Polaroidy z zagłady - Paweł Paliński - ebook + książka

Polaroidy z zagłady ebook

Paliński Paweł

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paweł Paliński

„Polaroidy z zagłady”

Kiedy przychodzi zbyt wcześnie, przynosi cierpienie. Co jednak, jeśli nadejdzie za późno?

Opowieść o śmierci zawsze jest historią o samotności.

Teresę Szulc opuścili wszyscy. Podobnie jak jej miasto i wszystkie miejscowości w okolicy. Czy jednak naprawdę jest sama? Co można uczynić, kiedy zostało się ostatnim człowiekiem – w S., w Polsce, na Ziemi? Pozostaje walka o przetrwanie.

Powieść Pawła Palińskiego lokuje się na przecięciu kulturowych i popkulturowych dróg. Realizm McCarthy’ego spotyka się tu z oryginalnością narracyjną World War Z, chłodna bezwzględność Sartre’a z emocjonalnym okrucieństwem Kirkmana i jego Żywych trupów, a estetyka Romero z filozofią Derridy. Żyjemy w epoce końca czasów – nawet jeśli ten koniec jest jednocześnie początkiem nieznanego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 186

Oceny
3,3 (13 ocen)
1
6
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Paliński

Polaroidy z zagłady

Warszawa 2014
Paweł Paliński Polaroidy z zagłady ISBN: 978-83-64384-27-1 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] COPYRIGHT © 2014 by Paweł Paliński COPYRIGHT © 2014 by Powergraph COPYRIGHT © 2014 for the cover by Jan Kosik & Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik i Jan Kosik ILUSTRACJA NA OKŁADCE: iStock REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Michał Cetnarowski KOREKTA: Joanna Mika-OrządałaWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Pro­wadź pamięt­nik; pew­nego dnia on popro­wa­dzi cie­bie.

Mae West

Ty jesteś tym.

Upa­ni­szada Czhan­do­gja

na zewnątrz

Posłu­chaj. Jesteś sama. Świat zgi­nął, wokół czai się wróg. Sąsie­dzi, już nie twoi sąsie­dzi, te pomniej­szone przez per­spek­tywę nie­dziel­nych rytu­ałów ludziki, które zży­mały się, że trzy­masz przed domem brudny samo­chód, i co masz takiego do roboty w week­end, że nie potra­fisz zadbać o wła­sne cztery kółka – pamię­taj, to nie byli ludzie. Cho­dzili jak ludzie, mówili jak ludzie, jedli jak ludzie… maska­rada nie miała końca. Bo była to maska­rada; i trwała od dawna, uwierz. Tak będzie łatwiej. Teraz zupeł­nie nowa zgraja wydała wyrok, śmier­telny wyrok; musisz się bro­nić.

Pamię­taj, zaj­rzano pod noszoną przez cie­bie maskę, czas wziąć sprawy w swoje ręce. Dla­czego? Takie pyta­nie nie ma sensu. Czemu to ma słu­żyć? Takie pyta­nie zostało źle posta­wione. Dla­czego i po co nie ma zna­cze­nia. Świat nie ist­nieje, świat to zglisz­cza. Jesteś ostat­nią ludzką istotą, która zadaje pyta­nia. Zasta­nów się, czy warto. Zasta­nów się, czy myśle­nie ma jaką­kol­wiek przy­szłość. Wstań o poranku. Wyjdź z domu. Walcz o życie. Wie­czo­rem zade­cy­du­jesz, czy stać cię na luk­sus pustych roz­wa­żań.

Przy­go­tuj się. Nad­cho­dzące dni wkrótce będą wyglą­dały tak samo. Cza­sami tylko znie­nacka spad­nie deszcz, cza­sami zaświeci słońce; drzewa zrzucą liście, zoba­czysz dawno nie­wi­dziane ptaki. Te obrazki będą wyda­wały się coraz bar­dziej do sie­bie podobne – potem zro­zu­miesz – nastaje wciąż tylko jeden i ten sam dzień, a ty zale­d­wie przy­glą­dasz się wielu jego twa­rzom. Czy zmie­rzysz się z taką pew­no­ścią? JEDEN DZIEŃ. Wła­śnie tyle ci pozo­stało. W związku z tym śmierć nadej­dzie już jutro. Nic na nią nie pora­dzisz. Oto począ­tek końca two­jego życia.

Jeden dzień. Zaka­saj rękawy. Zrób coś. Koniec jest bli­ski.

1

Ty, Teresa Szulc, lat sześć­dzie­siąt cztery, znana byłaś z tego, że nie wie­rzysz w nic. Nie wie­rzy­łaś w czy­ste inten­cje, okre­sowe szcze­pie­nia i życie poza­gro­bowe. Śmia­łaś się, gdy ktoś mówił przy tobie o rze­czach takich jak spo­ży­wa­nie nie­na­sy­co­nych kwa­sów tłusz­czo­wych potrzeb­nych do zacho­wa­nia zdro­wia. Wykpi­wa­łaś coroczny chrzest świad­ków Jehowy, nie wie­rzy­łaś, że kto­kol­wiek posta­wił nogę na Księ­życu; zby­wa­łaś wzru­sze­niem ramion roz­mowy o tym, co nadej­dzie – wąt­pi­łaś, czy nadej­dzie cokol­wiek. Odma­wia­łaś dys­ku­sji na temat prze­zna­cze­nia, drwi­łaś z prze­czuć.

Wiara miała być tym, czego dopiero przyj­dzie ci się nauczyć.

Zaba­ry­ka­do­wana we wła­snym domu, wyglą­dasz na ulicę przez piw­niczny luf­cik. Z tej per­spek­tywy świat wydaje się odle­gły, dziw­nie napięty; jakby wydłu­żony. Niebo, błę­kitny elek­tro­ma­gnes, cią­gnie ku sobie każdą latar­nię, hydrant czy skle­pową mar­kizę. Te, ucze­pione gruntu, sta­wiają opór, aż orien­tu­jesz się, że to nie cisza trzesz­czy ci w uszach, lecz wła­śnie każda z tych rze­czy, pod­dana nie­sły­cha­nej sile przy­cią­ga­nia. W stu­dzien­kach odpły­wo­wych ściele się gęsty dym. Płoną maga­zyny che­miczne pobli­skiej huty żelaza. Gdy­byś tylko otwo­rzyła okienko, poczu­ła­byś, jak cierpki ten dym ma smak.

