Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Trylogia siedmiogrodzka” to wspaniały fresk, którego tłem są kluczowe wydarzenia na Węgrzech w pierwszych latach XX wieku, aż do roku 1914 i wybuchu Wielkiej Wojny. W swym niezwykłym dziele Miklós Banffy (1873–1950) pokazał, że klęska narodu nie wynika jedynie z tzw. niesprawiedliwości dziejowej, lecz przed wszystkim z krótkowzrocznej, obliczonej na doraźny zysk polityki. Tytuły poszczególnych tomów, wzięte z węgierskiego tłumaczenia biblijnej przepowiedni upadku Babilonu, oddają apokaliptyczną wizję odchodzącego świata: mane, tekel, fares – Policzone, Zważone, Podzielone.
W pierwszym tomie losy głównych bohaterów kreślone są w kontekście społecznym i politycznym Austro-Węgier w latach 1904–1906. Kuzyni Bálint Abády i Laszló Gyerőffy są młodzi, przystojni, wykształceni, a przy tym należą do arystokratycznej elity Siedmiogrodu. Obaj popełniają jednak podobny błąd – zakochują się w niewłaściwych kobietach, co mocno komplikuje im przyszłość. Ich życie wypełniają polowania, gra w karty, wyścigi, bale, pojedynki, skandale i romanse, a także próby zarządzania majątkiem. Autor opisuje to wiernie i pieczołowicie, odsłaniając tajemnice klasy społecznej, do której sam przynależy.
Miklós Banffy jawi się tutaj jako doskonały obserwator i znawca ludzkich charakterów. Mistrzowsko portretuje naiwnych idealistów, cynicznych karierowiczów czy opętanych namiętnościami słabeuszy reprezentujących różne warstwy społeczne Siedmiogrodu. Jest on również wytrawnym stylistą – poetyckie opisy sąsiadują tu z potocznymi frazami bohaterów, opowieść niezauważenie przechodzi w projekcję myśli postaci, humor ściera się z ironią, a subtelność z rubasznością.
„Trylogia siedmiogrodzka” porównywana jest do wielkich narracji Lwa Tołstoja, Josepha Rotha czy Giuseppe Tomasiego di Lampedusy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1070
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
…Wielki był gorąc w pałacu Króla, gdy ucztowano i tańczono, a wino lało się strumieniami. I każdy tam wychwalał swojego własnego boga ze złota, srebra, z miedzi, kamienia, drewna czy gliny, i szydził jeden z drugiego albo i wszczynał kłótnie o te bogi. W tej to godzinie na bocznej ścianie pałacu pojawiły się ogniste palce ludzkiej ręki i zaczęły pisać ogniem na kamiennym murze. Dłoń nakreśliła z wolna litery, aż się rozjarzyły takie oto słowa: Zostało ci policzone… Nikt inny jednakże nie dostrzegł owego napisu, albowiem wszyscy byli pijani od wina i gniewu i wciąż się kłócili z powodu swych bogów ze złota, srebra, z miedzi, kamienia, drewna czy gliny…*
Był piękny początek września, ciepłe, bezchmurne popołudnie. Słońce olśniewało i zachwycało tak, że słowiki, odurzone promieniami, tu i tam podlatywały wysoko w roziskrzone niebo, wytrwale uderzały maleńkimi skrzydłami, aby choć przez chwilę utrzymać się w górze, a potem spadały na łeb na szyję, nurkując niemal do samej ziemi, i znów zawracały ku słońcu, i tak raz za razem, nieprzerwanie. Zdawało się im chyba, że to nadal lato.
Ale też wszystko wokoło wciąż jeszcze było zielone, nawet żółte pasma ściernisk zarosły zieloną włośnicą i wyglądały tak, jakby pociągnięto je warstwą zielonkawej emalii i poprzetykano gęsto małymi, kołyszącymi się kłosami w kolorze rezedy, spomiędzy których gdzieniegdzie wystawały spóźnione karmazynowe maki.
W dolinie rzeki Maros zieleniły się także niewysokie wzgórza, ich zbocza z jednej strony łagodnie opadały aż do szerokiej drogi, z drugiej zaś, tam na prawo, dalej za łąkami, wybrzuszały się, a na tych wzniesieniach zielone były i drzewa owocowe, i lasy wieńczące szczyty. Nic jeszcze nie wskazywało, że nadchodzi jesień, może tylko te pomarańczowe krople owoców trzmieliny, które wychylały się z pękających torebek, by przyozdobić nieco przywiędłe listowie, no i te czerwieniące się już trochę kępy krwiściągów.
Pomiędzy bagnistymi łąkami i stokami wzgórz wiła się droga, śnieżnobiała od pyłu, który przykrył purpurowy przenęt i lebiodę w rowach, oblepił rozrośnięte szeroko łopuchy i którego pełno też było na liściach rogoży oraz w otulinach jej łodyg.
Choć to niedziela, w południe ruch aż kipiał na drodze. W kierunku Vásárhelyu1 śpieszyło wiele powozów, a nawet jednokonne, rozklekotane chłopskie furmanki. W mieście był akurat wielki dzień, ogromne wydarzenie: wyścigi konne. To tam wszyscy gnali, wzbijając za sobą tumany kurzu.
Teraz jednak panowała tu cisza. Teraz po południu tym gościńcem prowadzącym z Marosvásárhelyu na wschód, przez Vácmán, do Balavásáru, a za rozwidleniem w lewo – w kierunku Nyárádszeredy, ciągnął tylko jeden powóz, trzykonny fiakier.
W sfatygowanym pojeździe dorożkarza z Vásárhelyu siedział wygodnie rozparty młody mężczyzna – Bálint Abády, szczupły kawaler średniego wzrostu. Ubrany był w długi podróżny płaszcz z surowego jedwabiu, ściśle zapięty aż pod samą brodę. Kapelusz – filcowe nakrycie głowy z szerokim rondem, jakie wtedy, po wojnach burskich, weszło w modę – zdjął. W falistych ciemnoblond włosach młodzieńca igrały czerwonawe od słońca ogniki. Mimo dość jasnych włosów i oczu miał nieco wschodni typ urody. Lekko cofnięte, mocno sklepione czoło, szerokie kości policzkowe, kąciki oczu skierowane ku górze.
Nadjeżdżał nie z wyścigów konnych, lecz ze stacji, a udawał się do posiadłości rodzinnej hrabiego Jenő Laczóka w Vársiklódzie, dokąd po zawodach miało zawitać więcej gości i gdzie na wieczór zaś zaplanowano bal.
Bálint przyjechał z Dénestornyi pociągiem o trzeciej. Pociągiem, choć matka oferowała mu jeden ze swoich zaprzęgów. On jednak wyczuł w jej głosie, że co prawda z dobroci serca proponuje mu powóz, niemniej cieszyłaby się, gdyby w tę podróż mimo wszystko nie wybrał się jej ukochanymi końmi, które ona sama wychowała w tej cieszącej się od dawna wielką sławą stadninie i które kochała tak, jakby i one wszystkie były jej własnymi dziećmi. Dobrze wiedział, jak bardzo się o nie obawiała i chroniła je przed zbędną fatygą, zimnem, obcymi stajniami, złośliwością innych koni. A ponieważ znakomicie rozpoznawał humory matki, oznajmił, że pojedzie raczej popołudniowym pociągiem, bo to byłoby za daleko – z Dénestornyi dalej nawet niż do Vásárhelyu, gdzie odbywały się wyścigi, aż do łąk nieopodal Szentgyörgy wyszłoby za jednym zamachem i z pięćdziesiąt kilometrów, później z powrotem do miasta, stamtąd zaś do Laczóków, a to znów z dziesięć, piętnaście kilometrów, trzeba by więc konie wyprząc, nakarmić po drodze w jakimś zajeździe – nie, nie warto! – pojedzie raczej popołudniowym pociągiem. Dzięki temu dotrze na miejsce wcześniej, a zjadą tam z pewnością również politycy, z którymi chce zawrzeć znajomość i przy okazji omówić pewne sprawy.
– Dobrze, synu! Skoro tak wolisz, choć przecież wiesz, że ja z chęcią dałabym ci moje konie – przystała matka, ale widać było, że ucieszyła ją odmowa Bálinta.
Tak to się stało, że podróżował teraz w kierunku Siklódu tym powolnym, pobrzękującym pojazdem.
Naprawdę przyjemnie było wlec się opustoszałą i jakby niekończącą się drogą. Patrzeć, jak za dorożką wzbija się kurz i towarzyszy jej niczym opuszczony welon. A potem z wahaniem odpływa w kierunku skoszonej łąki, gdzie krowy o sarnich oczach, spokojnie przeżuwające na potrawach, podnoszą smętny wzrok na podzwaniający zaprzęg.
Po maturze, którą zdał w Theresianum w 1895 roku, Bálint przez kilka lat studiował na uniwersytecie w Kolozsvárze, gdzie uzyskał dyplom doctor iuris. Następnie znów przebywał daleko od domu, najpierw w Wiedniu, przygotowując się do egzaminu dopuszczającego do służby dyplomatycznej, później zaś – po roku ochotniczej służby wojskowej – przez dwa lata pracował za granicą jako attaché.
Właśnie wtedy zwolnił się mandat posła w okręgu Lélbánya. Zaproponowano mu ten urząd, z wyborów uzupełniających. Tak, to korzystniejsze rozwiązanie. Lepiej było zostawić służbę dyplomatyczną, gdzie całymi latami nie miał żadnego widoku na pensję, a za to sporo zobowiązań towarzyskich, których koszty ledwie udawało się pokryć z tego więcej niż skromnego dochodu, jaki przekazywała mu do dyspozycji matka.
Wiedział, że było jej ciężko. Naprawdę ciężko, bo choć majątek posiadała ogromny – szesnaście tysięcy mórg lasów iglastych u podnóża Vlegyászy, trzy tysiące mórg ziemi ornej w Dénestornyi, u zbiegu rzek Aranyos i Maros, ziemi urodzajnej niczym tamta obiecana w Kanaanie, ponadto pomniejsze dobra, rozsiane tu i tam, jedne też w Lélbányi, a prócz tego trzy czwarte jeziora – to jednak odłożonych pieniędzy nigdy nie miała, choć tak się starała, biedaczka, oszczędzać.
Lepiej było wrócić do domu, gdzie nawet przy skromnych wydatkach człowiek żyje sobie bez żadnych trosk, a dzięki zagranicznym studiom i obserwacjom może jeszcze wnieść jakiś pożytek.
Kiedy więc w tym roku, czyli wiosną 1904, podczas urlopu, który spędzał u matki, odwiedził go w Dénestornyi nadżupan komitatu Maros-Torda i zapytał, czy zgodziłby się objąć mandat, który zwolnił się w Lélbányi, po krótkim namyśle przyjął tę propozycję. Postawił jedynie warunek, że będzie reprezentował program niezależny, niewiążący go z żadnym ugrupowaniem. Co prawda walki partyjne, które już od roku 1902 szalały w węgierskim parlamencie i zmiotły aż dwa gabinety, znał tylko w zarysach z prasowych doniesień, to jednak obserwując boje nawet z daleka, nie chciał się poddawać partyjnej dyscyplinie ani partyjnym namiętnościom.
