5,99 zł
W małym polskim miasteczku dochodzi do tragicznego zdarzenia. Amerykanin polskiego pochodzenia ginie od strzału podczas polowania. Dodatkowo zostaje okradziony z drogiego sztucera. Jak się okazuje mężczyzna miał nawet wykupione prawo do zastrzelenia kapitalnego kozła. Mimo upływu czasu milicji nie udaje się ustalić okoliczności zabójstwa. Aby ratować honor służb, do miasteczka przyjeżdża młody porucznik, który podaje się za nowego gajowego. Czy milicjantowi uda się zaskarbić zaufanie wśród lokalnych i dotrze do rozwiązania sprawy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 84
Maciej Patkowski
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07…
Saga
Polowanie na kozła
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1970, 2021 Maciej Patkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728118092
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Przyjechałem tu autobusem, lecz nie bezpośrednim ze stolicy. Musiałem się przesiadać w pobliskim miasteczku, asfaltowa szosa prowadziła sobie dalej nad nasze wielkie jeziora i tam pojechał mój autobus, a w miasteczku czekał inny, stary, sfatygowany klekot, marzący o rencie inwalidzkiej. Za ostatnimi domami był cmentarz, dalej były pola z owsem i ziemniakami, lecz nie za wiele, gdyż okolicę chwytał w ogromne ramiona wielki las, rozcięty niesporą, bagnistą rzeczką. Nad jej brzegami, po obu stronach, rozciągały się mokre, zakwaszone łąki. Widziałem poprzez szybę stukrotną barwę tych łąk podmokłych, które mi nie przywodziły na myśl żadnego porównania. Czułem się tylko zdziwiony, gdy po tygodniach bieganiny śródmiejskiej, w kurzu, pyle i zaduchu, szarości naszych osiedli, nagle zobaczyłem te łąki, w których bociany brodziły, zanurzając się całą długością swych patykowatych nóg i przez to wyglądały jak niezwykłe okazy łabędzi krążących po baśniowym stawie. Czerwiec maszerował nad krajem, więc łąki najczęściej przywdziewały się w żółte, ugrowe, tytoniowe płaszcze utykane z całych, ogromnych kolonii polnych kaczeńców. A gdy skrzypiący starowina wjechał na mostek ponad bagnistą rzeczką, zobaczyłem, że i ona przykryła się czerwcową narzutą kaczeńców wodnych, z kwiatami wielkimi jak dłonie dziecka.
Za mostkiem droga rzuciła się w las i po jakimś kwadransie, minęła drewnianą kapliczkę, zakręciła w bok omijając piękny starodrzew i kurzyła się między płotami. Stało kilka domów ze starej sosny, na kamiennych podmurówkach.
Polna droga wyboista przebiegła nam w poprzek. Tu był przystanek. Wysiadłem, stawiając w piachu walizkę spiętą rzemiennym pasem, plecak i mały, drewniany kuferek z ozdobnym zamkiem. Broń miałem w pokrowcu przerzuconym przez ramię.
Tłumaczyli mi w mieście, że mam skręcić w lewo, w tę polną drogę, zaraz obok przystanku, i nim ujdę paręset kroków, zobaczę gospodarstwo leśniczego.
Tak było w istocie. Wszedłem na obszerne podwórze, płosząc kury i perliczki. W domu była żona leśniczego, jeszcze niestara, lecz zniszczona chyba nadmierną pracą w młodości. Cerę miała nieświeżą, grube guzły żylaków na nogach i duże, spracowane ręce.
Zostawiłem w sieni swoje rzeczy i poszedłem na łąkę, jak mi wskazała kobieta. Leśniczy kosił trawy dla królików. Obok stał mały wózek z dyszlem i sznurem do zarzucania na ramię, by się lżej ciągnęło.
Leśniczy był szczupły, niezbyt wysoki, z piegowatymi ramionami, stał w połatanych spodniach, białym podkoszulku i sandałach wdzianych na bose stopy.
Musiałem zaczekać, aż skończy z tą trawą dla królików. Zaprowadził mnie do wioski. Można by tak nazwać kilka domów ukrytych w zieleni starych sosen — nie opodal przystanku autobusowego.
Pokój był dla mnie przygotowany u samotnej kobieciny, pewnie dlatego u niej, że liczyła może na moją pomoc. Wszystko się tu waliło, prosząc o siekierę, gwoździe i męską dłoń. Ale było czysto. Pokój zamieciony, wymyty, zgarnięte pajęczyny, kwiaty w doniczce na parapecie, stół z nową ceratą, taborety wykonane z sękatej sosny. Na łóżku zobaczyłem siennik ze świeżym sianem ledwie co przesuszonym, od tego siennika pachniało w całym pokoju.
Obok domu stał żuraw, nabrałem wody do wiadra, by się umyć. Zamówiłem u kobiety mleko, ser i jajka na co dzień, powiedziałem jej, że się nie upijam i w ogóle należę do ludzi spokojnych, bardzo się tym ucieszyła.
Z leśniczym mogłem sobie porozmawiać dopiero nazajutrz. Wyszliśmy do lasu o świcie, wstałem znacznie przed trzecią.
Leśniczy pokazał mi przejazdową drogę, na tyle szeroką i rozjeżdżoną, że mogły tu poruszać się samochody przeznaczone do zwózki drzewa z pobliskich drągowisk.
A później wyszliśmy na skraj łąk. Jeszcze dymiły. Spłoszyliśmy sarnę z roczniakiem. Odeszła w stronę podmokłych torfowisk.
— Widzisz pan — mówił leśniczy — teraz wszystko wychodzi na łąki. W lesie sucho, trawa kiepska. Łąki bogate. One tu skubią przez całe noce, zaraz będą wracały do lasu i po południu, jak to one, znowu wylezą.
— Da się chodzić po tych łąkach koło rzeki?
— Tak, ale w gumiakach. I ostrożnie, w tamtym roku żona mi wpadła. Tu wszędzie nad rzeką jest bagnisto, z wierzchu przykryte bujną trawą i kwieciem, trzeba uważać.
Złożyło się tak, że nie ja, lecz on rozpoczął pierwszy tę rozmowę.
— Słyszałeś pan chyba o naszym wypadku?
— Nie za wiele. Ktoś tu zastrzelił gościa, z zachodu...
— Tak było. Mówię o tym, bo mam nawet obowiązek z panem umówić się co do pewnych spraw. Kłusują tu od dawna, chyba od czasów wojny, lecz to chłopi okoliczni. Najczęściej sidła stawiają, niekiedy zająca pogonią, drzewa podkradną, zwłaszcza zimą. Niektórych nawet znam, już bywali na kolegiach, płacili kary, ale jak to ludzie, łakomi są na dobro leśne, więc się pchają. Raz im karę wlepią w powiecie, a na drugi rok znowu kradnie się drewno...
— Na moim terenie było to samo.
— Pan od niedawna gajowym?
— W lipcu minie rok.
— Czytałem w nadleśnictwie pana opinię, całkiem dobrze napisali.
— Człowiek stara się robić, co do niego należy...
— Myślę, że między nami dobrze się wszystko ułoży.
— Mam nadzieję, że nie będzie kłopotów. Chyba że czasami nie dam sobie rady. Słabo znam lasy. Rok to pewnie za chudo, żeby się wszystkiego nauczyć...
— Nadleśniczy prosił, żebym panu dopomógł. Najlepiej przychodź pan z każdą sprawą i nie działaj pan pochopnie. A szczególnie z bronią trzeba uważać. I w domu, i poza domem. Żeby ktoś panu nie świsnął, żeby ktoś użytku nie robił na pański rachunek.
— Na broni to ja się znam. W wojsku dobrze sobie radziłem.
— Tu jest las i zupełnie inne zwyczaje. W wojsku krzyczy pan „stój”, a potem się strzela...
— Niezupełnie...
— A w lesie nie wolno strzelić, dopóki wyraźnie się nie widzi do kogo. Przyjeżdża tu jeden myśliwy. Nerwowy jest, jakiś wielki dyrektor. Żebyś pan wiedział, ile huku w lesie, gdy on tu przyjedzie. A lubi sobie zapolować na kozła, bo to strasznie dużo chodzenia łąkami, przysposobień, zanim się nie wypatrzy selekta. On właśnie, znaczy się dyrektor, strzela, nim dobrze popatrzy. Już dwa razy kary płacił za sarnę i za kapitalnego kozła. Chciałem nawet przepisać mu z kapitalnego na selekta, lecz nie zgodził się nadleśniczy.
— A dużo tu kozłów?
— Są kozły, lecz nie na odstrzał. Stare capy siedzą w lesie i jeżeli który łeb wystawia na łąki, to jedynie nocami, kożlaków pan spotka kilkoro, jak to koźlaki, głupie, same się pchają z ciekawości. Widzisz pan, ta łąka przed nami, zaraz będzie jeden brzdąc z łanią. Zawsze tu są nad ranem i po południu. Sarna płochliwa, zaś gówniarz głupi jak but z lewej nogi...
— Oho, poszły... słyszałem coś jakby...
— Tak, to, on wystraszył się i szczeknął, o, i znowu...
— Panie leśniczy, a wracając do tamtych czasów z gościem zagranicznym...
— Powiem panu krótko. W lipcu przyjechał, zeszłego roku, miał wszystko jak się patrzy. Sztucer angielski z lunetą, całe osprzętowanie, strój, że oczy na wierzch wyłaziły. Otropił tu ścieżkę dzików przechodnich, szukał również kozła. Miał prawo do odstrzału sztuki kapitalnej. Rano kiedyś poszedł zasadzić się na dziki przy tej otropionej ścieżce. Żona słyszała, że ktoś strzelał. Zadzwoniła do gajowego, że pewnie zagraniczny ulał dzika lub kozła, żeby gajowy poszedł mu naprzeciw, aby co pomóc, bo za oskórowanie kozła zagraniczni dobrze płacą. Gajowy wrócił rychło i od razu cap za telefon i na komendę powiatową. Zagraniczny leżał na łące przy rowie irygacyjnym, którym chodziły dziki.
— Zmarł od razu...
— Tak, postrzał w szyję. Z breneki, dwunastki...
— Popularny kaliber.
— No właśnie...
— Za co strzelili do niego?
— Trudno zgadnąć. Chyba rabunek. Sztucer z lunetą przepadł. Ubranie zostało. Kłusownik spłoszył się widocznie lub po prostu miał stracha, że ktoś lada chwila nadejdzie, ja, czy może gajowy, nie wiedział, bo skąd mógł się dowiedzieć, czy ten zagraniczny wyszedł na podchód sam czy ze mną, czy z gajowym.
— Myśli pan, że dla broni?
— Nie ma innego wytłumaczenia. Prokurator mówił to samo.
— Głupia sprawa...
— Widzisz pan, to zależy, kto strzelał. Bo jeśli kłusował zwyczajny bandzior, który nie wiadomo, ilu ludzi rozwalił w swym życiu, to jeden więcej, jeden mniej, nie sprawia różnicy, a sztucer angielski z lunetą to wielka rzecz, nie kupisz pan w kraju bez pozwolenia, zaś pozwolenie na sztucer nie tak łatwo się otrzymuje. Obejrzą człowieka dobrze, nim mu pozwolą zakupić.
— To jest niegłupie, co pan mówi. Byle kto nie strzelał do myśliwego.
— Milicja dobrze przeczesała okoliczne rejony. Nikt z podejrzanych o kłusownictwo nie miał sprawy o zabójstwo czy groźne pobicie z nożem w garści. Ta są amatorzy-chciwusy. Strzelą zająca, chwycą lisa, drewno świsną, ale żeby wygarnąć do człowieka, raczej nie...
— I nie znaleźli nikogo?
— Do dzisiaj cisza. Milicji się tu nazjeżdżało. Wypłoszyli radiowozami całą zwierzynę i wszystkich kłusowników. Od tamtej pory nie zdarzyło się, by ktoś po lesie strzelał. Zasadzkę tu nawet robili, jeden taki, jak gdyby tajny, mieszkał w nadleśnictwie z górą trzy miesiące i nic.
— No to mamy spokój. Prędko tu nie zakłusują.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.