W punk­cie este­esu prze­ciąg zamiata kwitki ni­gdy nie­opła­ka­nych prze­gra­nych oraz nie­spie­nię­żo­nych losów. Pomie­szał nagłówki, wyszczer­bił nazwy dru­żyn, pokpił daty i stawki. Ucze­pione kor­ko­wej tablicy tek­tu­rowe litery nie oznaj­miają nic. Za kon­tu­arem pół­leży mar­twy buk­ma­cher, bieli się jego łysa czaszka. Dwa dni temu resztki wysu­szo­nej skóry z policz­ków trupa opa­dły na pod­łogę, odsła­nia­jąc łuk żuchwy. Tuż obok, jak gdyby ni­gdy nic i na prze­kór mar­two­cie, stado gołębi prze­cha­dza się dum­nie po zde­mo­lo­wa­nej witry­nie pie­karni. Pleśń chleba żywo kon­tra­stuje z jasnym upie­rze­niem.

Oto S., mia­sto nie­gdyś sły­nące z wal­co­wa­nej stali i nie­zrów­na­nego Festi­walu Jagód.

Obec­nie kolejny otwarty gro­bo­wiec ludz­ko­ści.

* * *

Jest rano, jest pusto. Zamy­ślona nasłu­chu­jesz odgło­sów budzą­cego się dnia. Dnia pomniej­szo­nego o ruch uliczny, echo gło­sów; o nie­obecne ludz­kie pasmo. Kilka mie­sięcy temu o tej porze za oknem prze­wa­lał się tłum robot­ni­ków, w okre­sie świet­no­ści huty czter­dzie­ści tysięcy dusz, w tę i we w tę, co osiem godzin ruszało na zmianę warty; stą­pał ciężki but, ter­ko­tało shi­mano. Trzy razy w ciągu doby, spra­co­wany wiec. Teraz na uli­cach, w par­kach, w otwar­tych na wiecz­ność barach mlecz­nych gwizdy wia­tru zagłu­szają huciany lejt­mo­tyw.

Nie­wiele prze­trwało. Odwra­casz głowę, odczy­tu­jesz grzbiety z pod­ręcz­nej biblio­teczki: Ana­to­mia dla bystrza­ków, kupiona gdzieś na ponie­miec­kiej gieł­dzie, i ni­gdy nie­otwie­rane repro­duk­cje obra­zów Marii Sibylli Merian z Neues Blu­men­buch. ABC mło­dego siła­cza Zakrzew­skiego. Są tam, tuż za two­imi ple­cami, nie­uży­wane i stę­chłe, ule­ga­jące wil­got­nemu roz­kła­dowi. Jak wszystko wokół. Czcionka wylewa się, sączy na pod­łogę; tak to widzisz. Wspo­mnie­nia po tym, czym byłaś. Nauczy­cielka wuefu. Ist­nieją rze­czy, któ­rych nie chcesz pamię­tać, wspo­mi­na­nie ich osła­bia cię. Za oknem pozo­staje zbyt wielu prze­ciw­ni­ków, abyś pozwo­liła oso­bi­stym zmo­rom, by odbie­rały ci siły.

Z tam­tego okresu, ze szczę­śli­wego okresu, gdy prze­miesz­cza­łaś się z niedź­wie­dzią gra­cją po szkol­nych kory­ta­rzach, tytu­ło­wana „panią psorką”, pozo­stały wyłącz­nie stare szkolne zdję­cia ostat­niego rocz­nika zawie­szone na ścia­nie oraz dzien­nik klasy, któ­rej byłaś wycho­waw­czy­nią. Ten dzien­nik zatrzy­ma­łaś przez przy­pa­dek, zabra­łaś go nie­długo przed wybu­chem paniki – w wie­czór zare­zer­wo­wany na wysta­wie­nie ocen na pół­ro­cze. Nie kie­ruje tobą nostal­gia. W dzien­niku bra­kuje stron. Dwa tygo­dnie temu wyraź­nie ochło­dziło się. Kolejne kartki służą jako roz­pałka do kominka. Komi­nek oddaje cie­pło tylko za taką walutę.

Za każ­dym razem, gdy ogień pożera zna­jome nazwi­ska, gdy czer­nieje strona za stroną, a kolejne przed­mioty ula­tują z dymem, przy­glą­dasz się duchom prze­szło­ści, wie­rząc, że cało­pa­le­nie sprzyja oczysz­cze­niu: two­jemu, two­ich pod­opiecz­nych. Nikt nie ura­to­wał doro­słych, nikt prze­cież nie ura­tuje dzieci. Zasnęły i poszły pro­sto do pie­kła – lek­cja bez szans na prze­rwę i śmiech.

Kartki wyry­wasz od końca. Patrzy­łaś, jak płoną pol­ski i histo­ria. Na liście godzin wycho­waw­czych ugo­to­wa­łaś swój pierw­szy polowy posi­łek z kon­serw, pew­nego desz­czo­wego popo­łu­dnia, gdy osta­tecz­nie zabra­kło gazu w kuchence. Na mate­ma­tyce grza­łaś wodę na pierw­szą kąpiel. Od tam­tej kąpieli minęło sporo czasu; zre­flek­to­wa­łaś się, że w obec­nej sytu­acji higiena zakrawa na roz­rzut­ność. Drugi raz nie popeł­nisz tego błędu. W związku z tym nie myjesz się od dawna. Wła­sny zapach daje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa; potwier­dza obec­ność. Kwa­skowa woń pach, intym­nych miejsc, stóp. Zapach to ty. Wszystko, o co się otrzesz, nasiąka tobą. Wtedy prze­cho­dzi na wła­sność.