Nadżupanowi było to obojętne. Chętnie zaaprobował status pozapartyjny, o ile poczynania Bálinta pozostaną w harmonii z ugodą z 1867 roku2. Ani słowem nie zdradził, że dla niego ważne jest tylko to, żeby do parlamentu nie dostał się nikt z opozycji. I żeby mandatu nie objął ktoś obcy, jak ostatnio, kiedy ten okręg miejscowi liderzy sprzedawali w Budapeszcie zupełnie jak na licytacji. Bo Lélbánya to był skarlały, przegniły okręg bez znaczenia! A niegdyś miasto królewskie. To z tamtych czasów zachowało się tu prawo delegowania posła do parlamentu. Dzisiaj to nieistotne miasteczko, z trzystoma ledwie wyborcami, którzy – sprzymierzeni w dwie, trzy grupy – zawsze zdobywali sobie jakiegoś przepełnionego ambicjami kandydata ze stolicy, bogacza z workiem pieniędzy, po czym go – już jako posła – do samego końca kadencji doili, szantażowali i okropnie straszyli, sobą nawzajem oraz tym wygadanym zwolennikiem ideałów 1848 roku, którego wystawiali przeciw krezusowi wyłącznie z takiego właśnie powodu, choć bez żadnego przekonania. Zdarzyło się raz nawet, że w ostatniej chwili, kiedy owemu bogaczowi z workiem pieniędzy znudziło się płacenie, z zemsty wybrali – na pośmiewisko całego komitatu – tamtego drugiego, kandydującego na niby.
W wypadku kandydatury Abádyego wybór przeszedłby gładko. Kopalnia w miasteczku wszak już dawno przestała pracować, a okoliczne grunty to same liche ziemie, tak przesycone solą, że ludność utrzymywała się głównie z wyrabiania wikliny, wiklina zaś rosła nad jeziorem, a jezioro należało do Abádych. Przeciwko właścicielowi tego jeziora nawet najbardziej łasy na pieniądze agitator niczego nie wskóra, jeśliby bowiem Abádyowie sprzedali swoje trzcinowiska jakiemuś przedsiębiorcy, to obywatele musieliby pójść na żebry.
Oczywiście, o tym wszystkim nadżupan ani słowem nie wspomniał młodzieńcowi. Przedstawiał mu same ogólniki. Mówił pięknymi frazesami o poczuciu obowiązku, o patriotyzmie, o szczególnym powołaniu. Natomiast owdowiałej hrabinie Abády, z chytrą dobrodusznością, wskazywał zachęcająco, o ileż to lepiej będzie, jeśli jej syn pozostanie w domu, w kraju, przy niej, i napomykał, że posłowi należy się też pensja, może nie tak wysoka, ale jednak, ponadto dodawał, że jej syna na pewno wybiorą jednogłośnie, i to bez żadnych kosztów. Dopiero po tym, jak te namowy odniosły sukces, nadżupan odwiedził Kristófa Ázbeja, który zarządzał dobrami hrabiny. Jemu także powiedział tylko tyle, że warto by posłać kogoś do Lélbányi, aby w miarę publicznie oszacował zbiory wikliny, jakich można się spodziewać na jesieni tego roku, i aby się rozeszła o tym wieść, zupełnie jakby planowano zmiany w dotychczasowym sposobie sprzedaży trzciny. Niech się przestraszą ci rozpuszczeni obywatele!
Tak też się stało, choć przecież sam Bálint Abády nie miał w owym czasie najmniejszego pojęcia, dlaczegóż to jego wyborcy tak gromko wiwatowali na jego cześć.
W ogóle małe miał pojęcie o brudnych powiązaniach w prawdziwym życiu. Może i taka była natura Bálinta, a może przyczyniło się do tego wychowanie. Długie osiem lat dzieciństwa przebywał wszak w Theresianum, w zamkniętej, ekskluzywnej szkole, wakacje zaś spędzał na wsi, w pałacu w Dénestornyi. Również później tych kilka lat na uniwersytecie, kurs dyplomacji i kolejne przystanki w trakcie służby zagranicznej ukazały mu jedynie powierzchnię życia. Znajdował się zawsze jakby pod kloszem, w nieco sztucznej i wyizolowanej atmosferze, tam gdzie ludzkie zło, egoizm i zachłanność skrywają się pod maską, toteż potrzebowałby znacznie bardziej wyćwiczonego oka, żeby mógł je dostrzec.
Wygodnie rozparty w starym landzie, używanym w charakterze fiakra, Bálint nie myślał teraz o niczym innym, jak tylko o tym, że znów jest w domu, że pozostanie tu na stałe, i niepewnie zaczął snuć plany, jak mógłby wykorzystać w kraju wiedzę zdobytą za granicą. W Niemczech spotkał się bowiem z rozmaitymi formami spółdzielczości oraz z instytucją homestead, prawem chroniącym gospodarstwa chłopskie przed podziałem i zajęciem za długi. Wspominał już o tym swoim wyborcom. Nad takimi to kwestiami zastanawiał się w tej chwili, chociaż bez przesadnej determinacji, bo krajobraz był nazbyt urzekający, a słoneczna pogoda tak piękna, i jeszcze to sklepienie nieba… och, ono było aż nadto błękitne.
Rozmyślania te przerwał mu ciężkawy, zamknięty pojazd, który powoli go dogonił. Był to duży wóz podróżny dawnego typu, ze stale i rytmicznie pobrzękującymi przeszklonymi oknami. Zaprzężony w dwa grubokościste gniadosze, mocno brzuchate konie, być może oba źrebne albo takie, co to niczego innego nie dostają prócz słomy. Na koźle tej staroświeckiej karety siedział stary stangret, miał na sobie silnie wypłowiały, ale szamerowany, sięgający stóp wiśniowy płaszcz, modny w latach sześćdziesiątych węgierski strój stangreta, na głowie – podniszczony okrągły kapelusz, a w nim marne już resztki kilku strusich piór. Stary siedział zgięty i bez przerwy kiwał głową, jakby nieustająco potakiwał koniom.
Niemniej jednak kareta wyprzedziła fiakier. Za szczelnie zamkniętymi oknami widać było z przodu młodą dziewczynę, służącą z wielkim koszem na kolanach, z tyłu zaś na poduszkach przycupnęła maleńka starowinka.
Bálint natychmiast ją poznał, ukłonił się. Ale staruszka nie spoglądała w jego stronę, tylko mrużąc oczy, marszcząc powieki, patrzyła ponad głową służącej wprost przed siebie, gdzieś w dal, usta zaś miała ułożone w dzióbek, jakby bez przerwy gwizdała. Była to stara Sarmasághyowa, tanti 3 Lizinka, jak ją każdy nazywał, bo też ona, przez liczne rodzeństwo, niemal dla wszystkich, dla pełnych dwóch pokoleń, rzeczywiście była ciotką. Na jej widok powróciły wspomnienia. W Kolozsvárze to właśnie do niej jako pierwszej zaprowadziła go matka, gdy był małym chłopcem. Teraz także, wracając do tego myślami, czuł tamten duszny zapach, który go uderzył, kiedy weszli do jej pokoju. Ciocia Lizinka siedziała w wielkim uszatym fotelu, tyłem do wiecznie zamkniętego okna, od którego oddzielały ją jeszcze dwa przeszklone parawany. Choć zawsze była zdrowa jak rydz, okropnie bała się przeziębienia. Chroniły ją warstwy szali, pledów i chust, na głowie miała czepek z czarnej koronki, pod którym na wysokości czoła doczepiona była dziergana poduszeczka, a i pod brodą tłoczył się gruby pęk wstążek. Przez to wszystko ledwie co było widać z jej wąskiej twarzy, jedynie czarne malutkie oczy miotające błyski, ostro zakończony orli nos i cienkie, bezbarwne usta, ku którym spływały gwiaździście, by połączyć się pośrodku, liczne zmarszczki. Chłopczyk trochę się przestraszył tej zgrzybiałej, przypominającej czarownicę staruszki, wyglądała bowiem tak, jakby pod mnóstwem chust w ogóle nie miała ciała, tylko tę wąską twarz, ten zakrzywiony nos. W taki sposób malec wyobrażał sobie Dorkę Tóti z bajki dla dzieci. Jednakże matka pchnęła go naprzód, mówiąc: „Pocałuj ładnie w rękę ciocię Lizinkę!”, więc – z niejakim wstrętem – pocałował tę maleńką, pachnącą kamforą, wyschłą dłoń. Ale potem nastąpiło coś jeszcze gorszego. Ta mała dłoń o zakrzywionych palcach pochwyciła go nagle i z siłą, o którą nikt by jej nie podejrzewał, przyciągnęła tam, pomiędzy te chusty, i ciocia Lizinka wycisnęła mu na czole dużego mokrego całusa. A kiedy go już puściła, długo czuł pośrodku czoła, jak powolnie schnie mu ten zimny całus, jednakowoż jako dobrze wychowany chłopczyk nie śmiał go obetrzeć.
Wszystko to lotem błyskawicy ożyło mu w pamięci na widok staruszki. I wiele też innych rzeczy, opowiadanych później przez samą ciocię Lizinkę albo zasłyszanych od dziadka, Pétera Abádyego, który był jej kuzynem. Jedna z tych historii była szczególnie zabawna! – Bálint uśmiechnął się i teraz, gdy o tym pomyślał.
W czasie walk o niepodległość4 – któż by dał dzisiaj temu wiarę?! – Lizinka Sarmasághyowa, z domu Kendy, była młodą mężatką. A że bardzo była zakochana w swoim mężu, Mihályu Sarmasághym, który oczywiście był honwedem i oczywiście majorem w armii Görgeya (wszyscy byli wtedy majorami), to wszędzie jechała powozem w ślad za wojskiem. W ten sposób dotarła i pod Világos. Jak tylko usłyszała, a była entuzjastyczną patriotką, że Görgey złożył broń, popędziła do dworu Bohusów, wpadła tam do wielkiej sali pełnej węgierskich i rosyjskich oficerów, podbiegła prosto do Görgeya i tym swoim ostrym, piskliwym głosem rzuciła mu w twarz: „Panie naczelniku! Pan jest zdrajcą!”. Tak odważna była zawsze ta kobietka. A język też miała bardzo cięty. Jako że nie lubiła Kossutha, za każdym razem, gdy ktoś wymienił jego nazwisko, opowiadała swoje własne doświadczenie, jakim było pewne z nim spotkanie. Węgierskie wojsko było wówczas w Debrecenie. Tam rozeszła się wieść, że zbliżają się Rosjanie. Wszyscy popadli w duże przygnębienie. Wtedy to Kossuth wygłosił mowę na Zgromadzeniu Narodowym, żeby załamanych podnieść na duchu. Według cioci Lizinki powiedział tak: „Nie powinniśmy ulegać przestrachowi, nadchodzi wszak Mihály Sarmasághy z trzydziestoma tysiącami zaprawionych w walce bojowników!”. Powiedział tak być może, aby mocniej wybrzmiała ta odezwa. Niemniej jednak na te słowa wybuchły owacje, choć Sarmasághy siedział tam na balkonie samiuteńki i nie było z nim nikogo, jedynie ta maciupka żonka. Faktem jest natomiast, że jej energia równała się energii może i trzydziestu tysięcy bojowników.
