Podwórko dobrej nadziei - Andrzej Katzenmark - ebook + audiobook + książka

Podwórko dobrej nadziei ebook i audiobook

Katzenmark Andrzej

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Urodziłem się w pomorskim miasteczku otoczonym puszczami, zagubionym wśród jezior i wzgórz polodowcowych, cichym i zwyczajnym jak szary dym rozwiany po polach” – tak rozpoczyna swoją opowieść Andrzej Katzenmark, autor niezwykle wyczulony na poezję języka.

Bohaterowie tej historii dorastają w latach sześćdziesiątych XX wieku w Słupsku na małym podwórku, gdzie spotykają ich pierwsze oczarowania, zaskoczenia, pierwsze żale i smutki, a wreszcie i pierwsze rozstania… Ich świat zmienia się w zgodzie z rytmem miasta, nęcąc nadziejami i marzeniami.

Andrzej Katzenmark – autor wielu powieści, esejów i poezji, w tym Granicy i przełomówOpera litterariaMiędzy ustami a brzegiem języka oraz Świata Ludwika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 134

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 26 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Michał Lesień-Głowacki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



opyright © Oficynka & Andrzej Katzenmark, Gdańsk 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Drugie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2024

Opracowanie redakcyjne: zespół

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Narodowe Archiwum Cyfrowe (postacie);

© Ana Baraulia | Depositphotos.com (tło)

ISBN 978-83-67875-62-2

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Żółwie

Urodziłem się w pomorskim miasteczku otoczonym puszczami, zagubionym wśród jezior i wzgórz polodowcowych, cichym i zwyczajnym jak szary dym rozwiany po polach. Słupsk w tamtych latach rozbudowywał się z socjalistycznym rozmachem i niedbałością o przeszłość i przyszłość. Rodzice wieźli mnie ze szpitala w preludium lata, kiedy na ulicach odległego Poznania wzniecała się robotnicza insurekcja. Czas przemian jak tetrowa pielucha owijał się wokół mojego ledwieistnienia. Oddychałem tym czasem. Cieszyłem się tym czasem, nie rozumiejąc go ani nie usiłując zgłębić. Mijały mój wiklinowy wózek stukoty damskich obcasów, pomruki skrywanych rozmów i bezszelestne cienie ubeków. Nie pamiętam zaś nic. Owiewał mnie wiatr, płynęło światło i migotały kolory. Świat nic nie tracił ze swojej mocy istnienia. Tylko czasami wydaje mi się, że niezrozumiała jaskrawość złej pokusy przenika z tamtych lat pieluchowego spokoju jakąś nieznaną, transcendentalną drogą. Widzę w tych chwilach olśnienia strzępy zieleni nade mną, przetykane błękitem, poprzecinane strunami światła. Z tego zaś świetlisto-liścianego kosza wysypują się rozmowy; terkoczą koła; skrzypi wiklina; głosy dorosłych zapowiadają ukaranie Sodomy i Gomory. Niemowlęcym krzykiem wyrażam swój niepokój o rodzinę i niezadowolenie z sytuacji politycznej kraju; rodzice mnie uciszają, jakby mój krzyk mógł ściągnąć milicjantów lub jakichś tajniaków.

Pierwszym słowem wypowiedzianym przeze mnie był „pingwin”. Imię ptaka, który nie lata, ptaka, który nie mówi. Przed „mamą” i „tatą” wypowiedziałem to skrzydlate słowo. Cudownie, sam z siebie, z głębin nieokreślenia i nieznania, bo cóż mogłem wiedzieć o pingwinach. Im więcej słów przybywało, tym lżejszy się stawałem, jakbym na końcu tej drogi wzlecieć miał w niebo. Służył mi ten pochód słów, labirynty zdań i kilkupiętrowych kompozycji. Mówiłem co bądź, nim zacząłem mówić z sensem. Legiony sylab w najróżniejszych konfiguracjach wybijały rytm zdań jak garściami przesypywane kamyki. W stadium larwalnym lokucji moje wynurzenia błądziły po wierzchu życia, brodząc pośród piękna i niewinności. Dopiero z podwórka importowałem ekspresję i głębsze rozumienie egzystencji.

