Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem słońce, czasem deszcz. A niekiedy grad i burza z piorunami.
Zjawiska meteorologiczne od zawsze fascynowały Ari Abrams. Kocha swoją pracę pogodynki, bo czy mogła trafić lepiej? Jej mentorką jest legenda wiadomości pogodowych, Torrance Hale. Niestety przełożoną zbyt mocno pochłaniają nieustające kłótnie z byłym mężem, szefem działu wiadomości, co dość mocno przekłada się na atmosferę w pracy. Jedyną osobą, która w pełni rozumie frustracje Ari, jest uroczy, ale nieco zdystansowany dziennikarz sportowy Russell Barringer.
Po przyjęciu bożonarodzeniowym, które okazało się totalną katastrofą właśnie z powodu zachowania przełożonych, Ari i Russell zawierają pakt i planują, jak połączyć szefów, między którymi wciąż iskrzy od emocji. Ścisła współpraca sprawia jednak, że i spiskowcy zaczynają czuć dziwne przyciąganie. Ari otwiera się przed Russellem, pokazując swoją dotąd nieznaną stronę, tak daleką od pogodnej dziewczyny z telewizji. Czy mężczyzna zaakceptuje jej bardziej chmurne oblicze? Czy w tej relacji jest miejsce zarówno na słońce, jak i na deszcz?
Delikatna, zabawna i łapiąca za serce opowieść o miłości – Tessa Bailey, autorka książki Zdarzyło się pewnego lata
Idealna na deszczowe i słoneczne dni, i na wszystkie inne – Helen Hoang, autorka książki Test na miłość
Otulająca, przynosząca ukojenie i skłaniająca do refleksji – Jasmine Guillory, autorka książki The Wedding Date. Randka w ciemno
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Tytuł oryginału: Weather Girl
Copyright © Rachel Lynn Solomon, 2022
Copyright © for Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Grafiki na stronach tytułowych: Magda Bloch
Ilustracje i oryginalny projekt okładki: © Vi-An Nguyen
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68217-03-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Do każdego, kto szuka światła w mroku:
zasługujesz na całe dobro
Za każdym razem, kiedy pada,
Pojawiasz się w mojej głowie
Jak wychodzące zza chmur słońce
I wiem, że będzie dobrze
Cloudbusting, Kate Bush
Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku!
Zanim zaczęłam pisać tę książkę, z pomysłem na Pogodną dziewczynę nosiłam się przez kilka lat i od początku, od pierwszej błyskawicy natchnienia, miała to być komedia romantyczna pełna żarcików nawiązujących do pogody. W połowie pracy nad wstępnym szkicem stała się także komedią z bohaterką pogrążoną w depresji.
Mogłoby się wydawać, że obu tych rzeczy nie należy łączyć. Komedie romantyczne to opowieści eskapistyczne, pełne ekscytujących zdarzeń, często szalonych przygód. A jednak gatunek ewoluuje, skręcając w stronę, która ogromnie mi się podoba: uzupełnia zwariowaną fabułę realizmem, którego zwykle unikałam w swoich powieściach. Sama od jakiegoś czasu piszę o postaciach, które tak jak ja są Żydami, dotąd jednak rzadko podejmowałam temat zdrowia psychicznego w sposób zbliżający się do mojego doświadczenia.
W Pogodnej dziewczynie depresja, na którą choruje Ari, jest w dużej mierze pod kontrolą, aby jednak to osiągnąć, moja bohaterka potrzebowała blisko dziesięciu lat. W toku opowieści Ari próbuje rozwiązać problemy rodzinne i miłosne. Starałam się pisać o jej depresji ostrożnie i z wrażliwością, świadoma, że to choroba, na którą nie ma cudownego lekarstwa. Trzeba jednak pamiętać, że doświadczenie Ari jest doświadczeniem jednostkowym, a każda droga do zdrowia psychicznego jest inna. I w wielu przypadkach, w tym również moim, bynajmniej nie prosta.
Przede wszystkim jednak chciałam, żeby ta książka ukazywała bohaterkę w spektrum neuroróżnorodności, bohaterkę, która bierze leki i chodzi na terapię, a przy tym zakochuje się i świetnie sobie radzi. Chciałam obok momentów euforycznych pokazać także te nieprzyjemne i trudne. Chciałam, żeby mój bohater kochał ją nie pomimo mrocznych chwil, ale również w nich, bo moim zdaniem nie ma nic romantyczniejszego.
Z wyrazami miłości
Rachel
Jeśli któryś z poruszanych w książce tematów wyzwala w Was trudne emocje, proszę, zadbajcie o siebie w trakcie lektury. Poniżej znajdziecie numery telefonów, pod którymi dwadzieścia cztery godziny na dobę czeka na was pomoc.
Centrum Wsparcia – bezpłatny telefon dla osób w kryzysie: 800 702 222; http://liniawsparcia.pl/.
Ogólnopolski Telefon Zaufania: 116 123.
PROGNOZA POGODY
Przewidywane zachmurzenie z możliwością publicznego upokorzenia
Pochmurne dni mają wyjątkowy urok. Unurzane w atramencie chmury, niebo, które tylko czeka, żeby się otworzyć. Słodkie, rześkie powietrze. Jakby świat zatrzymał się na moment, zanim lunie deszcz – prawdziwa magia. Nigdy nie mam dość tego podniecenia, oczekiwania, wrażenia, że zaraz wydarzy się coś niezwykłego.
Czasami myślę, że takie chwile mogłyby trwać wiecznie.
– Co to było? – pyta mój brat zza kierownicy. Niewykluczone, że westchnęłam z zadowolenia. – Czyżbyś znów przeżywała, że pada?
Wyglądam, a tak naprawdę gapię się przez okno na to, jak poranne niebo się poddaje i zaczyna mżyć.
– No co ty? Przecież to do mnie zupełnie niepodobne.
To nie tak, że przeżywam deszcz. Po prostu deszcz oznacza podniecenie związane ze śledzeniem zimnego frontu znad Pacyfiku. Oznacza buty do kolan i swetry z warkoczami, a to po prostu najlepsze ciuchy. Nie ja to wymyśliłam.
Dla bardzo wielu osób pogoda to temat na niezobowiązującą pogawędkę, coś, o czym się mówi na imprezie, kiedy zabraknie innych pomysłów, albo na pierwszej randce z facetem, który mieszka w piwnicy u rodziców i uważa, że to świetne miejsce dla dwojga. Wszyscy wiemy, co się wyprawia z klimatem. Pogoda jest źródłem radości albo irytacji, ale rzadko czymś pomiędzy.
Dla mnie nigdy nie była konwersacyjnym zapychaczem. Choćby nas miało czekać kolejnych sześć miesięcy szarówki, zawsze żałuję, kiedy nadchodzi lato.
– Masz szczęście, że tak cię kocham. – Alex przeczesuje ręką potargane włosy, rude jak moje, tylko że jego mają odcień kasztanowy, a moje marchewkowy. – Ledwie Orionowi zdążyła minąć faza lęku przed ciemnością, a już Cassie zaczęła nas budzić o piątej, jak mamy szczęście, albo o wpół do, jeśli nie. W domu Abrams-Delgado nie ma miejsca na sen.
– Mówiłam ci, że się uczy na meteorolożkę. – Uwielbiam pięcioletnie bliźniaki mojego brata, i to nie tylko dlatego, że noszą imiona od gwiazdozbiorów. – Tylko jej nie mów, że make-up i fryzury robimy sobie sami. Nie pozbawiaj jej złudzeń.
– Ogląda cię co rano, zanim pójdzie do przedszkola. Pankejki w kształcie dinozaurów i ciocia Ari w telewizji.
– Czyli wszystko jak Pan Bóg przykazał.
– Najwyraźniej tego dnia nie uważałem w naszej hebrajskiej szkole.
Alex tłumi ziewnięcie, gdy robimy zawijkę wokół Green Lake. Mój brat mieszka w Eastside, a ponieważ pracuje w południowej części miasta, po drodze wstąpił po mnie do zielonej Ravenny i jak załatwimy sprawę, wysadzi mnie przy stacji.
Jego zegarek spieszy się sześć minut, bo Alex lubi mieć o poranku dodatkową motywację. Teraz pokazuje szóstą osiem – dla mnie to zwykle późna pora, ale dzięki zmianie w grafiku, którą Torrance jak zwykle wprowadziła w ostatniej chwili, przed kamerą stanę dopiero po południu. Niewykluczone, że będę na nogach przez dwadzieścia cztery godziny, ale mój organizm przywykł do tego, że majstruję przy zegarze biologicznym, i nie protestuje. Zazwyczaj.
