Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Almanach z wierszami sześciorga poetek i poetów oraz sześciorga prozaiczek i prozaików przed debiutem książkowym. W 2021 roku w projekcie Połów – po raz pierwszy łączącym prozę i poezję – w gronie najlepiej rokujących twórców i twórczyń znaleźli się: Iwona Bassa, Aleksandra Byrska, Barbara Frączyk, Bartosz Horyza, Zofia Kiljańska, Szymon Kowalski, Mirosław Kulisz, Patryk Kulpa, Patrick Leftwich, Ola Lewandowska, Marta Lipowicz i Alicja Sawicka. Tom ukazuje, jak różnorodnymi językami mówi o współczesności najnowsza literatura – wrażliwa na krzywdy społeczne, krytyczna w obliczu kryzysów, wnikliwie rejestrująca zmiany w świecie i człowieku, a wreszcie – językiem i wyobraźnią wyprzedzająca realia, w których dopiero przyjdzie nam żyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 154
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
IWONA BASSA
GŁODNI
Głodni
Idę, deszcz napluł mi do butów, pogoda jak z dramatu Ibsena, choć nie przeczytałam żadnego, wystarczyło zerknąć na okładki: dzikie gęsi, rycerze z północy, oblubienice na dnie morza. Ciężkie krople pukają w czoło, głupia, głupia. W tunelu jakiś Jarek gra na gitarze, słychać go już na schodach, w domach z betonu nie ma wolnej miłości, siedzi na gołej ziemi, łapie wilka. Śpiewa z przejęciem, ale czegoś mu w głosie zabrakło, świętego szału, a on jak na ognisku w Bieszczadach, nawet nie wystawił słoiczka na drobne.
Bankomat połyka kartę z szuraniem i ociąganiem. Ile razy można to robić? Czy istnieją jakieś limity? Nie znam regulaminu, tych wszystkich ustępów i passusów zapisanych drobnym druczkiem, oznaczonych gwiazdką. Pewnie zaraz wyświetli się komunikat: „Odczep się, wariatko, nie masz żadnych pieniędzy, spadaj stąd!”.
Trwa identyfikacja karty, maszyna szumi i trzeszczy, wytęża procesory. Dostępne środki: wydruk czy ekran? Trwa nawiązywanie połączenia z bankiem, z bazami wrażliwych danych, z centrami przetwarzania supertajnych informacji.
Skórki wokół kciuka smakują solą.
Na moim koncie bankowym, tym źle się prowadzącym rachunku, przywykłym do debetów i potrąceń, automatycznych prowizji, mandatów za nieterminowość i odsetek karnych, wyżyłowanym i wypiłowanym do cna, wyskakuje nagle liczba powyżej zera. Zasiłek z tytułu nieogarniania rzeczywistości, powiększony o dodatek na rehabilitację, zapomoga dla naiwniaków.
W kerfurze same niepowtarzalne okazje, promocje tylko do jutra, hity cenowe, oferty ważne do wyczerpania zapasów. Przetrząsam półki drżącymi rękami, w obawie, że przegapiłam super-mega-giga wyprzedaż, 25% taniej, dwa za jeden, więcej za mniej, tniemy ceny, dobre za drobne, im ciemniej, tym przyjemniej. Duże opakowanie, hiperpaka, XXL.
Miotam się po sklepie, najeżdżam wózkiem innych kupujących, klientów bladych, wystygłych, którzy w zwolnionym tempie zdejmują produkty z półek, przybliżają do oczu, wahają się, odkładają. W zimnej wodzie kąpani, w przeręblu.
Ja atakuję jak wydra śnieżna, szybko i bez litości.
Każdy produkt selekcjonuję starannie, a kryteria mam ostre, wygórowane: ma być tanio, najtaniej, ultratanio, najlepiej za darmo. Jak inni szukają składu produktów albo terminu ważności, tak ja wypatruję tej cholernej pomarańczowej metki z ceną i mam ochotę krzyknąć: za co?! Za co aż tyle?! Za tę garstkę mąki, soli, barwników i wody?
Jedzenie, które wkładam do ust, z ledwością przypomina pożywienie, zadowalam się wyrobami jedzeniopodobnymi. Moje ciało powoli przeistacza się w produkt ciałopodobny, staję się podróbką człowieka.
Okrążam sklep jeszcze kilka razy, tak łatwo coś przeoczyć, ha, vifon ostry jest tańszy od kwaśnego o pięć groszy, ukryli go na najniższej półce, ale nie dam się oszukać. Z błyskiem w oku ładuję ostre do koszyka, kwaśne odrzucam ze wstrętem i pogardą, co za chamstwo, co za zdzierstwo.
Moje łupy zdobyczne podskakują na taśmie i suną w stronę kasjerki, która bez litości nabija wszystko na licznik, pik, pik, i wygłasza wyrok. Zbyt wysoki, zbyt okrutny.
Za co? Za co aż tyle? Za tę odrobinę szaleństwa, zawrotu głowy, zapomnienia?
Kto to może być?
– Dzień dobry, to ja, Jerzy właściciel, trzeba by wreście zapłacić czynsz za listopad, umowę najmu my spisali. Już po czasie, a pieniążki potrzebne bardzo. Tak że tego. Tak być to nie będzie.
– Otwierać, tu inkasenci z elektrowni! Poznajesz ten papier? To rachunek za prąd, termin płatności zalałaś kawą i udajesz, że minął miesiąc temu, a już przeleciały trzy. Za darmo to boli gardło.
– Jest tam kto? Moje nazwisko mgr Marianna Błońska, bibliotekarka z wypożyczalni na Rajskiej. Żądam zwrotu woluminów przetrzymanych dwieście trzydzieści siedem dni, dwadzieścia groszy za każdą jednostkę zwłoki. Widzę, że Rozmowy o śmierci i umieraniu Kübler-Ross wciąż nieprzeczytane.
– Halo, kanar się kłania i jego kolega Zbyszek, MPK Kraków, wlepiamy gapowiczce mandat za jazdę na trasie Bagatela–Biprostal.
– Cześć, poznajesz mnie? Magda Makowska, twoja przyjaciółka. Chciałam cię zapytać, czy w tamte wakacje spałaś z moim Rafałem?
Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, zapachu miodu.
Dobijają się do drzwi, walą pięściami – zapłacę, za wszystko wam zapłacę, potrzebuję tylko więcej czasu, jak te urządzenia o długim okresie rozruchu, co wolno się nagrzewają.
Tu Ministerstwo ds. Uchylania Się Od Rzeczywistości. Ręce do przodu, zakuwamy cię w kajdanki. Nie, nie mam przy sobie ani w sobie żadnych substancji odurzających, kiedyś całe mnóstwo, aż mi chlupotało w układzie nagrody, na wyspach Langerhansa, w beleczkach wątrobowych. Teraz jestem czysta, pod każdym względem, ascetyczna.
Patrzymy na siebie z Chlebkiem. Skąd dzieci biorą takie gały? Ciii – kładę palec na ustach. Zaklejona plastrem szyba drży, gotowa zdradzić naszą obecność.
Nie oddychaj tak głośno, nie sap.
Po drugiej stronie wizjera głowa większa od reszty ciała krzyczy:
– Proszę otworzyć! Proszę mnie wpuścić!
Przygotowałam dla pani superofertę: oto kalendarze strażackie, tysiące kanałów w abonamencie, noże, co przetną nawet kamień.
Halo, zalała mnie pani, cały sufit przecieka!
Przepraszam, spłuczka w toalecie się zacięła.
– Dzień dobry, nazywam się Zuzanna Grzybowska, jestem kuratorem sądowym. Czy składała pani pozew o alimenty?
– Ach, tak. – Spadam na ziemię. – Proszę.
Kiedy Zuzanna wchodzi, deska w podłodze skrzypi, zamek się zacina, klamki odpadają, kubek przewraca i wylewa zimną kawę na akty urodzenia oraz wezwania do zapłaty, noga od stołu się urywa. Błogosławiona Salomeo, któraś mieszkała w oficynie tej kamienicy w 1920 roku – jak informuje tabliczka, za którą uschły kwiatki – zmiłuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zuzanna, z patologiami za pan brat, nie potyka się o próg, nie wybija sobie zębów.
– Proszę, niech pani siada. – Pozostawiam jej wybór między zarwaną wersalką a krzesłem bez oparcia. Szafa nie wytrzymuje napięcia i obrywa się z zawiasu, drzwiczki uchylają się, skrzypiąc, jakbym ukrywała w środku kochanka. Wybiera wersalkę.
Może coś do picia – chciałabym zaproponować, ale licho wie, co piją kuratorzy, kuratorowie, na pewno atrament prosto z kałamarza, ale czy kawę Fort? Pewnie zażąda jeszcze mleka i cukru. Gdzie się podziała ta cholerna łyżeczka?
Ona tymczasem rozkłada formularze, na których zaraz spisze historię mojego upadku. Koniec kariery Justyny S. Po co pani taka wielka torba – boję się zapytać. Żeby ci zabrać dziecko. Wywieźć je do placówki z metalowymi kubkami i lastrikową podłogą, którą szoruje się szmatą założoną na szczotkę.
Chlebek przytaszczył książkę o piratach – czytaj mi, nie teraz – wyciska dwie wielkie łzy.
– Znajdź czterech piratów z rudą brodą, dwóch z hakiem zamiast dłoni, jednego z papugą na ramieniu – cedzę przez zęby.
– Kiedy rozstała się pani z ojcem dziecka, Wojciechem? – zaczyna Zuzanna.
– Pół roku temu. Około.
– Dlaczego dopiero teraz występuje pani o alimenty?
– Jakoś nie mogłam się zebrać.
– Co było powodem rozstania? – Zerka na mnie znad kwestionariusza, w którym ma ułożone gotowe pytania oraz pozostawione okienka na odpowiedź. Ja nie mam gotowych odpowiedzi. Staram się mówić tyle, ile jest miejsca na kartce, małymi literkami.
– Nie mogliśmy się już porozumieć. – Wstaję i ukradkiem podnoszę z podłogi skarpetkę. – Miał problem z alkoholem.
– Phi! No teraz to dowaliłaś do pieca – odzywa się Wojtuś z głębi szafy niby z jakiejś Narnii. – A ty niby taka święta? A idźże, idźże... bajoku jeden!
– Jest uzależniony? – wtrąca się Zuzanna, wskazując na piszczące drzwiczki. – Drgawki? Halucynacje?
Relanium. Haloperidol.
– A z czego pani żyje?
Niewątpliwie dobrze zdefiniowała problem. W świetle ekonomii – nie żyję. A jeśli nawet, pozostaje to wysoce nieprawdopodobne.
– Jest! – Chlebek znalazł pirata z rudą brodą.
– Dzień dobry, nazywam się Beata z opieki społecznej, właśnie wyjechałam w teren, żeby przeprowadzić wywiad środowiskowy. Gdzie mogę rozłożyć te papiery? – Wskazuję wersalkę albo krzesło bez oparcia. Wybiera krzesło. – Jak się pani miewa po śmierci mamy?
– To tata umarł – sprostowałam.
Stają nade mną Zuzanny i Beaty, z okularami, z lupami, oglądają pod światło. Rozbierz się – nakazują, więc ściągam ubranie – jeszcze biustonosz – pospieszają – majtki też. Przybliżają szkło. Ale okaz – mruczą pod nosem. Dlaczego nie gospodarowałaś rozsądniej tym zasobem?
Dziewczyny, ja inwestuję tylko w ryzykowne interesy, przedsięwzięcia na skraju przepaści. Jeśli nie grozi krach, to żadna frajda, nie ciągnie mnie. Lecę tam, gdzie bankructwo wisi w powietrzu, gdzie czuć je na kilometr, lecę jak ćma do żarówki, jak całe nocne, ciemne robactwo.
– Gdzie on teraz jest? – pyta Zuzanna.
– Gdzie przebywa pan Wojciech? – chce wiedzieć Beata. – Co się z nim dzieje?
Wojtuś zbiera jagody na polanie w lesie pod Brzeskiem, jagody słodkie i jagody wilcze. Aby się otruć – tłumaczy zza krzaka – nie wystarczy trucizna, potrzebna jest jeszcze reakcja psychiki, przerażenie, rozumiesz, zgoda na to, by substancja zadziałała, uznanie jej praw. Finalny akt zatrucia to zawsze wypadkowa sił, interakcja.
Przeprowadzaliśmy się wielokrotnie, nie znajdując sobie miejsca. Topografia naszej znajomości wiodła przez ulicę Mazowiecką, gdzie wpadaliśmy po croissanty z piecyka do „Francuza” na rogu, czasem też lody miętowe upstrzone wiórkami czekolady. Smakowały jak pasta do zębów, formaldehydem.
Przez Świętej Gertrudy, gdzie w kuchnio-sypialni Czesława Wrona ze swym przyjacielem Marianem śledzili wiadomości, informacje i wydarzenia, żeby wiedzieć, za sprawą guzika na pilocie, gdzie rozbił się samolot, zatrzęsła ziemia, uderzyło tsunami, i ilu rannych, a ile ofiar śmiertelnych. My za ścianą kurzyliśmy zielsko, ściągaliśmy chmurę i braliśmy bucha metodą usta-usta.
Czesława handlowała na Kleparzu ciuszkami dla niemowląt, takich jak to, które zmarło jej przy porodzie trzydzieści lat temu. W niedziele gotowała dla Mariana rosół na kurzych łapach. Kiedy zbliżał się termin komisji lekarskiej przyznającej prawo do pobierania renty, rozdrapywała żylaki w nogach, żeby wyglądały na jątrzące się rany.
Do okien zaglądał Wawel, ten prawdziwy, z wieżami, dzwonami i kopułami, żaden tam narkotyczny sen. Wdrapywaliśmy się na wzniesienie przy Plantach i machając nogami nad przepaścią jak bogowie z Olimpu, tyle że w trampkach, pluliśmy na głowy przechodniom, którzy wracali z pracy albo spieszyli na popołudniową zmianę, z siatek wyrastała im natka pietruszki, popijaliśmy piwo z puszek owiniętych w papier kanapkowy. W kryptach spoczywali królowie, porastała ich pleśń, zjadały kropidlaki, w kryptach mszała sobie historia, jak cudownie było mieć to w dupie, turlać się po trawie.
Potem Skawińska, za biurkiem, przy którym wskrzeszałam łacińskie sentencje, że nawet sanato vulnere pozostawia znamię, i wracałam na uczelnię, rezygnowałam, wracałam, leżały wory z ubraniami do rozpakowania, nikt ich nie ruszył przez dwa lata, aż do kolejnej przeprowadzki. Jeden dzień rozciągnął się i pochłonął pozostałe.
Spacerowałam bulwarami nad Wisłą, roztapiał się październik, drzewa ochlapane pędzlem szalonego ekspresjonisty krzyczały po żółtemu i czerwonemu. Podnosiłam z ziemi kasztany, żołędzie, układałam na murku. Emeryci grali w szachy, próbowali jakoś rozstrzygnąć tę partię.
Pępowina transmitowała powietrze i krew, przez błony płodowe, ekrany prześwitywała wątroba, rozczapierzały się palce u stóp, zawiązywała głowa, rozwijały płuca, wykluwały oczy, podnosiły powieki, twardniały chrząstki i kręgi, otwierały się przewody nosa, rozdzielały przedsionki serca.
O placu Przystanek nie słyszeli nawet listonosze ani taksówkarze, na tle skał z krzemienia parowozy wybuchały dymem i śpiewem, snuły się do skansenu w Chabówce. W kuchni stała wanna na lwich łapach, Wojtuś ładował się do niej po pijaku i chrapał do rana. Obierki ziemniaków spadały w milczeniu na rozłożoną na podłodze „Gazetę Krakowską”.
Mijaliśmy się w korytarzu jak zimne ryby w rodzącym srebro morzu na północy, nie stykając się płetwami. Piętrzyły się tam rupiecie, rzeczy znalezione, pomiędzy nimi lustro, rozchylałam sukienkę i szukałam włącznika, marna żarówka ćmiła, wdrapywałam się na szczyt i staczałam w dół po zielonym, łagodnym stoku, długo, długo. Studziłam czoło o taflę szkła, w oparach oddechu.
Pchałam wózek dookoła Kopca Kraka, powieki sztywniały jak gips, wyjmowałam z oczu fragmenty snów, zaschnięte łzy, sól. Nie płacz, synku, to tylko głupie leukocyty, chirurgia dziecięca, oddział A, oddział B, nerki, płuca, serce. Okulary.
Ostatni przystanek: Zamoyskiego.
Wybieraliśmy mieszkania z mankamentem, felerem, zatykającym się odpływem, sutereny i oficyny, gdzie dozorca rozsypuje różową trutkę na szczury. Nie, nie przeszkadza nam ta maszyna do szycia zamiast stołu, uwielbiamy wannę w kuchni. My tylko na chwilę, na niby.
Zgadzałam się, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnęłam, była normalność. Brałam pod pachę historię starożytną Szczypiorskiego (jak można nie zauważyć nadjeżdżającego tramwaju?) i przemieszczałam się tak łatwo, jakby mnie wyjęto spod prawa grawitacji, jakbym miała pneumatyczne kości. A on zwijał skrzętnymi palcami bibułki i sreberka, zrywał zawleczki, podpalał lont.
Na tym obrazku namalowanym plakatówkami deszcz zamienia nas w postacie o ramionach spływających w dół, zbudowanych z rur od odkurzacza, połączonych kolankami w miejscach, gdzie zebrało się trochę farby albo kropla weszła w kolizję z inną kroplą, albo nagle zmieniła bieg. Mokną czerwone pazury gołębi, trzy do przodu, jeden w tył, obwarzaniarki owijają się szczelniej w folię, z makiem, skarbeńku, albo ze solą, wyciągają precle widłami.
W deszczu można się schować, zabłąkać pomiędzy strugami, wemknąć do ukrytej kieszeni rzeczywistości. Czy to nie największe marzenie ludzkości, żeby rzeczywistość otwierała kieszenie?
Niosę pod pachą dokumenty zaświadczające, że pośliznęłam się i runęłam do dziury w chodniku. Może inni potrafią je obejść, przeskoczyć, ale gdzie, ja muszę się potoczyć jak pięciozłotówka do kratki ściekowej.
– Halo, proszę pani! Coś pani zgubiła!
Papiery wyfrunęły z teczki, pływają w kałuży jak stado kaczek.
Beaty od zasiłków nie ma, wyjechała w teren. Podrzucam jej na biurko zmoknięte rysunki teletubisiów, na odwrocie cyfry, zaświadczenia, rachunki sumienia.
– No cześć, kochanie – sekretarka odbiera telefon, wskazując mi krzesło. – Przepraszam, siostra dzwoni – szepcze spoza słuchawki. – Tak, słońce, pojedziemy na tę wycieczkę, kupiłam bilety, wszystko załatwione. O ósmej rano.
Wolną ręką grzebie w szufladzie, wyciąga skierowanie – podpis, tutaj – pakują tymczasem z siostrą plecaki: nie zapomnij ciepłego sweterka, myszko, nie, wody nie bierz, kupi się po drodze. Wyjedzie po nas Janek, tak, uzgodniłam.
Trzymam pismo w dłoni, litery pachną octem. Sekretarka okłada telefon, całuje, kocha.
– To była moja siostra – wskazuje na aparat. – Nie jest z nią dobrze. Właściwie... ona umiera. – Mruga oczami, jakby chciała wepchnąć łzy z powrotem do kanalików. – Ale nie zatrzymuję pani, do widzenia, do widzenia.
Przez kałuże, przez krawężniki nadbiegają kamienice z Batorego, gubiąc rynny i parapety. Przyczepiła się do mnie siostra sekretarki, ani myśli odstąpić, chociaż ledwo zipie, chwyta mnie za ramiona, umieram – mówi z wyrzutem, rzadkie włosy naśladują wiatr. Przyspieszam, ale wlecze się za mną, chce jeść kaszę gryczaną z jednej miski, przełamywać do spółki herbatniki kościstymi palcami. Wyprzedzam ją o ćwierć kroku, o krok, nie spoglądam za siebie.
Na drzwiach magazynu trzepocze kartka: „Wydawanie żywności we wtorki i czwartki, w godzinach 10–14”.
Spaceruje zasuszony człowieczek po Plantach, ręce w kieszeniach, zaczepia przechodniów i zadaje wciąż to samo pytanie:
– Przepraszam bardzo, jaki dzień dzisiaj?
– Piątek.
Wiatr wkrada się przez dziurę pod pachą, szczęka guzikami.
Ej, no, jakaś część mnie nie dowierza, jakiś pęd wiecznie zielony, od każdej reguły zdarzają się wyjątki, skuwka, pszenica, gżegżółka.
Biuro fundacji wydającej żywność, głodnych nakarmić czy jakoś tak, jest nowe i czyste, całkiem niepolskie, nikt nie nasprejował „dupa” ani „CHWDP”.
– Już idę, skarbie. – Kobieta podzwania pękiem kluczy, otwiera spiżarnię. – Weź tyle, ile zdołasz udźwignąć – mówi, więc napycham kieszenie i cholewy, a pies z oczami jak wirujące młyńskie koła strzeże wrót.
– Teraz wydajemy żywność w cyklu tegorocznym. – Kobieta na recepcji, w garsonce, uzbrojona w segregator, zabiera mi z dłoni skierowanie. – Nowy cykl rozpocznie się od marca. Wtedy wciągniemy panią na listę i można przychodzić po swój przydział dwa razy w miesiącu, zgodnie z harmonogramem, który będzie wisiał na drzwiach.
Dziurawi przepustkę po boku i nadziewa na kolce, przyciska metalową wajchą. Oto zostałam oficjalnie zaksięgowana w poczet ludzi głodnych. Patrzę na grzbiet grubego tomu, odruchowo szukam tytułu.
– A czy nie można by dopisać mnie, tak jakby, do obecnego cyklu?
– Niestety nie. – Odkłada segregator na półkę, pewnie pomiędzy „Brudnych” a „Bosych”, przecież nie „Szybkich” i „Wściekłych”. – Takie są przepisy. Lista już dawno została zamknięta. Bardzo mi przykro.
Opieram czoło o zimną blachę. W półmroku magazynu puszki mocniej zaciskają wieczka, słoiki zwierają nakrętki, mąka zwija się w rulon. Pęcznieją spawy i zgrzewy, miejsca łączenia, których nie rozerwiesz ręką, nie rozszarpiesz zębami.
Wojtuś wtargnął przed północą z samego środka zimy, kichnął, zamarzły mu włosy w nosie.
– Chodźżeż do parku, babico.
Ukląkł, żeby zapiąć mi buty, i potoczyliśmy się ulicami, tunelami wydrążonymi w bieli. Na świecie nie istniała żadna istota, poza naszą dwójką i tym żyjątkiem śpiącym w moim brzuchu, z kciukiem wetkniętym do buzi, ułożonym już głową w dół, z fruwającą dookoła pępowiną. Wspinaliśmy się po skałkach do Parku Bednarskiego, na końcu drogi wisiał księżyc, gruszka na wierzbie, melon na sośnie.
Wojtuś ślizgał się po lodzie, zanurzał swój uśmiech w szyjce butelki, krążyły w nim zlewki podpite z baru na zamku w Przegorzałach, roznosząc ciepło aż po koniuszki palców, a on starał się podtrzymywać ten płomień, który czasem przygasał, a czasem wybuchał zbyt mocno.
Brodziłam po zaspach w za dużych butach, rajstopach z lajkry i krótkiej sukience, ledwie zasłaniającej tyłek, a wraz z chłodem od stóp rosło we mnie w górę przekonanie, że nie przetrwamy, że oddzielimy się od siebie jak te płyty tektoniczne, że się rozpadniemy na osobne kontynenty i wkradną się między nas oceany, rozepchną nas. Że ja będę stać na brzegu i krzyczeć ile sił w płucach, a on rozproszy się, jak to miał w zwyczaju, na tryliardy drobnych cząstek, rozwieje go wiatr, niczym w tej francuskiej piosence, des taxis pour les galaxies.
Weszliśmy pod dach altanki, która groziła zawaleniem, i strach, że runie nam na głowy, szczypał gdzieś w podbrzuszu.
– Echo! – zawołał Wojtuś, potem oparł się o obłupaną kolumienkę, zapalił skręta i zerwał zawleczkę z piwa.
– Kurwa! – krzyknął. – No dalej, wrzaśnij sobie.
– Dupa!
– Najlepiej coś z literą r.
– Rabarbar!
– Skurwysyny!
– Barbara!
– Pierdolić rododendrony!
Bassa torpeda
Bassa to torpeda. Ale nie taka, co pruje, nie zważając na nic dookoła, tylko meandrująca tu i tam. Bohaterami jej prozy są samotna matka, chore dziecko i miasto rozlewające się na boki. Zgodnie z tytułem planowanej całości wszyscy są tu „głodni”: chcieliby funkcjonować w miarę normalnie, a muszą stać w kolejce do kapucynów po czerstwą bułkę. Chcieliby mieć spokój od intruzów, którym się coś należy, i urzędników warczących z ratusza. Chcieliby stanowić o sobie i nie dawać się ujeżdżać systemowej codzienności. Codzienności miasta z ubytkami w bruku i opiece nad obywatelem. Miasto miga, charczy i wypluwa zwykłych mieszkańców z kolejnych lokali, z brudnych tramwajów i sklepów. Miastem nie jest Christiania Knuta Hamsuna, tylko Kraków drugiej jakości, który udaje stołeczne królewskie centrum wszechświata, by ściągnąć tułaczy niczym ćmy, a potem zamyka ich w ciemnych piwnicach z wodą, bez chleba. Za to z Chlebkiem: dzieckiem, które wie.
Jeśli myślicie, że to mizerabilizm w stylu Gana Bi, to pudło. Zamiast narzekań i ckliwości mamy tu żwawą historię, językowe ekscesy wzięte z nasłuchu i oglądu, scenki z egzystencjalnego kabaretu, patchworki i mozaiki. Cięte riposty oraz wygibasy w złościach, bezradnościach, mikrosukcesach i makroplanach.
Iwona Bassa potrafi wygrać literackie smaki. Proponuje drobne epizody z życia tych, którzy nie mają korzeni i którzy wiecznie pozostają w drodze. Są środkowoeuropejskimi Tuaregami, z tym że pustynia, po której wędrują, jest betonowa. A oaz, prócz fontann i oczek wodnych w galeriach handlowych, nie ma. Te epizody układają się jak etapy niekończącego się touru, jak cegiełki porzuconej budowli. Pan Stefan z opieki społecznej, rozwalona spłuczka, dziewczyna od szklanek, kawa Fort: obrazy wyłażą jeden po drugim, wracają co jakiś czas, nie dają o sobie zapomnieć, gromadzą się jak pamiątki nie wiadomo po czym. Chyba po życiu, którego nie było, a które chciałoby się zadziać dziś, może jutro. Pokłada się nadzieje w dziarskich wspomnieniach, bo konkret musi jakiś być.
Bassa lubi konkret, nie przynudza opisami, sunie z wątku w wątek, daje się wyszaleć skojarzeniom i działaniu. Proza działania, działania i głodu, który to działanie napędza jak świder. Drąży organizmy do głębokich pokładów. Wwierca się tam, gdzie uzna za stosowne: w domowe słoiki, co świecą w mieście jak pochodnie, w wózki z marketów niczym bolidy z demobilu, w cewniki, w człowieka z pomidorówką leżącego na ceracie. Ale robi to bez zbędnej publicystyki, bo to jest po prostu dobra literatura: wyczulona na detal, dająca głos słabszym i pomijanym, wywijająca niejednoznacznością i wciągająca w pułapki narracji. Innymi słowy: torpeda.
Jakub Kornhauser