Po rewolucji to ona uporządkowała wiele skomplikowanych spraw związanych z kopalniami, przez które nieomal zbankrutował jej teść. Sama się procesowała. Sama wywalczyła przywileje czynszowe, to ona wyratowała męża od niewoli w twierdzy Kufstein i wszystkiego się nauczyła, każdej ustawy, każdego artykułu ze zbioru Compillata Constitutio i Approbata Constitutio 5, cesarskiego patentu, regulaminu pracy kopalni i Verordnung 6, sama też pozywała i występowała w sądach od Vásárhelyu po Wiedeń.
Teraz, gdy kareta staruszki mijała Bálinta, wszyściuteńko to do niego wróciło.
Ale na tym wspomnienia się nie zatrzymały. Przeskoczyły z cioci Lizinki na jego dziadka, którego w ciągu roku wielokrotnie odwiedzała.
Jakby i dzisiaj ich widział. Siedzą razem w ogrodzie, na werandzie z greckimi kolumnami. Lizinka, jak zawsze, dusząc się w chustach i szalach, zagłębiona w wielkim fotelu z poduchami, kolana ma podciągnięte, cała jest skulona w sobie, wygląda jak większy pies. Z kolei dziadek Péter Abády siedzi na sztywnym krześle trzcinowym z wysokim oparciem, naprzeciwko swojej młodszej kuzynki, spokojnie i wygodnie, ale niezmiennie wyprostowany. Oczywiście pali sobie w milczeniu papierosa, jak czyni przez cały dzień, używając tej piankowej fifki o typowo węgierskim kształcie. Staruszka opowiada jakąś plotkę, bo ona stale plotkowała, czego chłopczyk właściwie nie rozumie, co najwyżej tyle, że jego dziadek od czasu do czasu beszta starą kobietę żartobliwym tonem: „W aż tak wiele złego to ja jednak nie uwierzę, Lizinko, nawet i połowa tego byłaby przesadą!” – i śmieje się nieco ironicznie, podczas gdy stara Sarmasághyowa dalej skrzeczy, zarzeka się, że a i owszem, tak właśnie jest! Jest tak, jak mówi, ona to wie! Starszy pan się uśmiecha, acz kręcąc głową, bo co prawda mówi ta Lizinka rzeczy niewątpliwie złośliwe, to jednak potrafi opowiadać je wprost zabawnie.
Miało to miejsce w Dénestornyi. Stary Péter Abády również tam mieszkał; ale nie na górze w zamku, lecz poniżej, na zboczu wzgórza, w dworku po dziadku, a dworek ten wybudował pod koniec osiemnastego wieku pradziad Bálinta po mieczu. Ów zaś okazały pałac należał do matki Bálinta, która też była z Abádych. Poza tym należało do niej trzy czwarte majątku tego rodu. To dlatego ślub rodziców Bálinta był wydarzeniem rodzinnym o wielkim znaczeniu – dzięki małżeństwu ponownie scalono stary majątek ziemski, który wcześniej przez wiele pokoleń pozostawał podzielony najpierw na cztery, a potem wciąż jeszcze na dwie części. Tak więc ślub połączył w całość dobra w Dénestornyi oraz dawne rodowe posiadłości w Felső-Szamosu, w wysokich górach o wiecznie ośnieżonych szczytach.
Stary Péter przekazał wtedy swojemu synowi to, co posiadał. Zachował sobie jedynie dworek i przylegający doń ogród, i również później, gdy jego jedyny syn, Tamás, zmarł nagle, ani mu do głowy nie przyszło, żeby to wszystko zabrać z powrotem i na stare lata znów się kłopotać majątkiem, lecz pozostawił go w gestii swojej synowej, już wdowy, niech ona się tym zajmuje.
Ani nie przeprowadził się na górę do zamku, choć Tamásowa Abády i wówczas, i potem zawsze go o to prosiła, a nawet miała nieco żal, że teść nie chce jej posłuchać.
Starszy pan był mądrym człowiekiem. Bálint dopiero teraz, dojrzałym umysłem pojmował, jaki on był mądry również w tej kwestii. Przy pełnej dobroci, acz wiecznie niespokojnej naturze matki ledwie by się utrzymały ich poprawne relacje, gdyby zamieszkiwali pod jednym dachem.
Porządek pozostał taki, jaki się ukształtował za życia syna, nim ten umarł. Starszy pan w każdą środę jadał u nich, na górze w zamku, obiad, a z kolei w każdą niedzielę w południe oni mieli zaproszenie do dworku dziadka.
Bálint, jak tylko podrósł, odwiedzał dziadka innymi też razy. Niekiedy, a i owszem, umknąwszy przed guwernerami. Łatwo było tam uciec. U podnóża wzniesienia olbrzymi park zamkowy oddzielony był od przynależącego do dworu ogrodu jedynie cmentarzem kalwińskim. Dwa murki, oba nie aż tak wysokie i niepozbawione zresztą dziur; to stawało się nawet zabawne, bo przy takiej okazji można było bawić się w Indian, po cichutku się skradać, sunąc bezszelestnie, zupełnie jak Skórzana Pończocha, i wdrapać na oszałamiająco wysoką basztę, tak bowiem przedstawiał się w wyobraźni chłopca, przepełnionej opowieściami Coopera, ledwie półtorametrowy miejscami mur przy cmentarzu.
Starszy pan dobrze widział, jaki czasem wybrudzony, zakurzony był wnuczek, kiedy się u niego zjawiał, lecz nigdy nie pytał, którą drogą chłopiec przyszedł, a ingerował dopiero wówczas, gdy zobaczył dziurę w jego ubraniu: żeby tylko nie było problemów, i nim go wypuścił z powrotem do domu, nakazywał kucharce szybko tę dziurę zaszyć, po czym posyłał lokaja, by otworzył tamtych dwoje zawsze zamkniętych drzwi, które z ogrodu przy dworku prowadziły na cmentarz, a stamtąd – do zamkowego ogrodu.
W młodszym wieku przyciągała Bálinta nie tyle chęć widzenia się z dziadkiem, ile to, że u niego za każdym razem dostawał coś dobrego do jedzenia, bez względu na porę przybycia. Świeży, całkiem czarny chleb żytni z grubą warstwą kwaśnej śmietany, chłodne bawole mleko lub słodkie ciasto z wczorajszego wypieku. Jakież to było pyszne! Przecież on wtedy zawsze, ale to zawsze był głodny, a na górze w zamku matka zabroniła dawać mu cokolwiek jeść pomiędzy posiłkami. W miarę jak dorastał, zaczęło go przyciągać również towarzystwo starszego pana. Potrafił on bowiem tak miło, z takim zrozumieniem rozmawiać z dzieckiem, wysłuchiwał jego opowieści o małych psotach, lekko się uśmiechając kącikiem ust przy fajce, a nikomu nic z tego nie zdradził.
Jeśli Bálint zachodził tam około południa, to przy dobrej pogodzie znajdował dziadka na tarasie, a jeśli było chłodno, to w bibliotece. Starszy pan zawsze wtedy czytał. Nie miał za złe, że wnuk mu przeszkodził. Najczęściej czytał dzieła naukowe. Prenumerował też wiele czasopism, i rzeczywiście to było wspaniałe, jak bardzo nadążał za postępem umysłowym tamtych czasów, za badaniami w tym klasycznym okresie nowoczesnych odkryć. Chętnie i ładnie opowiadał o nich wnukowi, podsumowując, w sposób przystępny i zrozumiały, najnowsze zagadnienia, którymi się właśnie zajmował. Miał jednakowo dobre rozeznanie w przeróżnych tematach. W jego opowieściach dużą rolę odgrywały podróże odkrywców po Afryce i Azji Środkowej, ale chyba w pierwszym rzędzie – postęp techniczny ostatnich lat. W związku z tym niekiedy poruszał kwestię równań matematycznych, objaśniając je tak jasno i z taką prostotą, że dorastający wnuk z łatwością mógł je pojąć, a później, gdy w Theresianum Bálint dotarł do algebry, zdawała mu się niemal znana. Być może to stąd, z tej odległej przeszłości dzieciństwa, wywodziło się zainteresowanie, które i potem u niego się utrzymało.
Jeśli chłopiec odwiedzał dziadka rankiem, znajdował go zazwyczaj w ogrodzie. Własnoręcznie bowiem pielęgnował on róże. Sam też je szczepił, oczkował, a wszystko to czynił z wielką miłością. I rzeczywiście wyrastały piękne, znacznie ładniejsze, bujniejsze niż te, którymi zajmował się ogrodnik zamkowy. Bálint, sięgając teraz pamięcią wstecz, widział go w wyobraźni jak żywego, tam, pośród kwiatów! W długim fartuchu z surowego płótna. W ogromnym chłopskim słomianym kapeluszu na koronie wciąż jeszcze gęstych, kręconych białych włosów. Jak młodzieńczą miał twarz pod tym kapeluszem, gdy oświetlały ją żółte refleksy słonecznych promieni. Jakie ładne rysy twarzy. Wąski, cienki nos. Zielonoszare oczy, które wydawały się jeszcze jaśniejsze, gdyż mimo zaawansowanego wieku dziadka brwi pozostawały czarne. Ponad subtelnym łukiem warg ostro zakończony i podwinięty wąsik, też niemal czarny, być może za sprawą środka do pielęgnacji, którego zapach, przywołany teraz wspomnieniem, Bálint znów jakby poczuł, podobnie jak czuł go zawsze, gdy zgodnie ze zwyczajem starszy pan pochylał się ku niemu i nadstawiał policzek do ucałowania.
Twarz miał dziadek tak gładką! Przywiązywał dużą wagę do tego, aby stale być zadbanym i czystym. Mawiał żartobliwie: „Człowiek młody może być i brudny, ale starzec, nawet wyczyszczony, jest zawsze odpychający!”. I codziennie sam się golił precyzyjnymi angielskimi brzytwami, każdego dnia inną; trzymał je wszystkie, ponumerowane, w długim futerale z zielonego safianu.
