Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedenaście historii niesamowitych. Jedenaście odcieni grozy, mroku i tajemnic. Zwykli ludzie zapętleni w niezwykłe sytuacje i niezwykli bohaterowie w konfrontacji z prozą życia. Te opowieści wciągają i oplątują czytelnika niecodziennym klimatem, nastrojowym językiem, kolejnymi warstwami fabuł, nie pozwalają się oderwać od lektury. Bo to, co najdziwniejsze i najbardziej mroczne, czai się w nas samych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Paweł Paliński
Cztery pory mroku
Trasa Warszawa–Nowy Jork. Prawie siedem tysięcy kilometrów. Bilet na lot z tych droższych, mało kogo stać. Pamiętam, że jako dzieciak siadywałem w oknie mieszkania dziadków na Służewcu Fabrycznym. Szóste piętro, przy dobrej pogodzie dostrzegałem wieże Okęcia. Na jednej obracał się radar. Przypominała statek kosmiczny. Dziadek raz czy dwa odleciał stamtąd w delegację z zakładu pracy. Nie potrafiłem wyobrazić sobie tej podróży. Że wznosi się u nas, a opada już za oceanem. W głowie mi się nie mieściła taka wolność. Zawsze bardzo za dziadkiem tęskniłem.
To on przywiózł mi pierwszego walkmana, aparat fotograficzny. Emememsy, cynamonową gumę do żucia, bezużyteczny jak na tamte czasy zestaw kijów do golfa z garadż-sejlu i rzecz najcenniejszą, katalog zabawek Mattela. Razem z bratem wertowaliśmy gładkie strony, nie za bardzo dowierzając, że istnieją takie cuda. To była nasza nastoletnia biblia. Kolorowymi długopisami zakreślaliśmy, co nam się najbardziej podobało.
Bo dla kogoś, kto dorastał ćwierć wieku temu, Stany wydawały się krainą marzeń. Wszystko co najważniejsze na świecie, wydarzało się właśnie tam. Superman walczył ze Złem. Stephen King pisał powieści. Nawet Obcy, gdy już mieli dupnąć w jakiś naród, brali Amerykanów na cel. A u nas? Książeczka SKO i obniżone zachowanie, gdy nie oddało się odpowiedniej ilości makulatury.
Kiedy pisałem Cztery pory mroku, wziąłem za rękę tego małego mnie sprzed lat i wysłałem na zasłużone wakacje. To bardzo egoistyczny zbiór opowiadań, pisany prawie wyłącznie dla autora; esencja „amerykańskości” jaką nasiąkłem dzięki MTV i hitom z satelity, na przekór szarzyźnie lat osiemdziesiątych. Taka trochę bieda-książka, pamiętnik z wewnętrznej emigracji. Podejrzewałem, że mogę być ostatni z ostatniego pokolenia, które pamięta jeszcze czasy bez „kabla”. Chciałem pokazać fascynacje miejscem wtedy zupełnie niedosięgłym, fascynację, którą dzieliły całe podwórka, oglądając z wypiekami He-mana.
Z każdej jednak emigracji kiedyś się wraca. Stąd pomysł by po kilku latach zebrać całą tę kolorową watahę: tych wszystkich Corriganów, Rayburnów i Wyde’ów i wyrobić im polskie paszporty. Bo teraz są bliżej, bo teraz mamy tanie linie lotnicze i granice można przekroczyć za równowartość flaszki. Po co więc wymyślać niestworzone? Niech się trochę pomęczą, pomyślałem, niech zobaczą, jak to jest u nas. Kto powiedział, że postaci literackie powinny mieć z górki?
Zbiór, który oddaje Wam ponownie do rąk, to dowód na to, że w wielu przypadkach czas i miejsce nie mają znaczenia. Liczy się jedynie opowieść. To także dowód na to, że dystans pozwala zobaczyć rzeczy z nowej perspektywy. Dlatego jedenaste, nowe opowiadanie, nie chce podróżować. Jest stąd i całkiem mu z tym dobrze. Ponieważ kiedy ucieknie się z domu dostatecznie daleko, człowiek odwraca się, by za tym domem zatęsknić. Zobaczyć co ukryte, podnieść, obejrzeć pod światło.
Znów opowiedzieć.
Paweł Paliński
Z tamtego poranka pamiętał tylko szelest papieru; papieru, który nagle zaciążył mu w dłoni niczym kamień, żadnych słów, tylko ten papier, drzwi, schody, drzwi, znowu drzwi, więcej schodów.
Parking – długi, bezkresny.
Wreszcie: jazda…
Samolot! Czy za dziesięć tysięcy mógłby sobie kupić samolot?!
Wsiadłby, nie odwrócił się za siebie i po prostu odleciał.
Skąd? Stąd. DO NIKĄD!
Filip czuł, że noga, którą z pasją wciska pedał gazu, drętwieje mu z wysiłku. Wysłużone renault pędziło na złamanie karku. Wyłożone szarą tapicerką wnętrze drżało niespokojne jak kropla rtęci. To drżenie udzielało się wszystkiemu wokół. Wilgotny, parujący krajobraz za szybą, o świcie zmoczony deszczem, także cały się trząsł.
Krajowa siódemka biegła rozświetloną równiną. Puszcza na jej obrzeżach co pewien czas zbliżała się do pobocza i przelewała nad nim, a wtedy gęste zagajniki zamykały świat w krótkich interwałach mroku. Potem jednopasmówka wśród pól. To tu, to tam wpadała w małe miejscowości zabudowane niskimi domkami z czerwonej cegły. Miasteczka, skupione wokół centralnych placyków, przypominały paciorki korali na sznurze. Osiemdziesiąt…
Przemknął pośród parterowych domków. wyobrażając sobie, że jego ręce spoczywają nie na kierownicy, lecz na sterach.
Słońce świeciło jasno. Zmrużył oczy.
Potem kolejna ściana lasu spadła na rozpędzony samochód brunatno-zieloną falą. Liściasty tunel kluczył delikatnie, ślizgał się w lewo, w prawo. Samochody z lokalnymi rejestracjami pełzły po nim powoli. Filip ze złością szarpał drążkiem, redukując biegi. Silnik samochodu wył, jakby nie był bryłą metalu, lecz fantastyczną bestią, zapamiętale łechtaną harapem. Dopiero co ominął rodzinne kombi, a już po chwili wyrwał do przodu z karoserią umocowaną na tętniącym zaworami grzbiecie, drapieżnym łukiem wyprzedził powolną półciężarówkę. Opony zadudniły do taktu, gdy gładko cięły podwójną ciągłą. Zaszczekał zaspany, płaczliwy klakson. Dziewięćdziesiąt.
Skrzydła i ster! Wzniósłby się ponad! Uciekł!
Ale, ale, myślał, ściskając silniej kierownicę, zwykły samolocik mógłby nie wystarczyć. Pas startowy – na którym on, Filip Ruszczyk, właśnie nabierał rozpędu, jego całe trzydziestoletnie życie – zarwał mu się pod nogami.
Miał wrażenie, że spada w próżnię. I sto.
Odprawa. Czy oni zdawali sobie sprawę, co dla niego oznaczała? Czy jego firma, gdy podziękowała mu chłodno za współpracę, a potem łaskawie wypluła pięciocyfrowy czek, wiedziała, że jedyne, co będzie mógł z nim zrobić, to podciąć sobie ostrą krawędzią żyły?!
Przekręcił potencjometr radia do oporu; zatrzeszczała plastikowa obudowa; posłuchał paru taktów listy przebojów, podłapał melodię i chrapliwie zaśpiewał do wtóru rozwrzeszczanego wokalisty. W gardle, nieprzyzwyczajonym do takiego wysiłku, od razu poczuł drapanie. I sto dziesięć!
Bądźmy szczerzy, panie Ryszczyk – usłyszał w głowie chłodny głos, z którym zawarł znajomość dopiero dzisiaj, a mimo to od razu obdarzył nienawiścią godną odwiecznego wroga – drapanie w gardle czułeś już od pewnego czasu.
