go boją. Trafia na bardzo ekscentryczną rodzinę Smithów. Czy te dwie pozornie różne sprawy mogą się jakoś łączyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podstępnaschizofrenia
KarolinaKasprzak-Dietrich
© Copyright by Karolina Kasprzak-Dietrich
ISBN: 978-83-968106-3-2
Wydawca: Karolina Kasprzak-Dietrich
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
Tęksiążkędedykujęmojemutacie.Byłmistrzemzduńskimimistrzemwtym,corobił.Opisanahistoriajestfikcjąiniemaabsolutnie nic wspólnego z moją rodziną.
Tato,kochamCięitęsknię.
Przeczesałem rozwartymi palcami mocno przerzedzone włosy.Zdnianadzieńcorazbardziejłysiałem.Miałemwrażenie,żemam nagłowiezaledwiekilkanaściewłosów,niegdyśczarnychjaksmoła, dziśwyblakłychproblemami.Spojrzałemwlustro.Sińcepodoczami zakreśliłypodkowy,którenachodziłynapołowępoliczka.Kącikiust wyraźnieopadły.Wychudłem,mojeuszynaglezrobiłysięodstające,anosszpiczasty.Wystarczyniecałymiesiąc,byczłowiekzmienił sięwewrak.Sarkastyczniesiędosiebieuśmiechnąłem,możeniedo siebie,możedokota.Amożedopulpitukomputera,ikonyzbliżają siędomnieioddalają,przytymkręcąsięwkółkojakkaruzela,ito chybanajbardziejmnieśmieszy.Jestemjaknaćpany.
Otwieramszufladę,wyjmujęzniejopakowanieTranxene1iXeplion–silnylek.Ajednakmnieniepomaga.Wciążmamkoszmary, słyszęgłosy,zwłaszczakrzykipłaczkobiety.Gdykrzyczę,byjużsobieposzły,nagległosycichnąizaczynająnucićmelodię.Mamwrażenie,żeoszalałem.Wyjmujęzopakowaniadwietabletkiipopijam wodąmineralną.
–Zamknijsię!–krzyczędobiałejściany.Tostamtąddobiegają głosy.Nadalnucątęmelodię.–Zamknijsię!–krzyknąłemjeszcze głośniej.
Głosynieprzestająnucić,ajadodatkowosłyszępukaniewkaloryfer.Sąsiadkazdołudajemiznak,żejestemstanowczozagłośno. Mamochotęzejśćpiętroniżejijebnąćjąwryj.Mruczuś,mójkot, schowałsiępodtapczan.Wiem,żetochwilowe,zamomentspod niego wyjdzie i położy się na swoim kocyku.
Zbyt długi, pożółkły paznokieć wywiercił w mojej skarpecie dziurę i prosi się o ścięcie. Wiem, że pozostałe dziewięć wygląda podobnie.Niemamochotychwycićzacążki,byjeskrócić.Bojęsię trzymaćwdłoniostrenarzędzie,bojęsię,żezrobięsobiekrzywdę.
Zachorowałeminiktniemożemipomóc.Mojąchorobęuparcie ukrywam, zwłaszcza w pracy. Koledzy policjanci nie mogą się dowiedzieć.Inaczejszefoddalimniezesłużby,skierujenazasiłek chorobowy,aponimnawcześniejsząemeryturę.Niechcę,MUSZĘ pracować, urodziłem się psem.
Potrafięwyobrazićsobiekomentarzekolegów,znajomych,gdy sięzorientują.„Czubek”,„chory”,„schizofrenik”.
Bałemsięiśćwtłum,żebytegoniesłyszeć.Narazieukrywamsię wswoimniewielkimmieszkaniu,czekam,ażchorobaodpuści.
„Biedny,tozsamotnościsfiksował”.Mojawyobraźniasprawiła, żemiałemochotęwyrwaćsobieresztkęwłosów.Dziewczyna-widmo,którazazwyczajnuci,jakbysięzlitowała,boucichła.Czuję,że przy mnie usiadła.
–Spierdalajstąd,dajmispokój.–Staramsięszeptać,żebysąsiadka znowu nie zapukała w kaloryfer.