W każdym razie wyobrażenie mojej cudownej bratanicy wpatrującej się w prognozę pogody sprawia, że robi mi się ciepło na sercu.
Dawno, dawno temu robiłam to samo.
– Wyluzuj. Będzie super – mówi Alex, gdy bawię się suwakiem kurtki przeciwdeszczowej, a potem łańcuszkiem zakopanym w puchatym swetrze.
Wciągnęłam w to brata, bo nie chciałam być sama, ale w moim przypadku granica między ekscytacją a lękiem jest zawsze bardzo cienka.
Nawet gdyby nie zdradzały mnie nerwowe gesty, Alex i tak potrafi wyczuć moje emocje z zamkniętymi oczami. Skończył trzydziestkę, co oznacza, że jest trzy lata starszy ode mnie, ale ludzie zwykle brali nas za bliźnięta, bo w dzieciństwie byliśmy nierozłączni. W czasach nastoletnich przerodziło się to w przyjacielską rywalizację, zwłaszcza że oboje zwykle kochaliśmy się w tych samych chłopakach, przede wszystkim w gwieździe bieżni, adonisie imieniem Kellen, który nie miał pojęcia o naszym istnieniu, choć kibicowaliśmy mu na wszystkich zawodach. Stało się to jasne podczas mistrzostw stanu, kiedy podeszliśmy do niego oboje – ja niosąc kwiaty, Alex baloniki – a on zamrugał pięknymi jak ocean oczętami i zapytał: „Ej, czy my przypadkiem nie chodzimy do jednej szkoły?”.
Niechętnie pozwalam, żeby skrzypienie wycieraczek wywołało we mnie fałszywe poczucie spokoju. Na Aurora Avenue mijamy bilbordy reklamujące Pacific Science Center i środki do czyszczenia rynien, na jednym widać gościa, który mógłby być prawnikiem od uszkodzeń ciała albo zawodowym zapaśnikiem – ze względu na grymas wykrzywiający mu twarz. Dalej jest całe mnóstwo reklam dilerów samochodowych, a potem…
– O Boże, jest! Zatrzymaj się! Zatrzymaj!
– Nie wolno ci tak ryczeć, jak prowadzę – gani mnie Alex, wciskając hamulec priusa, a mnie zarzuca na drzwi. – Chryste, myślałem, że w coś przydzwoniłem.
– Tak. W moje ego. Rozpadło się na kawałki.
Gwałtownie skręca na parking obok cukierni z donutami czynnej całą dobę i wślizguje się na miejsce, skąd mamy widok na mój pierwszy w życiu bilbord.
Z KSEA 6 WSTANIESZ O 5! ZACZYNAMY NA TRZY CZTERY – głoszą agresywnie pogrubione litery. A obok białe od pasty uśmiechy naszego zespołu występującego na antenie w robocze poranki. Wszyscy wyglądamy naturalnie, ani trochę nieupozowani: Chris Torres – wiadomości, Russell Barringer – sport, Meg Nishimura – ruch w mieście, Ari Abrams – pogoda.
I biało-szara smuga na mojej uśmiechniętej twarzy, nie do pomylenia z niczym innym, przesłaniająca lewe oko wraz z połową nosa i kończąca się na ślicznie zasranym przez ptaka dołeczku.
Tylko ja zostałam tak wyróżniona.
Chris, Russell i Meg wciąż się uśmiechają. NA TRZY CZTERY, niech to szlag!
– No cóż, czuję się dostatecznie upokorzona – mówię. – Może chociaż moje włosy wyglądają okej?
– Wolno mi się śmiać?
Z moich ust wydobywa się prychnięcie.
– Proszę bardzo. Ktoś musi.
Mój brat parska śmiechem, a ja nie wiem, czy mam się czuć urażona, czy do niego dołączyć. Ostatecznie wybieram to drugie.
– I tak zrobimy zdjęcie – mówi Alex, gdy znów może oddychać. – To twój pierwszy bilbord. Nie w kij dmuchał. – Klepie mnie w ramię. – Pierwszy z wielu.
– O ile nie przekreśli mojej kariery. – Wysiadam z samochodu i trafiam hunterami prosto w kałużę, która okazuje się głębsza, niż sądziłam.
– Powiedz: „KSEA 6 Northwest News: nikt nie może twierdzić, że gówno nas to obchodzi” – komenderuje, gdy ustawiam się pod bilbordem i robię miny do aparatu. – „KSEA 6: stacja, którą oglądasz, kiedy wybiło szambo”.
– A może: „Wiadomość z ostatniej chwili: Alex Abrams-Delgado zachowuje się jak gówniarz?” – Przywołuję swój najlepszy telewizyjny głos i pokazuję mu środkowy palec.
– Dzięki, że to robisz – mówię, gdy znajdujemy sobie stolik w cukierni. Odsuwam wilgotną grzywkę z czoła, mając nadzieję, że w garderobie będzie wolna suszarka. – Poprosiłabym Garrisona albo kogoś ze stacji, ale…
Alex dzielnie bierze łyk tutejszej kawy i się krzywi.
– Wiadomo. Jestem twoim ulubieńcem.
– Jasna sprawa – przytakuję. – Ale Cassie depcze ci po piętach. Więc nie traktuj tego zbyt lekko.
– Gdzieżbym śmiał. – Wsypuje do kubeczka opakowanie słodziku nadającego się na kompost. – A swoją drogą jak sobie radzisz? Z… tym wszystkim.
Zanim „to wszystko” się wydarzyło, widywaliśmy się z bratem mniej więcej raz w miesiącu. Teraz zalegam u niego na kanapie raz w tygodniu, a jego mąż, który jest zawodowym szefem kuchni, karmi mnie na pociechę smakołykami.
– Raz lepiej, raz gorzej. Jeszcze nie wiem, jak jest dziś i czy wszechświat nie daje mi właśnie znaku, że zaraz się wszystko… No wiesz. – Macham ręką w stronę bilbordu, a potem gryzę klasycznego donuta z czekoladą. – Chyba nie zamierzasz mi mówić, że powinnam sobie kogoś znaleźć, prawda?
To najgorszy skutek uboczny zerwania. Dajcie człowiekowi odsapnąć, zanim znów zwiąże się z kimś, kto i tak nie spełni jego oczekiwań.
Pocieram palec w miejscu, gdzie nosiłam pierścionek zaręczynowy. Myślałam, że ślad utrzyma się dłużej niż kilka dni, i nie jestem pewna, co czuję, kiedy zniknął. Prawdę mówiąc, nigdy nie sądziłam, że tak się przywiążę do pierścionka – dopóki Garrison nie poprosił, żebym go oddała. Na jego obronę mogę dodać, że to była rodzinna pamiątka. Na swoją, że jest śmieciem.
Śmieciem, o którym nie potrafię przestać myśleć od pięciu tygodni, to znaczy odkąd zerwaliśmy, a ja wyprowadziłam się z przestronnego mieszkania w Queen Anne i przeniosłam do kawalerki dużej na tyle, by pomieściła mnie i moje uczucia. Nasi znajomi uznali, że muszą stanąć po czyjejś stronie, i dlatego ostatnio moimi jedynymi powiernikami są brat i nad wiek rozwinięta pięciolatka. Przynajmniej mogę wreszcie wymówić imię Garrisona na głos, nie marząc przy tym, żeby się zwinąć w kłębek w jednym z tych pontoników, których reklamami zasypuje mnie Instagram. Zdaje się, że są przeznaczone dla psów, ale nie wierzę, żebym była jedyną osobą, która rozpaczliwie pragnie jednego dla siebie. Algorytm musi wiedzieć, że właśnie tego mi trzeba.
– No co ty. Nie, dopóki nie będziesz gotowa. – Alex sięga po kolejne opakowanie słodzika. – Przynajmniej nie wpłaciliście żadnej zaliczki. Nie ma tego złego, co nie?
– Uhm – mruczę wymijająco.