Wypadłeś z obiegu. Pozbyto się ciebie. Przeżuto. Wydalono.
Lepszy krzyk niż płacz…
Prawda, prawda, po trzykroć prawda!
Spada. Trzepocze rękoma. Sto dwadzieścia!
W jego sytuacji nie poradziłby nawet superodrzutowiec pionowego startu! W jego sytuacji nie było już z czego odbić się w górę!
Wskazówka prędkościomierza hipnotycznie drgała przy stu trzydziestu. Filip zapatrzył się w nią, zafascynowany.
— Redukcja! — wrzasnął niespodziewanie. — Redukuj! Zwolnij!
Z kieszeni na piersi wyszarpnął pomięty świstek rozwiązania umowy o pracę i z pasją porwał go zębami na strzępy; resztki wypluł sobie pod nogi i podeptał.
— Tyle mam wam, gnoje, do powiedzenia! — chrypiał. — Ja zwolniony? Nikt tu nie będzie ZWALNIAŁ!
Krzyczał tak i gnał przed siebie; szybciej, i szybciej.
— Zredukowałem was. Jesteście nikim! Odnajdę, rozjadę jak wesz! Rozbiję! Rozpierdolę!
Dźwięk silnika na wysokich obrotach brzmiał teraz jak przeciągły jęk. Ludzie w przydrożnych mieścinach odwracali głowy; niektórzy robili to niezadowoleni z prędkości, jaką rozwinął, inni być może wsłuchani w tę wspólną ludzko-mechaniczną skargę instynktownie kierowali ku niej swoje współczucie – Ruszczyk nie przykładał do tego wagi.
Śpiewał i przeklinał na przemian.
A kiedy głos niespodziewanie załamał mu się na jakimś nagłym uskoku muzycznej skali, rozkaszlał się, do oczu napłynęły łzy rozgoryczenia. Zorientował się, że płacze, i otarł je grzbietem nadgarstka.
To przez te łzy nie dojrzał ostrego zakrętu.
Wiraż niespodziewanie uciekł w prawo. Śliski asfalt wymknął się spod kół samochodu.
Renault wystrzeliło z łuku, przeskoczyło nasyp i runęło wprost w schowaną pomiędzy drzewami polną drogę. Nagła konwulsja w chwili, gdy samochód opuszczał jezdnię, zaparła Filipowi dech w piersiach. Zanim jednak w pełni zachwycił się chwilową nieważkością wóz z hukiem opadł ciężko na osie, opony rozdarły brunatną ziemię, trysnęła kisnąca w koleinach ściółka. Samochód zadygotał, jak gdyby rzeczywiście się obudził do życia i teraz, w akcie ostatecznego nieposłuszeństwa, gotował się do wykrztuszenia z siebie swego władcy. Filip zaparł się obiema nogami o podłogę. Miękka zieleń, którą do tej pory obojętnie mijał na trasie, atakowała, nagle twarda i bezwzględna podrzucała samochodem, darła blachę. Ruszczyk, całym ciałem w zapasach z kierownicą, wkładał ogromny wysiłek w to, aby przypadkowe drzewo nie zdmuchnęło go na bok, nie przewróciło na dach, aby zbłąkana gałąź nie wybiła przedniej szyby.
Na wyboju samochód ponownie wystrzelił w powietrze, karoseria stęknęła sucho.
Zaraz się uniesie, pomyślał, zaprzeczy sile przyciągania!
Kątem oka dostrzegł w lusterku wstecznym, jak porzucony na tylnym siedzeniu wysłużony neseser, wzbija się do lotu.
Koła oderwały się od ziemi, zaskowyczał silnik i Filip Ruszczyk zrozumiał, że oto spełnia się jego sen i odlatuje gdzieś w siną dal, poza jurysdykcję szarej rzeczywistości. Zignorował pędzącą mu na spotkanie srebrną chmurę, tak jak ignoruje się własne odbicie w chwili skoku do wody. A kiedy zrozumiał, co zaraz nastąpi, było już za późno.
W kabinie nadjeżdżającego z naprzeciwka ogromnego forda dostrzegł bladą kobiecą twarz. Taką twarz widział po raz pierwszy w życiu; nie miała w sobie ani odrobiny zachwytu, nie odnajdywała w tym nagłym piruecie dwóch rozpędzonych samochodów nawet krzty piękna. Wyglądała, jakby patrzyła na otwierające się wrota piekielnych salonów.
Było w niej też oczekiwanie.
Czekała na to, by Filip, jako majordomus przeznaczenia, oddał wszelkie honory nowemu gościowi podczas nadchodzącej ostatniej wieczerzy.
Las. Pachniał. Lassssssssssss…
Filip rozparł się na siedzeniu. Las. Słońce grzało w twarz i powoli spływało na szyję gęstym słonecznym syropem. Las. Słońce.
Czyżby przedarło się tutaj przez liście?
Postanowił to sprawdzić. Usłyszał szum. Oddychał głęboko i spokojnie. Coś nie pozwalało mu na uniesienie powiek. Dotknął czoła i twarzy. Pokrywała je lepka skorupa.
Las. Liście. Zapach. Cudowne niezaburzone trwanie…
Przesunął dłońmi po tapicerce. Znalazł więcej lepkich miejsc. Sięgnął po omacku do schowka na rękawiczki i wyciągnął stamtąd zwitek papieru toaletowego. Tarł nim twarz dopóty, dopóki nie poczuł na skórze szorstkiej faktury. Wtedy otworzył oczy. Papier nie był już szary…
Rozkaszlał się gwałtownie. Złapał za klatkę piersiową. Pas przerzynał mu tułów z siłą stalowych obcęgów. Kiedy sięgał do zapięcia, w karku zapłonął niespodziewany ból, słońce zgasło, las ryknął w nagłym crescendo, a wszystko wokół wybuchło oślepiającą jasnością…
— Nie ruszaj się. Na pewno coś sobie złamałeś.
We wraku naprzeciwko Filip ujrzał drobną, przystojną kobietę o rozgorączkowanym spojrzeniu. uwięziona w samochodowej kabinie, przypominała postaci z rzeźby Kienholza. W odruchu ni to czułości, ni to obrony miętosiła trzymaną na kolanach drogą damską torebkę. Rude włosy zaczesane na lewą stronę. Na skroni, przyozdobionej poszarpaną raną, blada skóra odsłaniała różowe wnętrze i sinobiałą kość.
Nieznajoma, sztywna, wyprężona. Widoczna od pasa w górę jak w teatrzyku pacynek.
— My się znamy?
Dzieliły ich dwa metry, niecałe dwa metry kipiącej stali, a mimo to Filip wykrzyczał to pytanie – jakby jego organizm zapamiętał ostatnią rzecz, którą robił tuż przed wypadkiem, tamto cholerne rockowe wycie, i wciąż się z niego nie otrząsnął.
Przez twarz kobiety przebiegł nerwowy tik.
Filip cierpliwie czekał na odpowiedź. Nie otrzymał jej.
Zbadał palcami ranę na czole – okazała się płytka. Za to szyja… nie było mowy o swobodnym rozglądaniu się na boki. Postanowił, że zaryzykuje i jeszcze raz się poruszy. Tym razem z wyprzedzeniem zaplanował każdy gest. Najmniejszy nawet ruch okupił rozpaloną do białości walutą bólu. Kark, głowa i nogi rwały niemiłosiernie. To zmuszało do przezorności. Uniósł się ostrożnie na rękach
Delikatny wiatr niespodziewanie przyniósł ze sobą zapach rozgrzanego smaru i Filip mu się nie oparł – opadł na siedzenie, zanim obrócił się na tyle, aby boczne okno znalazło się w jego polu widzenia. Usunął resztki szyby sterczące nad zegarami szybkościomierza, pochylił się i wyjrzał. Powietrze falowało miękko nad zastygłymi wnętrznościami aut i Ruszczyk niespodziewanie ubzdurał sobie, że za wszelką cenę musi rozpoznać każdą z części kłujących go w oczy z miejsca, gdzie nie tak dawno znalazłby przód samochodu; że to ważne. Na próżno – maski zwarły się ze sobą z taką siłą, że wydawało się, iż nawet lakier uległ wymieszaniu. Impet zderzenia wybebeszył oba przedziały silnikowe, wypruł chłodnice i instalacje elektryczne, zalał wszystko dookoła olejem i chłodziwem. Płyny spływały po rozgrzanych ośmiocylindrowych korpusach napełniając powietrze swądem. Cały ten potargany złom wyglądał nieziemsko. Jak jakiś trzeci niezależny byt z dwóch stalowych ameb. Poroniony i martwy, bo ukazany zbyt wcześnie, aby się w pełni uformował.