W niedzielne południe, jeśli Bálint przyszedł wcześniej, przed porą obiadu, czasem zastawał na werandzie dwóch, trzech chłopskich gospodarzy, którzy zdjąwszy kapelusze, stali przed starszym panem i przedstawiali mu swoje zawiłe sprawy. Jeśli pojawiał się w takim właśnie momencie, dziadek dawał mu znak ręką, że może zostać, lecz musi siąść z boku na kanapie. Przybywali tu ludzie nie tylko z Dénestornyi, ale i z innych okolicznych wiosek. Rumuni, Węgrzy jednako, niekiedy także ci, którzy mieszkali w wysokich górach. Od dawien dawna znano go jako człowieka bardzo sprawiedliwego. Tak więc nim zwróciliby się do adwokata, często przychodzili właśnie do niego, żeby ich rozsądził. Stary Péter Abády zawsze był do ich dyspozycji. Siedział nieruchomo na twardym trzcinowym krześle z podłokietnikami, nogi miał skrzyżowane, a pantalony podchodziły mu nieco ku górze na staromodnych butach z wysoką, miękką cholewką. Wiecznie z fajeczką z pianki morskiej w ustach, w milczeniu wysłuchiwał długiej opowieści. Tylko od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie albo jakimś słowem przywoływał do porządku tego, który, jak uznał, miał zamiar unieść się gniewem na drugiego. Ale niewiele tu było potrzeba, jako że ludzie zwykle zachowywali się bardzo rozsądnie. A potem, kiedy już każdy powiedział, co miał do powiedzenia, starszy pan udzielał swojej rady.
Péter Abády jednakowo płynnie mówił po węgiersku i, jeśli zaszła taka potrzeba, po rumuńsku. Skarżące się strony najczęściej godziły się z jego osądem. Na koniec, a i niezależnie od tego, na czym stanęło, interesanci całowali go w rękę i odchodzili ładnie gęsiego. Jego, Bálinta, też całowali w rękę, przed czym on próbował się bronić. Ale starszy pan zwracał mu uwagę po francusku, żeby pozwolił, bo jeśli tego nie zrobi, ludzie wezmą to za niechęć i się obrażą.
Dwór Abádych często odwiedzali również inni goście. Młodsi przybywali złożyć uszanowanie, przedstawić się lub poprosić o wsparcie, bo choć Péter Abády coraz rzadziej ruszał się z domu, jego wpływy pozostawały ogromne, sięgając daleko i rozprzestrzeniając się w różnych kierunkach, nie tylko dlatego, że już od dwóch dekad był superintendentem Kościoła kalwińskiego, członkiem Izby Panów i chorążym7, lecz i dlatego, że znany był jako osoba wspierająca jedynie to, co sprawiedliwe; wiadome też było o nim, iż jego głos jest brany pod uwagę nawet na dworze Franciszka Józefa.
Starsi składali mu uszanowanie ze starej sympatii. Oni również dość licznie. Należeli do grupy dawnych prominentów komitackich, z czasów gdy przed rokiem 1848 Péter Abády był nadżupanem w komitacie Alsó--Fehér, bądź byli niegdysiejszymi honwedenami, których w epoce Bacha8 wyratował przed więzieniem.
Regularnych gości było dwoje: ciocia Lizinka, która co roku spędzała tam dwa tygodnie, oraz Mihály Gál – alias Minya Gál – stary aktor, który pozostawał trzy dni, nigdy ani dłużej, ani krócej.
Tego ostatniego Bálint bardzo lubił. Jeśli wiedział, że u dziadka jest Gál, przekradał się przez ogrodzenie nawet kilka razy dziennie i długo przysłuchiwał się rozmowie, żartom dwóch starców, dawnym teatralnym anegdotom Gála, które opowiadały o Déryowej, o Celesztinie9, aczkolwiek co do większości nazwisk, to nie wiedział, kim są ludzie, którzy je noszą.
Stary Minya zawsze przychodził pieszo i tak też odchodził. Nigdy nie przyjmował oferowanego powozu. Zdania nie zmienił od czasu, gdy występował w wędrownej trupie. I z jakiegoś dziwnego, butnego purytanizmu. Z jakiegoś uporu, „bo nie”, albo dlatego, że wędrując po szosach, oczami wyobraźni widział siebie na powrót w latach młodzieńczej włóczęgi. Był kolegą szkolnym Pétera Abádyego. Razem uczyli się w gimnazjum w Vásárhelyu w latach dwudziestych.
Wtedy to zawarli, jako uczniowie mieszkający w internacie, przyjaźń, która niezmiennie łączyła ich przez siedemdziesiąt lat. Byli ze sobą na ty. Ale w obecności innych – choćby i chłopca – Minya Gál unikał zwracania się w sposób tak bezpośredni.
Bálint uświadomił sobie teraz, że Gál pochodził właśnie z tych okolic. Ostatni raz widział go na pogrzebie dziadka w 1892 roku – to już dwanaście lat – wówczas też przyszedł on z Vásárhelyu, gdzie miał mały domek, tak powiedział. „Ejże, trzeba by się dowiedzieć, czy jeszcze żyje, a jeśli żyje, to trzeba by odwiedzić przyjaciela dziadka. Choć to mało prawdopodobne, żeby jeszcze żył, bo bez pięciu, sześciu lat dobiegałby teraz setki”, pomyślał Bálint. Mimo wszystko postanowił, że w drodze powrotnej z Siklódu wytropi, co się stało ze starym aktorem, który należał do najbardziej żywych wspomnień z jego dzieciństwa.
*
O takich to sprawach rozmyślał młody Abády. A tym wspomnieniom akompaniowało monotonne pobrzękiwanie dzwoneczków przyczepionych do końskiej uprzęży, jakby dochodziło go echo dalekiej przeszłości.
Oprzytomniał na odgłos szybkiego tętentu koni.
Minęły go w pośpiechu, jeden za drugim, dwa powozy zaprzężone w węgierskie kłusaki10.
Pierwszym powoził Péter Kendy, ten, którego krótko i powszechnie zwano Pityu, na tylnym zaś siedzeniu miejsce zajmował jeden z braci Alvinczych. Obok nich dwie spośród hrabianek Laczók, Anna i Idácska. Późno rozpoznał obie kobiety, dopiero jak już przejechały. „Oczywiście, przecież to już dorosłe panny!” – pomyślał. Kiedy widział je ostatnim razem w Kolozsvárze, były to jeszcze podlotki z warkoczykami. Jak ten czas płynie. Pewnie śpieszą się do domu po wyścigach, w końcu są córkami gospodarzy Vársiklódu, wypada więc, żeby pojawiły się u siebie, zanim przybędzie tłum gości.
Z tamtego towarzystwa nikt nawet nie spojrzał w jego stronę; kto się przejmuje pasażerem podróżującym najętym fiakrem?
Na koźle w drugim powozie siedział Farkas, starszy z braci Alvinczych, przy nim trzecia panna Laczók, Liszka, a gdy pojazd pośpiesznie przemykał obok Bálinta, ten rozpoznał jeszcze László Gyerőffyego, swojego kuzyna, na tylnym siedzeniu koło stangreta w liberii.
Zawołał do niego, a tamten coś mu odpowiedział i dodatkowo pomachał, ale i ten pojazd popędził dalej. Najwyraźniej oba brały udział w wyścigu, tym wścieklej więc jeden pędził za drugim, bo przecież trzeba się przed pannami wykazać animuszem – wyprzedzić! – utrzymać się na czele! – nie przepuścić! – i dlatego powożący panowie przykładali się do wyścigu tak, jakby szła tu walka na śmierć i życie.
Bálint bardzo się ucieszył, że i László będzie w Siklódzie. Ach, jak dobrze znów się z nim spotkać! László był jego jedynym przyjacielem z czasów dzieciństwa. Theresianum też skończyli w tym samym roku. I także przez pierwsze dwa lata na uniwersytecie w Kolozsvárze, nim Gyerőffy wyjechał do Pesztu, byli nierozłączni. Od tamtej pory rzadziej się widywali. Kiedy niekiedy na Węgrzech u którejś z ciotek László Gyerőffyego, przy okazji polowania na kuropatwy bądź bażanty i kilka razy przypadkiem również w Siedmiogrodzie.
Jednakże nie spowodowało to uszczerbku na ich przyjaźni, bo przecież sympatia sięgająca wstecz do czasów dorastania jest najmocniejszym spoiwem.
I to ich połączyło ze sobą znacznie ściślej niż pokrewieństwo, dość bliskie zresztą, jako że babka László Gyerőffyego była starszą siostrą starego Pétera Abádyego. Połączyło ich jeszcze wiele innych głębszych, nieuświadomionych, ale tym silniejszych więzów. Obok licznych podobnych cech – również zbieżność losów w dzieciństwie. László też był sierotą, nawet w większym stopniu niż Bálint, któremu pozostała matka i który miał prawdziwy dom, gdzie powracał każdego lata, by ogrzać się w ciepłej atmosferze. László natomiast stracił rodziców we wczesnym dzieciństwie. Oboje naraz. Była to tragiczna historia, o której niechętnie rozmawiano w rodzinie. Jego matka, jak mówiono, uchodziła za kobietę nie tylko bardzo ładną, lecz i bardzo utalentowaną, o artystycznej duszy. Pięknie rzeźbiła i malowała. László miał zaledwie trzy latka, kiedy jego matka z kimś uciekła. Krótko potem jego ojca znaleziono martwego w lesie. Zabiła go własna strzelba. Krewni twierdzili: nieszczęśliwy wypadek. Ta ponura, znana, acz pozostawiająca wątpliwości historia przydała posępnego tła dziecięcym latom opuszczonego małego László. Nigdy potem nie miał prawdziwego domu. Najpierw trafił do babki, a po jej śmierci, która nastąpiła po kilku latach, już na stałe zamieszkał w szkole z internatem, skąd każdego lata zabierały go ciotki, i tak do uzyskania pełnoletniości zawsze był gdzieś jedynie gościem, czasami w Siedmiogrodzie, ale najczęściej w Kraju Zadunajskim, u sióstr ojca – na przemian to u jednej, to u drugiej – które wyszły za mąż w Budapeszcie, starsza – za księcia Kollonicha, młodsza – za hrabiego Antala Szent-Györgyiego.
Bálint, wychylony, spoglądał na pędzący powóz. Za wysoko wzbitą ścianą kurzu już tylko mgliście widział znikającego László, który aż do zakrętu ciągle machał mu w odpowiedzi. I gdy tak się wychylał, sam też cały czas śląc tamtemu pozdrowienie ręką, huknął obok niego kolejny powóz.
Bryczka ze składaną budą.
W pojeździe siedziało dwóch mężczyzn.
Po prawej stary Sándor Kendy.
Ten Kendy w Siedmiogrodzie miał aż dwa przydomki. Gdy rozmawiano z nim twarzą w twarz, zwracano się do niego Vajda11, czyniąc aluzję do jednego z jego słynnych przodków, a to dlatego, że i on sam, podobnie jak ów przodek, był wysoce upartym i krnąbrnym agresywnym wielkim panem. Z tego właśnie powodu owego przodka, po którym otrzymał przydomek, koniec końców dekapitowano. Za plecami jednak nazywano go Krzywusem, bez żadnej złośliwości, tylko z tej przyczyny, że gdy mówił lub – co rzadko się zdarzało – lekko się uśmiechnął, wtedy wykrzywiał się mu nieco kącik ust z jednej strony. Wzięło się to od dawnego cięcia szablą – szramę tę ledwie zakrywały bujne wąsy, co dodatkowo podkreślało jego twardy, zdecydowany, ogromnie męski charakter.