Planowanie ślubu to był dla mnie kolejny supeł ekscytacji i lęku, choć lęk właściwie ciągle wygrywał. Za każdym razem, kiedy zaczynaliśmy o tym rozmawiać, zamierałam niezdecydowana. Wiosna czy jesień? Muzyka na żywo czy didżej? Ilu gości? Nawet teraz sama wzmianka wystarczyła, żeby ciało pod swetrem zaczęło mnie swędzieć.
Ale to, co powiedział Alex, trąciło czułą strunę. Bo jestem specjalistką od tego, co złe. Za każdym razem, kiedy w mojej głowie zaczynają się zbierać czarne myśli, odpędzam je jednym z telewizyjnych uśmiechów. Przeskakuję nad mętną kałużą. Staram się nie zamoczyć, żeby nie pochłonęła mnie ciemność.
– Powinniśmy częściej wpadać tu na donuty – mówię, choć są absolutnie nijakie.
Alex najwyraźniej załapał, że wolę nie babrać się w przeszłości, bo zaczyna opowiadać o Orionie, który strasznie chce zgubić pierwszy ząb.
– Próbował starej sztuczki z nitką i gałką przy drzwiach – mówi. – Tylko że zupełnie umknęła mu ta część z gałką, więc znalazłem go w pokoju z nitkami zwisającymi z ust. Cierpliwie czekał, aż zęby same się poluzują.
– Dlaczego zaraz nie dostałam zdjęcia? – pytam, a on naprawia niedopatrzenie.
Gdy oboje zabieramy się do drugiego donuta, ekran mojego telefonu rozświetla wiadomość. To mejl od Russella Barringera z działu sportowego.
Skoro do mnie pisze, może chodzić tylko o jedno.
Pogodna dziewczyno,
Seth zostawił dziś nowe wiadomości. Torrance znalazła jedną na mleku owsianym i jest wściekła. Chciałem cię tylko ostrzec, bo możesz trafić w oko cyklonu.
– Powinnam się zbierać – mówię do Alexa. – A raczej oboje powinniśmy, jeśli masz mnie wyrzucić pod stacją.
– Chodzi o twoją szefową?
Staram się powstrzymać westchnienie, żeby nie zabrzmieć cierpiętniczo.
– A kiedyś nie chodziło?
Już mamy wstawać, gdy jakiś trzydziestoparolatek z mokrą parasolką zatrzymuje się przy naszym stoliku i wpatruje we mnie.
– Znam cię – oznajmia, celując palcem, krople deszczu spadają na linoleum.
– Och, z telewizji? – pytam.
Czasem się zdarza, że ktoś nieznajomy twierdzi, że mnie zna, ale za nic w świecie nie potrafi sobie przypomnieć skąd. Zwykle potem czuje zawód, że nie jestem swoją szefową, i prawdę mówiąc, ja też.
Facet kręci głową.
– Jesteś przyjaciółką Mandy?
– Nie.
Alex macha ręką, wskazując bilbord za oknem.
– Kanał szósty. Prognoza pogody.
– Nie oglądam telewizji – mówi facet, wzruszając ramionami. – Sorry, musiałem cię z kimś pomylić.
Alex trzęsie się w niemym śmiechu. Trącam go łokciem w drodze do śmietników.
– Cieszę się, że mój ból sprawia ci tyle radości.
– Pilnuję, żeby ci sodówka nie uderzyła do głowy. – Przed wyjściem Alex staje w kolejce, żeby kupić jeszcze pół tuzina donutów dla uczniów czwartej klasy. – To przekupstwo – tłumaczy. – Mają w tym tygodniu testy stanowe.
– Cud, że niektórym z nas udało się skończyć szkołę bez większych szkód psychicznych.
Uśmiecha się, ale jego uśmiech nie sięga oczu. Ścisza głos:
– Napiszesz, jak będzie kiepsko, prawda?
Tak łatwo się z nim żartuje, że czasami zapominam o innych sprawach.
– Prawda. – Zerkam na godzinę i stukam w telefon. – Jak mnie dowieziesz na miejsce w ciągu dwudziestu minut, upiekę na Chanukę rugelach z nutellą.
– Umowa stoi – mówi i sięga po kluczyki, próbując nie upuścić pudełek z donutami. – Choć mogłabyś lepiej wykorzystać ten dodatkowy czas.
– Ej, wiesz, że teraz łatwo mnie zranić!
Raz jeszcze wskazuje brodą za okno.
– Dobra, dobra. Wyglądasz równie dobrze jak na tym bilbordzie.
PROGNOZA POGODY
Po południu przelotne opady strzępów papieru
Kiedy byłam mała, chciałam zostać Torrance Hale.
Oglądałam ją co wieczór w wiadomościach, zahipnotyzowana spokojną pewnością siebie, tym, jak twarz jej się rozjaśniała, kiedy w prognozie pojawiało się słońce. Tym, jak patrzyła do kamery, prosto na mnie, cień uśmiechu błąkał się w kącikach jej ust, gdy żartowała z prezenterami – miała w sobie coś elektryzującego.
Byłam dzieckiem zbizkowanym na punkcie nauki, zafascynowanym zjawiskami meteorologicznymi, odkąd jednego roku, gdy chodziłam do przedszkola, miasto na dwa tygodnie sparaliżowała kwietniowa śnieżyca. Oczywiście później dowiedziałam się, że to nie było normalne, wręcz przeciwnie, ale wtedy chciałam poznać jak najwięcej różnych zjawisk meteorologicznych. Fakt, że mieszkałam w Seattle, nieco mi to utrudniał, bo przez cały rok panują tu umiarkowane warunki atmosferyczne. Mimo to widziałam dość, żeby podsycić swoją ciekawość: rekordowo gorące lato, zaćmienie Księżyca i niezwykłe tornado, które nawiedziło Port Orchard, kiedy byłam tam z rodzicami na wakacjach.
Torrance sprawiała, że nauka i pogoda wydawały się czymś atrakcyjnym. Wcale nie musiałam tkwić w laboratorium, ślęcząc nad danymi i pisząc raporty. Mogłam o klimacie opowiadać historie. Mogłam pomóc ludziom zrozumieć, co się dzieje, gdy Matka Natura staje się okrutna, i pokazać, jak się przed tym chronić.
Na swojej matce nie mogłam polegać – kiedy miała kiepski nastrój, zamieniała się w kogoś obcego. W przeciwieństwie do Torrance, która była źródłem pociechy i spokoju, zawsze tam, gdzie być powinna: przed zielonym ekranem o szesnastej, a potem znowu, w dwudziestominutowych odstępach. W piątek wieczorem prowadziła półgodzinny program pod tytułem Gradobicie, który skupiał się na trendach klimatycznych, i wcale się nie wstydzę, że czasami odrzucałam zaproszenia na imprezę, żeby obejrzeć go na żywo. W ósmej klasie omal nie spaliłam sobie włosów, farbując je na blond, żeby ją bardziej przypominać.
Nawet kiedy sama zaczęłam miewać gorsze dni, tak jak matka – pierwsze oznaki depresji, którą zdiagnozowano dopiero w koledżu – moja miłość pozostała niewzruszona.
Kilka lat później, gdy rude włosy szczęśliwie odrosły, zdobyłam nagrodę w konkursie dziennikarskim dla licealistów za tekst o cyklu życia panelu słonecznego i podczas uroczystego bankietu wręczyła mi ją sama Torrance. Byłam przekonana, że zaraz zemdleję, i żeby do tego nie dopuścić, cały czas szczypałam się w nadgarstek. Gdy szepnęła mi na ucho, jak bardzo jej się mój tekst spodobał, nie miałam wątpliwości: zostanę meteorolożką.
W rzeczywistości praca z Torrance Hale okazała się gradobiciem zupełnie innego rodzaju.
– Widziałaś to? – Rzuca mi na biurko karteczkę, jej dłonie z paznokciami w kolorze kości słoniowej drżą z oburzenia. – To nieakceptowalne, prawda? Jeszcze nie tracę zmysłów?
Po trzech latach w KSEA Torrance wciąż mnie onieśmiela, zwłaszcza w pełnym makijażu, takim, który przed kamerą wygląda naturalnie, ale z odległości dwóch stóp budzi dreszcz. Tona różu na policzkach i cienie na powiekach, na ustach wiśniowa szminka, jej znak rozpoznawczy, pięćdziesiąt sześć dolarów za sztukę. Co roku błagałam matkę, żeby mi ją kupiła na urodziny, ale bez powodzenia. Gdy dorosłam i w końcu sprawiłam ją sobie sama, zrozumiałam, że na kimś o mojej karnacji wygląda koszmarnie. Oto życie rudzielca: z dala od słońca i połowy palety barw.
Rozpinam kurtkę i zostawiam ją na wieszaku w swoim boksie. Choć formalnie rzecz biorąc, nie powinniśmy nazywać naszych kubików boksami. Podczas wprowadzenia dział HR stanowczo oznajmił, że to „przestrzeń biurowa wydzielona przepierzeniem”, co w praktyce oznacza… właśnie boksy, tylko o niższych ściankach. Ostatnio je przerobiono – pracownicy byli niezadowoleni, pojawiła się więc osoba ekspercka i wprowadziła zmiany zmierzające do zwiększenia produktywności. Nie jestem pewna, czy produktywność faktycznie wzrosła, na pewno jednak zwiększyła się częstotliwość, z jaką ludzie zaczęli o niej rozmawiać.
Jest ósma, co oznacza, że poranne pasmo właśnie się skończyło. W newsroomie w siedzibie stacji, która mieści się w Belltown, ludzie garbią się przy biurkach w świetle zbyt jasnych jarzeniówek i rzędu telewizorów – w tym, który pokazuje KSEA, leci właśnie reklama środka do czyszczenia dywanów, taka z chwytliwym dżinglem. Gdyby to był typowy dzień, zostałoby mi już tylko kilka godzin do końca zmiany, ale Torrance ma dziś wieczorem jakąś galę. Jako pomniejsza lokalna celebrytka ciągle dostaje tego typu zaproszenia – w przeciwieństwie do mnie miasto wciąż nie wyrosło z obsesji na jej punkcie.
Nie musiałam czytać karteczki ani ostrzeżenia Russella, żeby wiedzieć, kto za tym stoi: Seth Hasegawa Hale, szef działu wiadomości KSEA 6, były mąż Torrance.
Ryzykuję rzut okiem.
Proszę, dopijaj mleko do końca, zanim otworzysz nowy karton, żeby zapobiec marnotrawstwu. W tej chwili otwarte są dwa opakowania, oba co najmniej w połowie pełne. Środowisko będzie Ci wdzięczne. S.H.H.
Klasyczny Seth. Ponieważ nasz naczelny za rok odchodzi na emeryturę i zupełnie się wypisał z zarządzania stacją, Seth przejął jego obowiązki i robi to zgodnie z własnym widzimisię, które często przybiera postać pasywno-agresywnych wiadomości – takich jak ta.
Nie wiem, na które pytanie Torrance odpowiedzieć najpierw. Decyduję się na:
– Jeszcze nie. Może nie zdawał sobie sprawy, że to twoje?
– Świetnie wie, że od lat nie tykam nabiału, a od soi dostaję wysypki. Tylko ja tutaj piję mleko owsiane. To jest ewidentnie wymierzone we mnie – mówi, oszczędzając mi konieczności zajęcia stanowiska w wielkiej debacie na temat mleka.
Opiera biodro o moje biurko, na dopasowanej niebieskiej sukience nie ma nawet zagniecenia, mimo że jest przed kamerą od czwartej rano; blond włosy opadają jej na plecy. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat moja szefowa jest, i mówię to z całym szacunkiem dla niej jako naukowczyni, absolutną hotówą.
– Nie może robić takich rzeczy i oczekiwać, że będziemy tańczyć, jak nam zagra – ciągnie. – Jeżeli chce nas pouczać, jak ocalić planetę, powinien najpierw sprzedać swojego SUV-a. Albo przestać marnować papier.
Jestem pewna, że w tym wszystkim nie chodzi o środowisko, ale nie zamierzam udawać, że orientuję się w zawiłościach ich relacji. Z tego, co słyszałam, kiepsko im się układało już jakiś czas przed rozwodem, który wzięli pięć lat temu. Ja też nie przepadam za wiadomościami od Setha – serio, nie potrzebuję, żeby ktoś mi przypominał, że nasza delikatna kanalizacja nie poradzi sobie z tamponami – ale podejrzewam, że nie znosiłabym ich o wiele bardziej, gdybym kiedyś była jego żoną.
Robię, co mogę, żeby myśleć pozytywnie. Zachować optymizm.
– Przynajmniej napisał „proszę”. Poza tym ja też czasami piję owsiane… Może ta wiadomość jest skierowana do ogółu. – Kłamię jak z nut.
– Wszystko w porządku?
Seth zmierza w naszą stronę z rękami w kieszeniach granatowych spodni, poły marynarki dobranej do kompletu kołyszą się w rytm jego kroków. Zrelaksowana poza, podbródek leciutko uniesiony. Absolutnie niewzruszony zmartwieniem swojej eks. Wygląda tak niewinnie, że równie dobrze mógłby pogwizdywać i mieć na głowie zawadiacko przekrzywiony kapelusz.
– A jak myślisz? – pyta słodko Torrance. Bierze wiadomość w dwa palce i macha mu nią przed nosem. – Wiesz, że ludzie mogliby wziąć to sobie do serca, gdybyś ich grzecznie poprosił? Zamiast uciekać się do takich pasywno-agresywnych bzdur?
– Naprawdę tak trudno uwierzyć, że wolę zostawić wiadomość, niż znosić marnotrawstwo? – pyta niewzruszonym głosem Seth.
Choć nie wygląda tak imponująco jak Torrance, mierzy dobrze ponad metr osiemdziesiąt, a jego czarne włosy siwieją na skroniach w ten dystyngowany sposób, który spotyka się chyba tylko u mężczyzn, choć lubię myśleć, że któregoś dnia sama będę miała podobne pasemka.
W Yakimie, pierwszej stacji, gdzie zatrudniłam się na pełen etat zaraz po studiach – skończyłam dwa kierunki, nauki o atmosferze i komunikację na Uniwersytecie Waszyngtońskim – było bardzo rodzinnie. Może problem KSEA polega na tym, że ta rodzina jest dysfunkcyjna.
Jako kierownik działu wiadomości Seth powinien być przełożonym Torrance, szefowej działu meteo, ale ze względu na ich historię i jej starszeństwo Torrance podlega bezpośrednio naszemu naczelnemu, Fredowi Wilsonowi, człowiekowi, z którym rozmawiałam dokładnie dwa razy. Tylko że nawet jak Wilson raczy się pojawić – a zignorował przyjęcie z okazji własnych siedemdziesiątych piątych urodzin, które urządziliśmy mu w zeszłym miesiącu – jego gabinet przez większość dnia jest zamknięty, co oznacza, że Torrance i Seth zasadniczo są sobie równi. I gotowi zajechać stację, byle tylko ich było na wierzchu.
– Nie potrzebuję mikrozarządzania – mówi Torrance. – To moja sprawa, co chowam do lodówki.
Seth krzyżuje ręce na piersi, po części pewnie po to, żeby się popisać bicepsami, które w absurdalny sposób wypychają mu rękawy marynarki. Czasami mam wrażenie, że Torrance i Seth prowadzą nieustanną walkę mającą dowieść, które z nich wygrało rozwód. Wyobrażam ich sobie na bieżni w klubach po przeciwnych stronach miasta, jak pędzą zdyszani, a trenerzy każą im jeszcze przyspieszyć.
– Nie da się ukryć, że umiejętność gry zespołowej nie jest twoją mocną stroną.
– A niebycie kutasem twoją.
Unoszę dłoń do wisiorka i pocieram kciukiem maleńką błyskawicę na łańcuszku. Zawieszka z młotkowanego złota jest wielkości mojego paznokcia – dostałam ją od matki w prezencie na koniec studiów. To był jeden z tych rzadkich dni, kiedy wydawała się naprawdę szczęśliwa. Mam ochotę zniknąć w swojej „przestrzeni wydzielonej przepierzeniem”, ale cały jej sens polega na tym, żeby to uniemożliwić.
– Chcę tylko… – zaczynam, Torrance jednak nagle się prostuje, jej uwagę przykuwa coś na drugim końcu newsroomu. Idzie do swojego biura i szybkim ruchem zrywa karteczkę z monitora. Kolejna wiadomość.
– „Upewnij się, czy wyłączyłaś zasilanie, żeby zaoszczędzić prąd, kiedy nie korzystasz z komputera”. Przykleiłeś to tutaj, jak byłam na antenie?
– Zależało mi na tym, żebyś przeczytała – mówi Seth, wzruszając ramionami.
Może jego prośby nie są tak niedorzeczne jak jego metody. Owszem, małostkowe, ale Torrance naprawdę ma w zwyczaju zapominać o wszystkim wokół, kiedy pracuje. Przed kamerą jest opanowaną profesjonalistką, natomiast gdzie indziej straszliwa z niej bałaganiara. Aż nazbyt często zgarniam śmieci z jej biurka, porządkuję przybory do makijażu w garderobie, podlewam rośliny w biurze. Jeśli jej fikus tak dobrze się trzyma, to nie dlatego, że ona o niego dba. Pewnie to nie najlepszy sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę szefowej, ale przynajmniej zapobiegłam kilku awanturom między państwem H.
Wzburzona Torrance wraca do mojego biurka ze zmiętą notatką w dłoni.
– To tak rażące naruszenie prywatności, że nawet nie wiem, od czego zacząć. – Zwraca podbródek w moją stronę. – Co ty na to, Abrams? Wyobrażasz sobie, że mogłabym zostawić w studiu karteczkę z wiadomością: „Pamiętaj, żeby sprawdzić National Weather Service”? Albo: „Nie zapomnij uśmiechać się na antenie”? Chciałabyś, żebym cię traktowała jak dziecko?
I znów mam wrażenie, że cokolwiek powiem, będzie źle.
– Może lepiej by wam się pracowało, gdybyś od czasu do czasu zrobiła tam porządek – mówi Seth. – Nie mam pojęcia, jak tam wytrzymujecie. To miejsce wygląda jak chlew.
– Bo właśnie skończyłam zmianę!
– Przepraszam na moment. – Wstaję chyłkiem i łapię torebkę, ale oni już mnie nie słuchają. O ile kiedykolwiek to robili.
Im jestem dalej, tym łatwiej mi oddychać, ich głosy jednak wciąż podążają za mną. Pewnie mogłabym przyjść później, skoro mam być przed kamerą dopiero o piętnastej, ale jestem typowym rannym ptaszkiem. Dzięki czemu mogę spędzić kilka terapeutycznych chwil sam na sam z prostownicą – nigdy nie nauczyłam się panować nad swoimi włosami i za każdym razem, kiedy mam wystąpić na antenie, prostuję sięgające do ramion loki – oraz z najnowszą paletą cieni do powiek. Ludzie w Sephorze mnie uwielbiają. Miałam kartę VIP-owską, zanim mogłam legalnie pić.
Normalnie, żeby zdążyć na swoją zmianę, muszę wstawać o wpół do trzeciej w nocy, ma to jednak korzyść nieujętą w opisie stanowiska: o tej porze w studiu nie ma Torrance ani Setha.
W drodze do garderoby widzę Russella wychodzącego z Kanciapy, jak swoją redakcję nazywa dział sportowy. Chris Torres, prowadzący poranne pasmo, powiedział mi z goryczą, że sportowi mają własne biuro, bo któregoś razu, kiedy przerzucali się piłką, trafili w głowę Bogu ducha winnego reportera, podejrzewam jednak, że to plotka. Zresztą nieważne, liczy się tylko, że je mają, a w dni takie jak ten właściwie ich za to nienawidzę.
Wskazuję na pusty kubek po kawie.
– Wracasz na miejsce przestępstwa?
Russell, wielki facet o szerokich barach i łagodnych rysach, ma na sobie grafitową marynarkę, która pasuje i do niebieskiej koszuli, i do nieba za oknem. Jego jasnobrązowe włosy, zwykle ułożone na żel, dziś rano są odrobinę niesforne. Pewnie po drodze złapał go deszcz.
– Ostrzegałem – mówi, zerkając ponad moim ramieniem, żeby się upewnić, że nikt nas nie słyszy. – Bardzo źle?
– Są jak dzieci. Nie, czekaj, to nie fair wobec dzieci. – Zatrzymuję się obok notki przypominającej, żeby poinformować, czy się wybieramy na przyjęcie świąteczne, które ma się odbyć w ten piątek w eleganckim hotelu w centrum. Ja już zdążyłam odpowiedzieć, a nawet wpaść w panikę, że pojawię się bez pary. – Mam wielką ochotę iść do kuchni i wylać resztę jej mleka.
– Uznałaby, że to Seth. – Kąciki ust unoszą mu się w uśmiechu. – Może powinniśmy to wykorzystać. Moglibyśmy zrobić właściwie cokolwiek, a oni obwiniliby się nawzajem.
– Ty odwracasz ich uwagę, ja biorę mleko.
– Umowa stoi – mówi, błękitne oczy w okularach o prostokątnych czarnych ramkach błyszczą. Ma najdłuższe rzęsy, jakie widziałam w życiu. Gdyby należały do mnie, pewnie by mnie w Sephorze wcale tak nie lubili. – Powodzenia. – Rusza w stronę kuchni, uśmiechając się miło, choć nieco powściągliwie.
– Dzięki. I nawzajem.
Łączy nas z Russellem komitywa, która bierze się stąd, że nasi szefowie są palantami. I nic więcej. On trzyma się na uboczu, w Kanciapie, i jest przyjacielski wobec kumpli z redakcji, a wobec reszty po prostu grzeczny. Jak ci minął weekend, miły uśmiech i pa, pa. Za szybko kończy rozmowę, żebym mogła się o nim dowiedzieć czegoś więcej niż to, że czuje się tak samo podle jak ja.
Różnica polega na tym, że on ma drzwi, za którymi może się schować.
– Jak widać, w porze popołudniowego szczytu czekają nas rosnące opady deszczu i wiatr – mówię, przesuwając ręką po zielonym ekranie z tyłu. Na monitorze przede mną i w domach naszych odbiorców to mapa zachodniej części stanu Waszyngton. – W nocy są spodziewane dalsze opady i temperatura od czterech do siedmiu stopni.
Większość moich wejść trwa trzydzieści sekund, ale to jest dłuższe, dwuminutowe. Myślę o nim jak o narracji: zaczynam od widoku satelitarnego w czasie rzeczywistym, żeby pokazać, co się dzieje w regionie, a potem wyjaśniam to za pomocą modeli cyrkulacji powietrza i układów barycznych. Zawsze kończę wzmianką o tym, co nas czeka w najbliższym tygodniu.
– Dzięki przemieszczającemu się ciepłemu frontowi jutro temperatura wzrośnie do trzynastu stopni. Za nim jednak – na ekranie pojawia się wykres pokazujący, co dzieje się nad oceanem – nadciąga silniejszy zimny front, który w środę przesunie się przez zachodnią część stanu, powodując zwiększenie prędkości wiatru w porywach nawet do sześćdziesięciu mil na godzinę. Może to skutkować przerwami w dostawach prądu. Zaglądajcie do nas, będziemy trzymać rękę na pulsie i informować o sytuacji na bieżąco.
Następuje zmiana plansz i teraz ekran pokazuje pogodę na cały tydzień.
– Oto prognoza siedmiodniowa i jak widać, sytuacja jest stabilna. Będzie mokro i wietrznie, z szansą na przejaśnienie w piątek po południu. Nic dziwnego, w końcu mamy grudzień. – Powstrzymuję śmiech, żartując z tych wzlotów i upadków pogody. – Wygląda na to, że w następny poniedziałek czeka nas kolejna porcja deszczu i wiatru.
– A ciebie to cieszy – słyszę w słuchawce głos Gii DiAngelo, kiedy podchodzę i siadam obok. Rano zwykle towarzyszę Chrisowi Torresowi.
– Nic nie poradzę, Gia, jestem miejscowa do szpiku kości. – Rozkładam ręce, wciąż się uśmiechając. – W moich żyłach płynie deszczówka.
To stały żart: o ile większość meteorologów i meteorolożek – większość ludzi w ogóle – cieszy się, kiedy w prognozie pojawia się słońce, ja wręcz przeciwnie. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, w Seattle wcale nie pada tak dużo. W Nowym Orleanie i Miami suma rocznych opadów jest wyższa, my na Wybrzeżu Północno-Zachodnim mamy po prostu zwykle więcej deszczowych dni. Mimo to deszcz w Seattle ma w sobie coś romantycznego.
Gia śmieje się i odwraca w stronę telepromptera.
– Więcej od Ari usłyszymy wkrótce. Na pewno wszyscy chętnie się dowiemy, jak sytuacja atmosferyczna wpłynie na nasze świąteczne plany. A już za chwilę: mieszkanka Wybrzeża myślała, że znalazła dom marzeń. Kiedy jednak zaczęła remont, pojawiła się policja z informacją, że dom wcale nie należy do niej. Sprawę bada Kyla Sutherland.
I przerwa na reklamę.
Kiedy schodzimy z anteny, wciąż buzuje we mnie adrenalina, co niemal pozwala mi zapomnieć, że moja szefowa, o ile nie potrzebuje zastępstwa, praktycznie ignoruje moje istnienie. A przecież mogłaby choć raz powiedzieć: „Ooo, mamy tu prawdziwą perełkę, idealny temat dla Ari. Bierz, śmiało”.
– Zawsze miło cię gościć po południu – mówi Gia, wyciągając z torebki puderniczkę, żeby sprawdzić, czy każdy lśniący włosek jest na miejscu. – Nawet jeśli przynosisz złe wieści.
– Deszcz to dobra wiadomość, Gia. – Wyłączam mikrofon przy sukience i idę do newsroomu, żeby w trakcie dziesięciominutowej przerwy nalać sobie wody do butelki.
Torrance jest w biurze, radośnie przepuszcza przez niszczarkę stos liścików Setha.
Zamiast się wkurzyć, krzyżuję ręce na piersi, przystaję obok stażystów, których posadzono w miejscu, gdzie są największe przeciągi, i mówię, że miło nam ich gościć i gdyby mieli jakieś pytania na temat telewizji czy pogody, zawsze mogą zgłosić się do mnie. Warto było się narazić na zdziwione spojrzenia, żeby poczuć, jak ucisk w piersi nieco ustępuje.
– Ktoś wie, jak naprawić niszczarkę? – woła Torrance.
Ponoć lepiej nie oglądać z bliska swoich bohaterów. A już na pewno lepiej z nimi nie pracować.
PROGNOZA POGODY
Poszukaj bezpiecznego schronienia, nadciąga huragan Torrance
– No cóż, próbowali – mówię.
– Serio? – Hannah Stern, reporterka z działu komunikacji, odsuwa na bok gałązkę.
Nachylamy się, żeby przyjrzeć się bliżej choince stojącej w sali balowej hotelu, a dokładniej pojedynczej ozdobie w formie menory, która w całej swej srebrno-niebieskiej chwale dynda schowana za surfującym Świętym Mikołajem z czerwoną torbą. Co wydaje się niezbyt skutecznym sposobem dostarczania prezentów, ale okej.
– Jedna więcej żydowska dekoracja niż w zeszłym roku – mówię, szukając pozytywów. A ponieważ komplement zawsze pomaga, wskazuję na złote szpilki Hannah z paskiem w kształcie litery T. – Fantastyczne buty!
Ta Żydówka nie zamierza rezygnować z przyjęcia świątecznego, zwłaszcza że przygotowania zajęły jej trzy godziny – najpierw wyprostowałam włosy, potem uznałam, że wyglądają, jakbym się za bardzo starała, więc spryskałam je wodą i zaczęłam ugniatać, żeby przywrócić fale. Na koniec wzięłam prostownicę, żeby podkręcić końcówki, i poparzyłam sobie rękę. A kiedy pobiegłam do kuchni po lód, znalazłam tylko paczkę strasznie drogiego ravioli, którą trzymałam na specjalną okazję. To smutne, że tak się cieszyłam na makaron, który kupiłam podczas pierwszych zakupów po rozstaniu z Garrisonem. Moje życie najwyraźniej wciąż nie wróciło na właściwy tor, skoro jedyny jasny punkt na horyzoncie stanowiła mrożonka.
Może ten bilbord to naprawdę był omen.
Salę balową zdobią girlandy, płatki śniegu i kolorowe światełka, zespół na scenie gra Jingle Bell Rock. To elegancka impreza w stylu Seattle, co oznacza, że można bezkarnie nosić dżinsy. Wypróbowałam co najmniej cztery różne zestawy ciuchów, zanim zdecydowałam się na czarną koronkową sukienkę, którą miałam na sobie podczas przyjęcia zaręczynowego. Zamierzam dać jej nowe życie, uwolnić od skojarzeń z byłym. Żeby przekonać o tym samą siebie, nie założyłam wisiorka z błyskawicą, tylko przypięłam vintage’ową broszkę, którą Alex znalazł w sklepie ze starociami i podarował mi na urodziny – maleńką chmurę wysadzaną błyszczącymi kamykami. A ponieważ połowy kamieni brakowało, przeczesałam Etsy i miejscowe sklepy z koralikami, żeby ją naprawić, a potem wstawiłam kilka niebieskich kryształków symbolizujących deszcz. Jestem tragicznie przewidywalna. Naprawa broszki zamieniła się w pełnowymiarowe hobby – takie, które zajmuje połowę stołu w kuchni i wszystkie szuflady w jednej szafce, wymaga najprzeróżniejszych narzędzi, których nazwy jeszcze rok temu nie znałam, i pozwala się rozluźnić, kiedy świat staje się nie do zniesienia.
„Czuję się świetnie!” – to właśnie mówi mój strój, tylko nie jestem pewna komu. Może próbuję to udowodnić sobie samej?
Jesteśmy z Hannah jedynymi Żydówkami w KSEA, ale ponieważ ona pracuje po południu, rzadko się widujemy. W rezultacie z poziomu znajomych z pracy nie udało nam się przejść na poziom przyjaźni, co w moim przypadku zaczyna wyglądać na niepokojący wzorzec. Może to ja jestem tu wspólnym mianownikiem, ale stwierdzenie tego wymagałoby głębszej autorefleksji, na którą nie czuję się gotowa.
Idziemy z Hannah do stolika, przy którym siedzi jej chłopak Nat razem z kilkorgiem innych dziennikarzy, i w tym momencie wyraźnie widzę, że jestem jedną z niewielu osób, które przyszły na świąteczną imprezę bez pary. A choć przed kamerami czuję się swobodnie, nigdy nie byłam szczególnie towarzyska i trudno mi zacząć rozmowę z kimś nieznajomym. Brakuje mi siatki bezpieczeństwa w postaci prognoz i wykresów.
– Jest jakaś szansa na śnieg w tym roku? – pyta mąż Gii DiAngelo w ten miły sposób, w jaki się zagaduje kogoś, o kim wiadomo dokładnie jedną rzecz. To tak, jakbyście zapytali znajomą lekarkę, czy nie zechciałaby wam zerknąć na pieprzyk po wewnętrznej stronie uda.
– Według wszystkich moich modeli będzie cieplej niż zwykle – mówię. – Jeśli tej zimy w ogóle spadnie śnieg, to raczej nie w grudniu.
Mąż Gii wzdycha głęboko, jakbym to ja była odpowiedzialna za globalne ocieplenie.
– Dzieciaki będą niepocieszone. Chciałbym, żebyśmy choć raz mieli białe święta. – Machnięciem ręki wskazuje sztuczny śnieg zdobiący stół. – To by było coś. I żeby wszyscy na antenie nosili czapki Mikołaja. Założę się, że widzowie to uwielbiają.
– Oczywiście – mówię, uśmiechając się nieszczerze. Po mojej drugiej ręce Hannah rozmawia z naszym weekendowym meteorologiem A.J. Benavidezem. – Przepraszam.
Wstaję i kieruję się do bufetu. Zdążyła się tam ustawić długa kolejka, bo niewiele jest rzeczy, które wśród dorosłych wzbudzają większą ekscytację niż darmowa wyżerka. Gwoli sprawiedliwości, nie jestem wyjątkiem.
Zdaję sobie sprawę, że mieszkam w mieście, gdzie populacja Żydów wynosi mniej niż dwa procent, ale przekonanie, że wszyscy obchodzą Boże Narodzenie, zawsze uwierało mnie jak metka przy miękkim swetrze. O tej porze roku stykam się z nim prawie cały czas. Jestem jedyną osobą, która nie nosi czapki Mikołaja na antenie, i w mediach społecznościowych zaroiło się od oskarżeń o to, że nienawidzę Ameryki.
– Pogodna dziewczyno – odzywa się ktoś za moimi plecami, a ja czuję ulgę, kiedy obracam się i widzę Russella w czarnych dżinsach, czarnej koszuli i bordowej tweedowej marynarce. Jego marynarki są zwykle bardziej kolorowe niż pozostałych członków zespołu. Tego wieczora ma na sobie swobodniejszy strój niż przed kamerą – bez krawata, górny guzik koszuli odpięty. Nie przypominam też sobie, żebym w tygodniu widziała u niego cień zarostu na szczęce.
– Sportowcze – mówię i marszczę nos. – Nie, to nie brzmi tak samo, prawda?
Uśmiecha się.
– Obawiam się, że nie.
Kiedy pierwszy raz Russell nazwał mnie pogodną dziewczyną, bałam się, że w ten sposób deprecjonuje to, co robię. Że to umniejsza. Ale on jest zawsze przy tym taki dobroduszny. Skądinąd na tym właśnie polega problem: wszystko w Russellu jest tak dobroduszne, że nie wiem, jak mam się dowiedzieć o nim czegoś więcej.
– Jak tam dzisiejszy mecz? Były emocje? – pytam, zbyt późno się orientując, że robię to samo, co mąż Gii.
– Nie interesujesz się zbytnio sportem, prawda?
Krzywię się.
– To kwestia pory. Gdyby mecze były o trzeciej rano, oglądałbym je bez przerwy.
Uśmiech przeradza się w śmiech.
– Zobaczę, co się da zrobić. Na pewno będziesz zachwycona, jak ci powiem, że relacjonowałem rozgrywki akademickie i mecz zakończył się wynikiem 66:60.
– Może nie znam się za bardzo na futbolu, ale zdaje się, że to dużo?
– O tak. Nigdy nie widziałem nic podobnego. Wspaniały atak, żenująca obrona.
Kolejka przesuwa się odrobinę, a ja reaguję o ułamek sekundy za późno, tych kilka łyków wina przy stoliku poszło mi do głowy. Wiatr w trakcie meczu najwyraźniej dobrał się Russellowi do włosów, a facet z potarganymi włosami to coś, co na mnie zawsze działa. Teraz, kiedy nie jestem w związku, mój mózg szaleje. I nieustannie znajduje nowe obiekty zainteresowania.
Faceta, który ma skrzynkę pocztową koło mojej i prenumeruje niemal wyłącznie czasopisma poświęcone konopiom – słodziak.
Faceta, który w zeszłym tygodniu uśmiechnął się do mnie w autobusie i, jak się okazało przy bliższej inspekcji, miał w płaszczu nie jedną, ale dwie fretki – jeszcze większy słodziak.
Faceta w bufecie dla pracowników, któremu jakimś cudem udało się sprawić, że siatka ochronna na brodzie wygląda ponętnie – wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu słodziak do kwadratu.
Nie ma w tym jednak nic więcej – przelotne „och, jaki słodziak”, i tyle. Zważywszy na katastrofę, jaką się okazał mój związek z Garrisonem, muszę się tym zadowolić. Co oznacza, że pora zrezygnować z nadziei na to, że wkrótce porzucę stan panieński.
– Zawsze trochę dziwnie się czuję, kiedy się mnie o coś takiego pyta – mówi Russell, szarpiąc klapy marynarki. – Zazwyczaj ludzie mnie zagadują, bo chcą wiedzieć, jaki jest ich ulubiony zawodnik poza boiskiem albo czy ktoś tam jest faktycznie takim fiutem, jak słyszeli.
– Mam tak samo, tylko że w moim przypadku chcą narzekać na pogodę. Całe szczęście, że jedzenie jest w porządku. To chyba jedyna rzecz, dla której warto to wszystko znosić.
Wskazuje głową na dekorację w kącie sali.
– Nie jesteś fanką Dzieciątka Jezus na reniferze Rudolfie?
– Och, jestem Żydówką – mówię, żałując, że nie wspomniałam o tym wcześniej. – A ta impreza nie należy do najbardziej inkluzywnych.
Milknie i rozgląda się dookoła, ja zaś zaczynam żałować poczwórnie. Nie jesteśmy ze sobą blisko. Całe to nasze narzekanie na szefostwo ma żartobliwy charakter. Nigdy nie chciałam, żeby myślał, że stanowię całkowite przeciwieństwo promiennej dziewczyny z telewizora. Robię, co mogę, żeby nikomu nic podobnego nie przyszło do głowy.
– Na pewno jest świątecznie – mówi dziwnie bezbarwnym tonem.
Są też najlepsze żeberka, szparagi w sosie miodowo-cytrynowym, makaron z serem i karmelizowaną cebulką. Nasza stacja może i jest dysfunkcyjna, ale nie żałuje pieniędzy. Oboje z Russellem nakładamy jedzenie w milczeniu – jeśli nie liczyć jego ostrzeżenia, że zaraz spadnie mi szparag – po czym wracamy na swoje miejsca: on do stolika, przy którym siedzi redakcja sportowa, ja do tego, przy którym czuję się jak piąte koło u wozu.
Gdy bufet zostaje ogołocony i światła nad naszymi głowami przygasają – palą się tylko lampki zwisające z sufitu i migoczące na choince – scenę przejmują Torrance i Seth. Ona w srebrnym kombinezonie wygląda jak groźna bogini śniegu, on w szaroniebieskim smokingu, z krawatem w cukrowe laski i ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu przypomina gwiazdy filmowe z lat czterdziestych.
Nasi wspaniali, straszliwi suzereni.
– Dobry wieczór – mówi Torrance do mikrofonu, światło powleka złotem jej loki. – Chcielibyśmy podziękować wam wszystkim za kolejny cudowny rok.
– To, że możemy mówić ludziom o rzeczach ważnych, utrzymując przy tym wysoką oglądalność, jest zasługą każdego i każdej z was. Od wiadomości, poprzez sport, aż po pogodę. – Wzrok Setha zatrzymuje się na Torrance, kąciki jego ust się unoszą. – I wielkie gratulacje dla Torrance za to, że siódmy rok z rzędu „Northwest Magazine” uznał ją za ulubioną meteorolożkę Seattle!
Gromkie brawa. Niemal trzy dekady po rozpoczęciu kariery Torrance wciąż wymiata.
Obok stoi gablotka z kolekcją nagród, coś, co lubią pokazywać co roku. Muszę przyznać, że miło jest widzieć sukces w postaci skrzydlatych statuetek.
– Gratulacje należą się też całej stacji za szesnaście nominacji do regionalnych Emmy i pięć zdobytych nagród! – mówi Torrance. – Między innymi za wybitny materiał na temat rewitalizacji nadbrzeża przygotowany przez Setha.
Klepie go po ramieniu, a on się krzywi, udając, że go boli. Gdy ich oczy się spotykają, mam wrażenie, że na moment oboje chowają pazury i wyglądają jak ludzie, którzy się kiedyś kochali. Szanowali. Lodowa powłoka Torrance topnieje, Seth dotyka jej dłoni i lekko ją poklepuje. To wspaniały występ, omal uwierzyłam, że sobą nie gardzą.
Torrance i Seth nieskaczący sobie do gardeł – może to naprawdę najcudowniejsza część roku.
Ona ewidentnie ma dziś dobry nastrój. Chętnie bym ją zdybała gdzieś na boku i porozmawiała jak człowiek z człowiekiem. Obiecuję sobie, że zrobię to, gdy tylko będzie wolna.
– Skoro kolacja dobiega końca… Tak, podziękujmy brawami personelowi Hiltona odpowiedzialnemu za catering. – Seth milknie, czekając, aż oklaski ucichną. – Skoro kolacja dobiega końca, chciałbym przejść do czegoś, co zawsze było w KSEA ulubionym punktem programu. Wiecie, co to oznacza… Pora na doroczną zabawę w białego słonia[1]!
Nasze stoły ustawiono w półokręgu wokół największej choinki, a ponieważ w imprezie bierze udział ponad sześćdziesiąt osób, sterta podarków pod drzewkiem jest całkiem pokaźna. Ja przyniosłam szachownicę w kształcie stanu Waszyngton, którą znalazłam w pobliskim sklepiku.
– Tylko błagam, nie bierz nic żenującego – mówi Hannah do Nate’a.
– No wiesz? Rękawic kuchennych z zeszłego roku używasz tak samo często jak ja. Jeśli nie częściej.
Każde miejsce przy stoliku ma numerek wyznaczający kolejność losowania. Na pierwszy ogień idzie Hannah, która znajduje w paczce trzy świece zapachowe. Następna jest Bethany Choi, reporterka – wybiera pakunek o dziwnym kształcie, który okazuje się miniodkurzaczem na USB.
Potem wypada kolej Setha. Nie interesują go prezenty wylosowane przez Hannah i Bethany – szuka czegoś nowego. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś dorosły tak się rozpromienił na widok opiekacza do kanapek.
– O raju – mówi, trzymając pudełko niczym rodzic nowo narodzone dziecko. – Potrafi sam zrobić angielskie muffiny z jajkiem i szynką?
– I z serem – dodaje Chris Torres. – Mam taki sam. Inna jakość życia.
– Uwielbiam kanapki na ciepło. – Seth wsadza sobie opiekacz pod pachę i wraca na miejsce. – Jak mi go ktoś spróbuje podprowadzić, niech lepiej zapomni o podwyżce. Oczywiście żartowałem.
– Nie sądzę – szepczę do Hannah.
– Zabawne, że tak ci się spodobał – mówi Torrance tonem, który sugeruje, że to wcale nie jest zabawne. – Bo o ile mnie pamięć nie myli, kupiłam ci coś bardzo podobnego, ktoś mógłby nawet powiedzieć, że identycznego, kiedyś na Gwiazdkę.
– To prawda. A potem zabrałaś przy rozwodzie – stwierdza spokojnie Seth.
Siedzący w drugim końcu sali Russell patrzy na mnie i widzę, że zaciska szczękę.
Kolejne rundy mijają bez żadnych incydentów, wreszcie przychodzi pora na mnie. Wybieram kraftowy zestaw do koktajli, który zabiera mi następna osoba. Co oznacza, że znów mogę losować, i dostrzegam w tym pewną szansę.
Torrance siedzi nadąsana, bo Seth czyta instrukcję obsługi opiekacza, robiąc z tego całe przedstawienie. Zabawa ma ustalony górny limit cenowy, pięćdziesiąt dolarów, nie jest to więc coś, czego nie mógłby sobie kupić sam, rozumiem jednak, że tu chodzi o zasady. Ale skoro chcę, żeby Torrance mnie polubiła lub zaczęła szanować – jestem realistką i wiem, że nie mogę mieć jednego i drugiego – muszę sobie na to jakoś zasłużyć. Najwyraźniej nie udało mi się to dotąd w godzinach pracy. W redakcji albo mnie nie dostrzega, albo ją rozpraszam, co ostatecznie na jedno wychodzi. Może dziś uda mi się oczyścić atmosferę między nami.
– Biorę opiekacz do kanapek? – mówię i brzmi to jak pytanie.
Głowy Setha i Torrance gwałtownie obracają się w moją stronę. W naszej zabawie obowiązuje jedna niepisana zasada: nie podwędza się prezentów szefostwu.
– Wcale go nie chcesz, Ari – mówi Seth. – To dziadostwo. Zepsuje się przy pierwszym użyciu.
– Kurczę, Seth, dziewczyna chyba potrafi podjąć decyzję sama. – Torrance nie najlepiej wychodzi ukrywanie satysfakcji. Wygląda, jakby była gotowa wyskoczyć zza stołu i wyrwać Sethowi pudełko z rąk. – Jak chce opiekacz, niech go bierze. Zdaje się, że potrafi też robić minipizzę, tak?
– Tak. – Seth krzyżuje ręce na piersi, bicepsy wypychają mu rękawy garnituru. – Potrafi.
Nagle czuję, że może wcale nie chcę brać udziału w ich gierkach. Rozglądam się dookoła, większość osób odwraca wzrok. Nie miałam pojęcia, że zabawa towarzyska może być tak niebezpieczna. Ale państwo H. to umieją. Z nimi nie może być miło. Wszystko, nawet zwykłą grę towarzyską na imprezie bożonarodzeniowej z jedną smutną menorą na choince, są w stanie zamienić w sytuację bez wyjścia.
– Mo-mogę wziąć coś innego – mówię. – Mogę coś komuś podprowadzić, wylosować nowy prezent albo…
Ale Seth już mi niesie opiekacz, a ja przekonuję się, jak to jest, kiedy człowiek jednocześnie triumfuje i czuje się jak gówno.
Seth losuje nowy prezent, opakowany w papier z pingwinami.
– Zestaw słomek wielokrotnego użytku. Super – mówi z entuzjazmem dziecka, które dostało na urodziny parę skarpetek.
– Cudownie! – Torrance uśmiecha się jeszcze promienniej niż przed kamerą. – Kto następny?
Przyjęcie trwa, jest deser, są tańce, ludzie śmieją się z prezentów. Przelotnie się zastanawiam, dlaczego Garrison nie mógł poczekać do nowego roku, żeby mnie rzucić. Przynajmniej żadne z nas nie musiałoby iść na imprezę świąteczną samo. Choć on pewnie świetnie się bawi na przyjęciu, które jego firma inwestycyjna urządza co roku na jachcie.
Szperam wśród „świątecznych” ciastek – Święty Mikołaj, choinka, sanie – i zastanawiam się, czy nie machnąć na to wszystko ręką, gdy wtem Torrance opada na krzesło obok.
– Hej, Ari Abrams – mówi, słowa wpadają jedno na drugie. Pijana. A mimo to szminka na jej ustach wygląda nieskazitelnie. Jeśli kiedykolwiek się do siebie zbliżymy, co oznaczałoby, że jedna z nas zapadła na nieuleczalną amnezję, będę błagała, żeby mnie nauczyła tej sztuczki. – Ari Abrams. Dobre do telewizji, co?
– Mam nadzieję, zważywszy, że już tam pracuję. – Przesuwam w jej stronę szklankę wody w nadziei, że zrozumie aluzję. Zawiana Torrance jest gorsza niż huragan.
– Przepraszam za to wszystko. – Wskazuje na stertę papierów i pustych pudełek, merlot w jej kieliszku zamienia się w tsunami.
– W porządku – mówię szybko. Jestem tak przyzwyczajona do tego, że przy każdej okazji mnie miażdży, że mogę to zrobić sama. Ale ponieważ boję się, że zabrzmiało to zbyt lekceważąco, dodaję: – Gratuluję nagrody. Trafiła we właściwe ręce. – Proszę, same pozytywy.
Ona jednak ignoruje komplement i patrzy na mnie jak chyba nigdy dotąd. Przepraszająco? Na policzkach ma kilka drobinek tuszu, twarz zaróżowioną i te pęknięcia w fasadzie sprawiają, że nieco mięknę.
– To wcale nie jest w porządku, Abrams. I nie musisz tak mówić tylko dlatego, że jestem twoją szefową.
Napięcie, które towarzyszyło mi tego wieczoru, a może i przez ostatnie trzy lata, odrobinę słabnie. Nie bardzo, ale zawsze to jakiś początek.
– Wolałabym, żeby między mną a Sethem nie było tylu wybojów – ciągnie. Jeśli ich relacja jest wyboista, to Mount Everest trzeba by nazwać śpiącym policjantem. – Nasz związek zawsze należał do intensywnych i kiedy się kochaliśmy, czasami trudno nam było razem wytrzymać w jednym pokoju, żeby się na siebie nie rzucić. A potem, kiedy się rozpadł… intensywność została. Po prostu przybrała inną formę.
Nie jestem pewna, czy naprawdę muszę słuchać takich rzeczy z ust swojej szefowej, ale brawo dla niej. Mam nadzieję, że na mnie też ktoś będzie chciał się wciąż rzucić, kiedy przekroczę pięćdziesiątkę.
– Co się stało? – pytam.
– Och, mnóstwo drobiazgów, pewnie równie błahych jak teraz nasze sprzeczki. Podejrzewam, że żadne z nas nie potrafiłoby wskazać jednej przyczyny. – Mówi to lekko, ale nie patrzy mi w oczy. Obserwuje Setha, który stoi w towarzystwie trojga naszych prezenterów i ich współmałżonków w drugim końcu sali i śmieje się radośnie. – Myślałam, że jedno z nas odejdzie ze stacji, zrobi drugiemu trochę miejsca. Ale albo oboje jesteśmy zbyt przywiązani do KSEA, albo prowadzimy najdłuższą w dziejach grę w cykora.
Wciąż się nad tym zastanawiam, gdy zespół zaczyna grać jazzową wersję Winter Wonderland i pary ruszają na parkiet. Mam głębokie poczucie, że chodzi tu o coś więcej, ale nie zamierzam naciskać.