— Masz połamane nogi? To się zdarza podczas wypadku.
Filip drgnął na dźwięk jej głosu; obmacał prawe kolano.
— Nogę — poinformował oschle, sam nie bardzo wiedząc, dlaczego w ogóle udziela tej informacji. Na rejestracji, zmiętej jak papierek po cukierku, odczytał informację, że jej samochód jest pojazdem służbowym dużej sieci banków. Wziąwszy pod uwagę dzisiejszy poranek, nie żywił szczególnie przyjaznych uczuć do korporacyjnych popychadeł. Popatrzył na nieznajomą z rosnącą wrogością.
— Mam chyba złamaną nogę, nie NOGI…
Kobieta uśmiechnęła się bez powodu. To tylko upewniło Filipa w przekonaniu, że w najbliższym czasie obdarzy ją wszystkim, tylko nie sympatią. Zawładnęła nim jakaś odruchowa niechęć, podskórny sygnał, który mówił wyraźnie: trzymaj się z daleka!
Tymczasem dotykał nogi, otwartą dłonią sunął w dół spodni i dalej w kierunku stopy, aż odnalazł dziwną wypukłość w połowie piszczeli, twardą i obłą. Ucisnął ją. Ból okazał się nie do zniesienia.
— Hej! Co z tobą? Wszystko w porządku?
Filip zamrugał nieprzytomnie.
Zaciskając zęby na kciuku czekał, aż przeleją się przez niego wszystkie fale gorąca, jedna po drugiej.
Co za perfidia… „Na pewno coś sobie złamałeś”. Chciałabyś jeszcze i takich ponurych wieści – otwarte złamanie – zapewne to by cię w pełni usatysfakcjonowało, głupia pindo.
Dobrze, że rozgryzł ją już na samym wstępie, inaczej jeszcze by się nabrał na ten troskliwy wyraz twarzy. O, w tym, co mu robiła, była naprawdę świetna.
Siedziała tam, w wozie z najnowszej jesiennej kolekcji, udzielała dobrych rad, podczas gdy on uwięziony został w kanciastym i nieprzychylnym wnętrzu swojego przedpotopowego grata. Jakim prawem? Kto ją o to prosił?
Setki osób każdego dnia wypada przez nieuwagę z jezdni i jedyne, co traci, to buty poświęcane na poszukiwania kogoś, kto pomógłby im wygrzebać się z grząskiego pobocza. Ale nie Filip, o nie, nie on! Zły los najwyraźniej szczególnie go sobie upodobał i postanowił potowarzyszyć swojemu faworytowi tak długo, aż się podda, ostatecznie wdeptany w ziemię. Właśnie na chwilę, na moment dosłownie, Filip stracił panowanie: nad kierownicą, nad sobą, nad życiem.
I co?
Najpierw pozbawiono go pracy, wylano na zbity pysk, kopnięto w dupę. A zaraz potem zesłano mu na kark tę wyfiokowaną Nemezis w karocy za bańkę z hakiem… Tego gabinetowego wycierucha… Cesarzowa ABS, skórzanych tapicerek oraz napędu na cztery koła.
A on? Co z nim? Wyraźnie czuł na mostku palącą pręgę w miejscu, gdzie kierownica niemal skruszyła mostek. Wypluwał twarde resztki szkła. Ból w nodze pulsował jednostajnie.
— Obleci — odparł.
— Nie mogę się ruszyć — szepnęła tymczasem kobieta i urwała.
Filip sięgnął ostrożnie do kieszeni spodni i koniuszkami palców wyłowił telefon komórkowy.
— Ja za to mam dolce vita.
Wystawił rękę by złapać zasięg. Dwie kreski zamrugały zachęcająco, potem zgasły. W przypływie bezsilnej złości miał ochotę cisnąć aparat przez okno, opanował się jednak i odłożył go do popielniczki.
— Nie ruszę się. Naprawdę… Chyba mam coś nie tak z kręgosłupem… Jak my się stąd wydostaniemy?
— Spokojnie, nie wszystko naraz — odburknął. Czy dobrze usłyszał? Czyżby do głosu nieznajomej wkradł się lęk? Świadomość tego, podziałała na niego uspokajająco.
A więc to ONA potrzebuje jego pomocy… Wobec tego mimo wszystko to ON ma czas… Mnóstwo czasu.
Splunął od niechcenia przez otwarte okno. Potem, gotowy na każde z ostrzeżeń poobijanego ciała, uniósł się na rękach i rozejrzał.
Uschnięte liście i grudy tłustej ziemi oblepiały tapicerkę, grzęzły w zakamarkach tablicy rozdzielczej. Filip znalazł je nawet we włosach. Gdy otrzepywał ubranie, kantem dłoni rozkruszył niechcący jedną z takich grudek. Na koszulce pozostał długi brunatny ślad. Nic niezwykłego przy takim wypadku, pomyślał, tyle ziemi, brudu. Dopiero gdy na spodnie niespodziewanie posypały się gnijące skórki ziemniaka, zamarł zaskoczony.
Spojrzał uważnie w lewo, potem w prawo, wprost w księżycowy krajobraz za oknem.
Siła zderzenia wyrzuciła ich, wprost na dno sporego zapadliska; dostrzegał teraz pnie sosen pochylone nad urwistymi brzegami, szerokie u dołu i wąskie powyżej. Drzewa stały w rzędzie niczym brunatne świece nad napoczętym tortem: żółciutki piach robił za kremową masę, a kilkucentymetrowa warstwa mchu i igliwia udawała polewę. Jednakże każdy, kto zażyczyłby sobie kawałka tego gigantycznego leśnego deseru, natknąłby się na przykrą niespodziankę. Spód ciasta stanowiły odpadki i Filip od razu zrozumiał, gdzie się znajdowali – na dzikim wysypisku.
Dla kogoś, kto nie tak dawno stracił źródło utrzymania, ta ironia była grubymi nićmi szyta. Filip poczuł, że przelewa się w nim czara goryczy. Oto jak potraktowało go parszywe życie… Kopnęło w tyłek i posłało w dół z łajnem.
Ręce mu zadrżały. Podczas uderzenia neseser, jak jakaś przerażona biurowa szkarłupnia, wypluł z siebie całą zawartość. Wszędzie leżały rozrzucone koperty i druki, igrzyska firmowej papeterii wszelkich rozmiarów i maści. Podniósł go z podłogi, zamknął i odłożył na bok. Zagarnął wielokolorową i wielorozmiarową bandę papierzysk. Każdy z listów rozpoczynał się paskudną onomatopeją, dźwiękiem przypominającym uderzenie kropli w blaszany dach: bank, bank, bank, bank. Bank Gospodarki Takiej a Takiej, Bank Usługowo Coś Tam, Twój Bank, Nasz Bank, Ich Bank…
Filip zmiął tę makulaturę i cisnął na podłogę.
Teraz także on czuł strach.