Mimo mojej wulgarnej prośby nadal przy mnie siedzi. Wstajęzkanapyisprzedajęjejsolidnegokopniaka.Kopięztakąsiłą,żemój paznokieć,zderzającsięzdrewnianąobudową,pękanałożysku,leje siękrew.Zwinąłemsięzbóluwrogalik,położyłemsięnapodłodze, schwyciłemzapalec.Widokkrwispowodował,żenamomentstraciłemprzytomność.
Kiedysięobudziłem,namoimbrzuchuleżałMruczuś.Wpokoju byliśmytylkomy,dziewczynaodeszła.Alemożetylkonachwilę,może dlatego,żepostanowiłamisięprzyśnić.Pamiętamtensen.Niczegonie pamiętamtakbardzojaknawiedzającemnieodmiesiącasny.Sątakie wyraźne,takierealne,uważam,żetaktobyło.Takpotoczyłysięlosy tejzamordowanejprzedmiesiącemdziewczyny.Niktminiewierzy, komendantstukasięwczoło,gdymuonichopowiadam.Wszystko muszętrzymaćwsobie,samtoprzetrawić.Czuję,żesiękończę.Zamykamoczy,przedoczamikolejnyrazpojawiająsięobrazyzmojegosnu.
Dwoje ludzi na motorze, kierowca ubrany w czarną skórzaną kurtkęwysadzanąćwiekamiiwczarnespodniezeskóry.Prowadzi motor,kurtkajestprzyciasna,unosisięlekkonanerkach,wyłaniasię skrawekbiałejkoszulkiiczarny,grubypas.Niewidzęgozprzodu, alewiem,żemamasywnąklamręznapisem„Driver”.
Ma dość wysokie, masywne buty, ćwieki błyszczą w słońcu. Ogromny, połyskujący kask, podobny ma pasażerka, choć może ciutzaduży.Jednaktwardosiedzinamotorzeikurczowotrzymasię kurtki kierowcy. W pewnym momencie unosi prawą rękę, jakby była szczęśliwa,żedorwałatakąokazję.Odjeżdżajązpiskiemopon.
Onajesttąszczęśliwąpasażerką.Tadziewczyna,któramnienachodzi. Która mi śpiewa i przeszkadza mi żyć. Nie jest ubrana typowo namotor.Maczarnetrampkiiczerwonelateksowespodnie.Czarna bluzazkapturem,zktóregowychodządługieblondwłosy.Jestbardzoszczupła,alewysoka.Widzę,żegdzieśjadągładkąjaktaflawody szosą. Kierowca zwiększa prędkość, a dziewczyna się do niego jeszcze bardziejprzytula,jakbysięprzestraszyłatakszybkiejjazdy.Skręcają wpolnądrogę,wjeżdżająwlas.Schodzązmotoru,śmiejąsię,żartują.Niewidzętwarzykierowcy,alejejtwarzdostrzegamwyraźnie. Iwtedykierowcazjakiejśsolidnej,skórzanejtorby,zaczepionejztyłu motoru,wyciągaręcznąpiłęzczerwonymuchwytem.Słyszękrzyk, budzęsięzlanyzimnympotem.Nocwnocmamtensamsen,dodatkowotazamordowanadziewczynanachodzimnieteżwciągudnia.
Wstałemzpodłogi,lekichybazaczęłydziałać,boczujęsię,jakbymbyłwinnymwymiarze.Mojeruchysąpowolne,jestemjakby zaprogramowany. Jakby ktoś mną sterował. Jak robot sięgam po czajnik, nalewam wody, włączam gaz. Chce mi się pić. Spoglądam na kalendarz.Dziesiątypaździernika,niecałymiesiąctemudoszłodo tragedii.Ajacałyczasjestemwrozsypce.Gdybymwtedyniedojechałnamiejscezbrodni,gdybymtegoniewidział,byćmożebyłbym zdrowy i normalnie funkcjonował.
Mruczuś kręci się pod nogami, pierwszy raz w życiu go odtrąciłem.Niemamochotynaczułości,jestemwściekłynacałyświat. Zachorowałeminiemogępracowaćnadtymśledztwem.
–Ostatni tydzień! – zaklinam. – Ostatni tydzień urlopu! – pomstujędośćgłośno.–Odponiedziałkuwracamdopracy!–Chociaż wiedziałem,żebyćmożeniedotrzymamsłowa.
***
Znowudomnieprzyszła,jestbezczelna.Uczepiłasięmniejak rzeppsiegoogona.Nucitęswojąmelodię.Jestśrodeknocy,szczypią mnie oczy, nie mogę zasnąć, by wypoczęły. Kolejne nasenne tabletki przepisaneprzezkolejnegolekarzaniepomagają.Samjużniewiem, czyczęściejzmieniamleki,czylekarzy.Nicaniniktniemożemipomóc.Zaczęłosięodzwykłejdepresji,askończyło?
–Odejdź–rozkazujęjej.
Niesłucha,stoiwkąciemojejsypialniinieprzestajenucić.Nie znamtejpiosenki.Toznaczymożegdzieśjąsłyszałem,aleniepamiętamsłów.Jestemwkurwiony,mojazłośćpotęgujęsięzsekundyna sekundę.Kotschowałsiępodkanapę,boisię,żeitymrazemoberwiemusięzanic.Wszystkomnieswędzi,trzęsęsię.Jestmizimno igorącozarazem.Jestemchorynaschizofreniędepresyjno-maniakalną.Kiedylekarzpostawiłmidiagnozę,miałemochotęumrzeć. Niepotrafięnormalniefunkcjonować,wiedząc,żejużnigdyniewyzdrowieję.Zaczynamsiębaćludzi,przedmiotów,mamwrażenie,że wszyscyjużotymwiedzą.Kiedywychodzęranopochleb,słyszę,jak ludzie,którychmijam,mnieobgadują,śmiejąsięzemnie.Ajaksię nie śmieją, to szyderczo podśmiechują.
Widzęich pełne pożałowania spojrzenia,litość.
„Proszę się nie przejmować, z tą chorobą można żyć, schizofrenia toniekoniecświata”–zapewniałnowylekarz,jakiśTurek.Azdrugiejstrony:„Schizofreniiniemożnawyleczyć,jedyniezaleczyć,musi siępanliczyć,żedługowyczekiwanaremisjaniepotrwawiecznie”– poinformowała mnie nowa psychiatra w rejonie.
Janiechcęmiećtejchoroby,urodziłemsięzdrowynaumyśle,nie chcę chorować, nie na to! Zasłaniam sobie oczy dłońmi, mimo że jestnoc,awkuchniciemno.Warczęjakstarytraktor.Tadziewczyna nicsobieztegonierobi,całyczasjestprzymnie,nucitęidiotyczną melodię, a jeśli odchodzi, to tylko na moment.
– Szmato,odejdź!–wrzeszczędosufitu,kiedyjużwytarłemoczy i przetarłem niesfornymi dłońmi twarz. – Słyszysz?! Odejdź!
Niesłuchamnie,stoitwardojakkamień.Biorękolejnetabletki, tymrazemAfobam.Mamnadzieję,żepomogą,anieuzależnią.
Dwie tabletki Afobamu nie pomogły, nadal nie mogę zasnąć. Trzęsąmisięręce.Wstajęzapotrzebą,idędołazienki.Stanąłemnad białymsedesem.Osikałemklapęisięztegośmieję.Jestemchory, więcmogę.Dziewczynastoizamoimiplecamiiśmiejesięrazemze mną.Odwracamsięnapięcie,chcęjąuderzyć.Bijępowietrze.Przewracamsięnazimnepłytki,leżęzryjemwciśniętymwpodłogę,nawetniepodciągnąłemmajtek,zasnąłem.Znowumisięśniła.Znowu błysnęła w słońcu metalowa piła.
***
Kolejny,trzecimiesiąc,ajacałyczasjestemnazasiłkuchorobowym,wpracytłumaczęsiętym,żemamnieżytżołądka.Szefchyba miwierzyijakbysięcieszył,żeodpoczywam.Możenieznasięna symbolachwpisywanychprzezlekarzynazwolnieniach.Amożesię zna i z litości tego nie komentuje.
Namawia mnie na dalsze chorobowe, ale wiem, że to ostatni tydzień. Jak najprędzej chcę wrócić do pracy, mój nowy lekarztwierdzi, żestanmojegozdrowiaznaczniesiępoprawił,żemogę.Zaznaczył, żemuszębyćpodjegokontrolą,alemogępracować.Taknaprawdę niktniemożemipomóc.Zmieniamlekarzyjakrękawiczki,aonisą bezsilni.Przyczynęchorobypróbujązrzucićnamojedzieciństwo, uważają,żebyłonieszczęśliwe.Dziwnejestto,żejanigdytakgonie postrzegałem.
Nierazmiałemochotępokłócićsięotozlekarzem.Słuchałem ichśmiesznychwywodów,łączyliwątki,szukalipunktuzaczepienia. Przytakiwałem,choćsięwemniegotowało.Bandanieuków,takmyślę.Jednonasłączy–wszyscyczekamynamojąremisję,aletadziewczynawciążmnienachodzi,nieprzestaje.Przezostatnietrzymiesiącecodzienniemnieodwiedza.Możetylkorazjejniebyło,aleten dzień,kiedynieprzyszła,całyprzespałem.Więcsamjużniewiem. Możedlategojejnieczułem,niesłyszałem,niepamiętałem,comisię śniło.Amożedlatego,żemiałemtegodniaapogeumzmęczenia,na domiar złego z roztargnienia zapomniałem wziąć leki. To był jedyny dzień, w którym się nie pojawiła.
Latozapasem,źleznoszętęporęroku,wkurzająmniećwierkające ptaki,zielone,smarkateliścieizłotesłońce.Onoteżmniedenerwuje,razimniepooczach.Alejeszczegorszabyłajesień.Smutno,szaro imonotonnie.Nicmnieniecieszy,niepotrafięjużczerpaćradości ztego,cotęradośćkiedyśmidawało.Mojeżycieogarnąłmarazm.
Siedzęwgabinecielekarskim,spoglądamnanowegolekarza,zastanawiamsię,oczymmyśli.Czytamojąkartęikręcinosem.Odbieramtojakowyrok!Spojrzałnamnie,zzagrubychokularówjego spojrzenie wydaje się srogie. Ostatnio wiele rzeczy mi się wydaje, więcniemamprawagoosądzać.Niewiem,czymojapercepcjakolejnyrazniepłatamifigla.Nowypsychiatra,toinoweodczucia.Tamta brunetka,lekarzpsychiatriiIwonaGnaj,byłanadwyrazmiła,alenie potrafiłatrafićzlekami,więczpoleceniawylądowałemwPoznaniu. Wizytatrzystówy,opiniewInterneciepozytywne,aprzedewszystkimwiększaanonimowość.KiedychodziłemdolekarzawGnieźnie, najbardziejobawiałemsię,żektośznajomyzobaczymniewpoczekalni.Niemogłemsobienatopozwolić,jeszczektośszepnąłbyna uchoszefowi,kolegomzpracyipozamiatane.Byłbymspalony na całejlinii.JurekNitras,mójszef,zeswoimprofesjonalizmemniezleciłby mi już żadnego poważnego śledztwa. A ja musiałem pracować, tylkototrzymałomnieprzywzględniezdrowychzmysłach.
– Dobrze,panieRobercieNowicki?Dobrzeprzeczytałem?Nowicki czy Nowacki? – Spojrzał na mnie pytająco.
Chciałem mu odpowiedzieć, że to mało ważne. W dupie miałem,jakwypowiadamojenazwisko,czyjeprzekręca,czymówipoprawnie.
– Nowacki!–odpowiedziałemzuśmiechem,żebyniezdradzić swoichmyśli.Byłemprzyzwyczajonydotegotypupytań.
– Wiek?
– Trzydzieścidziewięćlat.
– Zawód?
– Policjant.
– Ilelatnasłużbie?–pytałjakzaprogramowany.
Czułem się jak na przesłuchaniu.
– Czternaście. Ukończyłem studia i wstąpiłem do policji. Mój świętejpamięciojciecbyłpolicjantem.Toijaotymmarzyłem,ztym żemojamamamiodradzała.Bezskutecznie,jakwidać.Rodzicejuż nieżyją.–Czułem,żezmoichustleciwkierunkupanapsychiatry sałatkasłowna.Zauważyłemto,patrzącnajegojeszczebardziej,zdawałomisię,srogiizarazemkarcącywzrok.
– Powoli.–Uniósłrękęnadbiurkiem.
– Jasne.Przepraszam,tochybaprzezteniedobraneleki.
– Dojdziemydotego.–Próbowałmnieuspokoić,pomagałmu wtymspokojnygestręki.–Odkiedysłyszypangłosy?
– Od pół roku. Od tego wypadku. Morderstwa – poprawiłem się.–Odmomentu,kiedydostałemwezwaniedomiejskiegolasu. Leśniczysłyszałkrzykkobiety.Zadzwoniłnastodwanaścieipadło namnieorazkolegęzpracy,mówięnaniegoKozica.Zajechaliśmy tam,zobaczyłem,cozobaczyłem,iodtegomomentuzachorowałem.
– TenKozica…Totylkokolegaczyprzyjaciel?
– Przyjaciel.
– Macie dobry kontakt? Rozmawiacie o tym, co ujrzeliście wtedy w tym lesie?
– Mieliśmybardzodobrykontakt,aleonodtamtegomomentu jestnieświadomy.Zemdlałnamiejscuzbrodni,okazałosię,żemiał udar.Niemamznimkontaktu,niktniema.Leżywszpitaluniczym kłoda.Niereagujenażadnedźwięki,głosy,masaż.Janaszczęścienie straciłemkontaktuzrzeczywistością,alechybapowolitracę.Może winnysposób.Całydzień,anawetwnocy–tegłosy!Muzyka!Mam wrażenie,żeświruję.Tocośnieodpuszcza.
– Bierzepanregularnielekarstwa?
– Staramsię,aleczasemzapominam.
– Niemożepanzapominać,możewłaśniedlategocałyczaspan tosłyszy.
– Postaramsiępamiętać–zapewniamlekarza.Dręcząmniejego pytania, wydają mi się wyuczone na pamięć.
– Mogę zlecić panu leki długo działające. Dawka podawana przez iniekcję starcza na około miesiąc, dwa. Wtedy nie musiałby panpamiętać.Możetymsamymszybciejwrócipandozdrowiapsychicznego.Nochyba,żeboisiępanzastrzyków?
– Nie,skądże,niebojęsię.Możemyspróbować,chcębyćzdrowy – oświadczamtwardo.
– Zrobię,cowmojejmocy.Muszętylkojeszczezadaćkilkapytań, przeprowadzić z panem wywiad.
– Słucham. – Siedzę jak na gwoździach, wiem, że za moment będęmusiałodpowiadaćnabardzoniewygodnedlamniepytania. Żeznowuprzewiercimiprzeszłość.Jestmisłabozniemocy.
– Czylimimoterapiiimimozapisanychlekównadalsłyszypan głosy?
– Tak.
– Czy jest coś jeszcze w pana zachowaniu, co by pana niepokoiło? Halucynacje,możektośpanaśledzialboczujesiępankimśinnym? Jakąśważnąosobą.Politykiemnaprzykład?Rosyjskimagentem?
– Nie,jeszczenie!Tylkotegłosy,tadziewczyna.Nucitępiosenkę, ale jej nie śpiewa, tylko nuci.
– Cotozamelodia?
– Niewiem. Niemogę sobie przypomnieć,ale znana.
– Wesoła,smutna?
– Raczejwesoła.
– Rozumiem.–Lekarzcałyczasnotowałwkarcie.Spoglądałna mniewmiędzyczasie,alenieprzestawałzapisywaćdrobnymmaczkiemtego,cousłyszał.Nadomiarzłegonadalzadawałpytania.–Jak często słyszy pan głosy? Raz dziennie, kilka razy?
– Kilkarazydziennie.Czasemtomamwrażenie,żenieopuszczamnienakrok.Głosjednejdziewczyny,najprawdopodobniejtej zamordowanej. Młody, ładny, wesoły… Lubię jej słuchać, ale to przeszkadza mi w pracy.
– PanieRobercie,otymmorderstwie,którepanodkryłwlesie, zamomentporozmawiamy.Chciałbymterazwrócićdopanawczesnychlatdzieciństwa.Jakiebyło?Mapanrodzeństwo?
– Jestemjedynakiem.Mójojcieczostawiłmatkę,jakdowiedział się,żetachorujenastwardnienierozsiane.Założyłnowąrodzinę,ale zemnąnieprzestałsiękontaktować.Dbałomnie,łożyłnastudia. Nie mam mu nic do zarzucenia.
Lekarzspojrzałjakbyzlitością.
– Ile miałpanlat,kiedydowiedziałsięochorobiematki?
– Dziesięć. Wchodziłem w trudny wiek, a jednak poradziłem sobie z problemem. Niejednym.
– Niejednym?–Zmrużyłoczy.
– Odurodzeniacierpięnatakiespecyficzneschorzenie.Lejkowataklatkapiersiowa.Jestzapadniętanawysokościmostka.Wmoim przypadkuniedużo,alejatowiem.Zawszemnietokrępowało,do dziśkrępuje.Mamztegopowodusporokompleksów.Niepotrafiłbym się rozebrać przed dziewczyną.
– Jestpansamotny?
– Tak.
– Kto opiekowałsię mamą?
– Jej siostra z nami mieszkała. Mama nie chciała iść do domu opieki,jateżniewyraziłbymzgody.Kiedymiałempiętnaścielat,sam się opiekowałem mamą.
– Aszkoła?
– Dałemradę.Skończyłemstudia.Tylkożyciatowarzyskiegonie miałem.Wiem,żekażdylekarzdopatrujesięwtymmojejchoroby, jużtoprzerabiałem.Alejanieczułemsięnieszczęśliwy.Cieszyłem się, że jestem potrzebny, że mama mnie potrzebuje, że jej pomagam. Możepodkoniecjejżyciaogarnęłymniezmęczenieismutek,kiedy z dnia na dzień było coraz gorzej.
– Kiedyzmarłapanamatka?
– Kiedybyłemnapierwszymrokustudiów.
– Copanwtedyczuł?
– Smutek,żaldocałegoświata.
– Cośjeszcze?
Iwtedy,myśląc,żemipomoże,porazpierwszysięotworzyłem. Postanowiłempowiedziećprawdę.
– Bardzoobwiniałemsięzajejśmierć.
Zdziwiłsię.
– Dlaczego?–zapytał.
– Bopodświadomiejejtegożyczyłem.Zpodopiecznegostałem się opiekunem. Kochałem matkę mimo to. Opiekowałem się niązuporemgodnymsprawy.Mojejmamienigdyniczegoniebrakowało,alegdzieśtambyłemnaniąotozły.Musiałemrezygnowaćicały czas tylko rezygnowałem.
– Chodzipanuoprzyjemności?
– Dokładnie.Alemożemiwcalenieotochodziło,możetotylko presja otoczenia. „Chodź na imprezę”, „zabawimy się”, „masz przejebaneztąmatką”.Wcaleniechciałemimprezować,ale…Samjużnie wiem, co chciałem powiedzieć.
– Mamaumarłanastwardnienie?–Klikałdługopisemilustrował mnie wzrokiem.
– Nie,natosięnieumiera,ztymsiężyjeizabierażycieinnym. Mamaumarłanaraka.
– Niemusiałpanbraćnasiebietegoobowiązku.
– Wiem,aleurodziłemsięzetykietąinteligentnegodziecka. Chciałem!
– Odkiedypojawiłosięupanatoksyczneprzekonanie,żejest pan winny śmierci matki?
– Jakiś miesiąc po jej śmierci. Wcześniej czułem ulgę i smutek zarazem.
– Rozumiem. Ale wtedy nie słyszał pantych głosów?
– Nie!Onepojawiłysięprzedkilkomamiesiącami.Zarazpotej zbrodni. W tym lesie, na pewno pan słyszał. Dziewczyna pocięta ręczną piłą, do białej kości. Poszarpana skóra, oddzielona od mięśni. Mięśnieoddzieloneodkości,pocięteżyły,kałużakrwi.Nigdynie zapomnę tego widoku.
– Słyszałeminiezmierniemiprzykro,żebyłpanświadkiemtego zdarzenia.Jestpanpolicjantem,tochybatakakonieczność.Gdyby każdypolicjant…–Zamilkł,alejawiem,cochciałpowiedzieć.
– Tak…Chciałpanpowiedzieć,żetakczysiakmampredyspozycje do zaburzeń.
– Nietochciałempowiedzieć.Raczejchciałemnamówićpana nazmianęprofesji.Ilejeszczezostałopanudozasłużonejemerytury?
– Rok.
– Proszę otym pomyśleć.
– Niedamrady,kochamswojąpracę.–Mamochotęzdzielićgo w mordę za te pożal się Boże porady.
– Ztego,cowiem,sprawcacałyczasjestnawolności,prawda?
– Tak,prokuratorumorzyłśledztwozbrakudowodów.Aleja jestempewien,żegdybyśledztwemzajęlisięodpowiedniludzie,to zbrodniarzzostałbyschwytany.Tojestkarygodne,żebytakiczłowiekcałyczasbyłnawolności,żadnychświadków,żadnychśladów. A ja tam byłem, skrawki jej skóry oblazły moje dłonie, jej żyły na przemianzwłosamiplątałysiępomiędzymoimipalcami.Nikomu nieżyczętakiegowidoku.Czasemmyślę,żetobyłjakiśkoszmaralbo dobryhorror,któryobejrzałemwkinie.Aletosięwydarzyło,rozumie pan! – Nie czułem, że zaczynam krzyczeć.
– Panie Robercie,powoli iciszej, widzę,że znowupotok słów. Proszęniepodnosićgłosu.
Nawetniesłyszałemsamegosiebie,alenaprawdęgłośnomówiłem.Jakbymchciałsięwytłumaczyćzaswojąchorobę,żetoniemoja wina. A już na pewno nie przeżyć z dzieciństwa.
– Przepraszam. Najgorsze jest to, że z Kozicą nie ma żadnegokontaktu,niemamkumpla.Jedynego,któremuufałem.Jestem wrozsypce.
– Zrobimytak:zwiększymydawkęleku.Proszęniezapominać: jużniepółtabletkiranoiwieczorem,tylkocałąranoiwieczorem. Dotegopozostawimyleki,którezażywałpanwcześniej.Boztego, copanpowiedział,bezAfobamuniemożepannormalniefunkcjonować.
– Tak,jestemodniegouzależniony.
– Tosięzdarza,jednakradziłbympowoliodstawić.Jeżelinowy lek nie pomoże lub będzie pan o nich zapominał, jak najszybciej wdrożymyiniekcję.
– Myśli pan, że pomogą?– zapytałem trochęłagodniej.
– Innympomagają.Zapraszampanazatydzień.Proszęmyśleć pozytywnie.
– Postaramsię.Comipanradzi?–pytamnaodchodne.
– Dużo snu, terapia dzienna, może sanatorium. Odpoczynek. Zeroużywek,nawetcoca-coli.Niedziaładobrzenapsychikę,podobnie jak papierosy, kawa i alkohol.
– Terapia dzienna? – zapytałem z pogardą w głosie. – Kiedyw pracy się dowiedzą, nie będę miał życia.
– To nikt nie wie o pana problemach zdrowotnych? – zapytał zdziwiony.
– Apowinien?
– Jeżeliniestanowipanzagrożeniadlasiebieanidlaotoczenia, to nie. Jedyne choroby, o których trzeba poinformować przełożonego,tochorobaalkoholowaipadaczka.Ztymżemożebyłobypanu łatwiej, gdyby inni wiedzieli.
– Wczymłatwiej?Pogrążylibymniejeszczebardziej,nieznapan psychologiitłumu?
Pokiwałgłowąnaznak,żemnierozumie.
– Proszębyćsilnym.Proszęsięobserwować.
– Jeżelitetabletkimipomogą,toczytegłosy,tamelodia,staną się dla mnie niesłyszalne?
– Zobaczymy.Natenmomentnicniemogępanuobiecać.Porozmawiamyotymprzyokazjikolejnejwizyty.Powodzenia.