Przezywano mnie Kabatek. To na Pomorzu kaftan czy kamizelka. Bywało, że wdziewałem coś takiego, biegnąc na podwórko. Strój z rudej wełny, bez rękawów. Nie lubiłem tego wdzianka. Nie zapomnij o kabatku, powtarzała mama. Ktoś posłyszał i się przyjęło.

Bawiłem się właśnie na podwórku. Wygrzebywałem ciemne dziury w skorupie ziemi. Penetrowałem wierzchnią warstwę podwórka, szukając żuków, czarnych owadów w chitynowych pancerzykach. Lśniły jak karoserie aut. Czekałem na ojca, który miał zejść z samolotem wykonanym z papieru. Lekki aeroplan latał jak prawdziwy. Lubiłem tę zabawę ze względu na jej przestrzenność, pozwalającą wyobraźni wejrzeć w nieznane; odczuwałem podniebne akrobacje tak, jakbym sam latał. Śledząc powietrzną trajektorię lotu, widziałem okna naszej kamienicy, gałęzie brzóz, gruszy i niebo, które nigdzie się nie kończyło.

Ojciec jednak nie przychodził. Mój samolot nie wzleciał, a podziemne poszukiwanie żuków nie zrekompensowało braku podniebnej zabawy. Wszedłem na piętro. Ojciec otworzył mi drzwi. Czyścił właśnie buty. Wcierał aromatyczną pastę w skórę matczynych pantofli. Głaskał szmatką delikatne buciki. Zapomniał o samolocie.

– Ile mam, do cholery, czekać? – zapytałem.

– Co? – zapytał w roztargnieniu ojciec.

Nie dowierzał własnym uszom.

– Głuchy jesteś czy jak?

Ojciec osłupiał. Nie wiedział, jak zareagować. Nie od razu wiedział. Dopiero po chwili oberwałem cięgi, ale krótkotrwałe, z gniewu płynące, z pretensji ojca do siebie – za słaby refleks.

Moja codzienność należała do podwórka. Przypisana była tej olbrzymiej, wyolbrzymionej dzieciństwem przestrzeni, która dzieliła się, jak świat podczas gry w państwa, na kilka wyraźnie zarysowanych części. Stara grusza, cierpiąca na dendryczny artretyzm, pozwijana, skręcona wężowo, rosła pod betonowym ogrodzeniem, w zachodniej części podwórka. Cadyk mawiał o tym drzewie: poskręcane jak faja mojego starego. Królowało nad wąskim pasem kępiastej trawy i wjazdem na podwórko. Rodziło gruszki wielkości oliwek, kwaśne i cierpkie; nigdy nie doczekały wieku dojrzałego. Wspinaliśmy się po barokowym pniu gruszy, po guzowatych gałęziach, wygiętych w nieprawdopodobne zawijasy i zygzaki, do naszego obozu, który wisiał ponad szaro-zieloną powierzchnią podwórka. Ręka natury z pokrzywionych konarów stworzyła zawieszone w powietrzu ławki i krzesła z oparciami. Tu radziliśmy, co tego dnia należało jeszcze przedsięwziąć, gdzie zajrzeć i jaką zabawę wymyślić. Stąd rozciągał się widok ku najodleglejszym światom, ku ogródkom działkowym, szkolnemu boisku i fabryce cukierków, która rozsiadła się betonowymi halami tuż za pięcioma rzędami kolczastego drutu, rozpiętymi jak struny sędziwej gitary. Instrument budził respekt; potrafił wymierzyć karę przed zbrodnią. Grusza z ironią, trochę złośliwie, wyginała swoje pomarszczone gałęzie ponad rdzawym drutem.

Można też było spojrzeć ku północy, na plac Dąbrowskiego ozdobiony niezwykłą atrakcją dzielnicy, strażackim basenem. Na wprost bramy, za zielonym parkiem okalającym wspomniany akwen, ciągnęła się ulica Mickiewicza, na której wypatrywaliśmy zaprzęgów konnych transportujących skrzynki z oranżadą. Z gruszy widzieliśmy tylko rudy skrawek naszej ulicy Deotymy. Błyszczały granitowe płyty chodnika i brukowana jezdnia. Turkotały koła wozów. Drżał od barw i dźwięków nasz dziecięcy świat.

Właściwy plac zabaw, podwórkowy interior, prostokąt twardej jak asfalt ziemi, nieskalanej ani jednym źdźbłem trawy, ciągnął się od gruszy do dwóch brzóz, które strzegły naszej krainy przed mieszkańcami sąsiedniej kamienicy. Strzeliste, o nienaturalnie zielonych zwieńczeniach wciskały się śnieżnobiałe pnie między rynnę domu i mur szopy. Migotały liście wysoko na tle poniemieckich cegieł i tynków, wypłowiałych i obdrapanych jak sierść osmykującego jelenia. Te dwa drzewa wyrastały z podwórkowego klepiska, z ubitej naszymi stopami ziemi, wydeptanej w tysiącznych marszach i biegach. Stanowiły wschodnią granicę naszej dziecięcej enklawy.

Ku południowi biegły grządki warzywnika. Każdy z mieszkańców miał wyznaczony pasek ziemi uprawnej, pielęgnował go, pełł, podlewał, dłońmi formował rabatki, chuchał i głaskał wschodzące roślinki. Tu rzadziej zaglądaliśmy, ponieważ okna całej kamienicy niczym oczy baszty obronnej strzegły bezpieczeństwa tego skrawka zieleni.

Cadyk był ode mnie o rok starszy, co stanowiło olbrzymią różnicę wieku, którą wypełniała jaskrawa od nowinek eksperiencja. Zasłużenie zatem doświadczenie otrzymywało od natury szereg przywilejów, w tym bezpłatny autorytet. Cadyk jak dorośli czesał włosy do tyłu. Ta fryzura nadawała jego dziecięcemu obliczu pozór urzędniczej powagi. Jego ojciec był dyrektorem fabryki mebli. Raz w miesiącu przyjeżdżała doń kontrola ze zjednoczenia. Wracał wtedy późno w nocy w stanie rozgoryczenia socjalistycznym porządkiem, czyli całkiem pijany, a Cadyk mógł biegać po podwórku do późnego wieczora. W bladym blasku latarni oświetlających fabrykę cukierków kopał kanały łączące kałuże, wznosił miniaturowe mosty i usypywał wały przeciwpowodziowe. Dłużej od niego bawili się tylko Dolińscy. Mieszkali na parterze. Oni najpóźniej opuszczali plac zabaw. Przezwisko nadali Cadykowi dorośli, ze względu na jego powagę, a tak naprawdę ze względu na jego rodziców. Dorośli inaczej widzieli rzeczywistość. Nigdy się nie mylili, nawet jeśli ich stwierdzenia były ze sobą sprzeczne. Cadyk zaakceptował swoje przezwisko. Nie wiem jednak, czy był z niego dumny. Ani on, ani my nie dociekaliśmy etymologii przezwisk, podobnie jak nie dochodziliśmy słowotwórczego znaczenia imion. Były takie i już. Pyza, Mańkut, Indor, Sum, Mańka, Cadyk, Papa, Puma, Guma, Krowa, Salomon, Piecia, Flinta i Kabatek to nasze podwórkowe pseudonimy, jasne i jednoznaczne. Tylko Krysia o rudych włosach pozostała przy swoim własnym imieniu, ponieważ za rzadko wychodziła na podwórko. Tylko Krowa napomykała nieśmiało o zmianie przezwiska. Bezskutecznie. Przezwisko jak rycerski herb nosiło się bez względu na humor i pogodę; przypisane było na zawsze.

Polityki nie rozumieliśmy, toteż gardziliśmy nią. Chodziliśmy z rękoma w kieszeniach i spluwaliśmy przez zęby. Spluwaliśmy na cały świat, ten ruski i amerykański. Strzykaliśmy śliną pod nogi kumplom z sąsiedniej kamienicy. Dorośli nie uczestniczyli w tej pogardzie dla dwubarwnej rzeczywistości. Coś tam szeptali po kątach, żeby, broń Boże, nikt nie usłyszał. Jeśli docierał do nas jakiś strzęp ich rozmowy, i tak go nie rozumieliśmy. Gwizdaliśmy więc na politykę, która jednak nie zawsze odpłacała się tym samym. Niekiedy i po nas wyciągała swoje macki.

Minioną wojnę traktowaliśmy mniej lekceważąco – ze względu na malownicze opowieści naszych dziadków, którzy przybyli z różnych stron świata. Cadyk z miną zafrasowanego buchaltera (wiśniowe usta wydęte we wszechwiedzę) tak opowiadał o Lenino:

– Oddział mojego dziadka szedł tyralierą…

– Co to jest tyraliera? – spytałem.

– Że jeden idzie daleko od drugiego. Nie przerywaj, bo ci nic nie opowiem. No więc szli tyralierą. Niemcy kosili z karabinów maszynowych. A oni ciągle szli, właściwie biegli. Zginęli wszyscy. Tylko dziadek nie, bo co kula leci, to on się schylał.

– Adlaczego tamci się nie schylali?

– Bo nie wiedzieli. Młodzi żołnierze.

– Ja bym już wiedział.

Indor przynosił jeszcze inne opowieści.

– Mój dziadek mieszkał w takim mieście, co to go już nie ma na mapie. Jak wpadli Ruski…

– Jak się nazywa to miasto? – pytaliśmy.

– Skąd mogę wiedzieć? Przecież już go nie ma.

Takie wyjaśnienie nam wystarczało. W pełni logiczne. Jak może nazywać się coś, czego nie ma? Aura tajemniczości okrywała to miasto. Wyobrażałem sobie zamek na wzgórzu, mury, baszty i bramy, które runęły i zapadły się, bo wpadli Ruski.

Nasza kamienica miała głęboką rysę, biegnącą od wejścia, tuż nad drzwiami, aż ponad trzecie piętro, pod kryty papą dach. Nad drugim piętrem ciemne spękanie rozwidlało się i biegło wyżej dwiema drżącymi liniami, rzekami moich marzeń – Missisipi i Missouri z opowiadań mojego ojca. Nad Demianiukami, nad Flintą i jego rodzicami, znajdowały się źródła tych rzek, nad okienkami małymi jak miasta na mapie. Pewnego razu zapragnąłem zobaczyć, jak mieszka się, jak żyje w górnym biegu wielkich rzek, za okienkami, przez które sączyło się wieczorami tajemnicze niebieskawe światło.

Tego dnia bardzo zaprzyjaźniłem się z Flintą. Odstąpiłem mu swoją drożdżówkę i podzieliłem się oranżadą. Ucieszył się. Marszczył z radości swoje blade oblicze. Oczami pożerał tę drożdżówkę, nim skończył jedzenie, tak jakby jedząc, stawał się coraz bardziej głodny. Pakował ją w usta wielkimi kęsami. Odbijało mu się głośno, a ja z aprobatą chichotałem. Starałem się jak najwierniej mu towarzyszyć, byleby tylko pokazał mi to tajemnicze światło w jego mieszkaniu. Nie naśmiewałem się nawet z jego otwartego rozporka. Każdemu z nas się zdarzało, że nie mieliśmy gdzieś guzików. Poszukiwałem zalet jego ducha i umysłu. Odnajdowałem te zalety. Eksponowałem je głośno.

– Flinta jest w porządku – zachwalałem publicznie kolegę. – Ma tak twarde zęby, że przegryza orzech włoski, jakby jadł jabłko. A gdyby chciał, to by przegryzł łańcuch rowerowy.

– Łańcuch rowerowy może by przegryzł – powiedział Cadyk – ale nie przegryzłby pasa cnoty.

Znowu mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, co to jest pas cnoty.

– Aty byś przegryzł? – spytałem zaczepnie.

– Chyba zwariowałeś. Dobry pas cnoty jest tak zrobiony, że nawet koń go nie ruszy.

– Jak koń go nie ruszy, to po co ma go ruszać Flinta?

Cadyk zaśmiał się przebiegle.

– Bo Flinta, tak samo jak ty, nie wie, co to jest pas cnoty.

Zarzuty te jeszcze mocniej związały mnie z Flintą. Nie odstąpiłem też od podjętego rano zamiaru. Na przekór trudnościom – po drodze był jeszcze obiad – konsekwentnie zmierzałem do celu, jakbym płynął dymiącym parowcem w górę rzeki, ja biały pionier, osadnik, traper… Po południu graliśmy w klipę. Pozwoliłem Flincie bronić koła moim kijem, do którego tak się przyzwyczaił, że pod koniec gry musiałem mu go wyrwać. Trochę popsuła się nasza przyjaźń, lecz na krótko. W czasie gry w noża powróciło zaufanie. Zamieniłem się z nim na scyzoryki. Znowu się cieszył, a śmiech zarysował pergaminową cerę siecią linii i plam, jakby kanałów wodnych i sadzawek. Twarz miał podobną do zmiętej w kulę gazety, a oczy wodniste jak jesienne kałuże. Tylko radość i płacz potrafiły ożywić napuchnięte oblicze. Cieszył się, a ja, rozbudowując jego euforię, realizowałem powzięty plan.

– Pokaż mi tę lampkę, co mówiłeś – namawiałem.

Rodzice nie pozwalali mi chodzić do Flinty. Toteż nigdy tam nie byłem. Flinta też nas nie zapraszał. Tylko Cadykowi udało się dwukrotnie go odwiedzić. Opowiadał potem o lampce i o żółwiach, które ruszały się na niej i po całym pokoju. Opowieść o tym czarodziejskim światełku pochłonęła moją wyobraźnię. Ilekroć patrzyłem w okna Demianiuków, wyobrażałem sobie wypełniony niebieskawą poświatą pokój i unoszące się w nim żółwie. Musiałem je zobaczyć, ponieważ Cadyk tyle o nich opowiadał. Musiałem je zobaczyć, bo musiałem odsłonić skrywaną pomiędzy źródłami Missouri i Missisipi tajemnicę.

Dopiero wieczorem ucichły podwórkowe zabawy. Przebrzmiała klipa, gra w noża, w państwa, w chowanego i próby zabawy w podchody, jak zwykle nieudane. Obsiedliśmy gruszę. Ustąpiłem Flincie miejsca na wyższej ławce, naruszając tym samym hierarchię przyjętą przez wszystkich na podwórku. Cadyk zachichotał na ten widok. Znowu próbował piętrzyć przeszkody na mojej drodze, tak jak z tym pasem cnoty. Przeczuwałem, że chciał być obok Flinty jedynym, który poznał tajemniczy blask lampki z żółwiami. Udawałem, że nic się nie stało, że nie ma większego znaczenia, gdzie kto siedzi. Cadyk nadal chichotał. Guma z Krową stały pod drzewem. Zabrakło dla nich miejsca. Weszły dopiero, gdy rodzice zawołali Salomona.

Podwórko przykryła szarość zmierzchu, trochę złotawa od świetlistych smug na zachodzie. Na opustoszałych ulicach fabryki cukierków zapanowała dociekliwa jasność, a właściwie przenikliwa bladość od przedwcześnie zapalonych lamp, które badawczo wpijały się w każdy kąt zakładu. Tropiły i śledziły. Unosił się w tym świetle landrynkowy zapach zaułków. Do nas też docierał ten zapach. Nie widzieliśmy jednak jego źródła, jakby wysnuwał się z pustych hal zakładu. Patrzyliśmy na martwą i pachnącą fabrykę. Och, jak chcieliśmy tam wejść!

– Dobrze, że nie wypuszczają psów – powiedział Cadyk.

– Psy by wpierdoliły wszystkie cukierki – stwierdził Flinta.

– Iże druty nie są pod prądem – dodał Indor.

– To przecież i tak wszystko jedno – wtrąciłem. – Nigdy się tam nie bawimy.

– Puma tam był.

Wszyscy umilkli. Puma górował nad nami wzrostem, wiekiem i doświadczeniem. Obecnie przebywał w poprawczaku. Nie po raz pierwszy. Kiedy wracał po takiej przerwie na nasze podwórko, zasiadał na najwyższej ławce na gruszy. To on wymyślił zabawę „kto ostatni przebiegnie przed samochodem” i „kto najdłużej utrzyma palec w zepsutym gniazdku z prądem”. Przejść jednak przez wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym i spacerować pustymi ulicami fabryki nikt poza Pumą się nie odważył. Pamiętam ten dzień. Siedzieliśmy wtedy na gruszy i patrzyliśmy, jak zwinnie wspiął się na płot, a potem przesadził jednym susem kolczaste druty. Potem spacerował bez cienia obawy po fabryce, w białej koszuli i czarnych spodniach. Podziwialiśmy Pumę.

– Kiedy pokażesz mi tę lampkę z żółwiami? – dopytywałem natrętnie.

– Zaraz pójdziemy – wymigiwał się Flinta.

– Chodźmy teraz. Dam ci jutro śrubokręt, ten błyszczący jak czerwona latarka, do małych śrubek.

– Daj teraz.

– Mam w domu. Jak pójdę, to już nie będę mógł wrócić. Mama już raz mnie wołała.

– Na pewno mi dasz?

Poszliśmy. Najpierw po guzowatych gałęziach w dół, w ciepły sierpniowy wieczór. Lampy przygasły za betonowym murem. Zatrzymaliśmy się jeszcze na środku podwórka, nad kratką ściekową, centralnym punktem placu zabaw, a może całego świata. Splunęliśmy obaj między stalowe pręty, w delikatne szemranie w głębi ziemi. Ciemność i kapu-kap płynącej strugi. To mógł być środek świata. Nikt nie wiedział, co dzieje się tam na dnie; gdzie jest to dno; dlaczego pluski dobiegają ze środka podwórka. Pobiegliśmy w stronę drzwi do klatki schodowej, tam gdzie znajdowało się ujście Missisipi. Zdążyłem jeszcze spojrzeć na dynamicznie rozpiętą rysę, aż do połączenia z Missouri. W Kansas i Iowa panowała już ciemność.

– Indianie już śpią – szepnąłem.

– Co ty, Kabatek, pierdolisz? Jakie Indiany? Kabatek zwariował.

Wspięliśmy się po cichu na ostatnie piętro. Kamienica rozbrzmiewała nieludzkim rykiem Karola Pośredniaka, ojca Pumy, Krowy i Gumy. Powtarzały się w różnej kolejności dwa słowa: „kurwa” i „zapierdolę”. Zawahałem się, czy iść wyżej. Tymczasem inicjatywę przejął Flinta, który już czuł dotyk rękojeści śrubokrętu do małych śrubek, mimo iż jeszcze go nie otrzymał. Weszliśmy na poddasze. Powała wisiała tuż nad głową, o wiele niżej niż w naszym mieszkaniu, gdzie sufit zdawał się naśladować niebo. Drzwi do mieszkania Demianiuków wyglądały tak, jakby codziennie otwierano je łomem lub siekierą. Flinta wyciągnął z kieszeni gwóźdź. Umieścił go w drewnianym otworze pod klamką i przekręcił z wprawą. Zgrzytnęło. Drzwi z jękiem uchyliły się. Flinta pchnął je ramieniem. Gwóźdź spadł na podłogę.

Weszliśmy do niskiego, rozległego pomieszczenia. Ktoś zapomniał podzielić mieszkanie na pokoje. Wyglądało więc jak świetlica. Na niższych kondygnacjach ta sama powierzchnia dzieliła się na kilka pomieszczeń. Tu była jedną usłaną z rzadka meblami pustynią. Flinta zapalił światło. Z ciemności w jasność. Ze środka sufitu zwisała na ciemnym kablu blada żarówka. Pełgały po ścianach blaski poruszonego światła. Żarłoczne błyski nie pozwalały od razu rozejrzeć się w sytuacji. Żarówka i blada przestrzeń dookoła. Nic więcej nie widziałem. Flinta zgasił światło.

– Chodź – mruknął.

Po omacku pokonaliśmy pustą przestrzeń dzielącą nas od stolika w lewej części pokoju. Stęknęły deski podłogi. Idąc, macałem stopami nierówności. Zaszurały sandały. Dotarło do mnie, że w pomieszczeniu nie ma prawie żadnych mebli. Dlatego tak gwałtownie zaatakowało nas światło. Flinta uklęknął i wsunął się pod metalowe łóżko. Wyciągnął stamtąd przedmiot mojego pożądania, lampkę z żółwiami. Widziałem ją niewyraźnie, raczej wyobrażałem sobie jej wygląd. W pokoju unosił się kwaśny zapach alkoholu, jakby czyjeś trzewia spalały wódkę, przemieniając ją w życiodajny węgiel, jakby żarzyły się w kimś hałdy koksu. Nie dym, ale gaz mieszał się z powietrzem, podobny do tego, jaki wytwarzała na Moniuszki miejska gazownia. Usłyszałem, że ktoś przewraca się na łóżku, za stolikiem. Zatrzeszczały stalowe sprężyny. Zasyczały czyjeś śpiące usta – jak nieszczelna butla z gazem. Mocniej zionęło spalaną wódką.

Od kiedy Flinta wyłączył górne oświetlenie, nic nie widziałem oprócz kilku nagich okienek na środku ściany; za nimi błyszczały martwo światła fabryki cukierków. Brakowało mi słodkiego zapachu landrynek. Nadal syczały przez sen usta starego Demianiuka. Jak ziejący ogniem smok, ojciec Flinty rozsiewał woń destylatów ropy naftowej. Wokół sapania pustka jak zimowe pole. Nagie okna, szare od fabrycznych lamp ściany, po których bez przeszkód pełzał smutek i liszaje beznadziejności. Chęć opuszczenia tej izby walczyła we mnie z ciekawością. Cadyk widział, ja też musiałem zobaczyć.

Flinta majstrował coś przy kontakcie. Wpychał go z powrotem w ścianę. Klął szeptem. Potem celował wtyczką w niewidzialne otwory. Ja gładziłem stojącą na stoliku lampkę. Wykonana była z plastiku, śliskiego i gładkiego jak fotograficzna klisza. Przestraszyłem się, kiedy nagle rozbłysła błękitnym blaskiem jak egzotyczny poranek. Oparliśmy łokcie na stole. Patrzyłem oczarowany tajemniczą poświatą, tajemniczą jak ta wokół gazowych latarni przed ratuszem. Przezroczysta folia o błękitnawym odcieniu dwiema warstwami otaczała żarówkę. Na obu powierzchniach namalowane były żółwie, kolorowe żółwie kąpiące się u brzegów Galapagos. Ich wielkie skorupy lśniły od wody. Kiedy żarówka rozgrzała się dostatecznie, żółwie zaczęły się poruszać. Te z wewnętrznej warstwy wędrowały na zachód, a te na zewnątrz – na wschód. Oczy zatapiałem w świetlistych głębiach mórz południowych. Żółwie, barwne jak rajskie ptaki, mijały się w powolnym kadrylu. Płynęły w różne strony w jakichś świetlanych żółwich celach.

– Popa, jaki film – szepnął Flinta.

Cały Pacyfik rozlał się po pokoju Demianiuków. Żółwie żeglowały swobodnie po ścianach i suficie jak w gigantycznym akwarium, jak w jakiejś pacyficznej lagunie, której nigdy nie zobaczymy. Rozwiała się pustka pokoju. Jak w teatrze zapełniła się dekoracjami naga scena. Za stołem widziałem wyraźnie łóżko-okręt, na którym płynął stary Demianiuk-Dionizos pośród pluskających się żółwi. Trzymał się mocno burty, aż mięśnie pleców mu grały. A na tych plecach oprócz żółwi płynęły piękne dziewczyny, wytatuowane przez kolegę z celi. Wydał mi się Demianiuk marynarzem pływającym po morzach, o których opowiadał mi ojciec, odległych jak sen lub marzenie.

– Zgaś, kurwa, tę lampę! – usłyszałem rozkaz z łodzi.

– Śpij, ojciec – rzekł Flinta.

– Żebym nie musiał ci pierdolnąć w glacę!

– Już gaszę.

Żółwie zniknęły w ciemnym jak loch morzu. Dotykałem jeszcze ciepłej, wirującej lampki. Żółwie nadal płynęły, ale gdzieś w głębi morza. Zazdrościłem tej lampki Flincie. Zazdrościło Flincie całe podwórko.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

Spis treści

Żółwie

Podwórko dobrej nadziei

Obelisk

Wujek Bursztyn

Puma

Krowa

Panna Lubke

Przeprowadzka