Utrata stanowiska i wypadek to nie wszystko. Dopóki miał pracę, każdy bank rozpatrywał jego życie pod kątem rat, jakie chłeptał co miesiąc z jego wypłat. O tak, każdy z tych świstków był dowodem, jak cenny jest Filip dla kasjerów, menadżerów i ich doradców. Więzienni nadzorcy klatki sukcesu zostawiali mu w misce dokładnie tyle, ile było potrzebne, by doczekał do kolejnego miesiąca. Nie tuczyli, głodzili raczej, ale MIMO WSZYSTKO pozostawiali przy życiu. A teraz? Miska będzie pusta. A banki nie lubią lizać dna. Przyjdą do niego, każdy zabierze się do należnego mu kęsa. Te duże raz-dwa połkną mieszkanie. Te mniejsze pożrą samochód. Całkiem małe zadowolą się telewizorem. Znał ich mroczną taktykę: wpierw go okrążą, potem zgodnie z etykietą padlinożerców po kolei obedrą ze skóry; najsłabsi nadejdą ostatni.
Plus ubezpieczyciele tej rudej hieny, którzy odwiedzą go zaraz po tym wypadku.
Plus opłaty za leczenie.
Koniec z dniami spłaty rat wyznaczonymi specjalnie po to, by regularnie oddawał część krwawicy. Rozpocznie się bandycka transfuzja, po której nikt się nie spodziewa, że ofiara przeżyje.
Ta świadomość wstrząsnęła Filipem. Już teraz miał wrażenie, że powoli paruje z niego życie.
Zbadał sobie puls. Przełknął parę razy ślinę. Podobno gdy człowiek traci szybko krew, dzieją się z nim właśnie takie rzeczy – serce przyspiesza, a w ustach zasycha jak po długim biegu.
— O Jezu! Pewnie coś mi się stało w kręgosłup! Nie mogę unieść rąk i nóg!
— Przymknij się, babo, odrobinę, co? — warknął bezceremonialnie. — Nie trzeba było siadać za kółkiem, skoro teraz taki z ciebie mazgaj.
Kobieta wbiła w niego trzeźwy, świdrujący wzrok.
— Co? Kim pan w ogóle jest? Kto panu pozwolił odzywać się do mnie w ten sposób? Wyskoczył pan z lasu tym… tym rzęchem prosto na mnie, a teraz traktuje w chamski, protekcjonalny sposób! Co pan sobie myśli!
Filip poczuł przypływ ponurej wściekłości.
— Myślę — wycedził chłodno — że, dosłownie i w przenośni, nie jesteś w dobrej pozycji do dyskusji ze mną. Nie mam zamiaru wymieniać z tobą grzeczności. A skoro nie możesz się ruszyć – radzę być miłym. Jeżeli uda mi się wydostać, to całkiem prawdopodobne, że pomogę i tobie. Wyłącznie od ciebie zależy, czy będę niósł cię na rękach, czy ciągnął za szmaty po ziemi.
— Bydlę…
Bez słowa sięgnął po zmiętą papierową kulę i mełł ją, dopóki nie wtłoczył do niej części swojego gniewu.
— Nazywam się Anna Szyller. A pan?
Siedzieli bez ruchu; od dawna nie zamienili ze sobą ani słowa. W oddali, za drzewami, ulica mruczała delikatnie, na granicy słyszalności. Jeden jedyny raz Filip spróbował wykrzyczeć coś w tamtym kierunku, ale pełen pogardy wzrok jej wysokości Frau Szyller wtłoczył mu to wołanie o pomoc z powrotem do gardła. Ze swojego srebrnego forda emanowała płomiennym gniewem jak z wyżyn pieprzonego tronu. Długo mierzyli się wzrokiem, aż w końcu dał za wygraną. Położył łokieć na drzwiach, podparł ręką brodę i postanowił, że przyczai się za murem apatii.
— Nazywam się…
Pod jej miażdżącym spojrzeniem pożałował, że w ogóle się odezwał.
Anna Szyller. Czuł jej obecność, nienawidził i potrzebował jak oddychania. Ta nienawiść, odkrywał to z zaskoczeniem, miała w sobie właśnie takie organiczne źródło. Tępo przyglądał się swoim dłoniom – skórę na kłykciach zdartą miał do krwi. A czas mijał. Czuł jego upływ; w rytmie serca, w pulsowaniu skroni, wreszcie, najsilniej, w wibracjach ciemnych strun, które poruszyła w nim ta kobieta.
To takie śmieszne… Całe życie gardził wszelkimi przejawami ksenofobii, a z zaskoczeniem odkrywał, że pobudki kierujące ludzi przeciwko innym nie są mu jednak tak bardzo obce. Do tej pory nie przyszłoby mu przecież do głowy usprawiedliwienie dla kogoś, kto pogardzał drugim człowiekiem. Ale teraz… teraz coś się zmieniło. Stopniowo odnajdywał głęboki sens rasistowskich przekonań; składały się na nie maleńkie szczegóły, całe uniwersum drobnostek. Wystarczyła jednak odrobina chęci i zacięcia, aby rozpoczął się lawinowy proces syntezy, powolnego sklejania ich w jedną całość, która w ostatecznym rozrachunku ciążyła boleśnie. Wpatrywał się w towarzyszącą mu kobietę i dochodził do wniosku, że istnieje lista osób, takie nowo odkryte prywatne archiwum Filipa Ruszczyka którym chętnie odebrałby każde prawo, nawet to do istnienia…
Prym na niej wiodły, o dziwo, rude pindy z wyżyn klasy średniej.
Popatrzcie sami. Sposób, w jaki rozdymała płatki nosa. Nie robiła tego cały czas – tylko gdy się jej przyglądał. Zauważył to, sprytnie wpatrzony w zwichrowane boczne lusterko. Gdy wydawało jej się, że nie jest obserwowana, oddychała spokojnie. Czyżby miała w tym swój cel? Co chciała podkreślić? Filip nie wiedział. Nie szkodzi. I tak potwornie działało mu to na nerwy.
Albo maniera, z jaką oblizywała spierzchnięte usta.
Albo jak mrugała, niezadowolona, zezując przy tym lekko lewym okiem.
Albo jak rozkosznie ziewała.
Nienawiść wyżywi się nawet najdrobniejszym, podsuniętym jej okruchem. Wystarczy odrobina dobrej woli i każdy pokieruje jej ślepym pyskiem.
— Anna Szyller, mówię! Czy pan mi się kiedykolwiek przedstawi?!
Filip odwrócił wzrok. Był na granicy wytrzymałości.
Słońce stanęło dokładnie nad rozbitymi samochodami. Rozgrzana ziemia parowała, a para była gęsta i lepka, nieprzyjemna. Tu, w dole, w którym tkwili, przesycał ją słodkawy odór odpadków roślinnych, zapach zestarzałych mięsnych resztek. Filip przełknął szorstki haust kwaśnej i rzadkiej śliny. Bóg jeden wie, co lądowało w tej leśnej kloace…
Chciało mu się pić. Chciało mu się do toalety.
Chciało mu się!
Ale przede wszystkim pragnął się wydostać. Dotknął złamanego podudzia. Podwinął nogawkę. Napięta skóra lśniła. Cała łydka była tkliwa, nabrzmiała. Ostrożnie uniósł stopę. Ciekawe, ale ból okazał się bez porównania słabszy. Widocznie krwiak, który rozdął łydkę do obecnych rozmiarów, odrobinę ustabilizował potrzaskane kości. Gdyby tylko mógł znaleźć coś, dzięki czemu zmajstrowałby prowizoryczny opatrunek. O chodzeniu nie było mowy, ale wystarczyłoby, że podczołga się do brzegu jamy, a stamtąd zadzwoniłby po pomoc.
Wysypisko miało kształt zbliżony do owalu. Tkwili w jednym z jego zaokrąglonych końców. Niefortunnie dla Filipa jego samochód stał odwrócony tyłem do wypełnionego odpadkami wnętrza. Za to tamto wredne babsko ogarniało wzrokiem całość zagłębienia.
Do cholery! Dosyć tej idiotycznej przepychanki.
Moja ambicja, twoja ambicja, do ciężkiej kurwy nędzy! Ruszczyk zacisnął pięści.
— Słuchaj — zaczął ostrożnie. — Możemy spróbować stąd wyjść…
Szyller nie odpowiedziała.
— Noga nie boli mnie już tak bardzo… Mógłbym podczołgać się do ciebie i…
— Nie ruszam się stąd — odparła chłodno. — Jeżeli mam złamany kręgosłup, poczekam na profesjonalną pomoc. Gdzie indziej zgrywaj wiejskiego bohatera. Nie pojawiliśmy się dzisiaj w pracy, idioto! NA PEWNO już nas szukają!
Filip odchylił do tyłu głowę. To „my” i „nas” wytrąciło go z równowagi. Zrobił kilka głębokich wdechów.
Kto dziś poszukuje Filipa Ruszczyka?
Nikt, nikt, nikt.
— Dobra. Jak tam sobie chcesz — warknął. — Powiedz mi tylko, czy dobrze widzisz całe wysypisko.
Szyller przymknęła oczy. Filip odczekał dobrą minutę, a potem ponowił pytanie.
— Nie jestem głupia — usłyszał twardą odpowiedź. — Znam takich jak ty. Uciekniesz, jak tylko dam ci najdrobniejszą szansę.
Nie wierzył własnym uszom.
— Myślisz, że nie wiem, co sobie ubzdurałeś? Ten wypadek był z twojej winy. Nie wymigasz się.
— O czym ty, do cholery, bredzisz, kobieto?
— Ooo, pewnie, pewnie. Ratuj się, kto może! Dobrze sobie to zaplanowałeś. Znam takich jak ty cwaniaczków – obiboków w samochodach z drugiej ręki i koszulach w kratę. W moim banku koczują całe zastępy takich życiowych porażek jak ty. Znamy was na wylot.
— Słuchaj…
— Mężczyźni… — obróciła w ustach to słowo. Sposób, w jaki to zrobiła, starczyłby za każdą odpowiedź.
Nad głową Filipa rozległ się skrzek i na dachu samochodu wylądował jakiś ptak.
— Tacy jak ty — Szyller nie dawała za wygraną — nie powinni wytykać nosa zza krat więzienia. Powinno się was wsadzać za brak życiowej zaradności! O Boże, na pewno ubzdurałeś sobie, że w ten sposób przypodobasz mi się i gdy nas znajdą… Gdybym mogła wszystkich was…
— Och, zamknij się, GŁUPIA CIPO …
— Wszystkich was!
Filip rzucił w kobietę kawałkiem zmiętej rolki papieru toaletowego. Trafił ją w czoło. Umilkła w pół słowa.
— Następnym razem sięgnę po coś cięższego — zagroził. — Jeden siniak mniej czy więcej nie zrobi ci i tak różnicy.
Kobieta nie odpowiedziała, dyszała ciężko.
— Możemy siedzieć tu i obrzucać się wyzwiskami, proszę bardzo…
Ptak zeskoczył z dachu i przysiadł na rozbitej chłodnicy renault. To był dudek, w dziobie trzymał zieloną gąsienicę. Na widok ludzi nastroszył pierzasty czub i zerwał się do ucieczki.
— Możemy tak sobie siedzieć do usranej śmierci…
Filip oparł się o siedzenie, założył ręce na piersi i przymknął oczy. A potem pod wpływem nagłej zachcianki sięgnął w stronę radia. Włączył je i z zadowoleniem stwierdził, że, o dziwo, akumulator przetrwał zderzenie. Głośniki ryknęły na cały regulator dźwiękami ostrego rocka. Karoseria zawibrowała od ciężkiego basu. Ruszczyk zerkał ukradkiem na Annę Szyller, ciekawy jej reakcji. Najpierw siedziała nieruchomo, potem jej usta zadrżały, poruszyły się kilkakrotnie.
Rockowa melodia zagłuszała jej słowa.
Dum, dum, dum, waliła sekcja rytmiczna. Zing, zang, twiiik, ślizgała się po niej ostra jak brzytwa gitarowa solówka. Yeah, yeah, yeah, darł się wniebogłosy ochrypły frontman i z całego siłą wydzieranego sobie z piersi przekazu tylko to słowo nadawał zrozumiale.
Wreszcie i Szyller zaczęła krzyczeć. Wokalista pozbawił ją jednak najmniejszych szans. Wył, wył i wył. W całym tym transie tłustego huku kobieca głowa przypominała upiorny semafor – rozbawiony Filip widział kolejne rozbłyski różowego wnętrza jej ust. Dziwny alfabet Morse’a – ani jednego słowa.
Wyłączył radio, kiedy po policzkach Szyller popłynęły łzy. Czuł się usatysfakcjonowany.
Zapadł w krótką drzemkę. W piersiach czuł ciepło oraz słodką pustkę.
Gdy otworzył oczy, słońce stało wysoko. Wszystko przystroił drżący miodowy deseń południa, lejący się z koron drzew aksamitny upał. Wrócił też dudek.
Łzy na twarzy Anny obeschły, a ich niedawne ścieżki znaczył rozmyty makijaż. Maskara i cienie zmieszały się i elegancka tarcza drogiego make-upu, za którą Szyller czuła się do tej pory bezpieczna, opadła. W jej oczach, Filip zauważył to z zadowoleniem, pojawił się nowy wyraz – rezygnacji. Na pewno oglądała się w lusterku wstecznym, nie było wątpliwości zrobiła to już niejeden raz. To dopiero był dla niej upadek Napuchnięte powieki i zaczerwieniony nos. Kłębki żółtej śliny w kącikach ust. Przypominała smutną pijaczkę. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Filip potarł grzbiet nosa i uśmiechnął się ukradkiem. Ziewnął i od niechcenia włączył radio. Na sam dźwięk przełącznika kobieta drgnęła.
— Spokojnie — zwrócił się do niej niedbale. — Chcę tylko posłuchać wiadomości. Zawsze to robię po przebudzeniu.
Och, jak bardzo spodobała mu się ta kwestia.
W świecie nie wydarzyło się nic ciekawego i Filip zgasił odbiornik w połowie serwisu sportowego. Mógłby wysłuchać go do końca, dla zasady, ale pomyślał, że dogryzł już jej wystarczająco.
Nadszedł czas powrotu do poszukiwań sposobu ustabilizowania złamanej nogi. Znajomy dudek podskakiwał i szurał wszerz i wzdłuż dachu. Filip łupnął pięścią w karoserię, żeby sobie wreszcie poleciał.
— Wiesz — odezwała się cicho Szyller, gdy ptak ich opuścił i ponownie zostali sami. — Wtedy gdy włączyłeś radio… Myślałam, że zwariuję ze strachu… To było takie straszne. Ta kanonada dźwięków. Nie słyszałam swojego krzyku. Nie słyszałam nawet swoich myśli. Gdybym umierała i chciała to wykrzyczeć, o Jezu, nikt na pewno by mnie nie usłyszał.
Brawo, pomyślał Ruszczyk. A więc nawet w tak pustej głowie kołacze się od czasu do czasu zwątpienie.
— Nie sądziłam, że można poczuć się samotnym w takim… Samotność zawsze kojarzyła mi się z ciszą — dodała.
Filip nie słuchał, zajęty oględzinami wnętrza samochodu. Jeżeli ta Szyller potrzebuje się wygadać, to on, oczywiście, posłuży jej za uprzejmego słuchacza. Jedynie SŁUCHACZA. Dalszej rozmowy z tą bankową harpią nie brał pod uwagę.
Założył rękę za siedzenie pasażera i ostrożnie się podciągnął. Miał niejasne wrażenie, że na tylnej wycieraczce powinno leżeć coś, co przy odrobinie wysiłku posłużyłoby mu za…
— Hej, ty, posłuchaj, ja nadal nie znam twojego imienia — w głosie kobiety zabrzmiała dawna zgryźliwa nuta.
— Filip — odparł na odczepne przez zaciśnięte zęby, wsłuchany w pulsowanie bólu w łydce. Świetliste okręgi, które wirowały mu przed oczami, nabierały rozpędu, gdy tylko sztywny materiał spodni ocierał się o nogę.
— Zatem Fi-lip-ku… Słyszałeś, co do ciebie mówiłam? Samotność! Czy tacy jak ty w ogóle wiedzą, co to słowo znaczy?
Zadziwiające, z jaką wprawą ta kobieta błyskawicznie przefarbowała smutną rezygnację w zaczepkę.
Z takim niewyparzonym pyskiem na pewno robiłaś oszałamiającą karierę, dziecino.
Ruszczyk wczepił się palcami w podłużny metalowy kształt zagrzebany pod siedzeniem. Złamana noga ześlizgnęła się po wycieraczce i uderzyła w pedał gazu, stopa nieznacznie się przekręciła. Ostry kawałek kości przekłuł skórę. Ból i ulga – oba doznania tak samo nagłe. Krwiak chlusnął radośnie i w jednej chwili krew wypełniła but. Sapiąc z wysiłku, Filip złożył na kolanach profilowany czerwony pręt.
— Samotność? — wydyszał. Kręciło mu się w głowie. — Ty mnie pytasz o samotność? — Odkaszlnął. — Nagle zebrało ci się na pogaduszki?
Ale Szyller nie podjęła dyskusji. Wyciągała chudą szyję w daremnych próbach dostrzeżenia, co też Filip odnalazł. A on w lot to zauważył i z rozmysłem udał, że nie zwraca na nią uwagi. Zabrał się do powolnych i dokładnych oględzin znaleziska.
Wysłużona blokada kierownicy, którą wyciągnął spod fotela pasażera, zrobiona została z grubej stalowej rurki powleczonej gumą. Wygięte podwójne pazury na obu końcach służyły do blokowania jej od wewnątrz na kole kierownicy. Jedna para „pazurów” przyspawana została do korpusu blokady. Druga poruszała się w górę i w dół na karbowanym pręcie umieszczonym wewnątrz głównej tulei. Kluczyk tkwił w zamku i gdy się go przekręciło, blokował ruch pręta na długości. Albo, co bardziej interesowało Filipa, wysokości. Rozciągnął blokadę i ostrożnie przyłożył ją do zdrowej nogi. Okazała się dostatecznie długa. Rozciągnięta do połowy mierzyła dokładnie tyle, ile złamane podudzie. Filip pogrzebał przy zamku i odkrył, że nawet zamknięty nie uniemożliwia ruchu poszczególnych części dookoła długiej osi blokady. Dolną część zaparł o kostkę i grzbiet stopy, a czerwony korpus poprowadził po łydce. Górną blokadę umieścił pod kolanem i podparł nią rzepkę. Pozostawało teraz tylko odnaleźć dobre mocowanie, coś, czym można by ustabilizować ten prowizoryczny opatrunek. Filip znów rozejrzał się po samochodzie.
Szyller zaciekle szukała jego wzroku.
— Samotność? — powtórzył jak echo jej niedawne pytanie. — Nadal interesuje cię ten temat?
Pasy bezpieczeństwa. Dotknął sflaczałej, lśniącej od brudu szarfy. Była, zużyta ale jej włókna miały się doskonale. Naciągnął pasy aż do oporu. W momencie gdy zadziałał automatyczny ogranicznik, na kolanach leżały mu prawie dwa metry solidnej parcianej taśmy. W otwartym schowku odnalazł śrubokręt. Darł twardą tkaninę przez zaciekłe pięć minut. Po kwadransie zdołał tak zabezpieczyć złamaną nogę, że mógł nią poruszać w górę i w dół bez obawy pogłębienia złamania.
Otworzył wtedy drzwi i spojrzał Szyller prosto w oczy.
— Wiesz, co to jest samotność? — spytał z satysfakcją. — Prawdziwa samotność to ta chwila, gdy jesteś pewna, że są rzeczy, które nie mogą ci się wymknąć, a one i tak odchodzą.
A potem ostrożnie wysunął się z kabiny renault i rozpoczął mozolną wspinaczkę przez wysypisko. Czołgał się pod górę wśród zwałów śmieci radosny i uśmiechnięty.
— Wracaj! Jeżeli zostawisz mnie tu samą, nie ujdzie ci to na sucho! Wracaj! Natychmiast wracaj! Ty skur-wy-sy-nu!
Wspinaczka wykończyła go. Leżał na wpół przewieszony przez urwisty brzeg dołu, dysząc z wysiłku. Przejechał parokrotnie językiem po wewnętrznej stronie policzków i podniebieniu – jakby ktoś ukradkiem wsunął mu pod język miedzianą monetę, a on, nie mogąc jej odnaleźć, żuł ją, żuł i żuł podczas wdrapywania się po zboczu śmietniska. Doprowadzało go to niemal do szału. Splunął, lecz ślinę miał czystą. Smak pozostał. Ostry mech kłuł go w brzuch. Nogi zwiesił bezwładnie; oparte o ścianę twardego żółtego piasku, nadwerężone kolana pulsowały. Wbił palce w szorstki szary mech, podciągnął się i ułożył na ściółce. Obrócił się na plecy, uważnie, tak by złamana noga stanowiła oś tego obrotu. Uniósł głowę.
Czarne pasy bezpieczeństwa przesiąkły krwią.
W kieszeniach spodni odszukał telefon komórkowy. Otrzepał go z ziemi i niezdarnie wycisnął 112. Po kilku nieskończenie długich sygnałach dyspozytor zapytał o powód połączenia alarmowego. Filip bez namysłu rozpoczął litanię wszystkich potrzebnych i niepotrzebnych informacji. Dyspozytor najpierw słuchał w milczeniu, a potem grzecznie przerwał i zadał serię leniwych, zwięzłych pytań, które wyglądały na wyuczone i tak też brzmiały – mechanicznie. Filip odpowiadał bez namysłu, podświadomie przyjmując tę „maszynową” manierę. Na koniec usłyszał podziękowania, uprzejme zapewnienie, że pomoc jest w drodze i połączenie zostało zakończone. Odetchnął.
Do uczucia ulgi było mu jednak daleko.
Poniżej, na dnie wysypiska, Szyller nie ustawała w wysiłkach i z zimną logiką, właściwą tylko rozjuszonym kobietom, wykazywała, jak niskiego szczebla drabiny bytu uczepili się wszyscy mężczyźni i jak bardzo się ucieszy, gdy wreszcie ktoś zrobi z nimi porządek – rozdepcze i zamiecie pod dywan. Ruszczyk usiadł. Zerwał długą trawę. Ostrego końca użył do wygrzebania drobin piasku spomiędzy zakamarków obudowy telefonu komórkowego. Zerknął w stronę wraków i wrócił do swojego zajęcia.
Wiatr niósł kolejną wiązkę złorzeczeń. Szyller wdała się teraz w coraz głośniejsze, długie tyrady na temat tego, skąd przyszedł i dokąd zmierza on, Filip we własnej osobie.
Powtarzał sobie, że zignoruje wszystkie te niewybredne zaczepki, ale trudno o spokój, gdy jednego dnia traci się po kolei a) posadę, b) samochód i c) godność. Wtedy to właśnie kurs godności wywindowany zostaje do niebotycznych poziomów.
Siedział, więc i grzebał w telefonie. I myślał: kurwa żeż jego mać!
Przecież wystarczyłoby, żebym tam do ciebie zszedł i wyciągnął przez okno. Nie stawiałabyś oporu. Wystarczyłoby, żebym ułożył się na plecach, ugiął nogi w kolanach i wysoko podciągnął spódnicę, a zrobiłbym z tobą, co bym chciał. Ciekawe, jak byś zareagowała na mahoniową gałkę od drążka zmiany biegów – ciekawe, czy wyłabyś z bólu? Czy krzyknęłabyś ze strachu? Ze zdziwienia? A może by ci się to spodobało? Albo kazałbym nabrać ci w usta zawartość miski olejowej. Wlałbym w ciebie tyle, że wyciekłaby uszami!