Na razie pozo­stało w tobie dość god­no­ści, aby ów pro­ces odby­wał się natu­ral­nie, lecz prze­można chęć ocie­ra­nia się o każdy mebel, każdy sprzęt, nara­sta. Chcia­ła­byś się czo­chrać. Całym cia­łem. Na gru­bym dywa­nie. W salo­nie. Potem nakry­ła­byś się tym dywa­nem przed snem – ukryta sama pod sobą. To przy­nio­słoby ulgę. Tak sądzisz.

Wizyty na świe­żym powie­trzu ogra­ni­czasz i z tego powodu. Świat poza obrę­bem schro­nie­nia pach­nie obco, zieje zagro­że­niem. Wewnątrz domu bukiet zapa­chów wydaje się nie­skoń­czony. Zepsute toa­lety na par­te­rze i na pię­trze. Lodówka w kuchni. Sterta kom­po­stu w ogro­dzie, smar i ben­zyna w garażu. Znaj­dzie się tego wię­cej. Odkąd zabra­kło elek­trycz­no­ści, noce są ciemne, głę­bo­kie jak morze; dry­fu­jesz przez nie bez­sen­nie, ciśnie­nie dudni w uszach.

Potrzeby także zała­twiasz z roz­my­słem. Mocz odda­jesz w pobliżu wej­ścia do piw­nicy, grudki kału pozo­sta­wiasz dalej, wedle z góry usta­lo­nego sche­matu, pre­cy­zyj­nie, na prze­biegu zapla­no­wa­nych tras ucie­czek. To żmudne zaję­cie, wymaga żela­znej rutyny. Wil­gotne żółte plamy wysy­chają w prze­cią­gach, gówno co prawda im się opiera, lecz i ono nie trwa wiecz­nie. Tę naukę na szczę­ście masz już za sobą. Naukę, że jesteś tym, co jesz, oraz tym, co się z cie­bie wydo­staje. Będąc wszę­dzie i ni­gdzie. Że to, co się z cie­bie wydo­staje, w pew­nych oko­licz­no­ściach może mieć war­tość życia. Two­jego życia. Nie wywę­szą cię.

Regres tak dogłębny nie należy do łatwych, więc jakiś czas temu posta­wi­łaś, na powrót, na uczło­wie­cze­nie. Odszu­ka­łaś pudełko z cho­rą­giew­kami kok­taj­lo­wymi i przy­ozdo­bi­łaś nimi każdy z lep­kich brą­zo­wych kop­czy­ków. Efekt był opła­kany. Brzy­dzi­łaś się jed­nak po raz kolejny dotknąć cho­rą­gie­wek – pozo­stały na miej­scach. Myślisz, że w obec­nej sytu­acji nikt zbyt­nio nie będzie ci wyty­kał braku dobrych manier. Nie grożą ci żadne dyplo­ma­tyczne kon­se­kwen­cje. Attaché kul­tu­ralny nie będzie krę­cił nosem. Z jakie­goś powodu świa­do­mość bez­kar­no­ści nie przy­nosi ulgi, nasila nato­miast wyrzuty sumie­nia. Nie chcesz o tym myśleć. Musisz.

Codzien­nie rano po prze­bu­dze­niu powta­rzasz więc: Niemcy – Bel­gia – Fran­cja – Japo­nia. Przed­sio­nek, na lewo, jesz­cze raz lewo, pro­sto, przez okno do ogródka, do zie­mianki wyko­na­nej z beczki po oleju napę­do­wym. Niemcy – Kanada – Szwe­cja – Indie. Przed­sio­nek, prawo, pro­sto, na werandę, za blanki cięż­kiej mosięż­nej wanny. Niemcy – Maroko – Tur­cja – Egipt. Naj­nie­bez­piecz­niej­sza, naj­bar­dziej roz­pacz­liwa trasa, przez patio wprost na otwartą prze­strzeń. Zda­jesz sobie sprawę, że to, co robisz, nie ma sensu, ale z dru­giej strony wyraźny brak sensu ozna­cza, iż kie­dyś gościł w tej oko­licy.

Tym­cza­sem dzien­nika ubywa. Pora­nek przy­niósł przy­mro­zek: wydy­chasz kłęby pary na zgra­białe palce. Paznok­cie mato­wieją pod wpły­wem wil­goci, jed­nak ciało zwy­cięża, krew na­dal krąży. W rogu sute­reny stary, pozba­wiony minu­to­wej wska­zówki zegar wska­zuje pra­wie siódmą rano, dokład­ność, ponad którą niczego obec­nie nie ocze­ku­jesz. W uwie­szo­nym na łań­cuszku klu­czyku tkwi kar­teczka z datą. Spraw­dzasz tę datę. Spo­glą­dasz na kalen­darz. Nakrę­ca­łaś zegar dwa dni temu. Musisz pamię­tać, aby zro­bić to jutro; zgod­nie z roz­kła­dem obo­wiąz­ków.

O siód­mej śnia­da­nie.

Nie masz naj­mniej­szej ochoty na śnia­da­nie, lecz z dna wikli­no­wego kosza wybie­rasz zupę bły­ska­wiczną. Dzie­lisz maka­ro­nowe gniazdo, w naj­lep­sze chru­piesz sło­nawe nitki, łagodne, pięć sma­ków. Maka­ron roze­pcha żołą­dek, na kilka godzin stłumi głód. Braki w kalo­riach nad­ro­bisz pod­czas obiadu. Oczy­wi­ście jeżeli doży­jesz obiadu.

Per­spek­tywa nie­ist­nie­nia przy­pra­wia o dreszcz.

Tik-tak. Zegar deli­kat­nie poskrzy­puje. Gdyby nie zde­mon­to­wany w ramach bez­pie­czeń­stwa układ cym­bał­ków, mecha­nizm wła­śnie wygry­wałby skoczny kurant. Jesz­cze rok temu nie­za­leż­nie od wyko­ny­wa­nego zaję­cia prze­ry­wa­łaś tę czyn­ność, gdy tylko wybrzmie­wały pierw­sze tony. Zamy­kasz oczy i sta­rasz się zanu­cić bodaj strzęp melo­dii. Nie potra­fisz.

Cicho, czy­sto, pusto. Bez wspo­mnień tego, co nie­istotne.

To dowo­dzi jed­nego. Wiesz, że masz szansę. Tak uzbro­jona prze­trwasz.

Tak ci się wydaje.

2

Póź­niej. Pożar huty przy­brał na sile. Nad­ciąga front niskich chmur. Przy­glą­dasz się niebu. Dymy mącą świa­tło, pod­bar­wiają obłoki jado­witą ochrą; te ciem­nieją i rosną, jakby wkrótce miały plu­nąć desz­czem wrzą­cej sadzy. Deszcz ognia, wido­wi­skowy koniec świata. Po czę­ści tego wła­śnie ci bra­kuje, na coś takiego cze­kasz: na wspa­niałe kosmiczne wido­wi­sko, które osta­tecz­nie potwier­dzi­łoby nakład środ­ków wło­żo­nych w jego wywo­ła­nie. Na Arma­ged­don in tractu. Jak dotąd nikt nie zechciał udzie­lić ci infor­ma­cji, co tu się, do cho­lery, wypra­wia. Nie­pew­ność przy­czyny drę­czy. „W CHWILI OBEC­NEJ NIE MA POD­STAW DO WSZ­CZY­NA­NIA PANIKI” – kwę­kasz, naśla­du­jąc nosowy głos spi­kera z komu­ni­katu Obrony Cywil­nej; na­dal prze­cho­wu­jesz zrzu­coną z woj­sko­wego samo­lotu ulotkę. Bez paniki. Być może z jakie­goś powodu prze­ga­pi­łaś ostatni dzwo­nek. Och, jeżeli taki dzwo­nek w ogóle wybrzmiał; choć chyba nikt i nic nie mogłoby być okrutne na tyle, by zre­zy­gno­wać z ostat­niego ostrze­że­nia?

W domu panuje duchota. Uszczel­ni­łaś drzwi i okna paku­łami, potem roz­pa­li­łaś w kominku i przez godzinę lub dwie dorzu­ca­łaś drewno i książki; żar aż dudni wewnątrz cegla­nej niszy. Mosiężny ruszt cyka w dole, ssąc cie­pło. Suche powie­trze, wizg pło­mieni w komi­nie. Bio­rąc pod uwagę roz­miary pożaru, jedna nitka dymu nad mia­stem nie zrobi nikomu róż­nicy. Wszelką ostroż­ność uzna­łaś za zbędną. Cie­kawe, że uży­łaś tej formy: NIKOMU.

Zgod­nie z roz­kła­dem obo­wiąz­ków, tak jak każ­dego pierw­szego i pięt­na­stego dnia mie­siąca, prze­pro­wa­dzi­łaś inspek­cję pojem­ni­ków z wodą. Zapasy nie­długo ule­gną wyczer­pa­niu. W innych oko­licz­no­ściach nie zaprzą­ta­łoby ci to głowy, rezer­wowe beczki na desz­czówkę utrzy­mane są w cią­głym pogo­to­wiu, lecz prze­cież wiesz dosko­nale, że naj­bliż­szy opad przy­nie­sie ze sobą nie­zdatną do picia, śmier­dzącą tolu­enem lurę. Wszyst­kiemu winien pożar.

Kro­pla potu spływa po brwi i dostaje się pod powiekę. Oko pie­cze. Klniesz. Wszystko przez pożar. Woda, upo­mi­nasz się. Dużo wody. Myślisz: fon­tanna na rynku. Myślisz: czyżby?

Nie uśmie­cha ci się wyprawa do mia­sta. Zeszłej nocy wyda­wało ci się, że sły­szysz na pustych uli­cach jakieś nie­zwy­kłe dla tej oko­licy trza­ski, szu­ra­nia. Jakby… jakby ktoś… w pobliżu…

Nie ma nikogo. Już od dawna.

Może odcze­kasz? Ruszysz za kilka dni? Wytrzy­masz.

Samot­ność to stan umy­słu, mówisz na głos. SAMOT­NOŚĆ TO STAN UMY­SŁU, powta­rzasz w myślach niczym man­trę, choć to man­tra, mię­dzy nami mówiąc, któ­rej nie darzysz szcze­gól­nym zaufa­niem, odkąd w salo­nie zgro­ma­dzi­łaś wszelką rzecz, która pomaga w walce z samot­no­ścią wła­śnie, a wszystko zwie­lo­krot­nione: cztery wieże ste­reo, sześć tele­wi­zo­rów, nie­zli­czone kina domowe, zestawy do upraw­nia­nia domo­wej gim­na­styki, te pro­ste i te wyjąt­kowo skom­pli­ko­wane, kamery wideo i apa­raty foto­gra­ficzne, ana­lo­gowy, cyfrowy i pola­roid, soko­wi­rówki, rzut­niki mul­ti­me­dialne… Każdy ze sprzę­tów rzyga nie­cier­pli­wie stru­mie­niami prze­wo­dów i żaden nie przy­niósł ulgi. Może to dla­tego, że zaopa­trzy­łaś się w nie, sza­bru­jąc super­mar­kety? Może za każdy luk­sus cywi­li­za­cji trzeba zapła­cić gotówką, aby nabrał należ­nej mu mocy? Ni­gdy się tego nie dowiesz.

Garnki, tace i patel­nie. Zde­kom­ple­to­wane zestawy sztuć­ców dla śred­niej wiel­ko­ści rodziny. Kubki ema­lio­wane, kubki por­ce­la­nowe, kubki z podwójną ocie­pliną, ulu­bione przez kie­row­ców i osoby pra­cu­jące na świe­żym powie­trzu. Bryt­fanny, tace i kie­liszki. Pod­kładki pod tale­rze z maty, z ple­cionki, por­ce­lany. Co naj­mniej tuzin wie­sza­ków. Sześć nie­dzia­ła­ją­cych tele­fo­nów, na któ­rych dla roz­rywki wystu­ku­jesz numery w ocze­ki­wa­niu na nie­po­łą­cze­nia. Dwa mane­kiny, męski i dam­ski. Jar­marczne obrazy w pla­sti­ko­wych ram­kach, uka­zu­jące tanie pla­sti­kowe postaci. Świecz­niki z gipsu: świecz­niki-pie­ski, świecz­niki-balet­nice, świecz­niki-domki, tego całe kosze. Cza­sami aż trudno uwie­rzyć, że w taki oto spo­sób ludzie osta­tecz­nie odci­snęli swoje piętno na Ziemi, wytwa­rza­jąc tanie pod­stawki na aro­ma­ty­zo­wane ogrze­wa­cze, po kilka zło­tych za worek. Prze­ży­łaś kata­klizm, porzu­cona wśród rze­czy tak pozba­wio­nych tre­ści jak suche zda­nia oznaj­mu­jące, któ­rymi wypeł­niono instruk­cje ich obsługi. Wśród wypeł­nio­nych powie­trzem bytów. Jedyna zmienna to zmienny kształt opa­ko­wań z pla­stiku.

Kine­skopy łypią biel­mami kurzu. Mane­kiny rzu­cają sta­tyczne kwa­dra­towe cie­nie. Przy­glą­dasz się im – ster­czą w kącie – w wysu­bli­mo­wa­nej pozie, przy­dźwi­gane z salonu Pol­sportu po dru­giej stro­nie mia­sta. Natknę­łaś się na nie na sto­isku bożo­na­ro­dze­nio­wej pro­mo­cji. Czy ujął cię blask tan­det­nych świa­te­łek na pla­stiku, czy fał­szywa „czło­wie­czość”, dość, że stra­wi­łaś cały dzień na pcha­nie taczki z kukłami usa­do­wio­nymi na szczy­cie zapa­sów. Wycią­gnięte do przodu odlewy koń­czyn wska­zy­wały coś w oddali lub mał­po­wały bar­dzo ludzki gest poszu­ku­ją­cych nie­zwłocz­nej pomocy. Prawdę mówiąc, nie zasta­na­wia­łaś się, co ci te ręce wtedy przy­po­mi­nały – przez wiele prze­cznic posłusz­nie pcha­łaś wózek dokład­nie we wska­za­nym przez nie kie­runku.

Męski model zdo­bią adi­dasy, dżinsy i swe­ter w romby. Dam­ski – pli­so­wana spód­nica i marsz­czona pod szyją biała koszula. Jakiś czas temu opa­no­wał cię przy­mus prze­bie­ra­nia tej wiecz­nie zado­wo­lo­nej z sie­bie pary. Asek­su­alna nagość prze­sad­nie wyspor­to­wa­nych syl­we­tek wzbu­dziła ten szcze­gólny rodzaj wstydu, który wystę­puje jedy­nie pod­czas zbyt intym­nego kon­taktu z nie­zna­nym czło­wie­kiem. Nie pamię­tasz, kiedy to się zaczęło. Ale bra­ko­wało ci tego.

Męski mane­kin wypo­sa­żono w szcze­kaczkę. Gdy przy­cho­dzi ci ochota, prze­su­wasz ręką przed umiesz­czoną pośrodku jego piersi foto­ko­mórką; wtedy bucha aksa­mitny głos: Weź mnie do domu na święta!

Cza­sami dla zabawy prze­ko­ma­rzasz się z gar­dło­wym wezwa­niem.

Weź mnie do domu na święta! Odma­wiasz sta­now­czo.

Weź mnie do domu na święta! Drwisz i ponow­nie uru­cha­miasz mecha­nizm, głę­boko wie­rząc, że wypo­wia­dana po raz kolejny i kolejny sztuczna prośba zawiera coraz bar­dziej bła­galne tony.

Weź mnie do domu na święta! Weź mnie do domu na święta!

Ostat­nio sły­szysz go coraz sła­biej – bate­rie tracą moc.

Mane­kin ma nie­skoń­cze­nie pustą, pła­ską twarz. W związku z tym domo­ro­sła escha­to­lo­gia prze­żywa istny rene­sans.

* * *

Jesz­cze póź­niej. Pocią­gasz nosem. Suchość w ustach. Woda. Wody. Pewne sprawy wyma­gają zapla­no­wa­nia.

Przez strych wycho­dzisz na dach. Owi­nięta w płaszcz prze­ciw­desz­czowy, wsparta ple­cami o komin, za pomocą sfa­ty­go­wa­nego bush­nella lustru­jesz oko­licę. Oku­lar lor­netki zawęża wid­no­krąg w znak nie­skoń­czo­no­ści.

W S. ist­nieje wiele nie­bez­pie­czeństw, ty zaczy­nasz od tych naj­prost­szych. Cho­ciażby zwie­rzęta. Kie­dyś zamknięte w klat­kach i koj­cach, tłu­ste od nad­miaru suchej karmy, teraz wychu­dły, wyostrzyły się im boki. Wciąż pamię­tasz noce nie­prze­rwa­nego chó­ral­nego wycia, gdy zasnął i nie obu­dził się ostatni z ich panów. Osie­ro­cone i głodne, nie nosiły żałoby zbyt długo, stward­niał maślany wzrok kana­po­wych bywal­ców. Żadne z nich nie odsła­nia już brzu­cha w ocze­ki­wa­niu na piesz­czoty. W związku z tym nim gdzie­kol­wiek ruszysz, uważ­nie się roz­glą­dasz. Mogła­byś poka­zać cały zestaw szpet­nych blizn dla uza­sad­nie­nia przy­czyn wła­snej zapo­bie­gli­wo­ści. Dla­tego cho­ciażby tak uważ­nie lustru­jesz zde­wa­sto­wany park zabaw na połu­dnio­wym zacho­dzie, gdzie w cie­niu wiel­kiej płyty, tak obsce­nicz­nie swoj­skiej, że nawet gdy prze­ro­sły ją drzewa i krzewy, na­dal rani wzrok, zado­mo­wiła się kolo­nia kró­li­ków. Wataha dzi­kich psów usta­no­wiła ów park swym tere­nem łowiec­kim. Cie­kawe, ani po niej, ani po kró­li­kach nie ma teraz śladu. Kilka wron włó­czy się bez celu mię­dzy pustymi norami.

Mięso z kró­lika byłoby miłą odmianą. Zupa z żół­wia ste­po­wego, któ­rego mie­siąc temu odna­la­złaś w skle­pie zoo­lo­gicz­nym, oka­zała się prze­cież nie naj­gor­sza. Na potrawkę z cho­mi­ków potrzeba co naj­mniej sześć sztuk. Mogła­byś się posta­rać. Wzdy­chasz. Nie ma co się łudzić. Jedna rzecz pozo­staje nie­zmienna – kon­ku­ren­cja nie śpi.

Poza tym – regu­lu­jesz oku­lar lor­netki – spon­ta­niczne wybu­chy gazu. Zapró­sze­nia, krót­kie spię­cia, gromy z jasnego nieba.

Ulica za ulicą, podwó­rze za podwó­rzem, prze­cze­su­jesz je sta­ran­nie, jak­byś widziała te obrazy po raz pierw­szy.

* * *

Sze­roka dwu­pa­smówka umow­nie dzieli S. na część pół­nocną i połu­dniową. Pod­dana złu­dze­niu wygina się nie­znacz­nie ku górze, na lewo nie­re­al­nie błysz­czy San. Po Sanie suną kaczki i łabę­dzie. Strzępy. Biel i czerń. Tak dosko­nale na miej­scu.

Od nagrza­nego płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego bije zapach impre­gnatu. Od wody cią­gnie tata­ra­kiem i mułem.

W sku­pie­niu liczysz ślad pasów na jezdni – równe sie­dem­dzie­siąt. Nie naj­gor­sza przej­rzy­stość powie­trza. Jeżeli ogień w fabryce przy­ga­śnie, rachu­nek nie­długo się­gnie setki. Dobra widocz­ność to waru­nek powo­dze­nia jakie­go­kol­wiek wypadu; braki w zaopa­trze­niu to nie­do­sta­teczny powód, by opu­ścić sute­renę, jeżeli jed­no­cze­śnie uka­zuje się mniej niż pięć­dzie­siąt pasów.

Zasta­na­wiasz się, czy nie nale­ża­łoby zacząć pro­wa­dzić reje­stru warun­ków pogo­do­wych. Pro­fe­sjo­nalna pro­gnoza pozo­staje poza twoim zasię­giem, ale wszelką sys­te­ma­tycz­ność uwa­żasz za sprzy­mie­rzeńca. Roz­sądny pomysł, decy­du­jesz. Chyba zasy­piasz.

Z drzemki wyrywa cię nie­sione wia­trem wycie – w lor­netce skie­ro­wa­nej w stronę, z któ­rej docho­dzi dźwięk, zapala się roz­ja­rzony do bia­ło­ści kolaż świa­tła i stali. Mru­żysz oczy przed bla­skiem biu­rowca w cen­trum. Budy­nek pręży się pysz­nie, wyzuty z wszel­kiej tre­ści ponad strze­li­stą formę. Wycie roz­brzmiewa ponow­nie.

Prze­no­sisz wzrok na chod­nik. Pomię­dzy wra­kami samo­cho­dów peł­znie kości­sty kształt. Nie potra­fisz roz­po­znać, co to za stwo­rze­nie. Czym­kol­wiek jest to coś, wielki siwy łeb dynda mu bez­wład­nie, a tylne łapy cią­gną się po ziemi. Przez kilka minut uważ­nie śle­dzisz powolną wędrówkę.

Stwór znika z pola widze­nia, zasło­nięty przez sko­rupę dostaw­czego busa, przez hydrant, przez spor­towe auto. Gdy wle­cze się za trzeci z kolei wrak, nie wia­domo skąd jego tro­pem nad­bie­gają trzy niskie cie­nie. Wypusz­czasz całe powie­trze z płuc. Zwie­szasz lor­netkę na pierś. S. rzuca się w tył, w nagłym odda­le­niu.

3

Gra­nica S. Na rogat­kach pyszni się tablica infor­ma­cyjna: „Zwol­nij, obszar zabu­do­wany”. Ucze­piony sze­ro­kiej piersi przed­mieść zie­lony order za brak zasług, medal dro­gowy za trze­cie miej­sce w czo­łówce pod­kar­pac­kiego – nie wia­domo jak zdo­byty, czy za nad­miar biedy, czy lud­no­ści, czy może obu tych rze­czy naraz.

S. nie jest roz­le­głe, całość do przed­sta­wie­nia na jed­nej pocz­tówce w pię­ciu uję­ciach: miej­ski dom kul­tury jak spod kre­ski Gol­dzamta, rondo z pomni­kiem, szpi­tal, basen, obo­wiąz­kowo krzyż. Jeżeli przy­pa­trzeć się bli­żej: cie­nie gim­na­zja­li­stów, leni­wie roz­par­tych na dwor­co­wych barier­kach smar­ka­czy, roz­ma­wia­ją­cych o sek­sie i nar­ko­ty­kach pra­wie bez poru­sza­nia ustami; echa ponu­rych nasto­let­nich matek ze swo­imi dziećmi, które w pobliżu pia­skow­nic bawią się w jedyną dozwo­loną im zabawę: pozory dzie­ciń­stwa; zala­tu­jący gospo­dar­skim zno­jem sta­rzy-mło­dzi chłopcy-zwidy na skraju męsko­ści, w bia­łych koszu­lach z nie­mod­nym koł­nie­rzy­kiem, w wyświech­ta­nych spodniach i butach o ścię­tych noskach – ich cie­nie stoją w kolejce po obiad w małej gastro­no­mii. Ni­gdy nie­wy­sprzą­tane do końca ulice, tak że nawet w pełni lata ich pobo­cza przy­po­mi­nają o prze­szłych jesie­niach, tyle tam burych liści i nasion klo­nów podob­nych do minia­tu­ro­wych łodzi Cha­rona.

Kan­cia­sty moloch wybu­do­wany kil­ka­dzie­siąt lat temu na uży­tek pra­cow­ni­ków huty metalu. Mar­twe ciel­sko pod­łą­czone do życio­daj­nej maszy­ne­rii, która odmó­wiła posłu­szeń­stwa; poszar­pana bli­zna torów kole­jo­wych. Mia­steczko prze­szyte obwod­nicą. Przy­gnie­cione wyga­słą elek­trow­nią. Opusz­czone, nie­po­wta­rzalne, ano­ni­mowe, roz­prute.

Roz­cią­gnięta na łóżku tępo świad­ku­jesz temu, jak brzask zamiast nabie­rać kolo­rów, sza­rzeje nie­zbor­nie ponad nie­zdrowo prze­ro­śnię­tymi ruinami.

Odkąd pamię­tasz, obraz pozo­staje wła­śnie taki, frag­men­ta­ryczny, a jed­no­cze­śnie nie­po­ru­szony. Nie mia­sto – witraż. Poszcze­gólne czę­ści jak admi­ni­stra­cyj­nie powy­kra­wane łaty, spięte ze sobą w spo­sób raczej wysoce tym­cza­sowy, ugrzę­złe pośród umow­nych gra­nic domy, par­kingi, hale, wrzu­cone pomię­dzy beton parki, wgry­za­jące się w zie­leń ścieżki. Dawne spa­cery. Nie­odwie­dzane ni­gdy zaka­marki. Wyryw­kowo prze­ci­nane place.

Zresztą, czemu ci to prze­szka­dza? W dzie­ciń­stwie całymi dniami prze­sia­dy­wa­łaś sama w domu, wycho­dzi­łaś dopiero pod wie­czór, po tym jak odro­bi­łaś lek­cje, po tym jak rodzice wró­cili z pracy, po tym jak pomo­głaś matce przy obie­dzie, a wtedy S. witało cię zawczasu podzie­lone, prze­rze­dzone mro­kiem, zamknięte w klo­szach świa­tła latarń, oglą­dane poklat­kowo, jak pod­czas zabawy taśmą fil­mową. Jak spek­takl. Wra­że­nie pod­kre­ślały pędzące na połu­dniowy wschód reflek­tory cystern Resm­le­czu, powolne koło­wa­nie szy­bow­ców z pobli­skiego lot­ni­ska, wysoki krzyk pociągu z węglem, zga­sła czer­wień murów. Nie­skoń­czony film drogi. I był ten dźwięk, jakby z offu, świa­domy, lecz spoza osią­gal­nej prze­strzeni: urywki z sąsiedz­twa. Krzyk, śmiech, pomruk sil­nika, zbli­ża­jący się świst powie­trza, zapo­wiedź obe­lgi i nad­cią­ga­ją­cej za nią dłoni, które, gdy tylko je usły­sza­łaś, zmu­szały cię do prze­rwa­nia zabawy. Czy S. teraz jest inne?

Mia­sto puste i jest go w nad­mia­rze.

Zawsze takie było. Tylko ty obda­rzasz je obec­nie więk­szą uwagą.

* * *

Nad S. słońce wstaje odro­binę póź­niej, niż podaje się w ofi­cjal­nych kalen­da­rzach. To wina ukształ­to­wa­nia terenu. Naj­pierw oświe­tla hutę, roz­rzu­cone na kil­ku­dzie­się­ciu hek­ta­rach rumo­wi­sko tech­no­lo­gii, nastro­szone niczym szczątki po upadku kosmicz­nego sak­so­fonu. Ozłaca silosy i kominy, wdra­puje się na dzie­lący fabrykę od czę­ści miesz­kal­nej wschodni stok wznie­sie­nia zwa­nego Jele­nio­wym Wzgó­rzem, tam zapala kilka sosen na szczy­cie. Spływa na skraj mia­sta, gdzie w prze­pięk­nej kaden­cji kolejne domy i kolejne ulice otrzą­sają się z mroku, traw­nik za traw­nikiem, zatoczka za zatoczką, w rów­nym miesz­czań­skim ordynku. Kolejne zapłony zgliszcz, skrzy­żo­wa­nie po skrzy­żo­wa­niu.

Czy cho­ro­bli­wie wytrwała egzy­sten­cja wśród nich dałaby się ochrzcić mia­nem nowej filo­zo­fii? Reli­gii? Wyzna­nia fata­li­stycz­nego jed­no­oso­bo­wego zboru? Teresa Szulc. Desty­lat abso­lutu zawarty w kro­pli degra­du­ją­cego się czło­wie­czeń­stwa. Jakieś patriar­chalne poucze­nia na podo­rę­dziu?

Ktoś kie­dyś powie­dział, że noc wymy­ślono po to, aby czło­wiek mógł zapo­mnieć.

W takim razie ty dopi­su­jesz drugą linijkę do tej bajki: dzień zazwy­czaj pod­syca. Wszelką rzecz. Mate­rialną i nie­ma­te­rialną. Głód i myśl.

Wróćmy do sedna sprawy. Przy­sto­so­wani prze­żyją dłu­żej, tak głosi jedno z bez­li­to­snych haseł bio­lo­gii. Jego cię­żaru doświad­czasz na wła­snej skó­rze. Na doda­tek, wbrew temu, co kie­dyś uwa­żano, pewne ide­ały zde­wa­lu­owały się wobec zaist­nia­łych OKO­LICZ­NO­ŚCI. Pamię­tasz prze­cież jatki, do któ­rych docho­dziło pod­czas ewa­ku­acji przed­mieść.

Dzieci. Ich twa­rze wdep­tane w bruk.

Szko­puł w tym, że nic nie pora­dzisz. Zegar w sute­re­nie wska­zuje szó­stą rano. Kark mrowi, jakby gdzieś wewnątrz nastą­piło krót­kie spię­cie. Wra­że­nie, że to nie tyle wstaje dzień, ile domy obo­jęt­nie wsu­wają się pod pła­ski talerz słońca. Zaci­ska­jąc zęby, bijesz pię­ściami w uda.

Spo­glą­dasz na zegar. Szó­sta, szó­sta pięt­na­ście. Za oknem cie­nie bliź­nia­czej zabu­dowy cofają się coraz szyb­ciej, wirują, wra­ca­jąc do punktu odej­ścia nocy. Dosko­nale wyczu­wasz rwące pod­skórne prądy zawie­dzio­nych nadziei i spo­dzie­wa­nych roz­cza­ro­wań.

Tęt­niące stare rany. Nie­na­pra­wioną nie­spra­wie­dli­wość.

Posłu­chaj, być może wła­śnie dla­tego wciąż tu jesteś, być może dla­tego S. jest ci tak bli­skie. Łączą was doznane i ni­gdy nie­wy­rów­nane krzywdy. Pamię­tasz? Opusz­cza­łaś prze­cież to mia­sto jako nie­chętną ci robot­ni­czą dziurę bez per­spek­tyw. Pamię­tasz? Marze­nia o karie­rze spor­to­wej? Egza­miny na awu­efie? Kpiny z wła­snego pocho­dze­nia w „towa­rzy­stwie”? Tym moc­niej­sze, im gło­śniej śmiano się z pro­win­cjo­nal­nego stylu życia, tym bar­dziej wście­kłe, im wyżej wokół zadzie­rano wiel­ko­miej­skie nosy. S. nie miało chwa­leb­nych korzeni – każdy, kto z niego pocho­dził, prze­mie­rzał życie odro­binę przy­pad­kiem. Na kre­dyt. Pamię­tasz? Dano ci to wyraź­nie do zro­zu­mie­nia.

S.? Co za S.? Gdzie jest to całe S.? Nie­na­wi­dzi­łaś go za to. A potem, gdy twoje życie zabrnęło w ślepy zaułek i stra­ci­łaś wszystko: świe­tlaną przy­szłość atletki, per­spek­tywę aka­de­mic­kiej kariery, miłość, dziecko, na koniec zaś rodzi­ców, wró­ci­łaś i mia­sto wciąż gotowe było cię przy­jąć. Jak gdyby ni­gdy nic. Jak gdyby cier­pli­wie cze­kało. Zbu­do­wane do słu­że­nia innemu celowi zobo­wią­zało się słu­żyć tobie. Oto cała histo­ria – huta upa­dła, mia­sto pozo­stało – mia­sto upa­dło, pozo­sta­łaś ty. Być może wła­śnie z tego powodu nie opu­ści­łaś go w potrze­bie. Nie ode­szłaś.

Pozo­stał dług do spła­ce­nia.

* * *

Około siód­mej – kawa. Picie kawy usta­na­wia rytuał roz­ru­chu. Albo­wiem rytu­ały sta­no­wią nie­odzowną część każ­dej reli­gii. A do kawy świeża rzepa z ogródka. Powinno jej zostać jesz­cze parę głó­wek na grząd­kach, jeżeli tylko nie dobrały się do niej śli­maki. Śli­maki nie sta­no­wią zagro­że­nia, giną pod butem. Nie­na­wi­dzisz ich za to. Za pękatą sła­bość, za skryty w klu­cho­wa­tych ciał­kach nie­za­spo­ko­jony głód. Klap, i zamiast połą­czo­nych tęt­niącą wil­go­cią komór pozo­staje grudka świe­tli­stej pla­zmy. Dla śli­ma­ków zapewne wyda­jesz się Bogiem. Cie­kawe, jak wygląda Bóg, który zesłał na świat cały ten bur­del.

Roz­grze­bu­jesz komi­nek w poszu­ki­wa­niu żaru, pod­sy­casz go. Zale­wasz czaj­nik do połowy. Następ­nie zaglą­dasz do ogródka. Kwit­nie gro­szek. Pęcz­nieje kępa psze­nicy. Rwiesz rzepę i bru­kiew. Wyry­wasz je machi­nal­nie, wię­cej, niż potrze­bu­jesz. Kon­takt z pulchną, ole­istą zie­mią wpra­wia w zado­wo­le­nie. Roz­luź­nia. Palce wbite głę­boko, znacz­nie głę­biej, niż jest to konieczne – mocno, tylko po to, żeby poczuć gru­zło­waty opór. Wra­casz z całym narę­czem warzyw, uśmiech­nięta, dobro­dusz­nie potę­pia­jąc wła­sną roz­rzut­ność.

Jeżeli taki para­doks jak dobro­duszne potę­pie­nie ma w ogóle rację bytu.

W zapa­mię­ta­niu zebra­łaś wszyst­kiego ponad miarę, część z bulw nie prze­trwa. Wybie­rasz dwie dorodne rzepy ze środka kop­czyka, obie­rasz je i zja­dasz ze sma­kiem, pała­szu­jąc bez głodu, dla samego doświad­cze­nia roz­gry­za­nia chrup­kiego głąba. Resztę bulw przy­go­tu­jesz do susze­nia. Może zetrzesz na mąkę? Warto byłoby zro­bić jakieś zapasy na zimę. Zima tego roku będzie wyjąt­kowo ciężka.

Zabój­cza. Bez­ludna.

Nie ogrze­jesz się. Gdy­byś starła mąkę, może upie­kła­byś chleb. Chleb wytrzyma tydzień, czer­stwy – dwa. A co z jesie­nią? Dla­czego nie przy­go­to­wu­jesz się do jesieni? Dłu­gie wie­czory, pod­wie­czorki prze­ra­że­nia. Dni niczym szkiełko w drzwiach kominka, brudne, ciemne.

Jesie­nią świat wsty­dli­wie szy­kuje się do odwrotu. Zimą spi­skuje prze­ciwko naj­słab­szym.

* * *

Licząc od dzie­się­ciu w dół, cze­kasz, aż czaj­nik żwawo dmuch­nie. Potem jesz­cze raz. Sto stopni Cel­sju­sza. Na początku trze­ciej dzie­siątki z ema­lio­wa­nego dziubka wysnuwa się języ­czek pary. Ostroż­nie zale­wasz. Kubek bul­go­cze, kawa paruje, naciąga. Pierw­szy łyk parzy język. Zamy­kasz oczy, sma­ku­jąc kieł­ku­jącą aż pod skle­pie­nie czaszki igłę bólu. Prze­szłość i przy­szłość. Wyso­kie cie­pło pod żebrami, potem niżej, u zwień­cze­nia ud. To się liczy. To się liczy. To się licz

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki