Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Leopardi to jedno z dwu czołowych na świecie reprezentacyjnych nazwisk pesymizmu: Schopenhauer w filozofji, on w poezji.
[Ze wstępu]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
GIACOMO LEOPARDI
(Według portretu V. Roscioniego)
GIACOMO LEOPARDI
PRZEŁOŻYŁA
WSTĘPEM I OBJAŚNIENIAMI OPATRZYŁA
JULJA DICKSTEIN-WIELEŻYŃSKA
WARSZAWA 1938
INSTYTUT WYDAWNICZY „BIBLJOTEKA POLSKA“
DRUKIEMZAKŁADÓW GRAFICZNYCH„BIBLIOTEKA POLSKA“W BYDGOSZCZY
PAMIĘCI
PROFESORA EDWARDA PORĘBOWICZA
ŚWIETNEGO ZNAWCYIPIERWSZEGO NIEPORÓWNANEGO TŁUMACZALEOPARDIEGO W POLSCEW GŁĘBOKIM HOŁDZIE POŚMIERTNYMPRZEKŁAD MÓJPOŚWIĘCAM
Leopardi to jedno z dwu czołowych na świecie reprezentacyjnych nazwisk pesymizmu: Schopenhauer w filozofji, on w poezji. Poza to zakwalifikowanie polska znajomość z nim, pomijając nieliczne wyjątki, naogół nie wychodzi.
Okres twórczy Leopardiego w datach zbiega się niemal z granicznemi datami twórczości Mickiewicza. Starszy od niego o półtora roku (urodził się 29 czerwca 1798), zaczął pisać zadziwiająco wcześnie, a więc przed Mickiewiczem, jako poeta daje się poznać w druku w r. 1818, milknie niedługo po poetyckiem zamilknięciu Mickiewicza, bo w 1837 — przez śmierć. W roku ubiegłym Włochy obchodziły uroczyście jej stulecie (14 czerwca).
Miejscem urodzenia poety było miasteczko Recanati w prowincji Marche. Szeroki, pogodny krajobraz podbiega od zachodu pod błękitniejące na nieboskłonie góry, za które uparcie przebić się chciała wyobraźnią ciekawość genjalnego dziecka, ku wschodowi kończy się ciemną linją Adrjatyku. Na łagodnem tle, któremu tyle nieśmiertelnego uroku dało pióro Giacoma, stoi dotąd w mieście ponury kamienny pałac hrabiów Leopardich, już w samym wyglądzie swoim jakgdyby zamknięty dla świata. Istotnie, w wielkopańskich jego murach mieszkał duch twardy, daleki sprawom ludzkim, mieszkały chłód i nuda. Początkowo ożywiał je gwar i śmiech dziecięcy, potem i on zacichł, zduszony surowością środowiska.
Hr. Monaldo, ojciec Giacoma, trochę literat, człowiek może o pewnych aspiracjach, woli słabej, zato egoizmu mocnego, myśl miał zorjentowaną uparcie wstecz. Klerykał, zacięty wróg rewolucji francuskiej, a potem Napoleona, w stosunku do genjalnego syna przypomina nieco generała Krasińskiego, któremu podobnie duma ojcowska i ambicja rodowa kazały się pysznić udarowaniem twórczem Zygmunta, ale który także samolubnym naciskiem na młodość poety, zadecydował o nieszczęściu jego dalszych kolei. Jednakże Monaldo miał, a przynajmniej miewał serce dla swoich dzieci. Nie miała go ani odrobiny matka, Adelaida z domu margrabianka Antici. Dla tej nieugiętej, lodowatej kobiety istniały wyłącznie sprawy majątkowe, które przez całe życie ocalała po nieobliczalnej gospodarce męża. Do reszty spustoszyła jej duszę tępa, czysto zewnętrzna religijność, nie mająca żadnego dostępu do duszy. Zgon kilkorga dzieci, śmiertelne choroby pozostałych przyjmowała ta straszna istota nietylko obojętnie, ale nawet z wyraźną ulgą, wbrew radości męża niezdolna ukryć rozczarowania, gdy chore wracały do życia. Jedyne ciepło okazywała biedactwom mieszkająca na wyższem piętrze babka, matka Monalda i ją też jedną dzieci otoczyły gorącą miłością. Gromadka była spora. Najbliżej trzymało się ze sobą troje najstarszych: Giacomo, o rok młodszy od niego Carlo i o trzy lata młodsza Paolina. Liczby mieszkańców pałacu dopełniali kolejno dwaj księża, którym Monaldo powierzył naukę dzieci. Jedyną, jaką miały otrzymać. Ale przyszły poeta został sam sobie nauczycielem, który doprowadził się, właśnie sam, do najszerszych widnokręgów myśli ludzkiej.
Monaldo gromadził od młodości pokaźną bibljotekę. Mały Giacomo wcześnie zagospodarował się w ojcowskim księgozbiorze. Całemi dniami słabe delikatne dziecko ślęczało nad o wiele za trudnemi na jego wiek dziełami, trawione żądzą poznania wszystkiego, wchłonięcia całej dostępnej wiedzy. Mając 15 lat zabrał się sam do nauki greckiego, niemal jednocześnie opanował hebrajski. Po dwu miesiącach bez pomocy napisał grecki list do wuja, poczem zaczął opracowywać łaciński komentarz do „Życia Plotyna” Porfirjusza, wprowadzając słuszne poprawki do odrodzeniowego przekładu Marsilia Ficina. Nie była to jego pierwsza próba pisarska. Zaznaczmy, śród wielu bynajmniej nie najważniejsze tłumaczenie żartobliwego poematu: przypisywanej niby Homerowi Batrachomiomachji, bo ostatnim jego poematem, który śmierć przerwie, będą Paralipomena — gdzie, biorąc treść zgoła inną: dzieje Neapolu, Austrjaków, Neapolitańczyków i obywateli państwa papieskiego upostaciuje jako raki, żaby i szczury. Piętnastoletni napisał Dzieje astronomji1. Podobno zachętą były mu spomnienia zaćmienia słońca z r. 1804 i komety z 1811—12, naszej znajomej z „Pana Tadeusza“, oraz strach zabobonnej gawiedzi wobec obu zjawisk. To też niejako dopełnieniem Dziejów astronomji jest druga praca: Szkic przesądów ludowych starożytności, pierwsza historja nie zabobonów, ale wprost kultury2.
Niestety taka zapamiętała praca odbić się musiała tragicznie na zdrowiu dziecka-mędrca. Ojciec nie widział, bo go zaślepiała duma, matka nie widziała, bo nigdy wogóle nie miała widzieć ani cierpień, ani genjuszu syna. Już w trzynastym roku chłopczyk przestał się rozwijać fizycznie, nieleczony zanikał w oczach, bliska śmierć stała się dla wszystkich faktem przesądzonym. Był to natomiast początek kalectwa. W parę lat później nad księgami w ojcowskiej bibljotece pochylał się biedny garbusek, o zrujnowanym na zawsze wzroku, noszący w sobie stek chorób, które boleśnie wpłyną na uszczuplenie tak bujnie rozpoczętej twórczości. Ale duch rósł dalej. Tylko w pewnem miejscu zmienił sobie drogę. Zmieniał ją zresztą w życiu kilkakrotnie, najprawdopodobniej pod dyktandem stanu zdrowia. Leopardi miewał okresy, kiedy czuł się przedewszystkiem poetą, bywały długie lata, gdy poezja w nim gasła, a wtedy wracał do najwcześniejszych zamiłowań filologicznych, albo też w wątłem jego ciele zapanowywał niepodzielnie filozof, dość silny, by iść myślą między podstawowe zagadnienia bytu. I zaraz w wyrazie swoim przechodził na prozę, tak doskonałą, że nawet przeciwnicy jego ideowi uznali ją za szczyt osiągnięć włoskich na tern polu i za równocenną stylistycznie idealnym wzorom starożytności. Tu należą przedewszystkiem „Operette morali”, w ogromnej większości spolszczone przez Porębowicza3.
Dokonawszy niemal nagle swego pierwszego przejścia od przed-poetyckiego okresu filologicznego do samodzielnej twórczości pięknej, kilkunastoletni poeta zaczął uprawiać przeważnie lirykę osobistą, odrazu o piętnie głęboko smutnem, chwilami beznadziejnem pod grozą zawisłej śmierci. Niech nam, zawierającym znajomość z nim, zwierzy się, co sam wtedy myślał o sobie: „Zrujnowałem się przez siedem lat opętanych i rozpaczliwych studjów, w okresie, kiedy się rozwijałem i kiedy należało dbać o wzmocnienie kompleksji. Zrujnowałem się nieszczęśliwie i bez ratunku na całe życie, zarobiłem sobie na wygląd opłakany i na godną pogardy całą tę tak ważną stronę istoty człowieczej, na którą większość ludzi jedynie zwraca uwagę, a właśnie z większością musimy obcować na tym świecie. Ale przecież wszyscy bez wyjątku mimo woli pragniemy, żeby cnota nie była pozbawiona choć odrobiny krasy zewnętrznej, a widząc ją tak do cna z niej ogołoconą, odstrychujemy się i siłą rzeczy, której żadna mądrość nie może przezwyciężyć, prawie że nie mamy odwagi pokochać cnotliwca, w którym niema nic pięknego oprócz duszy“4.
To nieopuszczające go uczucie upośledzenia fizycznego, obok zrozumiałej samowiedzy własnej wyjątkowości duchowej (co za dramat!), wnosić będzie we wszystkie swoje tak bardzo uczuciowe ustosunkowania do ludzi, „Nie potrzebuję szacunku — pisze do przyjaciół — ani sławy (to ostatnie może nie we wszystkich chwilach życia szczere), ani innych rzeczy tym podobnych; potrzebuję miłości“. Dramat zaostrza się w przedziwnie czystych a przejmująco bolesnych dziejach jego życia erotycznego. „Jednego serca, tak mało !... jednego serca trzeba mi na ziemi; — a jednak widzę, że żądam za wiele“. Jakże gorąco przytaknąłby Leopardi tym bolesnym słowom Asnyka!
Właśnie koło roku 1818 zaczyna młody liryk dawać wyraz swoim uczuciom miłosnym, obudzonym przez przyjazd do Leopardich pięknej krewnej, hr. Cassi, pierwszym rozmarzeniom na widok idealizowanych przez siebie dziewczątek wiejskich, które — ulubiony to jego motyw, zapewne niepozbawiony tła pewnych przeżyć — umarły w kwiecie lat. Poezje takie zawsze w twórczości Leopardiego będą miały oświetlenie niby bladych wczesno-wiosennych dni, na które spogląda niegrzejące słońce.
Aż nagle pół-chłopięca pieśń Giacoma wystrzela niespodziewanym głosem. Wichrem idą przez nią uczucia ogólne, narodowe, jęk rozpaczy nad niewolą ojczyzny, namiętny zryw, wołanie do walki. To pieśni: Do Italji i Na pomnik Dantego. Skąd buchnął taki śpiew w zamkniętym szerszym poglądom pałacu Leopardich? Giacomo niedawno nawiązał korespondencję, a potem przez parę dni obcował jako ze swoim gościem w Recanati z człowiekiem, który uczuciowo da mu to, czego poskąpił rodzony ojciec i matka: zachętę życiową, przewodnictwo myśli, zrozumienie i kult dla talentu. To Piętro Giordani, znakomity literat, szeroki wolny duch, piękna bojowa postać zmartwychwstających Włoch. „Zawsze myślę o tobie — napisze w kilkanaście lat później nasz poeta do tego dozgonnego przyjaciela — i uwielbiam cię jako największego ducha, którego znam i najdroższego, który jest mi dany“. Tak, to napewno Giordani rozpalił w duszy chłopca płomień patrjotyzmu, ale chyba była gdzieś w bliskości jego duszy i ubóstwiona na zawsze Grecja, głos Simonidesa, piewcy Termopilów, bo się w tej pierwszej pieśni Włochy składają z Helladą w akord, a sam poeta przystawia swoją nową rolę do roli Simonidesa.
Patrjotyczne uniesienie Leopardiego nie trwało długo, wypaliło się w kilku pieśniach; posądzono go nawet, że ochłódł, ponieważ faktycznie trzymał się zdała od ruchów wyzwoleńczych. Pozornie! W innej postaci artystycznej uczucia te wróciły we wymienionych już, późnych Paralipomenach do Batrachomiomachji.
Pieśni patrjotyczne spodziewanego wrażenia narazie nie wywarły. Tylko kochany Giordani przyjął je słowem entuzjazmu; dni ich nadejść miały o dziesiątki lat później. Teraz, kiedy daleko od nich odpłynęła historja włoska, kiedy przytem odstała od serc dzisiejszych retoryka, obca nawet samemu Leopardiemu, oprócz właśnie tych kilku fragmentów — chciałoby się zestawić ich los, a nawet poniekąd ton, z dolą Przedświtu albo Psalmów w Polsce5.
Od lat najżywszem pragnieniem Giacoma, wzmoźonem jeszcze odkąd wszedł do literatury, było wyrwać się ze znienawidzonego Recanati (nienawidził go wielką miłością, jak twierdzi Bontempelli). Chciał zobaczyć własnemi oczyma świat, o którym pisał, a od którego był odgrodzony murem, chciał poznać ludzi, tworzących poezję i naukę — rodzice mu zabronili. Nie pomogły projekty Giordaniego, wyszła na jaw konspiracja ucieczki. Wszystko rozbijało się o brak grosza, o upokarzającą aż do dnia śmierci zależność finansową poety od rodziców. Człowiek o sławnem nazwisku literackiem i dostojnem rodowem w czasie pobytu poza domem musiał się utrzymywać z zaliczek ze spółczucia dawanych mu przez wydawców, a nawet ze składek przyjaciół. Taki stan rzeczy zmuszał go raz po raz do powracania do tej trumny, do strasznego „rodzicielskiego“ domu, all’ orrenda notte di Recanati (do przeraźliwej nocy Recanati).
Tę samą rozpacz przeżywało i rodzeństwo. Nieszczęsna Paolina starała się wysadzić drzwi więzienia pierwszem lepszem małżeństwem. Jedna z jej daremnych prób — bo wszystkie miały zawieść — zdawało się, że naprawdę doprowadzi do celu, i wtedy Giacomo napisał wiersz Na wesele siostry Paoliny, najsmutniejsze epitalamium w poezji świata, jeden z utworów spomnianego cyklu patrjotycznego, do którego należy jeszcze mądry, szeroki pojęciowo i historycznie fragment Do Angela Mai, i niby tryumfalny, a łamiący się w smutek wiersz Do zwycięzcy w balonie. Głęboko w duszę więźnia rekanackiego pozwala zajrzeć Ostatni śpiew Safony, znajoma nam już skarga wzniosłej twórczej duszy, zamkniętej w brzydkim kształcie cielesnym, bo Safo, uczyniona tutaj brzydką, to sam poeta. — Jedynem rozwiązaniem jej nieuleczalnego na ziemi dramatu jest samobójstwo. Ten sam zamiar, często goszczący w duszy Giacoma, wykonał za niego z odmiennych— ogólnoludzkich pobudek — i inny jego bohater, Brutus, poróżniony myślowo z całem prawem bogów i ludzi. Gdy Safo jeszcze płakała, Brutus już tylko gardzi i przeklina. Światopogląd poety jest w tern miejscu gotowy i w pełnej zbroi: „Powstała surowa, zrezygnowana, posągowa w kształtach i jak marmur zimna, stwierdzająca absolutną tożsamość cierpień i bytu pesymistyczna filozofja Leopardiego, największego liryka Włoch w wieku XIX i jednego z największych, jakiego świat widział” — wyręcza mnie w charakterystyce prof. Zdziechowski6.
Kiedy więc w r. 1822 dzięki zaproszeniu wuja z Rzymu, zatrwożonego stanem zdrowia i duszy siostrzeńca, udało się nareszcie przełamać żelazny opór rodziców i Giacomo znalazł się w Wiecznem Mieście, duszę miał już naskroś strawioną myślową trucizną. Na odżycie było za późno, „wszędzie było mu smutno i jedno, wszędzie źle i wiedział, że źle będzie”. Rzym dał mu kilka ciekawych znajomości, zwłaszcza z wybitnymi cudzoziemcami; byli między nimi Niebuhr i Bunsen, z których drugi kilkakrotnie zabiegał dla poety o katedrę językoznawstwa lub dantologji w Bonn; nie pozwoliło jednak na wyjazd do zimnych krain słabe zdrowie Giacoma. Drugie zkolei ujście z Recanati przeniosło go do Bolonji, gdzie miał przy sobie Giordaniego, gdzie pierwszy raz wstąpił w atmosferę przyjaźni i publicznego uznania; zepsuła jednak dobre dni nieustępliwa choroba. Późniejsze zwolnienia wiodły go ku Toskanji. Niedługa przeprowadzka z Florencji do Pizy zdawała się naprawdę wróżyć cud odżycia. Dało zaraz znać o sobie dźwięcznym, leciuchnym biegiem wiersza Zmartwychwstanie. Za drugim nawrotem do Florencji wpadł Leopardi w sidła czarującej uwodzicielki, wielkiej damy, egzaltował się lat parę, by się raz jeszcze zejść w doli z Safoną. Pięknej p. Targioni pochlebiało uwielbienie sławnego poety, nie mogła wzbudzić w niej uczucia jego smutna postać, dowiedział się, że się podobno z niego śmiała. Ale tu — rozchodząc się z Safoną — odemścił się wierszem Aspazja, który przez wyrażony w nim pogląd zlekka platoński godzi nietylko w winowajczynię, lecz — co nie było zwykłym tonem Leopardiego — wogóle w kobiety. Szczęście, że po ostatnim ciosie biedny poeta, już tylko, według własnego określenia: „pień, który czuje i cierpi“, miał przy sobie nowego przyjaciela. Młody neapolitańczyk, Antonio Ranieri, związał się na ostatnie siedem lat życia z autorem Aspazji, wziął go do siebie do Neapolu, zamieszkali razem, a południowe słońce, troskliwość Ranierego i jego młodziutkiej siostry Paoliny pozwoliły tragicznemu „pniowi“ zazielenić się ostatnią krótkotrwałą poprawą zdrowia i nowym odkwitem twórczości. Ale były to już zorze przed zachodem. Śmierć, towarzyszka wszystkich myśli, upragnienie w godzinach największej rozpaczy, znak naczelny jego filozoficznego systemu, zstąpiła do swego wiernego wyznawcy cichą, prawie niedosłyszalną stopą. Zaszedł właśnie przed dom powóz, który jego i Ranierich zawieźć miał do willi na stokach Wezuwjusza w ucieczce przed srożącą się w Neapolu cholerą. Zamiast tego wyszedł poeta nazajutrz z domu, już w trumnie.
***
Zjawisko poetyckie, które w literaturze powszechnej zaregestrowano jako Giacomo Leopardi, jest czemś zupełnie niebywałem i wyjątkowem. Świat to w sobie skończony, zamknięty i rządzący się wyłącznie prawem immanencji. Poza najpierwszemi oddziaływaniami, nazwijmy je anteliteram, żadne zetknięcie nie rzuciło światła czy cienia na jego artystyczną powierzchnię, żaden wpływ nie dotarł z zewnątrz do jego myślowych dyspozycyj7. Leopardi był jak zegar, który szedł, nie wskazując żadnego czasu, może nawet z czasem w posprzeczaniu, dlatego, że jego skazówka nastawiona była na wieczność. Chciano z niego zrobić romantyka, tak samo niefortunnie jak z Foscola, dlatego chyba tylko, że oni pierwsi wnieśli do poezji patrjotyzm i odsłonili dawno we Włoszech literacko zaniedbany wewnętrzny widok duszy.
Leopardi romantykiem — tak jak i Foscolo, nie był, i tak samo jak Foscolo, romantyzmu nie lubił. Poezja jego tkwiła od dziecka na korzeniu klasycznym, greckim przedewszystkiem, podczas gdy myśl — prawie równie wcześnie — stanęła na kotwicy u myśli francuskiej, przedrewolucyjnej, przyrodniczo przy encyklopedystach, w prawdzie społecznej przy Rousseau. Pierworzutne wyczucie zaprowadziło go, i artystycznie i filozoficznie, do dwu światów o najbardziej zdecydowanym obrysie, o przejrzystej architekturze, a on ten kształt zalał potem po brzegi swoją duchową nocą. A zazdrosny był o klarowny kontur, srożył się przeciw idącym na świat romantyczno-mistycznym zamgleniom, reakcji po r. 1815, ponowie religijnej (jak wcześnie i jak daleko odszedł od ojca !), a najwięcej gniewało go, że ów zaciemniający prąd rozpowiada o postępie! Jego stosunek do. romantyzmu najdobitniej zarysował się we Florencji, na mniejszą skalę włoskiemu Wilnu romantycznemu, gdzie przecinały się oba fronty. U ich zejścia on właśnie najmocniej i jego Giordani bronili klasycznych dóbr poezji, nie zamąconych najściem bezkrytycznych uczuć.
Nie, Leopardi nie był romantykiem, tylko w nim samym jątrzyła się, własnemi sokami nasycana walka, i tragicznem zwycięstwem nad instynktem życia w pewnej chwili się przecięła. Leopardi zaczynał istnienie jako wesołe dziecko, pełne temperamentu, żądne przewodzenia, narazie nad rodzeńwem. Tkliwa natura szła do ludzi całem sercem, dobrocią, zainteresowaniem. Lecz może jeszcze bliżej niż do ludzi było temu sercu do przyrody, z którą miało głębokie a tajemne połączenie, zdolność poprostu spólnego z nią oddechu. Przyszło nieszczęście, a z niem razem jakieś tragiczne zerwanie się komunikacji, zamarcie poczucia realności tego, co dotąd było najcudniejszą eteryczną częścią młodzieńczego świata. Mary krążyły jeszcze pewien czas nad głową, żagwiejąc i roztapiając się w nadchodzącym mroku, jednem zawsze zbywane ostrem osądzeniem: złudzenia, niegodne myślącego człowieka. Nowy powstawał świat, którego prawodawcą był rozum, odważny, odporny wobec pokus, bezlitosny nawet dla własnego serca, jeżeli stawało wpoprzek dróg ku prawdzie. Zdarzały się dni, w których ta prawda zachodziła za chmury zagadki. Szczęście już było podeptane, ale świat dookoła, choć nieprzyjazny losom człowieka, nie odsłaniał jeszcze wyraźnego oblicza. „Wszystko tajemne prócz naszych cierpień“ — jęknęła któregoś z takich dni Safona. „Co jest ten bezkres? co ta nieobjęta przepaść błękitu? Kto ja jestem?“ — podparł drugim głosem jej żałobę pasterz-koczownik w jednej z nieporównanie pięknych pieśni Leopardiego8. Ale poranie się z zagadką jest niejako sferą przejściową. Przyjacielowi, Karolowi Pepoli, w wierszu dla niego pisanym, oznajmia poeta, że już wybrał sobie stanowisko myślowe. Zerwał z poezją, z ułudami, zaciągnął się do obozu prawdy: „poznana bowiem, lubo smętna ma swe rozkosze prawda”. A wtedy poezja, piękne marzenia miłości wydały mu się jedynie kolorytem preludjum życiowego, jakiem jest młodość, okres przed katastrofą zetknięcia z prawdziwem życiem. Tak samo poezją, pięknem, mitem, złudzeniami było dziecięctwo rodu ludzkiego9 — i tu spotkanie z Rousseau — zanim historja wyprowadziła dalszych potomków na realnie oświetloną drogę cywilizacyjną. Może prócz Rousseau w tym poglądzie popierał Leopardiego jeden z najwcześniejszych jego znajomych ze świata umysłowego, Plotyn, bo i on stawiał najwyżej początki, od których poszła spadająca ciągle droga w byt ludzi i świata. To też Giacomo, wolnomyśliciel, szeroki liberał, gniewający się, gdy wstecznicy uzurpowali sobie przywilej dziejowego postępu, sam filozoficznym ani społecznym wyznawcą postępu być nie mógł. Szczęście człowieczeństwa i szczęście jednostki leżą u początku drogi, w szczęściu człowieczeństwo i jednostka, choć za cenę podpadania złudzeniom, były lepsze i szlachetniejsze, droga wzdłuż cywilizacji jest upadkiem moralnym, nieokupionym zdobyczami umysłowemi. Bo tłum i jednostka czepia się niknących złudzeń, nie ma odwagi spojrzeć w ponure światło prawdy, wykręca się, obstawia tchórzostwo swoje wymyślonemi pociechami pośmiertnemi. Leopardi gardzi tłumem małodusznych lękliwców, odsunięty wogóle coraz bardziej od ludzi w swojej surowej filozofji bezlitości bytu. Ale odsunięty jest już teraz i od dawnej swej kochanki—przyrody. I z niej opadła tęczowa szata omamień, przez nią to właśnie mówi owa straszna prawda, że człowiek jest skazańcem, niedostrzeżeńcem w planie stworzenia, nędzną kruszyną, która wcale nie wchodzi w jej rachuby. Taki niemiłosierny wyrok słyszymy z jej własnych ust w Rozmowie Natury z Islandczykiem (Dziełka moralne). Poetycko powtarza go Janowiec, długi, głęboko filozoficzny wiersz z późnego okresu neapolitańskiego.
Beznadziejny pogląd poety, przeraźliwa w swej doskonałości filozofja pesymizmu jest jednak, gdy w nią wnikniemy, jak pustynia, geologicznie zalegająca miejsce spłynionego ongi morza. Zostawiło po sobie muszle, odciski alg na kamieniach. Była — znamy ją — inna epoka w duszy poety; po kataklizmie morze spłynęło. Majaczą ślady: nabożne idealizowanie młodości z całą jej treścią aż po sam Zachód księżyca, wiersz dokończony w dzień czy przeddzień śmierci, krajobrazy, zwiewne niby pajęczyny, gdzie w blasku księżyca i szumie liści roztopiła się konsystencja realnych kształtów, opór dotykalnych brył. Wracają jeszcze od czasu do czasu te malarskie cuda, lubo już nad niemi, na słupach niezłomnej logiki, wisi otchłań gwiezdna, stężała w oświetleniu nieskończoności. W budowę światów patrzy tutaj ta sama myśl, która niegdyś podyktowała dziecku historję astronomji.
Świat jest ten i taki, jakim go widzę, jaki nocą, z miljonem swoich pyłów świetlnych wnika do mego okna. Wysoka wiedza astronomiczna sąsiaduje z całkowitym brakiem troski poznawczej. Świat taki zagarniała w siebie dusza ludzka przed narodzeniem teorji poznania. Może nie jest bez znaczenia, że najkrwawsze pytania stawia tajemnicy bytu ciemny pasterz azjatycki, niepiśmienny prostak. Prawda, dziwne jest wymagać od poety wykończonego systemu filozoficznego, gdzie nie byłby opuszczony żaden rozdział; kto wie, czy za nasze zbyt wygórowane pod tym względem pretensje nie odpowiada nieco Asnyk, który tak świetny umiał dać wyraz poetycki udręce poznawczej, a za nim i Ludwika Ackermann, najpokrewniejszy Leopardiemu myślą i bólem duch w państwie refleksyjnej liryki.
Pogląd włoskiego poety określono raz na zawsze jako materjalizm. Czy dlatego, że w namiętnem pożądaniu śmierci cenił ją jako bezwzględny koniec ? Byłby to o wiele za wątły argument. Nie, materjalizm tego najuduchowieńszego poety, który nigdy w życiu nie skaził się dotknięciem materji, a dał jej jedynowładztwo w swojem rozumieniu świata, może iść w znacznej mierze z przerzutu na kosmos osobistych doznań. Pamiętamy mękę i upokorzenie, jakiemi go poiło w każdym zetknięciu z ludźmi jego fizyczne kalectwo, niemożność przeoczenia „materjalnej“ strony, nieważność, daremność noszonego w sobie skarbu ducha. Leopardi gniewnie zaprzeczał, jakoby nieszczęście osobiste było źródłem jego pesymizmu, cierpiał, gdy go o to pomawiano. Bez wątpienia za szlachetną był duszą, aby uczyć, że świat jest zły, ponieważ on był kaleką. Na pesymizm złożyły mu się różne pierwiastki, materjalizm był tego pesymizmu tylko jedną struną. Bo przecie materjalizm zasadniczo nie jest jednoznaczny z pesymizmem; owszem bywa nieraz budulcem światopoglądów pogodnych, jak umie, i odwrotnie, stowarzyszać się ze światem uprzątniętym z materji; u Schopenhauera szedł z woli, u Indusów rośnie na pustkowiu, zalegającem obszary naszego zmysłowego doświadczenia. Materjalizm Leopardiego znalazł mocną pożywkę w buncie przeciw taniemu idealizmowi, jaki uprawiali jego rodzice, i który obrabował go z młodości. On się przed materją jako wyznawca nie korzył; była czemś niegodziwem i wrogiem, na nią spadała cała odpowiedzialność za bezcelowość, za nieszczęście ludzkiego istnienia. Atoli kiedy Ackermannowa w walce o człowieka wybuchała buntem, Leopardi poddał się. Ta właśnie abdykacja otwarła na oścież wrota jego materjalizmowi. Pierwiastek duchowy świata, którego on zresztą nigdy tak nie nazywa: mówi zawsze „człowiek“ — jest krańcowo bierny; obezwładniony cierpi i czeka na śmierć, mniejsza w tej chwili, czy z rozpaczą czy z upragnieniem, jako kresu męki. Czembądź wypełni sobie czekanie, wszystko jednako będzie straconym trudem, samo-oszukiwaniem się, zapóźnioną historycznie, jak już wiemy, złudą. Leopardi z lekceważeniem, a nawet pogardą odnosi się do czynu, mającego być lekarstwem na przesądzoną zgóry ludzką dolę, stąd spomniany już skrajny sceptycyzm w stosunku do wielkich wynalazków technicznych wieku XIX (Palinodja), stąd też zupełna martwota uczuć społecznych w duszy poety, bo i do czego miałby prowadzić sojusz skazańców?
Znakomity pisarz, Massimo Bontempelli, przemawiając w Recanati w dniu stulecia zgonu Giacoma, rozsnuł przepiękny mit. Kiedy w praczasach anioły spadały chmarami z nieba na ziemię, wichura ich pędu porwała i takie, które do tłumu nie należały. Były to anioły-dzieci i tu, na świecie, znalazły się jako samotnicy. Mozoli się od wtedy ludzkość — ma powrócić do niebieskiej ojczyzny; aby się jednak do niej dostać, winna odrobić wszystko, co w siebie wzięła na ziemi. I historja rodu ludzkiego to właśnie wysiłki powrotowe dusz dorosłych, dusz tłumu — społeczeństwa. Aniołom, które spadły jako dzieci, majaczy dotąd mętne spomnienie rodzimych niebios, czują się wygnane, niema połączeń między niemi a ludźmi historji, niż społeczeństwo zrozumialsza im natura, bo w niej trwa dalej pierwotny ranek bytu, dusze te nie mają nic do odrobienia w sobie, są gotowe, rwą się do powrotu i, nieświadome prawdy, mają się za upośledzone. Takim aniołem, który upadł dzieckiem na obcą ziemię i do obcych ludzi, jest Leopardi, „uomo solo“; zabija w sobie niebieskie echa, bo ze stanowiska ziemi są złudami, widzi, że jest od ludzi różny, ale nie rozumie przyczyny. Krzywda to anielskiego wybrańca.
Tak pod reflektorem mitu wygląda dusza „materjalisty“...
***
Za obszerną byłoby kwestją rozważanie artyzmu Leopardiego. Czasem wygląda, że skrzydłem kolibra potrąca głazy wieczności. Najrozleglejsze widownie roztwiera przez akcenty kładzione na najmniejszych akcesorjach. W Palinodji bezlitość przyrody wobec człowieka pokazana jest przez zestawienie z dzieckiem, które wznosi budynki z listków i gałązek, aby je zburzyć zaraz po ukończeniu. Najnielitościwsze przyrównano do najniewinniejszego i najbardziej bezbronnego. W Janowcu śmiercionośne kataklizmy geologiczne zademonstrował na przykładzie jabłka, kiedy dojrzałe urywa się z gałęzi i ciężarem swoim zgniata mrowisko. Te drobiazgi mają obertony, z których wiąże się górą melodja potęgi, a piano niższej klawiatury na głębokiem tle zasadniczej myśli wytwarza — żeby użyć pospolitego wyrazu — przejmujący nastrój, aż dziwny w poezji o naczelnem piętnie intelektualizmu. Określono to już dawno jako niezwykłą muzyczność Leopardiego10. Muzyczność — powiemy — psychiczną, nie mającą nic spólnego z melodyjnym podźwiękiem formy, jak choćby u Konopnickiej. Kapitał słownikowy poety nie uderza bogactwem, wiersz buduje się z elementów niemal mowy codziennej i zasadniczo nie dąży do zwartych artystycznie form. Panuje prawie niepodzielnie jedenastozgłoskowiec w przepleceniu z siedmiozgłoskowcem, tak jak je skojarzyła jeszcze średniowieczna ballata, kiedyindziej toczy się biały jedenastozgłoskowiec, zainicjowany przez Foscola w Grobach (carme). Rzadsze są zwrotki regularne, mamy parę tercyn, i na tern koniec. Potrafił przecież Leopardi doskonale prowadzić treść swoją przez wszystkie formy kunsztowne, Paralipomena pisane są oktawą, w pośmiertnych wydaniach trafiamy na sonety itd. Na niekrępujące — przynajmniej pozornie — rusztowanie niejednakowej czasem długości strof kładą się zdania długiemi rzutami, bywa, że po kilkanaście i więcej wierszy. Nie chciałam jednak rozkrawać ich w przekładzie na dwoje czy nawet kilkoro, ani ułatwiać zmienionem przestankowaniem. Aby dać sobie z niemi radę najlepiej czytać jak prozę, nie zatrzymując się z nawyku przy końcach wierszy, które często nie są przystankiem ani myślowym, ani dźwiękowym. Rym po nich snuje się jakby od niechcenia, w miarę lat staje się jeszcze rzadszy, chętniej zato wkracza do środka wierszy (rym wewnętrzny). Wszystkiego tego przestrzegałam z największą dokładnością w moim odwzorze. Jeden drobiazg razi. W tłumaczeniach pisanych lat temu piętnaście, przed rozpowszechnieniem się asonansów, dziś, gdy ucho nasze nabrało wrażliwości na nieistniejące dawniej spółdźwięki, niejedno wydaje się niepotrzebnym rymem. I wreszcie muszę się usprawiedliwić z używania wyrazów Italja, italski itp. Przed temi samemi piętnastu laty nie zaczęło się jeszcze rugowanie form: Włochy i włoski na korzyść niczem nie uzasadnionego i nie wiem dlaczego tak skwapliwie przyjętego obcego nazwania. Nie hołdowałam więc, i niech mnie nikt o to nie posądzi, płytkiemu snobizmowi. Są to poprostu odpowiedniki oryginału w znaczeniu nie włoski, ale rasowy, jeszcze od epoki rzymskiej, italo, a nie italiano (jako przymiotniki), tak samo i rzeczownik: Italo ardito (Do Angela Mai). Gdzie tylko mowa jest o dzisiejszości (italiano) mówię stale włoski. Wyjątek stanowi Italja w pierwszym choćby zaraz utworze przedstawiona pod postacią niewiasty w żałobie. Niepodobna było psuć obrazu dla pedantycznego przestrzegania rodzimej formy Włochy. I nieinaczej postępowałam wszędzie, gdzie położenie było podobne.
Ojczyzno moja, widzę łuki, wieże,
kolumny widzę, posągi, zamczyska,
kędy dziady walczyli,
ale sławy nie widzę, nie widzę,
gdzie jest laur, gdzie są puklerze,
które nosili ojce. Naga błyska
bezbronna pierś twa, naga skroń się chyli.
Jakież okrutne rany !
Jaka krew, siność ! O ty, cudna pani,
tak — że cię widzę ? Pytam na wsze strony
nieb, świata: skąd jej dany
los tak nieszczęsny? A najsmutniej rani,
że ma zakute w pęta obie ręce,
tak że z rozwianym włosem, bez zasłony,
nędzna, samotna, usiadła na ziemi,
między kolana w męce
twarz ukryła i płacze. —
Płacz, bo masz czego, Italjo, królowo
nad ludami wszystkiemi,
tako w śmiejącą dolę, jak w surową.
Choćby twe oczy jak dwa żywe zdroje
były, nigdy twe łkanie
nie spłaci twego zhańbienia i nędzy,
boś — pani — poszła dziś na służebnicę.
Któż, pisząc dzieje twoje,
gdy świetna przeszłość przed wzrokiem mu stanie,
nie rzeknie: „z blasku jak spadła na nice !”
Czemu, o czemu? Gdzie dziś twa potęga?
gdzie broń, wytrwanie, męstwo, dawna chwała?
kto wziął ci miecz rycerny?
kto zdradził? Czyja-ć nienawiść dosięga?
jaka ci moc zdołała
zdjąć płaszcz i złote opaski ze skroni ?
jak? kiedy, z twej bezmiernej
wyży runęłaś pomiędzy nędzarzy?
Nie walczy za cię nikt ? nikt cię nie broni
z twoich ? Oręża ! oręża ! Ja jeden
walczyć chcę. Jeden, sam, bieżę na boje.
O nieba ! niech rozżarzy
italskie piersi krwawe serce moje.
Gdzie są twe syny? Słyszę broni zgrzyty,
wozy i krzyki, i bębnów warkoty:
wdał, na obce ziemice
idą walczyć twe dzieci.
Słyszysz, Italjo, słyszysz? nieprzebity
rój sunie: fale piechoty, konnicy,
proch, dymu kłęby i szpad błyskawice,
jak gromy na chmur czole.
To cię pociesza? Nie drżysz, że los wrogi
może te światła gna, gdzie im zagłada?
Czemu to krwawi pole
italska młodzież ? O bogi! o bogi!
za obcą ziemię zbroję wam wtłoczono !
O nieszczęśliwy, kto w tej bitwie pada,
nie za dech jasny ojczystych wybrzeży,
święte domostwo swoje,
lecz w pastwie wrogom cudzym —
i mrąc, nie szepce ostatnią pieszczotą:
„Ziemio, zbożna macierzy,
życie, coś dała mi, zwracam ci oto“.
O błogosławion i świetny wiek stary,
gdy dla ojczystej chwały
w śmierć pewną ludzie zastępami biegli!
A i wy, których sława po wiek żywie,
o tessalijskie jary,
gdzie los i Persja słabością się stały
przy bohaterskim garści dusz porywie.
Myślę, że góry, doliny, opoki,
że wędrowcowi morska fala gada
czarem tłumionej mowy,
jak skoszonemi zaległa te stoki
ciały mężnych gromada,
co żywot dali za Grecji ołtarze.
Wtedy nędzny, surowy
Kserkses w Hellespont ucieczką się rzucił;
— czas to z szyderstwem prawnukom przekaże —
a na antolskie wzgórze, gdzie konając
śmierć samą zmogło bohaterów plemię,
Simonides krok zwrócił,
wpatrzony w przestwór, na morza i ziemię.
— Łza mu rosiła rozpalone lice,
niepewna stopa jego, pierś dysząca.
Lirę pochwycił w dłonie:
„Śród szczęsnych wy szczęśliwi,
coście pierś dali pod wraże krucice
za kraj, gdzie pierwszy zbiegł wam promień słońca. Grecja was wielbi, świat zachwytem płonie.
W grozę śród strzał zamieci
jaki bicz smagał młodociane chęci,
jakiż was żar wiódł na los opłakany?
skąd jasny tak, o dzieci,
był wam konania jęk, że uśmiechnięci,
mknęliście w łzawe, bezlitosne progi?
Myślałbyś: spieszy nie na śmierć, lecz w tany
każdy z was, albo za biesiadne stoły:
a wszak was czekał srogi
Tartar i nurt martwoty;
nie przybieżała żona, dziatki zdali,
gdyście na ziemi gołej
bez pocałunku i bez łzy konali.
Tymczasem Persów łamały się szyki,
rosła trwoga straszliwa. —
Jak lew, gdy wpadnie między byków stado,
jednemu skacze na kark i zanurza
po koście pazur dziki,
innemu szarpie bok, kłęby rozrywa,
tak pośród Persów szalały by burza
gniew greckich piersi i bojowe cnoty.
Patrz, jak koń z jeźdźcem tarza się po ziemi,
patrz, jak zmiażdżonym grodzi
ucieczkę wozów zwał, w strzępach namioty,
jak między najpierwszymi
bieży ów tyran, rozkudłany, blady,
patrz, jak broczą w powodzi
krwi barbarzyńskiej greccy woje żywi!
To sprawcy perskiej bezkresnej zagłady !
Lecz zwolna, zwolna, zmożeni ranami,
jeden za drugim pada. — Och, żyjecie,
śród szczęsnych wy szczęśliwi,
póki żyć mowie i pieśni na świecie !
Pierwej urwane z niebieskiej powały
z sykiem się gwiazdy zwalą w mórz odmęty,
nim was czasy wymażą
i miłość dla was zgaśnie.
Grób wasz to ołtarz. — Tam będą zbiegały
matki, by dziatwie pokazywać świętej
krwi waszej ślady. Oto padam twarzą
i wpijam wargi drżące —
błogosławieni — w te głazy, w te darnie,
którym wieczysta sława i uznanie,
po oba świata końce.
O czemuż rodna ziemia mię nie garnie
z wami, zwilżona moją krwią jak waszą ?
Lecz gdy jest wrogi los i nie przystanie,
bym padł za Grecję, i nie wojny groty
źrenice moje zgaszą,
to niech choć, z bogów wolą,
przeżyje skromna w późne pokolenia
sława pieśniarza cnoty,
póki żyć chwale waszego imienia“.
który stawiano we Florencji.
Lubo gromadę naszą
pokój białemi skrzydłami okrywa,
nie spadną stare więzy,
co w bezruch duchy italskie nam paszą,
aż po rodzime wzory, w ranną dobę,
wróci się ona ziemia nieszczęśliwa.
O Italjo, niech słyną
w sercu twem przodki! ojczyste zagony
jak wdowy po nich noszą dziś żałobę,
i niemasz, kogo czcić byś mogła bardziej.
Obróć się za się, patrz, luba kraino,
na nieśmiertelnych zastęp nieskończony,
i płacz nad sobą, a miej się w pogardzie.
Obróć się, zawstydź i strząśnij bezwłady,
niech cię choć raz zakole
myśl, co ogarnia potomki i dziady.
Postacią, myślą odmienny i mową,
szukając, poprzez kraj toskański idzie
przechodzień, znać ciekawy,
gdzie ów spoczywa, przez którego słowo
pieśniarz meoński samotnie nie świeci.
I słyszy, że — o wstydzie ! —
nietylko popiół zimny, nagie kości
jeszcze z ziemi wygnania
po dniu żałoby leżą od stuleci,
lecz nie wzniesiono w twych murach kamienia,
Florencjo, temu, którego wielkości
cała ziemia się skłania.
O, wy litośni, dziś się rzecz odmienia,
kraju naszego zniewaga omyta !
Piękny czyn czynisz, miłość ci odpłaci,
— rzeszo cna, znamienita —
gdziebądź się miłość Italji szkarłaci.
Miłość Italji, mili,
miłość tej nędznej niech za bodziec stanie.
Zmarło dla niej spółczucie
łon wszystkich, żeśmy gorzkich dni dożyli —
tak chciało niebo — po pogodzie śćmionej.
Niech was jednoczy, niech wieńczy działanie miłosierdzie, synowie,
i ból, i wzgarda wobec takiej męki,
jaka jej lica rosi i zasłony.
Ale was jaożk uczcić należycie,
którzy nie radą, w wiotkiem daną słowie,
ale talentu darem, zmyślnej ręki,
cnotom wieczystą chwałę przynosicie,
miłosnym czynem wielkości świadczący?
Jakież wam słowa posłać, by zatliły
w sercu, w duszy gorącej
nowego ognia błyski, nowe siły?
Was wasz wysoki przedmiot rozpłomienia
i świętą pieczęć wypala wam w łonie.
Kto wzdęty nurt wyrazi,
pożar uczucia, którem-ście natchnieni?
Kto szczęście lica oddać będzie w sile,
piorun, co w oczach płonie ?
Jak głos śmiertelny boską rzecz wysłowi,
kiedy jej kształt swój dawa?
Zdała stój, zdała, gminna duszo ! — Ile
ten szczytny kamień łez włoskich obaczy!
Jak padnie, jakże ulegnie czasowi
i kiedy wasza sława? —
Wy, co nam ulgę daj ecie w rozpaczy,
siłę nędzarzom niosąc, wy jedynie,
boskie i drogie sztuki, wciąż żyjecie,
na italskiej ruinie
italską chwałę głoszące po świecie.
Oto i mnie chęć wzięła
hołd złożyć waszej matce boleściwej.
Daję, iłem dać zdolny,
i śpiew mój wlewam do waszego dzieła,
siedząc, gdzie młot wasz bryle życie daje.
Etruskiej miary ojcze wiekożywy,
jeśli ziemskie pogłoski,
jeśli z tej, którą tak wysoko-ś stawił,
dobiega jakaś wieść w wasze wyraje,
wiem, że radośnie ciebie nie porusza,
bo bardziej mdłe są, niż piasek i woski
w obliczu sławy, którąś tu ostawił,
spiż i marmury. Jeśli nasza dusza
nie pamiętała cię, lub nie pamięta,
niech — skoro mogą — wzrastają rozpacze,
niech w sroższe wkuty pęta
ród twój, od świata pominiony, płacze.
Lecz nie przez ciebie; to twą uszczęśliwi
biedną ojczyznę, że czasem przykłady
wstają ojców i dziadów,
i że synowie, chorzy i leniwi,
wstrząśnięci dreszczem, wznoszą nagle czoła.
Od jak długiej zagłady
widzisz znękaną tę, co-ć pozdrawiała,
taka wątła i licha,
kiedyś wstępował znów na rajskie koła.
Dziś tak upadła, że przy tym widoku
jako królowa wtedy blaskiem pała.
Taką nędzą oddycha,
że patrząc, może nie dowierzasz oku.
Inne cierpienie i wrogów pominę,
kromie późnego, co dotknął najsrożej,
iż ostatnią godzinę
kraj już zawisłą widział u naproży.
Szczęsny-ś, że nie sądzony
los żyć ci pośród podobnej zakały,
że italskiej w objęciach
cudzych żołdaków nie widziałeś żony,
nie znasz łupieży, ruin miast i niwy
przez obcą dzidę, przez najeźdźcze szały,
nie wiesz, jak boskie dzieła
włoskich genjuszów szły na niewolniczy
los poza Alpy, ni na boleściwej
widziałeś drodze wozów zastęp zbity.
Drapieżnym głosem uszu twych nie tknęła,
śród szczęku oków i trzaskania biczy,
wolność, co dla nas niosła szydu zgrzyty,
i but tyrana, i obelg wyrazy.
Któż nie łka? Czegośmy nie znieśli? Zbrodni
jakiej ? i jakiej zmazy
chramom, ołtarzom szczędzili niegodni ?
Tych strasznych czasów dożyć było czemu?
Czemuś się rodzić dając, nie sprawiła,
byśmy wcześniej pomarli,
zła dolo? Przeto katu potwornemu
ojczyznę widząc sługą i poddaną,
widząc, jak ostra piła
cnotę jej para, nijaką obroną
ani słodkiem widziadłem
ulżyć na chwilę nie było nam dano
w nieludzkich mękach, co jej pierś rozdarły.
Życiem-śmy ciebie, krwią naszą czerwoną
nie wzmogli, droga, — nie padłem
ni ja za srogie twe losy umarły.
Stąd gniewy w sercu, łzy się bujne mącą;
walczyli — wielu nas poległo w klęsce,
ale nie za gasnącą
Italję, o nie ! — lecz za jej ciemięzcę.
Ojcze, jeśli z rozpaczy
nie klniesz, nie ten-żeś, któryś był na ziemi!
Konały na rusińskich
wydmach — oh, warte umierać inaczej
italskie dzieci; drapieżne zwierzęta,
ludzie, przyroda, boje wiedli z niemi.
Półnadzy, wynędzniali
szli — padał krwawo hufiec jeden, drugi;
mdłym ciałom łożem była gruda ścięta.
Więc śród pasowań ostatniego tchnienia
najmilszą swoją matkę spominali,
szepcąc: „Oh, gdybyż nie wichr i szarugi
jeno nas miecz śćmił dla twego zbawienia,
ojczyzno nasza ! Dalecy od domu,
kiedy najsłodsze wzywają nas lata,
tu, nieznani nikomu,
ginąć musimy za twojego kata“.
Chłonęły skargę ich siewierne stepy
i borów, burzą świszczących, bezbrzeża.
Tak doszli swego kresu,
a bezpogrzebne trupy ich po ślepej
przestrzeni morza śniegów rozsypane,
pastwą się stały zwierza.
Imię tych dzielnych w spólnym odtąd rzędzie
zleje się z imionami
niskich i gnuśnych. — Dusze ukochane,
choć bezgraniczną niedolę cierpicie,
na co się szarpać? Ulgą niech wam będzie,
że żadną was nie zmami
ulgą dzisiejsze ani przyszłe życie.
Objęci waszym bólem przeraźliwym
leżycie jako tej zaprawdę syny,
której mękom straszliwym
chyba że los wasz dorównał jedyny.
Dla was nie ma nagany
ojczyzna; w tego li godzą jej żale,
kto was przeciw niej zbroił,
i zawsze będzie gorzki płacz słyszany,
jej łzy się będą z waszemi mąciły.
Dla tej, co lśniła w niezrównanej chwale,
czy litość serce czyje
rozpali kiedy? Z dna mrocznej topieli,
gdzie umęczona leży i bez siły,
kto ją dobędzie? Duchu wielosławny,
mów mi: Italji twej miłość nie żyje?
mów: żar, co-ć palił, czy się już popieli ?
mów: nie odkwitnie nigdy mirt ów dawny,
który nas krzepił w złych dziejów powodzi ?
na wiek nam wieniec po ziemi się wala?
czyż nigdy się nie zrodzi,
ktoby podobien ci był chociaż zdala?
Czyśmy zginęli wiecznie? czy sromota
nasza nigdy nie minie?
Ja wołać będę, póki mi żywota:
Wróć się do przodków twych, przegniły szczepie!
patrzaj ku tej ruinie,
w świątnice, pędzle, marmury i karty;
myśl, jaką ziemię depcesz ! Tak wysoki
blask, gdy nie zdolen zbudzić cię, coś warty?
Idź, gdzie-ć poniosą kroki,
Trwać nie przystoi byciem swojem chromem
przy wzniosłych duchów macierzy i szkole,
Jej — niż być tchórzom domem —
lepiej samotnie wdowią pędzić dolę.
kiedy odnalazł księgi Cycerona o Republice.
Italu śmiały, przecz nigdyś nie syty
budzić pośród cmentarzy
praojców naszych i wieść ich w rozmowy
z tym martwym wiekiem, nad którym się waży
taka mgła nudy? I skąd tak echowy
i taki częsty bijesz nam o uszy,
głosie przodków daleki,
długo zniemiały? skądże takie mnogie
ożycia? W mgnienie płodnemi się stały
zleżałe karty; w swojej pylnej głuszy
klasztory długie wieki
taiły wzniosłe i święte i drogie
praszczurów słowa. Italu, jak wdały
duch dan ci losem ! A może odwaga
ludzka, w sprzeciwie z losem, los przemaga?
Nie jest bez bogów wysokiej dorady,
że gdzie najciężej leży
naszej drętwoty beznadziejna zmora,
tam co godzina spada wstrząsem świeży
głos ojców. Tedy łaskawe jak wczora
jeszcze Italji niebo? jeszcze który
z bogów czuwa nad nami ?
bowiem w ostatniej dzisiaj bez ochyby
chwili, by leczyć tę, którą rdza zżera:
minioną cnotę italskiej natury,
taki nad mogiłami
gwar zmarłych słyszym i ziemia jak gdyby
dawnym herojom sama się otwiera,
patrzącym, zali i w tej późnej porze
wierzysz, ojczyzno, że ci strach pomoże?
Czy w nas żywicie, wielcy, choć okruchy
nadziei ? czy zagłada
nam wieczna? wam jest nieodjęta może
wiedza przyszłości. We mnie duch opada,
na bole nie znam tarcz, przyszłość w kolorze
ciemna mi, to zaś, co wzrok wkoło garnie,
jak sen czy baśń jedynie
jawi nadzieję. O duchy waleczne,
domostwa nasze bezczesny, plugawy
gmin osiadł, ród wasz wyszydza dziś marnie
wszelkie w słowie lub w czynie
męstwo; nie budzą wasze cnoty wieczne
rumieńca ni zawiści, waszej sławy
posąg otacza gnuśność i niskości
wzorem dla przyszłej będziemy ludzkości.
Cny duchu, kiedy o ojców z przedwiecza
ni kto dzisiaj nie stoi,
ty stój, któremu tak łaskawy wieje
los, że przytomne dla nas z ręki twojej
dni się wydają, gdy nad srogie dzieje
zabaczeń, z wiedzy pogrzebionej cienia
jasne wznosili skronie
ci boscy mędrce, do których mawiała
przyroda, nie rwąc wualów; więc wspaniali,
Aten i Rzymu krasili wytchnienia.
O czasy wy, w osłonie
snu wieczystego ! Natenczas nieźrała
była Italji nędza, ni-śmy dali
słuch złej gnuśności; powiew szybkostopy
sute z tej ziemi zrywał iskier snopy.
Święte twe prochy jeszcze ciepłe były,
wrogu nieujarzmiony
losów, którego bólom i pogardzie
piekło nad ziemskie milsze było strony.
Piekło: bo jakiż kraj nie miły bardziej
niźli nasz ? I te słodkie struny jeszcze
szeptały poruszane
prawicą twoją, o ty, żałośliwy
kochanku ! Z bólu zrodzon i poczęty
jest śpiew italski. Lecz mniej srogie kleszcze,
które nam jątrzą ranę,
od nudy, co nas dławi. Tyś szczęśliwy,
płacz był ci życiem ! Nas tuliły wstręty
w pieluchy; koło kolebki nam siada
i na grób nicość, nieruchoma, blada.
Lecz tyś żył wtedy z gwiazdami i morzem,
Ligurji synu śmiały,
gdy za słupami i od brzegów wdali
w pomierzch bałwany — zdaje się — syczały
w morskim zachodzie. Nieskończonej fali
zwierzon, tyś słońca spadłego promienie
znalazł i dzień, co wtedy
lśni, gdy nam nocy mroczą go tumany.
Tyś starł w przyrodzie rozdźwięki widomie.
Sławą twą: ziemia nowa, niezmierzenie
wielka, powrotu biedy
tobie słodząca. Ach, lecz świat poznany
nie rośnie, kurczy się, i w swym ogromie
eter dzwoniący, morze, matka-ziemia
więcej dzieciątko niż mędrca oniemia.
Gdzie nasze śliczne poszły urojenia
o nieznanej krainie
nieznanych ludów? o dziennej gospodzie
gwiazd? o dalekiem łożu, w którem ginie
młoda jutrzenka ? albo po zachodzie,
o śnie tajemnym największej planety?
Och, pierzchły w jednej chwili
i świat na małym kreśli się papierze.
Wszystko podobne jest; przez odkryć blaski
nicość wkrąg rośnie. Prawda nam, niestety,
zaledwie się wychyli,
ćmi cię, fantazjo miła; na wiek bierze
rozbrat myśl nasza z tobą i z twej łaski,
tej najwcześniejszej, lata nas gołocą;
znikł czar, co spływał w udrękach pomocą.
Wtedyś się rodził słodkim snom i pierwsza
słońca ci prysła strzała,
wdzięczny śpiewaku broni i amora,
dwu szczęsnych błędów, któremi dyszała,
mniej boleściwa, niźli nasza, pora;
nową nadzieją Włoch ! O baszty, cele,
o damy, orężnicy,
ogrody, zamki! gdy za wami bieży,
pośrodku wiotkich rozkoszy tysiąca,
traci się duch mój. Płochość i wesele,
dziwy baśni-zwodnicy
składały życie ludzkie. Gdy z obieży
precz je wygnano, cóż stoi ? gdy strąca
myśl zieleń z rzeczy, jedna nad czasami
ostaje wiara: że li-ból nie mami.
Torquato, o Torquato ! dla nas szczytną
myśl twą, zaś łzy boleści
tobie, nic nad nie, sposobiło zmłoda
niebo, Torquato biedny ! Śpiew, co pieści,
nie mógł pocieszyć cię, ni skruszyć lodu,
którym twą duszę, co tak rozgorzała,
objęło zło: zapłata
mściwych tyranów i sług. Miłość, ona
miłość, żyć naszych ostatnia ułuda,
odbiegła. Cieniem ci się chwytnym zdała
nicość, a okrąg świata
bezludną puszczą. Ócz twych cześć spóźniona
już nie rozwarła; nie krzywdą, lecz truda
nagrodą był ci kres. O śmierć ten woła,
kto los nasz przejrzał, nie o kwiat dla czoła.
Wróć, wróć znów do nas, podźwigaj się z niemej,
łzą nie skropionej urny,
gdy cię katusza nęci, o rozpaczy
żałosny wzorze ! Nad ten, co ci chmurny
i nędzny widniał, okrutniej się znaczy
dla nas nikczemny, żywy los. O luby,
jakby cię tu płakano
gdy, kromie siebie, nikt nie dba o kogo ?
Czyżby nie rzekli śmieszną twej żałoby
i dziś, gdy wszystko rzadkie, pełne chluby
nosi szaleństwa miano ?
i nie zawiścią już, lecz bardziej srogą
wzgardą się darzy największych ? lub ktoby,
— kiedy rachunek nad natchnieniem stoi —
wtóry raz laury podał skroni twojej ?
Po dziś, od ciebie, nie zjawił się człowiek,
o ty, nieszczęsne serce,
wart, by się Włochem zwać, tylko jedyny,
jedyny z niecnym wiekiem swym w rozterce,
allobrog hardy, któremu wyżyny
nieb męską cnotę — nie ta twoja niska
ziemia, cierpieniem znojna —
w pierś tchnęły. Zatem niewsparty, bezbronny, (dalekopomne zuchwalstwo !), na scenie