Albo zejdę i prysnę ci w oczy odmrażaczem. A kiedy nie będziesz już zdolna nawet do płaczu, bo glikol wyżre wszystkie twoje fałszywe łzy, przewrócę cię na brzuch, podciągnę pod rurę wydechową i włączę silnik. Jeżeli tylko zadziała, to każę ci oddychać spalinami. Łykałabyś je, a ja stałbym z boku i patrzył na twoją skórę, patrzyłbym, jak robi się szarofioletowa; jak się dusisz.
Z radością urwałbym ci łeb.
Palce miał już szmaragdowe i lepkie. Wyrzucił zgniecioną słomkę.
— Hej, Szyller, chciałabyś żebym polał ci brzuch kwasem z akumulatora?
Kobieta wlepiła w niego zaskoczone spojrzenie.
— Co? Co powiedziałeś, do cholery?!
— Powiedziałem, że mimo wszystko udało mi się zadzwonić po pomoc, i że to najwyższa pora — odparł jowialnie i uśmiechnął się szeroko. Zgiął zdrową nogę i odpychając się nią, usiadł na samym skraju dołu, bokiem do urwiska. Zerwał się wiatr i las szumiał gniewnie.
To prawda: w wyobraźni chętnie skrzywdziłby ją na tysiąc sposobów, ale w rzeczywistości zapewne nie zdołałby jej zabić. Cóż z tego? Przynajmniej w przyjemny sposób zajmie się zabijaniem czasu, jaki pozostał do przyjazdu ekipy ratowniczej. Szykował się niezły ubaw.
— A może wolałabyś, żebym cię udusił paskiem klinowym? — zawołał znowu, na tyle cicho jednak, że słowa pogubiły się po drodze.
— Słabo cię słyszę!
— Powiedziałem, że dyspozytor pogotowia był bardzo rzeczowy!
— Gówno mnie to obchodzi! — ryknęła Szyller, aż z jej ust wystrzeliły cieniutkie strużki śliny. — Rzeczowy to będzie mój adwokat!
Filip poczuł, że uśmiech tężeje mu na twarzy w niewygodnym, sztywnym grymasie.
— Co masz na myśli? — spytał. Powróciły zawroty głowy.
— Poczekaj, aż mnie stąd wyciągną — wycedziła w nagłej ciszy, gdy na moment ustały uderzenia wiatru. — Tylko poczekaj. Kiedy już z tobą skończę, do końca życia będziesz się zastanawiał, czy nie lepiej byłoby przypierdolić w drzewo i zginąć na miejscu. Rozumiesz?
— Co chcesz przez to powiedzieć? To nieszczęśliwy wypadek…
— Wypadek? — Szyller zaśmiała się krótko. — Proszę cię… Naprawdę… Miałam dziś dużo czasu, żeby to przemyśleć… i wiesz, do jakich wniosków doszłam? To wszystko, kurwa, twoja wina.
Remington zrozumiał, że musi się bronić.
— Gdyby nie poślizg…
— Nie obchodzi mnie to — przerwała mu wzburzona. — Nie obchodzą mnie twoje usprawiedliwienia. Poczucie winy, jeśli je masz. Twoja złamana noga. Nie obchodzi mnie to zupełnie. Nie chcę o tym słuchać! — jej głos podniósł się do krzyku. — Ty mnie nie obchodzisz. Ja cię nie obchodzę. Nie obchodzimy siebie nawzajem. Gdybyśmy się nie zderzyli, minęlibyśmy się obojętnie na drodze. Ale los zesrał nam się na głowy i oto gdzie wylądowaliśmy. To wszystko da się wytłumaczyć za pomocą fizyki. I liczb. I teraz mnie obchodzą tylko liczby. Numer twojego konta.
— Numer mojego konta? — zapytał nieprzytomnie Filip. Nic nie rozumiał.
— Właśnie tak! STAN twojego konta.
Szyller puściła do niego oko.
— Stan MOJEGO konta po tym, gdy sąd cię obedrze cię ze skóry. Zniszczę cię.
Poczuł, jak oblewa go zimny pot.
— Aha, a jak będzie trzeba, to powiem, że dobierałeś się do mnie, gdy nie mogłam się ruszyć. Cały czas masz minę, jakbyś właśnie chciał zrobić coś takiego…
— O czym ty, do cholery, mówisz?! — wrzasnął. — Przeczołgałem się przecież przez ten… ten chlew, żeby zadzwonić po pomoc!
— I pomoc przyjedzie. Słyszę syreny — potwierdziła Anna.
A potem zalotnie przeczesała włosy i Filip poczuł na własnej skórze, co kryje się na samym dnie słowa: zaskoczenie.
— Ojej — zaćwierkała Szyller z udawanym roztargnieniem. — Mogę ruszać rękoma. To cud.
A więc to tak… Cały czas. Calutki czas…
— Mogłaś się… Od samego początku? Powiedz… Mogłaś?
Zanim odpowiedziała, niespiesznie odgarnęła z policzka jakiś paproch.
— Niezupełnie. Nie do końca. Nogi mam uwięzione. Ale tu — poklepała się po brzuchu i ramionach. — Tutaj jest wszystko w porządku.
Filip nie był zdziwiony. To, co nim zawładnęło, wykraczało poza zdziwienie. Obraz tego czegoś najwyraźniej odbił się w wyrazie jego twarzy, bo Szyller pokręciła tylko głową z politowaniem.
— Przecież mówiłam ci od samego początku: faceci tacy jak ty to kanalie. Myślisz, że nie widziałam, jaką satysfakcję sprawiło ci męczenie mnie tym cholernym radiem? Albo to, co wykrzykiwałeś do mnie z góry? Akumulator i pasek, tak? Kawał ciężkiego skurwiela z ciebie, kolego. Bydlę w ludzkiej skórze. A wiesz, po co jest bydlę? Żeby je zaprząc i żeby pracowało dla ciebie. Potrzeba mu tylko odpowiedniej motywacji.
— Pogrywałaś ze mną…
— Ooo… Tu cię boli. Tacy jak ty zawsze chcą być na górze, co? — Anna parsknęła pogardliwie. — Przykro mi, kolego. Zgięłam cię wpół i wyjebałam do bólu. Jak wydmuszkę. A wierz mi – to dopiero początek… Gdybyś tylko powstrzymał swoją samczą ambicję, to może nawet pozwoliłabym, byś przez chwilę poczuł się jak bohater.
Westchnęła słodko.
Filip z całej siły ścisnął telefon. A potem w akcie bezsilnej wściekłości zamachnął się nim na wrak forda. Anna mimowolnie zasłoniła się rękoma; to tylko podsyciło jego gniew.
— Zejdę tam do ciebie — ryknął i nie zważając na nic, rzucił się w miękkie wysypisko. — Zejdę i rozszarpię!
— Tylko spróbuj — wysyczała i sięgnęła gdzieś w bok. W jej zadbanych dłoniach niespodziewanie pojawił się długi, błyszczący przedmiot i Ruszczyk, nie bez zaskoczenia, rozpoznał w nim pokaźnych rozmiarów wibrator. — Wystarczy, że trafię cię tym w skroń i zdechniesz. Wykłuję ci nim oczy i wydymam pustą czaszkę! Tylko mnie dotknij!
Ale Filip nie miał zamiaru rezygnować. Czołgał się zapamiętale. Palce rozgrzebywały odpadki w poszukiwaniu oparcia, a on posuwał się długimi skokami, płynął przez morze śmieci. W żyłach, zamiast krwi, kipiało mu wysokooktanowe paliwo zemsty. Dobierze się do niej. Do tego nuworysza, kulawej Walkirii ze sztucznym fiutem.