Większość Kendych miała jakieś przezwisko, często z nutą szyderstwa. Potrzebne było ono do ich rozróżnienia, bo Kendych było naprawdę sporo. Oprócz Krzywusa żyło jeszcze dwóch Sándorów, z których na jednego wołano Ruchliwiec, a to z powodu jego niespokojnej natury, drugiego zaś rówieśnicy ochrzcili Zindi, ponieważ odkryli, że jest niezwykle podobny do pewnego wodza rabusiów z zamierzchłych czasów, który nazywał się Albano Zindi.
Obok Vajdy siedział w przejeżdżającej bryczce Ambrus Kendy.
Ten, o ponad dziesięć lat młodszy od Krzywusa, był jego dalekim krewnym, niemal tylko z nazwiska, ale i tak bardzo go przypominał. Dotyczyło to wszystkich Kendych. Owo płodne plemię odznaczało się bowiem tak dużą siłą dziedziczenia, że jego przedstawicieli dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka, choć poszczególne gałęzie rodu oddzieliły się od siebie przed wieloma już pokoleniami. Wszyscy byli ciemnowłosi. Wszyscy mieli jasne oczy, prawie krzaczaste brwi i byli słusznego wzrostu. I każdy miał taki zaczepny, potwierdzający skorość do bitki nos, jak dziób ptaka. Ostro zakończony orli nos jak u starego Krzywusa, sokoli jak ten u Ambrusa, a u pozostałych – od początku do końca, przez wszystkie gatunki ptaków drapieżnych, w każdej odmianie: od sępa do pustułki i dzierzby gąsiorka. O cechującej Kendych sile dziedziczenia świadczyło i to, że ponieważ byli liczni, a przez to rodzinny majątek coraz bardziej się dzielił, wielu już i z poprzedniej grupy wiekowej zawarło tak zwane dobre małżeństwo, w którego przypadku wiano było, a i owszem, ładniejsze od panny młodej. A mimo wszystko! Bez względu na to, z jak cherlawą bądź brzydką kobietą się żenili, kulawą czy garbatą, otyłą czy taką jak patyk, z nosem perkatym czy kartoflanym, z każdej jednej udawało się im wyhodować własny trwały gatunek, ten ostry profil, brązowe włosy, jasne oczy – samych przystojnych chłopaków, same ładne dziewczęta.
Jakby temu silnemu plemieniu dobrze zrobiło częste przycinanie przed wiekami, kiedy to tylu Kendych ścięto na szafocie. Tym bardziej rozrastało się ono nowymi pędami.
Stary Sándor i młodszy Ambrus byli do siebie podobni nie tylko z rysów twarzy, ale i ze sposobu bycia. Obaj wyrażali się nader grubiańsko. Zaprzeczenie, złość, ba, często i kontrowanie załatwiali jedynie takim czy innym wulgaryzmem. Właśnie Krzywus rozpoczął to w Siedmiogrodzie, gdzie ani jego pokolenie, ani poprzednie generacje nigdy dotąd nie wypowiadały choćby jednego brzydkiego słowa nawet w dzikim gniewie. Styl obu Kendych był jednakowy, lecz metoda odmienna: Vajda mawiał takie rzeczy tonem rozkazującym, ze straszliwie surowym wyrazem twarzy, i ponieważ zawsze tak ostro ciskał ten czy ów krótki plugawy rzeczownik, naturalnie nie miał naśladowcy. Prócz jednego, a był nim akurat też Kendy – Ambrus. Tylko że ten naśladował jedynie „co”, natomiast „jak” – to już z wielkim talentem przerobił na własną korzyść. Z dobrotliwą wesołością wyrzucał z siebie najstraszniejsze słowa, nie tak napastliwym tonem jak Krzywus, lecz w sposób naturalny i z humorem, tak po chłopsku, jakby nie potrafił inaczej, jakby czynił to z powodu swojej nieokrzesanej szczerości. Jakby całą jaźnią przekazywał: „Co prawda jestem grubiański, co prawda mówię brzydkie rzeczy, ale przecież taki się urodziłem, taki szczery, bez ogłady, mówiący wprost, prawdziwy mężczyzna”, i to wrażenie potwierdzane było dobrotliwym spojrzeniem jego jasnoniebieskich oczu, pełnymi, szerokimi ustami zawsze rozchylonymi w uśmiechu, niskim, gruchającym głosem i tymi jego szerokimi ruchami, powolnym krokiem, od którego aż dudniła podłoga. Wszystko to razem wzięte czyniło tego silnie zbudowanego mężczyznę bardzo sympatycznym, każdy go lubił; wiele też kobiet za nim szalało; nic więc dziwnego, że jak tylko Bálint Abády pojawił się na uniwersytecie w Kolozsvárze pod koniec lat dziewięćdziesiątych, młodzi uważali „wuja Ambrusa” za swojego wodza.
Wszyscy go naśladowali. Jedynie ten był męski, kto mówił tak, jak ów ideał, kto umiał pięknie przekląć, cisnąć smakowitym ordynarnym słowem, a każdego, kto używał uprzejmego tonu, uważano za afektowanego lalusia, za maminsynka.
Ambrus był ich wodzem również w innych sprawach. Bardzo lubił się zabawić. Nieustannie oddawał się hulankom, pomimo tego, że już od dawna był żonaty i miał trzech synów oraz cztery córki. Dużo pił, i to często. Miał mocną głowę i jeśli zajeżdżał do Kolozsváru – a w mieście zatrzymywał się regularnie i na dłużej – każdej nocy grali Cyganie, odbywało się wielkie trinkum 12 i szaleństwo. Oczywiście w tym wszystkim towarzyszyli mu młodzi.
Bálint teraz, na widok wuja Ambrusa, przypomniał sobie wyraźnie, jak bardzo zaskoczyły go te ciągłe pijatyki, które były wtedy modne i w które rychło wpadł również on sam, choć tak naprawdę wcale nie znajdował w tym upodobania.
Gdyby w to wiecznie zabawiające się środowisko trafił później, nie zaś w tak młodym wieku, mając ledwie osiemnaście lat, gdyby trafił tam nie bezpośrednio po opuszczeniu zamkniętego internatu, być może zdołałby się przeciwstawić temu prądowi, który go porwał, a wraz z nim porwał także László Gyerőffyego.
W tamtej sytuacji nie był jednak zdolny postępować inaczej. Tym bardziej że ich dwóch – wbrew temu, że obaj byli spokrewnieni z większością tego towarzystwa – mimo wszystko traktowano niczym obcych, niczym przybyszy. Owi kompani nie zbudowali z Bálintem i László zażyłej relacji ani się z nimi nie kolegowali w sposób familiarny, jak czynili to we własnym gronie, wśród tych, którzy dorastali tu razem. Tego dystansu, tej tlącej się antypatii nie ukazywało nic namacalnego, nic, co można by poruszyć w rozmowie, nic takiego, czego można by się domagać, niemniej były tam one, ten dystans i ta antypatia, stale obecne w tysiącach drobnostek przynależących do codziennych spotkań. Tylko niekiedy, po pijaku, ktoś rzucał jakąś do tego aluzję, coś w rodzaju: „No oczywiście, kto jest przyzwyczajony do Wiednia…!” albo: „W przypadku kogoś mieszkającego na Węgrzech rzecz przedstawia się oczywiście inaczej!”. Ale to było wszystko.
W stosunku do László Gyerőffyego nastrój rychło jednak złagodniał. Dużą korzyść w tym towarzystwie przyniosła mu wysoka umiejętność gry na skrzypcach, zresztą już w szkole średniej próbował grać także na innych instrumentach i w ciągu kilku tygodni nauczył się muzykować jakby po cygańsku, grał więc na przemian z pierwszym skrzypkiem orkiestry cygańskiej, to znów na dawnym węgierskim oboju bądź na klarnecie. Nastrój zatem złagodniał, ale nigdy nie odmienił się całkowicie.
Wobec Bálinta natomiast nic a nic nie zmieniła się ta zawoalowana rezerwa. Może dlatego, że nie potrafił upić się tak naprawdę, aż do zapomnienia. Ilekolwiek by wypił, zawsze wiedział, co mówi, co czyni, i wiedział także, co robią inni. Nie potrafił się uwolnić od tego osądzającego krytyka, którego nosił w sobie i który z samej głębi jego wnętrza czujnie i ironicznie obserwował, jak tańczy tylko w koszuli, przed Cyganem, albo powrzaskuje, albo śpiewa, i wtedy go strofował: Obłudnik z ciebie, mój synu, dlaczego robisz z siebie wariata?
Bálint szedł tą drogą jeszcze przez długi czas. Chciał być bliżej rówieśników, wciąż miał nadzieję, że dopuszczą go do swojego grona, w końcu zapominając o jego obcości, no więc próbował dużo pić, dużo się razem z nimi zabawiać, a przy takich okazjach sam też obracał wszystko w perzynę i popadał w skrajność, aż do granicy, którą wyznaczał mu ów nigdy nieusypiający w jego duszy kontroler.
Tak oto starał się wtopić w grono kolegów, którzy szkalowali i nazywali fajtłapą tego, kto nie pił, albo pił jedynie z umiarem, kto nie popadał w obłęd, słysząc kapelę cygańską, kto nie znał tekstu każdej węgierskiej piosenki, kto nie miał swojej własnej13, takiej, że gdy tylko wychwycił jej melodię, musiał paść głową na stół bądź roztrzaskać jeśli nie nogę od krzesła albo lustro, to przynajmniej kieliszki. Tak robił wuj Ambrus, no więc tak robili oni wszyscy, a za dobrego koleżkę uchodził zwłaszcza ten, kto nad ranem siedział na kolanach pierwszego skrzypka, pogrążony w melancholii, albo kto chociaż ucałował wiolonczelistę.
Duży udział miała w tych wyczynach oczywiście rywalizacja. Przeskoczyć jeden drugiego, lepszym być junakiem! – to u młodego człowieka naturalna pobudka. Ale wiele było też zarówno pozowania, jak i małpowania.
Następnego dnia większość robiła sobie z tego żarty: „Ach, jakiż ja byłem pijany tej nocy!”, a mówiono to również hrabiankom, które zachowywały się tak, jakby bardzo im te wyczyny imponowały. Nic w tym dziwnego. Panny wszak chcą się podobać, a w trakcie polowania na męża nie biorą takich wyznań zbyt poważnie – najważniejsze, że chłopcy się nimi zajmują i mile się spoufalają. Dlatego owo przechwalanie się przyjmowano dość życzliwie, tym bardziej że pannie, która do tego rodzaju wyczynów odczuwa sympatię oraz pokazuje, że sama też szaleje za węgierskimi piosenkami, częściej grywano pod oknem serenady, co hulakom wypadało wręcz robić podczas zabawy z cygańską kapelą albo po niej.
Matki nie bardzo były zdumione takim zachowaniem. Ich mężowie pochodzili przecież z pokolenia, które wyrosło po 1848 roku, i w latach absolutyzmu, kiedy wywodzący się ze szlachty młodzieńcy nie mogli pójść do służby publicznej – a to było dotąd ich głównym zajęciem – wielu z nich z powodu tej przymusowej bezczynności, a jakże, dość często piło. Niemniej jednak stali się oni dobrymi mężami i nawet jeśli jeden czy drugi z ich grona zmarł z powodu pijaństwa, to być może trzeba tu obwiniać żonę, dlaczego nie utrzymała męża w ryzach? Ale matki miały jeszcze inny powód, żeby okazać wyrozumiałość: te siedmiogrodzkie hulanki z kapelą cygańską odbywały się w towarzystwie ich córek niekiedy przez kilka godzin, dzięki czemu łatwiej dochodziło wówczas do oświadczyn – albo też jeśli mężczyźni bawili się bez panien, a takie właśnie były najczęściej i z największą ilością alkoholu te zabawy z orkiestrą cygańską, to przecież pozostawali wtedy we własnym gronie i nie było przypadku, żeby do tego grona dopuścili jakiekolwiek „latawice”. Starsze damy wolały zatem, żeby młodzieńcy spędzali noce w towarzystwie cygańskiej kapeli: „Bóg jeden wie, moja duszko, dokąd by chodzili, jeszcze by złapali jakąś chorobę”.
*
Tak oto sięgając myślami wstecz, z perspektywy pięciu, sześciu lat Bálint zobaczył te zależności wyraźniej, znacznie wyraźniej niż w okresie spędzonym na uniwersytecie. Tak! Dziewczęta, można by rzec, wszystkie odczuwały niejaki podziw albo przynajmniej udawały go przed mężczyzną, który miał sławę wielkiego hulaki. On sam spotkał tylko jedną, która z naganą marszczyła silnie zarysowane, proste brwi i unosiła brodę, jeśli ktoś chciał się czymś podobnym przed nią popisywać i puszyć jak paw.
Tylko jedna była taka: Adrienne Milóth.
Dziwna, samodzielna w myśleniu dziewczyna! W większości spraw inna niż pozostałe. Czardasza nie tańczyła, jej ulubioną melodią był pewien walc, szampana mało kiedy piła i zawsze był w jej wzroku jakiś poważny namysł. Miła i bardzo inteligentna. „Jak ona mogła wyjść za mąż za tego ponurookiego Pála Uzdyego! Ale co zrobić! Kobiety lubią mężczyzn w takim szatańskim typie!” – pomyślał Bálint, a w ślad za tą refleksją obudziła się w nim tamta złość, która bez najmniejszego powodu ogarnęła go wówczas, gdy przed dwoma laty usłyszał o zaręczynach Adrienne.
Nie z zazdrości. O, nie! Ależ skąd!
*
Kiedy Adrienne debiutowała w towarzystwie wiosną 1898, on był już na czwartym roku studiów prawniczych i akurat w najgorętszym okresie swojej relacji ze śliczną filigranową Abonyiową. To był namiętny romans. Pierwszy związek z kobietą, który liczył się w jego życiu. Ekscytujące polowanie całymi miesiącami, aż wreszcie po wielu dręczących obawach i rozbłyskujących nadziejach triumfalne spełnienie! Na tym koncentrował się wtedy całym sobą, wszystkimi zmysłami, na tym skupiały się wszelkie jego miłosne tęsknoty.
W domu Milóthów bywał więc nie z powodu miłości. O tej nigdy nie było mowy z Adrienne. Miłość nie pojawiała się nawet jako temat. Nie flirtowali ze sobą, w ogóle. Nigdy, ani przez moment nie zapragnął jej jako kobiety, niezależnie od tego, jak długo razem tańczyli. Bez względu na to, ile czasu siedzieli we dwoje, jak często się spotykali, a zdarzało się to niemal codziennie.
W towarzystwie, do którego przynależeli, właściwie nic to nie znaczyło, gdy młody człowiek tak często bywał w domu dorosłej panny. W tamtych czasach życie towarzyskie w Kolozsvárze kwitło, zresztą w owym mieście prowincjonalnej wielkości każdy z każdym bez przerwy się widywał.
Bardziej zamożne rodziny siedmiogrodzkie zawsze spędzały tam zimę i popołudniami przyjmowały bez żadnych formalności. Gościło się rzesze ludzi, w tym wszystkie starsze damy, ich wnuczęta, krewnych, wielbicieli i osoby szczerze tym rodzinom oddane, a w domach z pannami na wydaniu – bywających wówczas w towarzystwie „paniczów”. Jedynie w przypadku obiadu bądź kolacji należało poczekać na zaproszenie. Natomiast w porze podwieczorku rzucało się w oczy raczej to, gdy ktoś nie pojawiał się całymi dniami. To dlatego żadną miarą nie oznaczało zalotów, jeśli jakiś młodzieniec choćby i codziennie zachodził na „kawę z pianką”, bo wtedy jeszcze właśnie kawa była modniejsza niż z angielska herbata.
Zwykle troje, czworo dziewcząt oraz pięciu, sześciu chłopców tworzyli bardziej intymne kółko, zgodnie z pokrewieństwem lub sympatią, i stale przebywali razem, przy okazji tenisa, podwieczorku, w teatrze lub na wycieczkach.
Sympatia i przyjacielskie zainteresowanie – to były więzi łączące w takich grupach.
Tak, sympatia! Tylko tyle było również pomiędzy Bálintem a Adrienne Milóth.
Bez wątpienia także uroda Adrienne grała tu rolę, ale Bálint miał wrażenie, że podoba mu się jedynie w sposób obiektywny, tak jak podoba się przepiękny klejnot bądź wspaniały przedmiot z brązu.
Podobała mu się ta jej wysmukła, bardzo jeszcze dziewczęca postać, ten lekki, a mimo to świadczący o sile chód, którego widok zawsze przywodził mu na myśl wizerunek Diany, łowczyni na jednym ze skarbów Fontainebleau, pokazywanym w Luwrze. Te same nieco wydłużone proporcje, relatywnie maleńka głowa, sprężyście odwracające się plecy, gdy bogini sięga ręką ponad ramieniem i z zawieszonego z tyłu kołczana wyciąga strzałę. Ten sam prosty, długi wykrok. I także barwa ta sama: skóra w jednolitym odcieniu kości słoniowej, jakby delikatnie pozłacana. Ponadto lekko błyszczące twarz, szyja, ręce, tak też lśniące ramiona powyżej wydekoltowanej sukni balowej. Różniły się tylko włosy i oczy, bo Diana była niebieskooką blondynką, gdy tymczasem Adrienne Milóth miała ciemne loki, jakby zawsze rozwiewane przez wiatr, a oczy – niby żółty bursztyn.
Tak! Przyjemnie było ją widzieć i ciekawie było z nią rozmawiać. Prezentowała interesujące poglądy w najrozmaitszych kwestiach. Niespotykanie oryginalne u tak młodej kobiety. Otrzymała też znakomite wykształcenie. Nie trzeba było przy niej unikać tematów dotyczących zagranicy, historii powszechnej bądź literatury, za które niejedna panna się na niego obrażała, przekonana, że Bálint przechwala się swoją wiedzą. Adrienne wykazywała zaskakujące obeznanie w tego rodzaju zagadnieniach. Doskonale posługiwała się językami obcymi. Ogromnie lubiła czytać, jednakże bagatelnej literatury dla hrabianek, którą jako jedyną karmiono wówczas dziewczęta, buntowniczo nienawidziła. Buntowniczo, ponieważ w szkole w Lozannie, w której się wychowywała, słyszała o Flaubercie i Balzaku, o Ibsenie i Tołstoju i trawiło ją żywe pragnienie, by poznać dzieła istotnie wartościowe.
O takich to mniej więcej sprawach była mowa, gdy nieledwie przez przypadek Bálint jadł z nią kolację na owym balu, który był pierwszym balem Adrienne. Później popołudniami coraz częściej odwiedzał Milóthów.
Bálint zapoznał się w tym czasie z poglądami Spencera. Silnie na niego wpłynęły. Zwłaszcza pierwszy tom Principles of Sociology, omawiający odwieczne pojęcia: genezę idei Boga oraz wiary w istnienie duszy u człowieka pierwotnego.
A ponieważ bardzo był poruszony tą lekturą, bezwiednie mówił o niej Adrienne i zaskoczył go odzew z jej strony, kiedy odpowiadała na jego refleksje. I intelektualna chłonność, z jaką je przyjmowała. Początkowo tym właśnie tropem ruszała ich rozmowa, jeśli zostawali we dwoje. Oczywiście, nie poprzestawali na jednym zagadnieniu i gdy później dotykali wielu innych, słowa niosły się coraz dalej, zgodnie z tą niestroniącą od podejrzeń i przypuszczeń, wiecznie poszukującą pobudką, która stanowi specyficzną cechę młodzieńczego myślenia. W Bálincie pobrzmiewało echem mnóstwo rozmaitych refleksji, zasłyszanych jeszcze od jego dziadka, sporo budzących uśmiech mądrych sądów na temat ludzi i różnych spraw, ta świadcząca o szerokich horyzontach ocena świata, którą teraz młodzieniec zaczął lepiej pojmować, i wiele jeszcze rzeczy, jakie w odniesieniu do kwestii związanych z naukami przyrodniczymi starszy pan tak sumarycznie tłumaczył już dwunasto-, czternastoletniemu wówczas chłopcu. Fakt, że teraz to on te kwestie wyjaśniał, że teraz to on przekazywał je dalej, łechtał jego próżność, ale też sprawiał mu przyjemność, i pociągające było również to, że tej zawsze uważnej, zawsze interesująco reagującej dziewczynie potrafił opowiadać ładniej i barwniej niż komukolwiek innemu, jak gdyby jej obecność oraz wbite weń bursztynowe oczy zwiększały jego elokwencję, zdolność wykładania.
Spędzili tak wiele, wiele popołudni, szybko przemijających godzin.
I chociaż dni robiły się dłuższe, to zazwyczaj zaczynało się ściemniać, kiedy taki dialog się kończył.
Czasami dlatego, że przychodził jeden czy drugi spóźniony gość, jednakże najczęściej rozmowa urywała się z innego powodu. Zza pozostawianych zawsze otwartych dwuskrzydłowych drzwi, które łączyły oba salony, odzywał się pedantyczny, surowy głos mamy Milóth:
– Dlaczego siedzicie tam po ciemku, Addy? Wiesz, że ja tego nie lubię. Natychmiast zapal lampę!
Adrienne podnosiła się wtedy bez słowa. Na moment nieruchomiała, jakby się przezwyciężała, żeby usłuchać, a nie odpowiedzieć – stała tam krnąbrnie, z uniesioną głową, patrząc przed siebie w półmrok – aż w końcu wydłużonym krokiem podchodziła do wysokiej lampy i ją zapalała. I zanim wróciła na dawne miejsce, tam też, przy lampie, pozostawała przez jakiś czas, bez ruchu, i patrzyła w światło zwężonymi źrenicami…
Wszystko to stanęło Bálintowi przed oczami nie w stosownej kolejności, wcale też nie w formie słów bądź zdań, lecz jako obraz, zespolona jedność, która momentalnie ożyła z całą mocą i od razu w najdrobniejszych szczegółach, z tym że nie jako łańcuch poukładanych skojarzeń, lecz coś powstałego z nagła i łącznie, wespół z każdym detalem.
*
Ale to, co zobaczył oczami duszy, nie trwało dłużej niż chwilę.
Z Bálintem zrównał się kolejny powóz. Dogonili go znajomi. Trzeba było ich pozdrowić, tak więc wcześniejsza wizja natychmiast zniknęła, podobnie jak idealne odbicie na powierzchni jeziora zostaje złamane przez najmniejszy podmuch wiatru, gdy naraz przeciągnie on po wodzie.
Potem dogoniło go więcej powozów, coraz gęściej następowały jeden po drugim. Za każdym wzbijał się biały kurz, wolniutko odpływający na przydrożne łąki.
Te pojazdy wiozły towarzystwo, które po wyścigach ruszyło do Vársiklódu.
Nie tak śpiesznie przesunęły się obok niego dwa grube deresze, idące przed szerokim, otwartym wehikułem. Siedział w nim nadżupan.
– Serwus! – wykrzyknął przyjaźnie ku Abádyemu, po czym zniknął w białawym tumanie.
Tymczasem inne pojazdy przemykały po prawej stronie. Tak szybko, że w tym mgnieniu oka, od momentu, gdy się ukazały, do chwili, gdy pochłonął je kłąb wzbitego kurzu, Bálint nie wszystkie twarze mógł rozpoznać. W gigu, dwukółce ciągniętej przez jednego konia, dostrzegł Zoltána Alvinczyego, siedzącego samotnie. Następnie przejechały dwa pańskie powozy, w których zidentyfikował tylko niektóre damy. Wdowę Gyalakuthyową z córką Dodó. Potem z okropnym łoskotem pojawił się i natychmiast umknął amerykański czterokołowy wóz wyścigowy, zupełnie jak wicher. To Tihamér Abonyi tak popędzał należące do niego dwa czarne rosyjskie kłusaki. Powoził nader elegancko. Łokcie miał szeroko odstawione, ręce zaś przyciśnięte do piersi. Obok niego żona, ta miła, piękna Dinóra – odwróciła się i odpowiedziała Bálintowi szerokim uśmiechem na lubieżnych ustach odsłaniających białe zęby.
A ledwie obłok kurzu przesunął się nieco, już ukazał się w dali z prawej strony nowy powóz. I cztery grubokościste, mocno żółte bułany. One się nie śpieszyły, lecz szły jednakowym kłusem. Widać było, że zwykły pokonywać dalekie trasy. Jak przystało na konie z Mezőségu14, wiedziały, co to znaczy służyć na długich dystansach, pomiędzy oddalonymi od siebie postojami. Były wręcz przeciwieństwem rosyjskich kłusaków Abonyiego, które dziesięć kilometrów przebiegną w szalonym pędzie może w dwadzieścia minut, ale potem już nie da się ich pognać naprzód, choćby i pałką. Te zaś tutaj zrobią jednego dnia nawet sto kilometrów. Nie zmieniając nigdy swojego równomiernego, spokojnego kłusa, zawsze idą sobie z humorem.
Abády lubił te prawdziwie siedmiogrodzkie konie starej rasy. To dlatego przyglądał się temu zaprzęgowi wyłącznie okiem znawcy. A kto był tam w środku, dostrzegł dopiero w chwili, gdy czteromiejscowy powóz zrównał się z fiakrem.
Z przodu siedział jakiś nieznajomy jegomość z młodszą Milóthówną, Margit. Na tylnych siedzeniach: dwie panie. Twarzy tej po lewej stronie już nie dojrzał, z pewnością jednak była to Judith, starsza Milóthówna, jako że z prawej siedziała Adrienne – teraz już zamężna ich siostra, profilem zwrócona ku swojej towarzyszce. Minęła chwilka, nim ją poznał, bo jej wiecznie trzepoczące włosy, tak wyjątkowe włosy, zostały przyciśnięte do czoła za pomocą jakiegoś rodzaju turbanu z szarego materiału, który miał chronić przed kurzem, a który dalej, pod głową, układał się w grube zwoje przykrywające także szyję i ramiona, bladą zaś twarz zwężał woal spięty przy brodzie. O! To jednak ona, to musiała być ona, to niechybnie jej subtelnie rzeźbiony nos o nieznacznie tylko zakrzywionej linii, jej wygięte ku górze wargi!
A więc i ona będzie na balu u Laczóków.
To zresztą naturalne, że młodsze siostry eskortuje teraz zamężna Adrienne, a nie ich matka z kwaśnym grymasem na twarzy, jako że dla niej, mamy Milóthowej, wprowadzanie Addy w świat było już mocno uciążliwe.
Bálint zaczął obliczać, ile lat mają obecnie siostry Adrienne, bo ostatni raz widział je, gdy były jeszcze dziewczynkami. „Judith dopiero co skończyła siedemnaście. Margit może mieć ledwie szesnaście. I już zabiera się je na bal?” W tym momencie jednak przypomniało mu się, jak blisko są spokrewnione z rodziną z Siklódu. „Ich matka, Milóthowa, oraz Laczókowa to siostry, z Kendych z Bózsvy – no tak, oczywiście, w takim razie nawet i dla dorastających dziewcząt może się znaleźć miejsce na tego rodzaju uroczystości rodzinnej”.
A zatem dzisiaj wieczorem znów spotka się z Adrienne Milóth. Fakt ten nie wzbudził w nim żadnej emocji, ani radości, ani niczym nieuzasadnionego zagniewania, jak wcześniej, gdy tylko ją wspominał. Przyjął go obojętnie.
I wkrótce też coś innego odwróciło jego uwagę.
Dogoniły go dalsze pojazdy. Te zaprzężone w parę koni bądź dwie w większości już przejechały. Teraz zaś nadciągnęły gromadnie jednokonne, nieduże chłopskie wozy z podkulkami, na tych wozach tłoczyli się gospodarze z sąsiednich wiosek, niektórzy z żonami, a że już sobie trochę popili, to podśpiewywali i pokrzykiwali wesoło, nic a nic nie zważając na to, jak bardzo trzęsły się pod nimi drabiny. Ci woźnice gnali okropnie nieporządnie, bez ładu i składu, kto z lewej, kto z prawej strony, kto zygzakiem pośrodku, żeby tylko nie dać się wyminąć – ścigali się tu w dużej liczbie Seklerzy znad Nyárádu, bo i w nich żywa była ta pańska pasja. Mocno bili batem małego siwka albo gniadego, szarpali go za łeb, żeby lepiej biegł ten nieszczęśnik – czemuż to nie został biskupem, łeb ma przecież odpowiednio duży!15
A pomiędzy tymi wozami również jedna i druga niska bryczka powożona przez młodego służącego, a w tych bryczkach miastowi – notariusz albo ksiądz Kościoła reformowanego lub greckokatolickiego – którym gospodarze na wozach oczywiście nie ustępowali z drogi, żeby nie wiem jak na nich krzyczeć, tylko gonili się nawzajem, wielką znajdując w tym przyjemność.
Kurz zrobił się już tak straszny, że wszystko jakby pływało w białej mgle. Nawet na pięć kroków nic nie było widać.
I oto nagle wyłonił się jeździec. To ten szalony baron Gazsi, jak nazywano Gáspára Kadacsayego. Wciąż jeszcze był w białych dżokejskich bryczesach i w sztybletach z czapsami. Jasnoniebieską bluzę munduru oficera 2 Pułku Huzarów miał rozpiętą, na głowie tkwiła przekrzywiona czerwona czapka polowa.
Tego dnia brał udział w czterech wyścigach z przeszkodami, a jako że mu to nie wystarczyło, do Siklódu podążył na tęgim, pstrokatym kucyku. W milczeniu cwałował teraz pośród tej chmary niedużych jednokonnych wozów. Niekiedy ściągał koniowi cugle, gdy z gęstego kłębu pyłu niespodziewanie wyrósł przed nim zadek furmanki. Z tej to przyczyny Gazsi posuwał się naprzód zygzakiem – utykając co jakiś czas, następnie znów się rozpędzając, skacząc to w jedną, to w drugą stronę.
Ledwie zniknął w tumanie kurzu, a już gdzieś z tyłu rozległo się groźne trzaskanie biczem. Huczało tak, jakby raz za razem wypalano ze strzelby. Najpierw było to słychać w oddali, potem jednak przybliżyło się niebezpiecznym pędem. I już z daleka wybił się z okropnego turkotu wozów ostry, rozkazujący głos, w tonie wysokiego falsetu:
– Wio! Wio! Z drogi! A niechże was!
Seklerzy, którzy dotychczas nikogo nie usłuchali, w pośpiechu umykali na wszystkie strony.
Minuta to niewiele, ale nawet ona nie minęła, gdy tuż obok powozu Bálinta pojawił się koń kłusujący na przedzie z prawej, a chwilę później ukazała się cała trójka w szeregu pięciokonnego zaprzęgu. Trzy końskie głowy w przyozdobionych frędzlami uzdach, z szeroko rozwartymi chrapami, spienionymi pyskami, i zaraz potem minęła fiakier także para dyszlowa, ta z tyłu, przy czym konie, które były zaprzężone po prawej stronie, przeciągnęły tak blisko fiakra, że niemal otarły się o jego konia zapasowego.
Za pięcioma siwymi jabłkowitymi znajdował się wóz wyposażony w zworę, niski i szeroki, z podkulkami, zrobiony z drewna jesionowego, mocno okuty, nieco zarzucający tyłem w jedną i drugą stronę, bo od tej prędkości ledwie dotykał ziemi tylnymi kołami, tak ciskała nim naprzód siła pędu pięciu koni.
Tym małym wozem kierował Jóska Kendy, sztywno trzymający się w głębokim skórzanym siedzeniu, które kołysało się na pasach niczym huśtawka. Siedział nieruchomo. Z szeroko rozstawionymi nogami. Z glinianą fają w zębach. W lewej ręce miał sczepione w wieniec lejce od pięciu koni, naprężone jak struna, w prawej zaś – długi poczwórny bat, który bez przerwy świszczał, na każdym zakręcie kreśląc w powietrzu na lewo i prawo ósemki oraz hucząc przy tym głośno i rytmicznie.
Droga przed nim zrobiła się już wolna, bo cała okolica wiedziała, że nie jest dobrze się ociągać, gdy panicz Jóska krzyczy. Tym swoim mocnym wozem zahaczy z tyłu o nasz podkulek tak, że albo koło się urwie, albo cały wóz przewróci. Temu jednemu mądrzej jest zejść z drogi!
I zrobili mu miejsce, a pięciokonny zaprzęg wnet zniknął.
*
Wreszcie z lewej strony zaczął się przebijać przez kłęby kurzu długi rząd włoskich topoli.
To droga do pałacu Laczóków.
Fiakier skręcił, a gdy podążył dalej wysypaną żwirem, prostą aleją, raptownie ucichł hałaśliwy turkot wozów, który towarzyszył mu nieustannie przez ostatnie pół godziny.
Znów słychać było jedynie dzwonki pojazdu i cichy chrzęst kamyków, dochodzący spod poruszających się kół.
Pałac Laczóków w Vársiklódzie był typowo siedmiogrodzką budowlą. Stał na wypłaszczonym wzgórku ponad szosą i położoną przy niej wsią.
To znajdujące się na wysokości ledwie dziesięciu metrów wzniesienie miało kształt całkiem regularnego, dość długiego prostokąta i z trzech stron, tam, gdzie niczym nie było ograniczone, pozostawało otwarte, podczas gdy czwarty bok dotykał łagodnego stoku obsadzonego winoroślą.
Najprawdopodobniej było tu swego czasu castrum. Rzymianie wznosili tego rodzaju regularne obwałowania.
Pod koniec średniowiecza pan owych ziem wybudował w tym miejscu, położonym na granicy pomiędzy niegdysiejszym Marosszékem16 a komitatem Torda, zamek z kamienia. W ten sposób prawdopodobnie pragnął chronić swych poddanych przed wolnymi Seklerami, którzy niekiedy tam grasowali i plądrowali okolicę.
Nie należy jednak sądzić, że był to ogrom kamieni, jaki widuje się na francuskich i niemieckich rycinach. To musiał być całkiem skromny zameczek. W rogach prostokąta wzniesiono cztery wieżyczki połączone wysokim jak one murem, dodatkowo z tyłu powyżej bramy nadbudowano piętro z otworami strzelniczymi, wewnątrz murów zaś – pośrodku czworokątnego dziedzińca – stanął osobno piętrowy budynek główny, w kształcie kostki, z niebywale grubymi ścianami i stosunkowo małymi oknami.
No cóż, przeciwko armatom lub oblężeniu przez wojska dysponujące odpowiednią wiedzą fachową zapewne nie na wiele by się zdał ten zameczek, ale przed urządzającymi najazdy Tatarami, przelotnie pojawiającymi się hajdukami i wszelkiego rodzaju rabusiami-wyrzutkami dobrą dawał ochronę, więcej, w tym obszernym murowanym prostokącie można było też zapewnić ratunek dla żywego inwentarza.
W takiej postaci stał on prawdopodobnie aż do połowy osiemnastego wieku, kiedy to ówczesny właściciel – a był nim Ádám Laczók, podkanclerzy siedmiogrodzki i Statumpraeses, zarządzający prowincją, jak głosi jego herb – zamek przebudował. Jako człowiek bywały w Wiedniu, Monachium i Brandenburgii ukształtował go zgodnie z obowiązującą w owych czasach modą.
Na wewnętrznej budowli kazał położyć dach nowego typu, dzielący się na trzy segmenty – w takim dachu każda połać biegnie początkowo stromo powyżej ściany, następnie zostaje przerwana przez wystający gzyms, po czym następuje kolejna esowata krzywizna, aż całe to pokrycie, kształtem przypominające grzyb, wieńczy się tak straszliwie wysoko, że ów dach jest okazalszy niż sam budynek pod nim. Okien co prawda nie powiększył pan podkanclerzy siedmiogrodzki, ale kazał je otoczyć ładnymi obramieniami i nadokiennikami z wyrzeźbionym mnóstwem kwiatów i owoców, a ponadto w każdym rogu tej budowli polecił wstawić podpory, również wykonane z kamienia. Ale najcudowniej udał mu się balkon, który dosztukował, powiększając pośrodku ten staroświecki zameczek. Ów balkon ulokował od dołu na sklepieniu z łuków koszowych oraz na pięknych grubych kolumnach. Znajdującą się na piętrze kamienną balustradę zdobił skomplikowany wzór pełen węzłów i splotów, w najbardziej szalonej wersji rokoka. Z tego poziomu szły w górę już nie kamienne słupy, lecz zwykłe cienkie pręty z żelaza, i to one podtrzymywały dach, ten zaś był podwójny i podobnie grzybkowaty jak dach główny, jednakowoż pokryty czerwoną miedzią, a nie gontem, jak tamten.
Zadziwiające, dlaczego rozwiązania z parteru nie pociągnięto dalej, także na górze, dzisiaj bowiem wydaje się, jakby tego ciężkiego dachu nic a nic nie podtrzymywało, bo żelazne pręty ledwie są widoczne. Wielmożny pan podkanclerzy niewątpliwie zamyślił sobie ten balkon w lubianym wówczas, aczkolwiek źle rozumianym stylu chińskim, podobnie jak Pagodenburg nieopodal Monachium, i za jego czasów pomiędzy żelaznymi prętami z pewnością zwieszały się wokoło zasłony, tu i tam przywiązane draperie, tak że cała ta część balkonu na piętrze odwzorowywała wschodni namiot. Świadczą o tym podwijające się ku górze brzegi miedzianego dachu oraz fantastyczne rynny odprowadzające wodę, które w narożnikach budynku wybijają się łukiem w stronę nieba i smoczymi gardzielami wypluwają wodę na odległość niechybnie nawet i dziesięciu kroków.
Mijały lata i wiek dziewiętnasty przyniósł nowy gust i nowe potrzeby. Ówczesny Laczók też musiał być wielkim budowniczym. Z tym że jako nowoczesny człowiek swojej epoki własne dobudówki wykonywał w stylu empire. Starą bryłę pozostawił w dotychczasowym stanie. Wszelako dodał do niego z obu stron bramy na filarach oraz skrzydła, które z lewej i z prawej strony ciągnęły się aż do murów, tam zaś łamały się i pod kątem prostym wychodziły ku przodowi, tuląc się do zamkowego muru i tworząc regularny kształt litery U. W tych prostopadłych skrzydłach z jednej strony ulokował bibliotekę, z drugiej zaś – oranżerię. Również z tyłu postawił wzdłuż zamkowego muru dodatkowe zabudowania: stajnię oraz kuchnię, w tym samym stylu, ponadto rozebrał część muru odcinającą widok od frontu. Panowały czasy pokoju. Nie trzeba już było utrzymywać warowni, Turek czy Tatar więcej i tak nie uderzy, a on chciał mieć widok na szosę, ponieważ dawniej ludzie lubili przyglądać się życiu.
Taki obraz pałacu Laczóków ukazywał się oczom przybywających, gdy podążali aleją topolową, która nie oddalała się bardzo od głównej drogi, lecz niemal równolegle jej towarzyszyła – przez łąkę odciętą rzędami starych grubych dębów o szeroko rozrzuconych i bujnie porośniętych listowiem konarach, dalej zaś w górę krótkim wzniesieniem przy tylnej narożnej baszcie – i potem wjeżdżali do środka przez zewnętrzną bramę, następnie za przystajennym dziedzińcem przez jedną z wewnętrznych bram koło parterowego skrzydła, aż w końcu powóz zatrzymywał się nieopodal frontowych schodów prowadzących na ganek z kolumnami.
Bálint też tak przybył. Służba już na niego czekała. Na ostatnim stopniu schodów stał János Kádár, służący tu lokaj, nieco przygarbiony mężczyzna z siwymi wąsami i w długim odzieniu z szamerunkiem, a widać było po nim, że już ledwie wytrzymuje ów natłok pracy i trosk z tego dnia, za nim stali dwaj służący – jeden z wypożyczonych młodzieńców w liberii i domowy lokajczyk, Ferkó, którzy natychmiast rzucili się odebrać płaszcz i torbę.
– Czy można by się trochę obmyć? – spytał Abády starego sługę.
– Oczywiście, panie hrabio – odpowiedział tamten i zawołał do lokajczyka: – Ferkó! Poprowadź wielmożnego pana hrabiego do narożnego pokoju i sprawdź, czy jest tam woda i czysty ręcznik! – Po chwili jednak się rozmyślił: – Nie! Pójdę raczej sam! – zdecydował i podniósłszy torbę, poprowadził przybysza poprzez głęboko wcinający się w dom, obszerny sklepiony hol.
Przez jedne z bocznych drzwi weszli do pokoju dla gości. Widać, że wielu już się tam myło, przy umywalni poniewierało się sporo ręczników, a blaszane wiadro przed nią było pełne zużytej wody. Za to bańka stała pusta.
– No nie! – Kádár cmoknął i pośpieszył na zewnątrz.
Od strony tylnego dziedzińca słychać było, jak narzeka: – Anikó! Máli! Gdzie się podziewacie? Szybko czystą wodę i ręcznik do pokoju dla gości! Nikt nawet nie wylał wody z wiadra! Czy to ja sam mam wszystko robić? – A potem gdzieś daleko z wielkim hukiem zatrzasnęły się drzwi.
Za chwilę przybiegła do pokoju młoda służka, z ręcznikiem, ze świeżą wodą, i mocno stęknąwszy, chwyciła w górę wiadro i wybiegła z nim w pośpiechu. Zaklaskały na sosnowej podłodze podeszwy jej bosych stóp.
*
W saloniku na piętrze zgromadziły się wokół gospodyni starsze damy.
Była tam ciocia Lizinka, która zgodnie ze swoim zwyczajem siedziała zagłębiona w wielkim fotelu tak, że przykryte spódnicą nogi miała skrzyżowane i podciągnięte pod siebie. Następnie Adelma, wdowa po Gyalakuthym, i jeszcze dwie czy trzy inne mamy, które przywiozły córki na bal. Dalej zaś kilka winszujących dam, które przybyły złożyć jedynie uszanowanie, wśród nich żona Pétera Benő Baloga, sekretarza gminnego, drugiego urzędnika po żupanie, stara Bartókfáyowa z sąsiedztwa i inne. Ich mężowie tylko się ładnie przywitali i zaraz zeszli na dół do ogrodu, do pana gospodarza. Kobietom w saloniku podano podwieczorek, którego pozostałości – dzbanki z kawą i mlekiem, domowa szynka, babka i wiele rozmaitych ciast, a także multum kieliszków – wciąż znajdowały się na stole w rogu pokoju, bo przecież służba miała teraz co innego do roboty niż sprzątanie naczyń.
Salonik całkowicie zapełnił się damami przybyłymi w gości. Wszystkie one siedziały naprzeciwko pani domu, jakby trzymając ją w oblężeniu, sama zaś gospodyni zajmowała miejsce na małej kanapie, plecami przyciśnięta do ściany bezpośrednio przy drzwiach wejściowych. W dniu imienin zawsze przyjmowała w tym ciasnym pokoju i zawsze siedziała na tej kanapie, tylko stąd bowiem mogła się włączać w zarządzanie domem.
Kiedy niekiedy drzwi się uchylały, któraś z pokojówek albo młodych służących wciskała głowę, szeptała coś do wiecznie czujnego ucha Laczókowej, odbierała cichą, acz dokładną dyspozycję i znikała. Konwersacja zaś biegła dalej, jak gdyby nic jej nie przerwało. Tak to właśnie szło już całe popołudnie.
Dla Laczókowej, żony Jenő Laczóka, dzień jej własnych imienin był najbardziej ważkim dniem w roku.