Dobrnął do samochodu Anny i złapał za klamkę drzwi kierowcy. W tym samym momencie na dłoń spadło mu ciężkie dildo. Zawył z bólu i przycisnął do piersi ranne palce. Kątem oka zauważył, że uzbrojone ramię zatacza łuk i celuje teraz w jego kark. Zrobił niezdarny unik. Blokada kierownicy, która do tej pory chroniła jego złamaną nogę, niespodziewanie puściła i zsunęła się na ziemię. Z cichym trzaskiem podudzie złożyło się na dwoje. Spojrzał na nie, zaskoczony. Ostra kość przebiła spodnie i sterczała teraz, świecąc jakąś nierealną bielą. Na jej ostry czubek nadziało się zużyte opakowanie po jogurcie truskawkowym. Filip patrzył na utytłany resztkami jogurtu różowy plastik i zastanawiał się, jak dawno temu ten galaretowaty nabiał stracił swoją datę ważności. W tej chwili najważniejsza była właśnie ta data ważności. Gdyby jogurt okazał się przeterminowany, nie wytrzymałby, musiałby…
Krzyczał.
Krzyczał tak głośno, jak nie tak dawno chciał, aby krzyczała dla niego Anna Szyller. Anna z lewarkiem w różowej dupie. Anna z otwartym brzuchem przeżartym elektrolitem. Szyller z purpurową szyją, na której zaciskała się czarna gumowa pętla.
Wrzeszczał. Anna Szyller zaś śmiała się w głos.
Perlistym ha, ha, ha.
W cieniu bagażnika swojego samochodu Flilip drżącymi palcami zwinął sztywne od krwi pasy i jeszcze raz ostrożnie umocował blokadę. Okręcił złamanie: węzeł umieścił tuż nad nim, nabrał powietrza, a potem szarpnął za wolne końce taśm i wcisnął kość w ziejącą ranę. Właściwie nie czuł już bólu. Na to, co odczuwał, składało się o wiele więcej niż zwykłe cierpienie. Jakaś mroczna masa wypełniła mu głowę. Wywar porażki…
Został oszukany w perfidny sposób. Czego od niego chciała ta kobieta? Był przecież ofiarą, tak jak i ona. W żaden sposób nie chciał jej skrzywdzić. W porządku, przyznaje – myślał o tym, ale czy podobne myśli nie rodzą się w ludziach na każdym kroku? Tyle razy nachodzi człowieka ochota, aby odebrać komuś życie – byle natrętowi, nieuprzejmemu kierowcy – przecież nikt przy zdrowych zmysłach nigdy nie wprowadza tych fantazji w czyn.
Rozejrzał się nieprzytomnie. Otaczał go ogród z piekła rodem. Słońce nagrzewało kwiaty-odpadki. Duże i małe, szare i kolorowe, o liściach z toreb z supermarketu i strzępach korzeni uwitych z rozmiękłych chusteczek higienicznych. Pod wpływem ciepła srebrne i celofanowe opakowania otwierały się, powoli wydmuchiwały duszny opar zgnilizny.
On przynajmniej grał czysto. Ale ona? Zimna suka, wiedziała, że wystarczy rola bezradnej kobietki, i ktoś inny weźmie na barki odpowiedzialność za jej skórę. Od samego początku właśnie na taką mu wyglądała – że też nabrał się na to jej przedstawienie. Krwiopijca. A jakby wszystkiego było mało, ten wibrator… Pewnie, gdy inni mężczyźni spełniali wszystkie jej zachcianki, to potem zostawało z nich już tak niewiele, że satysfakcję mogła dać jej już tylko dwunastowoltowa niezmordowana maszyna.
Oto doskonały przepis na udane życie. Kobieta samowystarczalna. Kobieta sukcesu!
Potrzebowała jedynie kogoś, kto w odpowiednim momencie z ochotą przepłynie w jej imieniu morze gówna. Dosłownie i w przenośni.
Z urwistego brzegu wysypiska oderwał się kawał ziemi, wywołując niewielką lawinę. W papierach szeleściły małe gryzonie. Wysypisko zaczynało żyć własnym życiem. Filip rozejrzał się, jakby zobaczył to wszystko po raz pierwszy. Lągł się w nim rozkład. Wgryzał głęboko. Pozbawiał skrupułów. Właściwie to Ruszczyk ucieszył się, że umiera najpierw ta jego część.
Dzięki temu od razu przystąpi do działania.
To wszystko zaszło za daleko.
Komuś naprawdę należy się porządna nauczka.
— Hej, Szyller, ty drobnomieszczańska dziwko!
— Czego chcesz, nędzny palancie?!
— Może i karetka już nadjeżdża, ale zanim zapakują cię na miękkie nosze, musimy wyrównać rachunki.
— Zapraszam, kochanie — zakpiła. — Jeżeli rozbity łeb to dla ciebie za mało, służę gazem pieprzowym. Chętnie spryskam nim twój szowinistyczny ryj!
Tego już za wiele, pomyślał.
— Zdeeechniesz — zanucił radośnie jak dziecko.
Rozległ się kolejny wybuch śmiechu, ale tym razem przyłączył się do niego, ile sił w płucach. Zapamiętale. Nie zauważył nawet, że po chwili śmiał się już tylko on sam.
— Ahoj! — rzucił zasapany. — Szyller! Straciłaś humor?
Szum lasu. Bez odpowiedzi.
— Ojej — zaskomlił, parodiując smutek. — Dzidzia nie ma już ochoty na zabawę w sierotkę i oprawcę?
Powoli wychylił się zza karoserii.
Anna Szyller uważnie nasłuchiwała.
To go zaalarmowało. Nadstawił uszu. Czyżby w oddali rzeczywiście łkały syreny? Szybko przeczołgał się na stronę kierowcy i otworzył drzwi. Klucz tkwił nadal w stacyjce.
— Nauczę cię szacunku do innych ludzi, Szyller — powiedział do siebie. A gdy tak mówił, mgliste przekonanie stężało w twarde postanowienie. — Nauczę cię, że oszustwo nie popłaca. Myślisz, że można zniszczyć człowieka, zabierając mu pieniądze?
Nie poddał się, gdy wylali go z pracy, nie podda się i teraz.
— Mam tu coś dla ciebie.
Zebrał porozrzucane na podłodze dokumenty, rachunki i kwity. Potem usiadł na fotelu. Po drugiej stronie Szyller przyglądała mu się z uwagą. Uśmiechnął się do niej i podrzucił w ręku zwitek papierzysk.
— Co to do cholery jest? — spytała, zaniepokojona.
— Listy miłosne bez pokrycia.
Przytrzymał się słupka i wstał. Oparty na drzwiach, pokuśtykał na jednej nodze do rozbitej maski. Odnalazł akumulator i kable instalacji elektrycznej. Anna rzuciła w niego wibratorem.
— Odpierdol się od mojego samochodu! — wysyczała. Srebrny przedmiot odbił mu się od ramienia i nie wyrządzając najmniejszej krzywdy, znikł w głębokich zakamarkach silnika.
— Szkoda, że nie rozpłatałam ci nim łba!
Filip nie zwracał na nią uwagi. Wśród metalowych strzępów renaulta odnalazł przewód paliwowy i gaźnik. Spod maski forda zerwał filcowe wytłumienie i ułożył je tak, że zakrywało sczepione ze sobą przedziały silnikowe. Na papierową kulę wylał część zawartości gaźnika i wcisnął ją dokładnie pod czarny, miękki materiał. Spieszył się. Sygnał karetki to nie było złudzenie. Pomoc nadjeżdżała nieuchronnie. Szyller tymczasem usiłowała zrzucić filcową wykładzinę – co z tego, uwięziona w kabinie, nie mogła jej dosięgnąć. Na twarz kobiety wpełzł wyraz niezwykłego napięcia i Filip pomyślał, że nareszcie zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi. Zadowolony patrzył, jak wypręża koniuszki palców, niemal muska gruby materiał; na wszelki wypadek odciągnął go dalej, poza zasięg jej ramion, posłał jej mokrego całusa, a następnie usiadł za kierownicą. Położył rękę na kluczyku i przekręcił starter. Samochód czknął.
Twarz Szyller. Blada jak ściana.
— Słodki Jezu — wykrztusiła. — Co ty robisz?
Ruszczyk zastanowił się nad jakąś żartobliwą odpowiedzią. Czymś, co dobrze pasowałoby do tej groteski. Nic nie przyszło mu do głowy, więc powiedział po prostu:
— Podpalam cię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki