Pompeje. Życie rzymskiego miasta - Mary Beard - ebook

Pompeje. Życie rzymskiego miasta ebook

Mary Beard

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pasjonujący portret antycznego miasta.

Ruiny Pompejów, pogrzebanych przez wybuch Wezuwiusza w 79 roku, są najlepszym świadectwem codziennego życia w cesarstwie rzymskim – od spraw najbardziej intymnych po publiczne, od kuchni po religię i poziom wykształcenia. Budząc miasto na nowo do życia, autorka burzy wiele mitów. Na całość obrazu światło rzucają wymowne szczegóły – porzucone przez malarzy naczynia z farbami, figurka hinduskiej Lakszmi, woskowe tabliczki z zapisami transakcji miejscowego bankiera… Poznajemy barwną galerię mieszkańców, między innymi Eumachię, zamożną kapłankę, Numeriusza Ampliaatusa, słynnego trenera gladiatorów, i gwiazdę areny, pożeracza serc niewieścich Celadusa. To zaledwie kilka z wątków, które składają się na niezwykły, pasjonujący portret antycznego miasta, jego życia i jego trwającego wciąż odkrywania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 494

Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
82869d86-c168-4495-a450-300590b44cb4

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
curlyigu

Dobrze spędzony czas

Książka napisana z dużą starannością. Autorka przytacza mnóstwo informacji i polemizuje z popularnymi założeniami odkrywców. Niektóre informacje są bardzo ciekawe, inne zdecydowanie nudne. Największym minusem książki pozostaje chyba liczba stron - liczyłam na samą śmietankę, a została ona wpleciona w długie, momentami ciągnące się fragmenty.
00
Adsun22

Dobrze spędzony czas

Kolejna doskonała pozycja od Mary Beard.
00

Popularność




Rys. 1. Plan Pom­pe­jów

LEGENDA

DOMY PRY­WATNE

Dom Ama­ran­tusa – zob. Bar Ama­ran­tusa

22. Dom Lucju­sza Cecy­liu­sza Jukun­dusa (V.1.26)

37. Dom Kaski Lon­gusa (I.6.11)

38. Dom Ceju­szów (I.6.15)

Dom Cno­tli­wych Kochan­ków – zob. Pie­kar­nia Cno­tli­wych Kochan­ków

24. Dom Leka­rza (VIII.5.24)

34. Dom Epi­diu­sza Rufusa (IX.1.20)

7. Dom z Etru­ską Kolumną (VI.5.17–18)

5. Dom Fabiu­sza Rufusa (VII.16[ins. zach.].22)

15. Dom Fauna (VI.12.2)

4. Dom Zło­tej Bran­so­letki (VI.17[ins. zach.].42)

42. Dom Hin­du­skiej Sta­tu­etki (I.8.5)

45. Dom Juliu­sza Poli­biu­sza (IX.12.1–3)

51. Dom Wenus (II.3.3)

36. Dom Marka Lukre­cju­sza Fron­tona (V.4a)

40. Dom Menan­dra (I.10.4)

50. Dom Okta­wiu­sza Kwar­tiona (II.2.2)

21. Dom Orfe­usza (VI.14.20)

44. Dom Pra­cu­ją­cych Mala­rzy (IX.12)

18. Dom Księ­cia Neapolu (VI.15.7–8)

9. Dom Poety Tra­gicz­nego (VI.18.3–5)

27. Dom z Tri­kli­nium (V.2.4)

3. Dom Umbry­cju­sza Skau­rusa (VII.16[ins. zach.].12–15)

48. Dom Wenus w Bikini (I.11.6)

1. Dom Westa­lek (VI.1.7)

19. Dom Wet­tiu­szów (VI.15.1)

8. Insula Arriana Pol­liana (VI.6)

52. Pose­sja (Pra­edia) Julii Feliks (II.4.2)

BARY, GOSPODY I OBIEKTY HAN­DLOWE

43. Pie­kar­nia Cno­tli­wych Kochan­ków (IX.12.6)

46. Bar Ama­ran­tusa (I.9.11–12)

41. Bar Azel­liny (IX.11.12)

47. Bar Euk­si­nusa (I.XI.10–11)

14. Bar przy via di Mer­cu­rio (VI.10.1)

20. Bar Sal­wiu­sza (VI.14.36)

25. Bar Syt­tiu­sza (VII.1.44–45)

23. Dom publiczny (VII.12.18–20)

49. Sklep z garum (I.12.8)

INNE GMA­CHY PUBLICZNE ITP.

Budynki wokół Forum – zob. rys. 14

35. Odeon

31. Wielki Teatr

32+39. Koszary gla­dia­to­rów

17. Castel­lum Aquae

ŚWIĄ­TY­NIE

10. Świą­ty­nia Apol­lina

13. Świą­ty­nia For­tuny Augu­sta

30. Świą­ty­nia Izydy

11. Świą­ty­nia Jowi­sza, Junony i Minerwy

29. Świą­ty­nia Minerwy i Her­ku­lesa (Forum Trój­kątne)

6. Świą­ty­nia Wenus

33. Świą­ty­nia „Jowi­sza Meili­chiosa”

TERMY

26. Termy Cen­tralne

12. Termy Ryn­kowe

16. Termy Sar­neń­skie

28. Termy Sta­biań­skie

2. Termy Pod­miej­skie

WPRO­WA­DZE­NIE

PRZE­RWANE ŻYCIE

Wcze­snym ran­kiem 25 sierp­nia 79 roku deszcz pumeksu spa­da­jący na Pom­peje zaczął słab­nąć. Zda­wało się, że to dobry moment, by opu­ścić mia­sto, szu­ka­jąc oca­le­nia. Luźna gro­mada prze­szło dwu­dzie­stu ucie­ki­nie­rów, któ­rzy prze­cze­kali naj­gor­sze chwile strasz­li­wego gra­do­bi­cia w kry­jów­kach w obrę­bie murów miej­skich, ruszyła ku jed­nej ze wschod­nich bram mia­sta (w nadziei, że tędy wydo­sta­nie się poza zasięg bom­bar­do­wa­nia wul­ka­nicz­nego).

Parę godzin wcze­śniej tę samą trasę pró­bo­wali poko­nać inni. Pewna para ucie­kała, zabie­ra­jąc z sobą tylko mały klu­czyk (przy­pusz­czal­nie liczyli na to, że pew­nego dnia wrócą do tego, co nim zamknęli – domu, miesz­ka­nia, skrzyni albo „sejfu”) i jedną lampę z brązu (il. 1). Nie mogła ona chyba zbyt wiele zdzia­łać w ciem­no­ściach nocy gęst­nie­ją­cych w chmu­rze pyłu. Była jed­nak kosz­tow­nym i mod­nym przed­mio­tem w kształ­cie głowy Murzyna – pierw­szy przy­kład dzi­wacz­nych (w naszych oczach) pomy­słów, jakie będziemy czę­sto napo­ty­kać w Pom­pe­jach. Tym dwojgu się nie powio­dło. Zasy­pani pumek­sem zostali zna­le­zieni w roku 1907 tam, gdzie upa­dli, tuż przy jed­nym ze wspa­nia­łych gro­bow­ców, które cią­gnęły się rzę­dem wzdłuż tej drogi, jak i wzdłuż innych wycho­dzą­cych z mia­sta trak­tów. Spo­częli, ści­ślej mówiąc, obok oka­za­łego pomnika zmar­łej mniej wię­cej pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej kobiety, Eskwi­lii Polli, żony Nume­riu­sza Heren­niu­sza Cel­susa. Zale­d­wie dwu­dzie­sto­dwu­let­nia (jak możemy jesz­cze dziś prze­czy­tać na kamie­niu), musiała być prze­szło połowę młod­sza od swego boga­tego męża, członka jed­nego z naj­znacz­niej­szych pom­pe­jań­skich rodów; słu­żył on jako dowódca w rzym­skiej armii, dwu­krot­nie rów­nież wybrano go na naj­wyż­szy urząd w lokal­nych wła­dzach mia­sta.

1. Małe lampki w kształ­cie ludz­kich głów (lub stóp) były modne w pierw­szym wieku. W tym modelu oliwę nale­wano przez otwór w czole, pło­mień zaś wydo­by­wał się z ust. Wraz z płat­kami, które sta­no­wią uchwyt, ma zale­d­wie 12 cen­ty­me­trów dłu­go­ści.

War­stwa pumeksu była już ponadme­tro­wej gru­bo­ści, kiedy druga grupa posta­no­wiła zary­zy­ko­wać ucieczkę w tym samym kie­runku. Marsz był powolny i trudny. Więk­szość sta­no­wili mło­dzi męż­czyźni. Wielu ucho­dziło z pustymi rękami – albo nie mieli czego zabie­rać, albo nie mogli się już dostać do swych kosz­tow­no­ści. Jeden z męż­czyzn jed­nak miał przy sobie szty­let w ele­ganc­kiej pochwie (druga pochwa była pusta). Nie­liczne kobiety w gru­pie miały nieco pre­cjo­zów. Jedna nio­sła srebrny posą­żek sie­dzą­cej na tro­nie For­tuny, bogini dobrego losu, oraz garść zło­tych i srebr­nych pier­ścion­ków – jeden z przy­cze­pio­nym na łań­cuszku maleń­kim srebr­nym fal­lu­sem, być może amu­le­tem na szczę­ście (kolejny przed­miot, który będziemy czę­sto spo­ty­kać na kar­tach tej książki). Inne zdo­łały zabrać różne cenne dro­bia­zgi: srebrne pudełko na lekar­stwa, maleńki postu­ment (zagi­nio­nego) posążka oraz parę klu­czy, wszystko to upchnięte w szma­cia­nej sakiewce; drew­nianą kasetkę na biżu­te­rię, zawie­ra­jącą naszyj­nik, kol­czyki, srebrną łyżeczkę – i kolejne klu­cze. Ucie­ki­nie­rzy zabrali także wszyst­kie pie­nią­dze, jakie się dało. U nie­któ­rych było to po pro­stu tro­chę drob­nych; u innych zgro­ma­dzone w domu oszczęd­no­ści albo utarg ze sklepu. Ale nie było tego wiele. Ogó­łem cała grupa miała przy sobie zale­d­wie pięć­set sester­cji – co w pom­pe­jań­skich warun­kach odpo­wia­dało mniej wię­cej cenie jed­nego muła.

2. Gip­sowe odlewy zwłok ofiar uświa­da­miają nam ich czło­wie­czeń­stwo – byli tacy sami jak my. Ten zapa­da­jący w pamięć odlew umie­ra­ją­cego męż­czy­zny z głową w dło­niach został umiesz­czony w miej­sco­wym maga­zy­nie. Teraz zdaje się opła­ki­wać swoje uwię­zie­nie.

Część tej grupy dotarła nieco dalej niż opi­sana na początku para. Około pięt­na­stu osób było już przy następ­nym oka­za­łym pomniku, sto­ją­cym dwa­dzie­ścia metrów dalej gro­bowcu Marka Obe­liu­sza Fir­musa, gdy uśmier­ciło ich coś, co dziś okre­ślamy jako „chmurę gore­jącą” – mor­der­cza, pędząca z ogromną pręd­ko­ścią roz­ża­rzona mie­sza­nina gazów, pyłu wul­ka­nicz­nego i roz­to­pio­nej skały; nikt nie jest w sta­nie prze­żyć spo­tka­nia z nią. Nie­które ciała zna­le­ziono prze­mie­szane z gałę­ziami, nie­któ­rzy nawet jakby je ści­skali. Być może co zwin­niejsi rzu­cili się mię­dzy drzewa ota­cza­jące groby w bez­na­dziej­nej pró­bie ura­to­wa­nia się; bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że podmuch, który zabił ucie­ki­nie­rów, powa­lił też drzewa, które runęły na nich.

Sam gro­bo­wiec Obe­liu­sza Fir­musa zniósł to tro­chę lepiej. Był to jesz­cze jeden pom­pe­jań­ski nobil; zmarł kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej – wystar­cza­jąco dawno, by ściany jego pomnika posłu­żyły za miej­scową tablicę ogło­szeń. Możemy na­dal prze­czy­tać tam obwiesz­cze­nie o wal­kach gla­dia­to­rów, a także liczne bazgroły krę­cą­cych się tu obi­bo­ków: „Habi­tus pozdra­wia Issę”, „Scep­sy­nia­nus pozdra­wia Okka­zusa” i tak dalej (przy­ja­ciele Habi­tusa, jak się zdaje, odpo­wie­dzieli mu rysun­kiem wiel­kiego fal­lusa z jądrami oraz wia­do­mo­ścią: „Pozdro­wie­nia dla Habi­tusa od wszyst­kich kum­pli”). Powy­żej tekst for­mal­nego epi­ta­fium Obe­liu­sza Fir­musa gło­sił, że koszty jego pogrzebu, w wyso­ko­ści pię­ciu tysięcy sester­cji, pokryła rada miej­ska – inni lokalni dygni­ta­rze zaś doło­żyli następny tysiąc sester­cji na kadzi­dło i „tar­czę” (przy­pusz­czal­nie por­tret na tar­czy, cha­rak­te­ry­styczny rzym­ski spo­sób upa­mięt­nie­nia zmar­łego). Owe wydatki pogrze­bowe były, innymi słowy, prze­szło dzie­się­cio­krot­nie wyż­sze niż suma, jaką cała grupa ucie­ki­nie­rów zdo­łała zebrać na drogę. Pom­peje były mia­stem bie­da­ków i boga­czy.

Możemy prze­śle­dzić wiele innych nie­uda­nych prób ucieczki. W war­stwach pumeksu odkryto nie­mal czte­ry­sta ciał, a bli­sko sie­dem­set w zesta­lo­nych obec­nie pozo­sta­ło­ściach opadu piro­kla­stycz­nego – wiele z nich uchwy­cono wier­nie w chwili śmierci za pomocą wyna­le­zio­nej w dzie­więt­na­stym wieku spryt­nej tech­niki wypeł­nia­nia gip­sem pustych prze­strzeni pozo­sta­wio­nych przez ich ule­ga­jące roz­kła­dowi ciała i ubra­nia, ujaw­nia­jąc pod­ka­sane tuniki, oku­tane twa­rze, udrę­czone miny ofiar (il. 2). Pewna czte­ro­oso­bowa grupa, zna­le­ziona na jed­nej z ulic w pobliżu Forum, była praw­do­po­dob­nie szu­ka­jącą ratunku rodziną. Na czele szedł ojciec, krzepki męż­czy­zna o krza­cza­stych brwiach (co widać na gip­so­wym odle­wie), z nacią­gnię­tym na głowę płasz­czem dla ochrony przed spa­da­ją­cym popio­łem i kamie­niami. Niósł ze sobą nieco zło­tej biżu­te­rii (pro­sty pier­ścio­nek i kilka kol­czy­ków), dwa klu­cze i sporą ilość gotówki, nie­mal czte­ry­sta sester­cji. Za nim szły jego dwie małe córeczki, matka zamy­kała pochód. Pod­ka­sała suk­nię, by łatwiej było jej iść, i nio­sła w woreczku resztę domo­wych kosz­tow­no­ści: rodzinne sre­bra (parę łyżek, dwa puchary, meda­lion z wyobra­że­niem For­tuny, lusterko) oraz małą, przy­sa­dzi­stą figurkę chłop­czyka owi­nię­tego w płaszcz, spod któ­rego wystają mu bose stopy (il. 3). Jest to pry­mi­tywna robota, ale wyko­nano ją z bursz­tynu, który musiał prze­być setki kilo­me­trów znad Bał­tyku – naj­bliż­szego źró­dła tego surowca; stąd jej wielka war­tość.

3. Czy­jaś dro­go­cenna wła­sność? Tę przy­sa­dzi­stą figurkę wyko­naną z bursz­tynu z Bał­tyku zna­le­ziono przy jed­nej z nie­for­tun­nych ucie­ki­nie­rek. Zale­d­wie ośmio­cen­ty­me­tro­wej wyso­ko­ści, miała być może wyobra­żać jedną ze ste­reo­ty­po­wych postaci rzym­skiego mimu, ulu­bio­nej roz­rywki pom­pe­jań­czy­ków.

Inne zna­le­zi­ska opo­wia­dają inne histo­rie. Jest wśród nich lekarz, który ucie­kał, ści­ska­jąc skrzynkę ze swymi instru­men­tami, nim śmier­cio­no­śna chmura dosię­gła go, gdy prze­ci­nał pale­strę (wielki plac ćwi­czeń) koło amfi­te­atru, kie­ru­jąc się ku jed­nej z połu­dnio­wych bram mia­sta; jest nie­wol­nik zna­le­ziony w ogro­dzie wiel­kiego domu w cen­trum mia­sta, któ­rego ruchy z pew­no­ścią krę­po­wały żela­zne kaj­dany na kost­kach; jest kapłan bogini Izydy (lub może świą­tynny sługa), który spa­ko­wał część świą­tynnych kosz­tow­no­ści, by zabrać je ze sobą pod­czas ucieczki, ale nie zdo­łał prze­być wię­cej niż pięć­dzie­siąt metrów. I, oczy­wi­ście, jest owa obwie­szona klej­no­tami dama, którą odkryto w jed­nym z pomiesz­czeń koszar gla­dia­to­rów. Czę­sto opi­suje się ją jako zna­ko­mity przy­kład upodo­ba­nia rzym­skich kobiet z wyż­szych sfer do musku­lar­nych ciał gla­dia­to­rów. Oto, jak się zdaje, jest jedna z nich, zasko­czona w nie­wła­ści­wym miej­scu w nie­wła­ści­wym cza­sie, a jej roz­wią­złość odsło­nięta przed wzro­kiem histo­rii. W rze­czy­wi­sto­ści jest to scena znacz­nie bar­dziej nie­winna. Nie­mal na pewno kobieta ta nie przy­szła wcale na schadzkę, ale schro­niła się w kosza­rach, kiedy warunki stały się zbyt cięż­kie pod­czas ucieczki z mia­sta. W każ­dym razie, jeśli istot­nie była to randka, to odby­wała się w asy­ście sie­dem­na­stu innych osób oraz dwóch psów – któ­rych szczątki zna­le­ziono w tym samym małym pomiesz­cze­niu.

Zwłoki pom­pe­jań­czy­ków zawsze sta­no­wiły jeden z naj­sil­niej dzia­ła­ją­cych na wyobraź­nię obra­zów i jedną z naj­więk­szych atrak­cji zruj­no­wa­nego mia­sta. Pod­czas wcze­snych wyko­pa­lisk w osiem­na­stym i dzie­więt­na­stym wieku szkie­lety jak na życze­nie „odkry­wano” w obec­no­ści przy­by­łych z wizytą człon­ków panu­ją­cych rodów i innych dygni­ta­rzy (il. 4). Roman­tyczni podróż­nicy roz­wo­dzili się nad strasz­liwą tra­ge­dią nie­szczę­śni­ków, któ­rych docze­sne szczątki oglą­dali, nie mówiąc już o bar­dziej ogól­nych reflek­sjach na temat kru­cho­ści ludz­kiej egzy­sten­cji, do któ­rych skła­niało całe to prze­ży­cie. Hester Lynch Piozzi – angiel­ska pisarka, która nazwi­sko zawdzię­czała mał­żeń­stwu z wło­skim nauczy­cie­lem muzyki – uchwy­ciła (i lekko spa­ro­dio­wała) te reak­cje po wizy­cie w roku 1786: „Jakże strasz­liwe myśli nasuwa ten widok! Jaką grozę wzbu­dza świa­do­mość, że ta scena mogłaby roze­grać się raz jesz­cze choćby jutro; i że ci, któ­rzy dziś są widzami, mogą stać się wido­wi­skiem dla podróż­nych z przy­szłego stu­le­cia, któ­rzy wziąw­szy nasze kości za szczątki neapo­li­tań­czy­ków, być może wywieź­liby je z powro­tem do ich ojczy­zny”.

Jed­nym z naj­słyn­niej­szych obiek­tów, jakie przy­nio­sły pierw­sze lata wyko­pa­lisk, był odcisk kobie­cej piersi odkryty w latach sie­dem­dzie­sią­tych osiem­na­stego wieku w wiel­kim domu (tak zwa­nej Willi Dio­me­desa) tuż za murami mia­sta. Nie­mal sto lat przed udo­sko­na­le­niem tech­niki wyko­ny­wa­nia peł­nych gip­so­wych odle­wów zwłok w tym miej­scu zesta­lony popiół uka­zał arche­olo­gom odlane w lawie pełne posta­cie zmar­łych, wraz z ubra­niem, a nawet wło­sami. Jedyną czę­ścią tego mate­riału, którą udało im się wydo­być i zabez­pie­czyć, była ta jedna pierś; wysta­wiono ją w pobli­skim muzeum, gdzie szybko stała się atrak­cją tury­styczną. Z cza­sem dostar­czyła też inspi­ra­cji dla słyn­nej noweli Théophile’a Gau­tiera z roku 1852, Arria Mar­cella. Jej boha­te­rem jest młody Fran­cuz, który zauro­czony ujrzaną w muzeum pier­sią, wraca do antycz­nego mia­sta (w dzi­wacz­nej kom­bi­na­cji podróży w cza­sie, myśle­nia życze­nio­wego i fan­ta­zji), by odna­leźć lub wymy­ślić swą uko­chaną – kobietę ze snów, jedną z ostat­nich rzym­skich miesz­ka­nek Willi Dio­me­desa. Nie­stety sama pierś, mimo całej swej sławy, po pro­stu znik­nęła, a wiel­kie poszu­ki­wa­nia w latach pięć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku nie dostar­czyły żad­nych infor­ma­cji o jej losie. Jedna z teo­rii mówi, że liczne inwa­zyjne bada­nia prze­pro­wa­dzane przez cie­kaw­skich dzie­więt­na­sto­wiecz­nych naukow­ców spo­wo­do­wały w końcu jej dez­in­te­gra­cję: z pro­chu powsta­łeś, w proch się obró­cisz, można powie­dzieć.

4. Ważne oso­bi­sto­ści odwie­dza­jące Pom­peje mogły uczest­ni­czyć w insce­ni­zo­wa­nych spe­cjal­nie dla nich odkry­ciach. Tutaj, w roku 1769, cesarz Austrii przy­gląda się szkie­le­towi zna­le­zio­nemu w domu dziś zwa­nym na jego cześć Domem Cesa­rza Józefa II. Towa­rzy­sząca mu kobieta reaguje z bar­dziej widocz­nym zain­te­re­so­wa­niem.

Moc pom­pe­jań­skich zmar­łych nie osła­bła do naszych cza­sów. Wiersz Prima Leviego La bam­bina di Pom­pei („Dziew­czynka z Pom­pe­jów”) wyko­rzy­stuje gip­sowy odlew małej dziew­czynki, którą zna­le­ziono przy­tu­loną kur­czowo do matki („Jak gdy­byś, gdy niebo w połu­dnie okryło się czer­nią / Chciała na powrót schro­nić się w jej wnę­trzu”), jako punkt wyj­ścia reflek­sji nad losem Anny Frank i ano­ni­mo­wej uczen­nicy z Hiro­szimy – ofiar kata­strof nie­bę­dą­cych dzie­łem natury, lecz czło­wieka („Dość udręk zsyła nam niebo / Zanim wci­śnie­cie guzik, zatrzy­maj­cie się i zasta­nów­cie”). Dwa odlewy grają nawet epi­zo­dyczną rolę w fil­mie Roberta Ros­sel­li­niego z 1953 roku, Podróż do Włoch – okrzyk­nię­tym „pierw­szym dzie­łem współ­cze­snego kina”, mimo że komer­cyj­nie oka­zał się klę­ską. Owe ofiary Wezu­wiu­sza, przy­tu­leni do sie­bie kochan­ko­wie aż po grób, ostro i bole­śnie uświa­da­miają dwojgu współ­cze­snym tury­stom (gra­nym przez Ingrid Berg­man – która sama trwała wów­czas w roz­pa­da­ją­cym się mał­żeń­stwie z Ros­sel­li­nim – i Geo­rge’a San­dersa), jak zimny i pusty stał się ich wła­sny zwią­zek. Jed­nak nie tylko ludz­kie ofiary zostały utrwa­lone w ten spo­sób. Jed­nym z naj­słyn­niej­szych i naj­sil­niej dzia­ła­ją­cych na wyobraź­nię odle­wów jest stró­żu­jący pies wciąż przy­wią­zany do słupka w domu zamoż­nego folusz­nika (wła­ści­ciela pralni połą­czo­nej z warsz­ta­tem sukien­ni­czym). Padł on, gorącz­kowo usi­łu­jąc uwol­nić się z łań­cu­cha.

Pod­glą­dac­two, groza i nie­zdrowa cie­ka­wość, wszystko to nie­wąt­pli­wie przy­czy­nia się do atrak­cyj­no­ści tych odle­wów. Nawet naj­bar­dziej trzeź­wym arche­olo­gom zda­rza się wystą­pić z dra­stycz­nymi opi­sami ich przed­śmiert­nych mąk albo spu­sto­szeń, jakie poczy­niła na ludz­kim ciele chmura gore­jąca („ich mózgi zago­to­wały się…”). U tury­stów zwie­dza­ją­cych Pom­peje, gdzie nie­które z odle­wów wciąż można oglą­dać w pobliżu miejsc, w któ­rych je zna­le­ziono, wywo­łują one coś w rodzaju „efektu egip­skiej mumii”: małe dzieci z okrzy­kami zgrozy przy­ci­skają nosy do szkla­nych gablot, pod­czas gdy doro­śli się­gają po apa­raty foto­gra­ficzne – bez powo­dze­nia usi­łu­jąc ukryć swą nie mniej cho­ro­bliwą fascy­na­cję tymi ludz­kimi szcząt­kami.

Ale maka­brycz­ność to nie jedyne wyja­śnie­nie. Gdyż siła oddzia­ły­wa­nia ofiar (nie tylko tych w pełni odla­nych w gip­sie) bie­rze się rów­nież z poczu­cia bez­po­śred­niego kon­taktu z antycz­nym świa­tem, jaki zapew­niają, z czło­wie­czymi losami, jakie pozwa­lają nam zre­kon­stru­ować, a także z wybo­rami, decy­zjami i nadzie­jami praw­dzi­wych ludzi, z któ­rymi możemy się iden­ty­fi­ko­wać mimo upływu tysiąc­leci. Nie musimy być arche­olo­gami, by wyobra­zić sobie, jakie to uczu­cie porzu­cać swój dom z tym tylko, co jest się w sta­nie unieść. Możemy współ­czuć leka­rzowi, który posta­no­wił zabrać ze sobą swe narzę­dzia pracy, i podzie­lać jego żal za tym, co zosta­wił. Możemy zro­zu­mieć próżny opty­mizm tych, któ­rzy rusza­jąc w drogę, wsu­nęli do kie­szeni klu­cze do drzwi fron­to­wych. Nawet ta ohydna bursz­ty­nowa figurka nabiera szcze­gól­nego zna­cze­nia, gdy wiemy, że był to czyjś ulu­biony przed­miot, pochwy­cony w biegu przed opusz­cze­niem domu na zawsze.

Współ­cze­sna nauka jest w sta­nie wzbo­ga­cić te indy­wi­du­alne histo­rie. Potra­fimy lepiej niż wcze­śniej­sze poko­le­nia wydo­by­wać wszel­kiego rodzaju infor­ma­cje z samych zacho­wa­nych szkie­le­tów: od tak sto­sun­kowo pro­stych pomia­rów, jak wzrost i postura popu­la­cji (sta­ro­żytni pom­pe­jań­czycy byli, jak się oka­zuje, nieco wyżsi od współ­cze­snych neapo­li­tań­czy­ków), poprzez widoczne ślady cho­rób dzie­cię­cych i zła­mań kości, po hipo­tezy na temat powią­zań rodzin­nych i pocho­dze­nia etnicz­nego, jakie zaczyna umoż­li­wiać bada­nie DNA i inne ana­lizy bio­lo­giczne. Nie­któ­rzy arche­olo­dzy wycią­gają zbyt daleko idące wnio­ski, twier­dząc, iż oso­bli­wo­ści budowy szkie­letu pew­nego nasto­let­niego chłopca są wystar­cza­ją­cym dowo­dem, że spę­dził on znaczną część swego krót­kiego życia jako rybak i że uszko­dze­nia zębów po pra­wej stro­nie ust spo­wo­do­wało przy­gry­za­nie linki utrzy­mu­ją­cej połów. W innych wypad­kach jed­nak stą­pamy po solid­niej­szym grun­cie.

I tak, na przy­kład, w dwóch pomiesz­cze­niach w głębi pew­nego oka­za­łego domu odkryto szczątki dwu­na­stu osób, przy­pusz­czal­nie wła­ści­ciela z rodziną i nie­wol­ni­kami. Wśród sze­ściorga dzieci i sze­ściorga doro­słych znaj­do­wała się nie­spełna dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna w dzie­wią­tym mie­siącu ciąży, z kośćmi płodu wciąż leżą­cymi w jej brzu­chu. Być może to wła­śnie jej zaawan­so­wana ciąża skło­niła wszyst­kich do pozo­sta­nia w domu, zamiast ryzy­ko­wać pospieszną ucieczkę. Ze szkie­le­tami nie obcho­dzono się naj­le­piej od czasu ich odkry­cia w roku 1975 (to, że – jak doniósł nie­dawno pewien uczony – „dolne przed­trzo­nowce [jed­nej z cza­szek] zostały omył­kowo wkle­jone w zębo­doły gór­nych środ­ko­wych sie­ka­czy”, nie świad­czy o dyle­tanc­twie antycz­nej sto­ma­to­lo­gii, lecz o par­tac­twie współ­cze­snych zabie­gów kon­ser­wa­tor­skich). Mimo wszystko, zesta­wia­jąc razem roz­ma­ite dające się wciąż odczy­tać wska­zówki – względny wiek ofiar, kosz­towną biżu­te­rię cię­żar­nej dziew­czyny, to, że ona i dzie­wię­cio­letni chło­piec wyka­zują tę samą drobną gene­tyczną wadę krę­go­słupa – możemy zacząć budo­wać obraz rodziny, która żyła w tym domu. Star­sza para, on po sześć­dzie­siątce, ona około pięć­dzie­siątki z wyraź­nymi śla­dami artre­ty­zmu, byli naj­praw­do­po­dob­niej wła­ści­cielami domu, a także rodzi­cami lub dziad­kami cię­żar­nej dziew­czyny. Klej­noty, jakie miała ona na sobie, świad­czą o tym, że nie była nie­wol­nicą, wspólne scho­rze­nie krę­go­słupa zaś pozwala sądzić, że nale­żała do rodziny raczej przez uro­dze­nie niż przez mał­żeń­stwo – dzie­wię­cio­letni chło­piec byłby więc jej młod­szym bra­tem. Jeśli tak, to ona i jej mąż (praw­do­po­dob­nie dwu­dzie­sto­kil­ku­letni męż­czy­zna, któ­rego głowa, jak suge­ruje szkie­let, była wyraź­nie, szpe­cąco i bez wąt­pie­nia bole­śnie prze­krzy­wiona w prawo) albo miesz­kali z jej rodziną, albo prze­nie­śli się do jej domu na czas porodu, albo też, oczy­wi­ście, po pro­stu przy­szli feral­nego dnia z wizytą. Pozo­stali doro­śli, męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce i trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nia kobieta, mogli być bądź nie­wol­ni­kami, bądź krew­nymi.

Bliż­sze spoj­rze­nie na ich zęby, wkle­jane czy nie, ujaw­nia dal­sze szcze­góły. Więk­szość z nich ma na szkli­wie wiele wymow­nych pier­ścieni, będą­cych skut­kiem wie­lo­krot­nych ata­ków cho­rób zakaź­nych w dzie­ciń­stwie – widomy dowód zagro­żeń czy­ha­ją­cych na dzieci w rzym­skim świe­cie, kiedy to połowa tych, które przy­szły na świat, umie­rała przed dzie­sią­tym rokiem życia. (Pocie­sza­jące było to, że kto docze­kał dzie­sią­tych uro­dzin, mógł się spo­dzie­wać, że prze­żyje co naj­mniej czter­dzie­ści następ­nych lat). Wyraźna obec­ność próch­nicy zębów, choć poni­żej współ­cze­snego zachod­niego poziomu, wska­zuje na dietę bogatą w cukier i skro­bię. Spo­śród doro­słych jedy­nie mąż cię­żar­nej dziew­czyny nie ma żad­nych śla­dów próch­nicy. Ale on, znów sądząc po sta­nie jego zębów, cier­piał na flu­orzycę, przy­pusz­czal­nie dora­sta­jąc poza Pom­pe­jami, w jakimś regio­nie o nie­zwy­kle wyso­kim pozio­mie natu­ral­nych związ­ków flu­oru. Co naj­bar­dziej ude­rza­jące, wszyst­kie szkie­lety, nawet dzieci, mają wiel­kie – w nie­któ­rych przy­pad­kach paro­mi­li­me­trowe – nawar­stwie­nia kamie­nia nazęb­nego. Powód jest oczy­wi­sty. Znano co prawda wyka­łaczki, a nawet zmyślne pre­pa­raty do pole­ro­wa­nia i wybie­la­nia zębów (w książce na temat far­ma­ko­lo­gii pry­watny lekarz cesa­rza Klau­diu­sza podaje prze­pis na mik­sturę, któ­rej cesa­rzowa Mes­sa­lina zawdzię­czała rze­komo swój uro­czy uśmiech: spa­lony róg jele­nia z dodat­kiem żywicy i soli kamien­nej). Ale był to świat bez szczo­te­czek do zębów. Pom­peje musiały być mia­stem o bar­dzo nie­świe­żym odde­chu.

MIA­STO POGRĄ­ŻONE W CHA­OSIE

Kobiety tuż przed poro­dem, przy­wią­zane do słup­ków psy i cuch­nące odde­chy… Są to zapa­da­jące w pamięć obrazy nor­mal­nego, codzien­nego życia w rzym­skim mie­ście, prze­rwa­nego rap­tow­nie w swym biegu. Jest ich znacz­nie wię­cej: zna­le­zione w piecu bochny chleba, porzu­cone w trak­cie wypieku; ekipa mala­rzy, któ­rzy dali dra­paka pod­czas odna­wia­nia pokoju, zosta­wia­jąc naczy­nia z far­bami i posta­wione wysoko na rusz­to­wa­niu wia­dro świe­żego tynku – gdy rusz­to­wa­nie zawa­liło się pod­czas erup­cji, zawar­tość wia­dra roz­bry­zgnęła się na sta­ran­nie przy­go­to­wa­nej ścia­nie, pozosta­wia­jąc grubą sko­rupę widoczną do dziś. Ale jeśli poskro­bać głę­biej, histo­ria Pom­pe­jów oka­zuje się bar­dziej skom­pli­ko­wana i intry­gu­jąca. Pod wie­loma wzglę­dami nie są one sta­ro­żyt­nym odpo­wied­ni­kiem Mary Céleste, dzie­więt­na­sto­wiecz­nego statku opusz­czo­nego w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach przez załogę, z goto­wa­nymi jaj­kami (jak mówiono) na zasta­wio­nym do śnia­da­nia stole. Nie jest to rzym­skie mia­sto po pro­stu zasty­głe w cza­sie.

Przede wszyst­kim miesz­kańcy Pom­pe­jów widzieli znaki ostrze­gaw­cze na wiele godzin, a może nawet dni wcze­śniej. Jedyną rela­cją naocz­nego świadka erup­cji, jaką dys­po­nu­jemy, są dwa listy napi­sane ćwierć wieku po fak­cie do histo­ryka Tacyta przez jego przy­ja­ciela Pli­niu­sza, który, gdy nastą­pił kata­klizm, prze­by­wał wła­śnie nad Zatoką Neapo­li­tań­ską. Bez wąt­pie­nia ukła­dane z wyko­rzy­sta­niem póź­niej­szej wie­dzy i wyobraźni, mówią one jasno, że ucieczka była moż­liwa nawet wtedy, gdy nad kra­te­rem Wezu­wiu­sza uka­zała się chmura „w kształ­cie pinii”. Wuj Pli­niu­sza, naj­słyn­niej­sza ofiara erup­cji, zmarł tylko dla­tego, że cier­piał na astmę i ponie­waż odważ­nie – albo nie­roz­waż­nie – posta­no­wił w inte­re­sie nauki przy­glą­dać się wyda­rze­niom z bli­ska. A jeśli, jak uważa dziś wielu arche­olo­gów, w dniach lub mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych osta­teczną kata­strofę doszło do serii wstrzą­sów i lek­kich trzę­sień ziemi, one także mogły zachę­cić ludzi do opusz­cze­nia tych tere­nów. Zagro­żone bowiem i koniec koń­ców znisz­czone były nie tylko same Pom­peje, ale sze­roki pas ziemi na połu­dnie od Wezu­wiu­sza, obej­mu­jący mia­sta Her­ku­la­num i Sta­bie.

Wielu fak­tycz­nie wyje­chało, o czym świad­czy liczba zna­le­zio­nych w mie­ście ciał. Pod­czas wyko­pa­lisk wydo­byto około tysiąca stu. Musimy wziąć poprawkę na te, które mogą wciąż leżeć w nie­od­ko­pa­nej czę­ści mia­sta (mniej wię­cej jedna czwarta sta­ro­żyt­nych Pom­pe­jów pozo­staje wciąż nie­prze­ba­dana), a także na ludz­kie szczątki prze­oczone pod­czas wcze­śniej­szych wyko­pa­lisk (kości dzieci mogły łatwo zostać wzięte za zwie­rzęce i wyrzu­cone). Mimo to jed­nak nie wydaje się praw­do­po­dobne, by w kata­stro­fie stra­ciło życie wię­cej niż dwa tysiące miesz­kań­ców. Bez względu na to, jaka była cał­ko­wita liczba lud­no­ści – a sza­cunki wahają się od około 6400 do 30 000 (zależ­nie od naszych wyobra­żeń o tym, w jakiej cia­sno­cie żyli ci ludzie, i od tego, jakie współ­cze­sne ana­lo­gie przyj­miemy) – był to mały albo bar­dzo mały odse­tek.

Ludzie ucie­ka­jący w desz­czu pumeksu być może zabrali ze sobą tylko to, co udało im się pochwy­cić w pośpie­chu. Ci, któ­rzy mieli wię­cej czasu, z pew­no­ścią oca­lili wię­cej ze swego dobytku. Musimy wyobra­zić sobie masowy exo­dus z mia­sta na osłach, wozach i tacz­kach, gdy więk­szość miesz­kań­ców wyno­siła się, paku­jąc tyle domo­wych sprzę­tów, ile tylko się dało. Niektó­rzy popeł­nili błąd i naj­cen­niej­sze dobra ukryli w schow­kach, zamie­rza­jąc wró­cić, gdy nie­bez­pie­czeń­stwo minie. To wła­śnie wyja­śnia obec­ność nie­któ­rych ze wspa­nia­łych skar­bów – na przy­kład osza­ła­mia­jące kolek­cje sre­ber, znaj­do­wane w domach Pom­pe­jów i oko­lic. Ogól­nie rzecz bio­rąc jed­nak, to, co odkry­wają arche­olo­dzy, po pro­stu pozo­stało, kiedy miesz­kańcy w pośpie­chu spa­ko­wali manatki i opu­ścili mia­sto. To może tłu­ma­czyć, dla­czego pom­pe­jań­skie domy wydają się tak skąpo ume­blo­wane i nie­za­gra­cone. Moż­liwe, że obo­wią­zu­jąca w pierw­szym wieku este­tyka nie była sta­ro­żytną wer­sją moder­ni­stycz­nego mini­ma­li­zmu. Domowe bibe­loty naj­praw­do­po­dob­niej były wywo­żone całymi furami przez tro­skli­wych wła­ści­cieli.

Pospieszną ewa­ku­acją można też wyja­śnić pewne oso­bli­wo­ści, na jakie naty­kamy się w domach tego mia­sta. Jeśli na przy­kład w pomiesz­cze­niu, które wygląda na wystawną jadal­nię, oczom arche­olo­gów uka­zuje się sterta narzę­dzi ogrod­ni­czych, moż­liwe jest, że – choć może się nam to wyda­wać zaska­ku­jące – tam wła­śnie były zazwy­czaj prze­cho­wy­wane. Moż­liwe też, że w zamę­cie wypro­wadzki, gdy gro­ma­dzono cały doby­tek i doko­ny­wano selek­cji, co zabrać, a co pozo­sta­wić, tam wła­śnie tra­fiła koniec koń­ców łopata, motyka i taczki. Nawet jeśli część miesz­kań­ców pro­wa­dziła swe codzienne sprawy, jakby nic nie mąciło pew­no­ści jutra, w tym cza­sie nie było to zwy­czajne, krzą­ta­jące się wokół swych zwy­kłych spraw mia­sto. Było to mia­sto w trak­cie ucieczki.

Poza tym w tygo­dniach i mie­sią­cach po erup­cji wielu tych, któ­rzy się ura­to­wali, wra­cało po pozo­sta­wione rze­czy albo po to, by odzy­skać (lub ukraść) z pogrze­ba­nego mia­sta nada­jące się do ponow­nego wyko­rzy­sta­nia mate­riały, jak brąz, ołów czy mar­mur. Być może ukry­cie kosz­tow­no­ści w nadziei odzy­ska­nia ich w póź­niej­szym cza­sie nie było tak cał­kiem nie­mą­dre, jak się dziś wydaje. W wielu czę­ściach Pom­pe­jów widać bowiem wyraźne ślady uda­nego powrotu przez popiół wul­ka­niczny. Czy byli to pra­wo­wici wła­ści­ciele, rabu­sie czy dzia­ła­jący na oślep poszu­ki­wa­cze skar­bów, prze­ko­py­wali się oni tune­lami do zamoż­nych domów, nie­kiedy zosta­wia­jąc po sobie ciąg otwo­rów w ścia­nach, gdy prze­cho­dzili z jed­nego zablo­ko­wa­nego pomiesz­cze­nia do następ­nego. Wido­mym śla­dem ich poczy­nań są dwa słowa wydra­pane przy głów­nym wej­ściu pew­nej zbyt­kow­nej rezy­den­cji, która oka­zała się nie­mal pusta, gdy odkryli ją dzie­więt­na­sto­wieczni arche­olo­dzy. Mówią one: „Dom prze­ko­pany”. Słów tych raczej nie napi­sałby wła­ści­ciel, przy­pusz­czal­nie więc były wia­do­mo­ścią od jed­nego z rabu­siów dla reszty szajki, że ten jest już „zała­twiony”.

5. Rycina przed­sta­wia­jąca jedną z dwóch pła­sko­rzeź­bio­nych płyt, nie­mal metro­wej dłu­go­ści, uka­zu­ją­cych trzę­sie­nie ziemi z roku 62. Po lewej świą­ty­nia Jowi­sza, Junony i Minerwy na Forum chwieje się w posa­dach. Po pra­wej trwają przy­go­to­wa­nia do ofiary. Byk jest pro­wa­dzony do ołta­rza, dookoła tej sceny zaś uka­zane są roz­ma­ite rytu­alne sprzęty – nóż, misy i naczy­nia ofiarne.

Nie wiemy nie­mal nic o tym, kim byli ci kopa­cze (jed­nak fakt, że wia­do­mość, choć napi­sana po łaci­nie, zano­to­wana była grec­kimi lite­rami, dość wyraź­nie wska­zuje, że nale­żeli do grecko-rzym­skiej spo­łecz­no­ści połu­dnio­wej Ita­lii, któ­rej przyj­rzymy się bli­żej w roz­dziale 1.). Nie wiemy też, kiedy wła­ści­wie wtar­gnęli do budynku: w ruinach Pom­pe­jów znaj­do­wano rzym­skie monety z cza­sów po erup­cji, od końca pierw­szego wieku po począ­tek czwar­tego. Jed­nak bez względu na to, kiedy i z jakiego powodu póź­niejsi Rzy­mia­nie posta­na­wiali dostać się do pogrze­ba­nego mia­sta, było to wyjąt­kowo ryzy­kowne przed­się­wzię­cie, dla któ­rego pod­nietą była nadzieja odzy­ska­nia pokaź­nej czę­ści rodo­wych bogactw albo zdo­by­cia cen­nych łupów. Tunele musiały być nie­bez­pieczne, ciemne i wąskie, a miej­scami – jeśli sądzić po wiel­ko­ści dziur w nie­któ­rych ścia­nach – dostępne jedy­nie dla dzieci. Nawet tam, gdzie można było się poru­szać bar­dziej swo­bod­nie, w prze­strze­niach nie­wy­peł­nio­nych popio­łem wul­ka­nicz­nym, ściany i stropy gro­ziły nagłym zawa­le­niem.

Jak na iro­nię, nie­które z odkry­tych szkie­le­tów nie­mal z pew­no­ścią nie są szcząt­kami ofiar erup­cji, ale ludzi, któ­rzy zary­zy­ko­wali powrót do mia­sta mie­siące, lata lub wieki póź­niej. I tak na przy­kład w ele­ganc­kiej sali wycho­dzą­cej na pery­styl Domu Menan­dra – jak nazwano go współ­cze­śnie, nawią­zu­jąc do zna­le­zio­nego tam malo­wi­dła przed­sta­wia­ją­cego grec­kiego kome­dio­pi­sa­rza Menan­dra (il. 44) – odkryto szczątki trzy­oso­bo­wej grupy, dwójki doro­słych i dziecka, wypo­sa­żo­nych w kilof i motykę. Czy byli to, jak sądzą niektó­rzy arche­olo­dzy, miesz­kańcy domu, być może nie­wol­nicy, któ­rzy pró­bo­wali uto­ro­wać sobie drogę wyj­ścia z zasy­pa­nego budynku i zgi­nęli w trak­cie tych usi­ło­wań? Czy może, jak uwa­żają inni, była to szajka rabu­siów, któ­rzy toro­wali sobie drogę do środka i być może ponie­śli śmierć, gdy ich lichy tunel zawa­lił się na nich?

Ten obraz zasty­głego w cza­sie mia­sta jest jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wany za sprawą wcze­śniej­szej kata­strofy natu­ral­nej. Sie­dem­na­ście lat przed wybu­chem Wezu­wiu­sza, w 62 roku, mia­sto zostało poważ­nie uszko­dzone pod­czas trzę­sie­nia ziemi. Jak pisał histo­ryk Tacyt, „Pom­pei, ludne mia­sto Kam­pa­nii, po więk­szej czę­ści poszło w gruzy”. A wyda­rze­nie to jest nie­mal z pew­no­ścią uwiecz­nione na dwóch pła­sko­rzeź­bach zna­le­zio­nych w domu pom­pe­jań­skiego ban­kiera, Lucju­sza Cecy­liu­sza Jukun­dusa. Przed­sta­wiają one koły­sane wstrzą­sami dwa frag­menty mia­sta: Forum oraz oko­lice pół­noc­nej bramy miej­skiej pro­wa­dzą­cej w stronę Wezu­wiu­sza. Na jed­nej z nich świą­ty­nia Jowi­sza, Junony i Minerwy prze­chyla się nie­po­ko­jąco na lewo; konne posągi po jej obu stro­nach zdają się nie­mal oży­wać, gdy jeźdźcy uno­szą się w sio­dłach (il. 5). Na dru­giej brama Wezu­wiań­ska zło­wiesz­czo odchyla się w prawo, roz­dzie­la­jąc się z potęż­nym zbior­ni­kiem wody po lewej stro­nie. Ta kata­strofa nasuwa jedne z najbar­dziej kło­po­tli­wych pytań w dzie­jach Pom­pe­jów. Jakie były jej skutki dla życia w mie­ście? Jak wiele czasu zabrał mia­stu powrót do nor­mal­nego stanu? I czy kie­dy­kol­wiek do niego wró­ciło? Czy w 79 roku pom­pe­jań­czycy wciąż miesz­kali na gru­zach – a Forum, świą­ty­nie i termy, nie mówiąc już o licz­nych pry­wat­nych domach, pozo­sta­wały nie­odbu­do­wane?

Teo­rii jest mnó­stwo. Jedna z nich mówi, że po trzę­sie­niu ziemi doszło w Pom­pe­jach do prze­wrotu spo­łecz­nego. Znaczna część sta­rej ary­sto­kra­cji posta­no­wiła opu­ścić mia­sto raz na zawsze, zapewne uda­jąc się do innych rodo­wych posia­dło­ści. Ich wyjazd nie tylko otwo­rzył drogę do awansu byłym nie­wol­ni­kom i innym nowo­bo­gac­kim, ale także zapo­cząt­ko­wał „upa­dek” nie­któ­rych z ele­gant­szych pom­pe­jań­skich domów, pospiesz­nie prze­kształ­ca­nych w folu­sze, pie­kar­nie, gospody i inne obiekty han­dlowe lub pro­duk­cyjne. Owa sterta narzę­dzi ogrod­ni­czych w jadalni mogła sta­no­wić ślad takiej wła­śnie zmiany prze­zna­cze­nia: daw­nej luk­su­so­wej rezy­den­cji rady­kal­nie zde­gra­do­wa­nej przez nowych wła­ści­cieli, któ­rzy urzą­dzili w niej gospo­dar­stwo warzywne.

Moż­liwe. I być może mamy tu kolejny powód, by postrze­gać stan mia­sta jako daleki od „nor­mal­no­ści”, gdy zostało zasy­pane w 79 roku. Nie możemy być jed­nak pewni, że wszyst­kie te zmiany były bez­po­śred­nim skut­kiem trzę­sie­nia ziemi. Do nie­któ­rych praw­do­po­dob­nie i tak doszło jesz­cze przed kata­strofą. Nie­które – jeśli nie więk­szość – nie­mal z pew­no­ścią były prze­ja­wem zwy­kłych fluk­tu­acji zamoż­no­ści, spo­sobu użyt­ko­wa­nia i pre­stiżu, jakie dostrzec można w dzie­jach wszyst­kich miast, tak sta­ro­żyt­nych, jak i współ­cze­snych. Nie wspo­mi­na­jąc już o zauwa­żal­nych „inte­li­genc­kich” uprze­dze­niach wielu współ­cze­snych arche­olo­gów, któ­rzy tak śmiało łączą awanse spo­łeczne i poja­wia­nie się nowych for­tun z rewo­lu­cją lub upad­kiem.

Kolej­nym poważ­nym domy­słem jest, że w 79 roku Pom­peje na­dal były w fazie odbu­dowy. Jak dalece możemy stwier­dzić na pod­sta­wie świa­dectw arche­olo­gicz­nych, zapis Tacyta, jakoby mia­sto „po więk­szej czę­ści poszło w gruzy”, jest pewną prze­sadą. Jed­nak stan wielu gma­chów publicz­nych (na przy­kład tylko jedne termy dzia­łały w roku 79 pełną parą) oraz to, że w tak wielu pry­wat­nych domach trwały w chwili erup­cji prace remon­towe, wska­zują, że znisz­cze­nia były znaczne i że Pom­peje się jesz­cze cał­ko­wi­cie z nich nie podźwi­gnęły. Rzym­skie mia­sto, w któ­rym przez sie­dem­na­ście lat więk­szość łaźni publicz­nych jest nie­czynna, naj­waż­niej­sze świą­ty­nie nie­zdatne do użytku, a pry­watne domy zde­mo­lo­wane, posą­dzać trzeba albo o poważny brak pie­nię­dzy, albo alar­mu­jącą nie­wy­dol­ność insty­tu­cjo­nalną, albo jedno i dru­gie. Co, u licha, robiła rada miej­ska nie­mal przez dwa­dzie­ścia lat? Sie­działa i patrzyła, jak wszystko popada w ruinę?

Ale i tu nie wszystko wygląda tak, jak mogłoby się wyda­wać na pierw­szy rzut oka. Czy możemy być pewni, że wszyst­kie remonty, które były w toku, gdy nastą­piła erup­cja, miały na celu usu­nię­cie skut­ków trzę­sie­nia ziemi? Pomi­ja­jąc już oczy­wi­sty argu­ment, że w każ­dym mie­ście nie­mal nie­ustan­nie pro­wa­dzone są jakieś prace budow­lane, kwe­stia „jedno czy wiele trzę­sień ziemi?” głę­boko podzie­liła bada­ją­cych Pom­peje arche­olo­gów. Nie­któ­rzy twardo wyznają pogląd, że było tylko jedno nisz­czy­ciel­skie trzę­sie­nie ziemi w roku 62 i – sic! – w mie­ście zapa­no­wał taki chaos, że wiele remon­tów cią­gnęło się przez całe lata. Więk­szość zwraca dziś uwagę, że w dniach, a może i mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych erup­cję musiało dojść do serii wstrzą­sów. Jak zapew­niają wul­ka­no­lo­dzy, tego wła­śnie należy się spo­dzie­wać przed potęż­nym wybu­chem wul­kanu, i tak czy owak jest to zgodne z rela­cją Pli­niu­sza: „Od wielu dni – pisał on – odczu­walne było drże­nie ziemi”. Jeśli więc prace remon­towe były nasi­lone, mówi ten argu­ment, to znacz­nie bar­dziej praw­do­po­dobne, że cho­dziło o zała­ta­nie świe­żych szkód niż o spóź­nione i nie w porę pod­jęte próby uprząt­nię­cia bała­ganu sprzed sie­dem­na­stu lat.

Co do stanu mia­sta w ogól­no­ści, a zwłasz­cza gma­chów publicz­nych, sprawę kom­pli­kują póź­niej­sze gra­bieże. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że w roku 79 nie­które gma­chy publiczne były w ruinie. Zwró­cona w stronę morza potężna świą­ty­nia przy­pi­sy­wana zwy­kle bogini Wenus była wciąż pla­cem budowy – choć wydaje się, że odbu­dowa była zakro­jona na jesz­cze więk­szą skalę niż pier­wotna wer­sja. Inne zostały już w znacz­nym stop­niu dopro­wa­dzone do stanu uży­wal­no­ści. Świą­ty­nia Izydy, na przy­kład, funk­cjo­no­wała nor­mal­nie, odbu­dowana i bogato przy­ozdo­biona malo­wi­dłami, które dziś należą do naj­słyn­niej­szych w mie­ście (il. 6).

Stan Forum w chwili erup­cji sta­nowi jed­nak więk­szą zagadkę. Jedna z opi­nii mówi, że było to na wpół opusz­czone, pra­wie zupeł­nie nie­odbu­do­wane rumo­wi­sko. Jeśli to prawda, wska­zy­wa­łoby to co naj­mniej, że zain­te­re­so­wa­nia pom­pe­jań­czy­ków, deli­kat­nie mówiąc, odda­liły się od spraw publicz­nych. W naj­gor­szym razie byłoby to oznaką kom­plet­nego zała­ma­nia się insty­tu­cji oby­wa­tel­skich, co (jak zoba­czymy) kłóci się z innymi zna­le­zi­skami. W ostat­nich cza­sach oskar­ży­ciel­ski palec kie­ruje się na dzia­ła­jące po erup­cji grupy ratun­kowe i rabu­siów. Zgod­nie z tym poglą­dem znaczna część Forum została dopro­wa­dzona do porządku, a nawet upięk­szona. Jed­nak pamię­ta­jąc o poło­żo­nych dopiero co cen­nych mar­mu­ro­wych okła­dzi­nach, miej­scowi wkrótce po tym, jak mia­sto znik­nęło pod war­stwą popio­łów, zaczęli kopać, by je odzy­skać, zry­wa­jąc je ze ścian – które w efek­cie wyglą­dają, jak gdyby były nie­wy­koń­czone lub po pro­stu znisz­czone. Inte­re­so­wały ich też, oczy­wi­ście, liczne kosz­towne posągi z brązu, które zdo­biły ten plac.

6. Świą­ty­nia Izydy była jedną z głów­nych atrak­cji dla pierw­szych tury­stów, a także sta­no­wiła inspi­ra­cję dla pisa­rzy i muzy­ków, od mło­dego Mozarta po Bul­wer-Lyt­tona, autora Ostat­nich dni Pom­pei. Ta rycina uka­zuje pośrodku główny budy­nek świą­tyni, po lewej zaś mały, oto­czony murem basen z wodą uży­waną w świę­tych obrzę­dach.

Te dys­ku­sje do dziś pod­no­szą tem­pe­ra­turę kon­fe­ren­cji arche­olo­gicz­nych. Są przed­mio­tem nauko­wych spo­rów i roz­praw stu­denc­kich. Jed­nak bez względu na to, jak zostaną osta­tecz­nie roz­strzy­gnięte (jeśli w ogóle do tego doj­dzie), jedna rzecz nie ulega wąt­pli­wo­ści: „nasze” Pom­peje nie są rzym­skim mia­stem zaj­mu­ją­cym się spo­koj­nie swymi codzien­nymi spra­wami, po czym nagle „zasty­głym w cza­sie”, jak twier­dzą liczne prze­wod­niki i bro­szury dla tury­stów. Pogrą­żone w cha­osie i nie­spo­kojne, ewa­ku­owane i splą­dro­wane, nosi ono ślady (i bli­zny) naj­roz­ma­it­szych histo­rii, które sta­no­wią treść tej książki i które kryją się za czymś, co można by nazwać „pom­pe­jań­skim para­dok­sem”: wiemy bar­dzo wiele, a zara­zem nie­zwy­kle mało o życiu w tym sta­ro­żyt­nym mie­ście.

Prawdą jest, że Pom­peje pozwa­lają nam wyro­bić sobie żyw­sze poję­cie o praw­dzi­wych ludziach i ich życiu niż nie­mal jakie­kol­wiek inne miej­sce rzym­skiego świata. Spo­ty­kamy tu nie­szczę­śli­wych kochan­ków („Tkacz Suk­ces­sus kocha się w szyn­karce Iris, a ona ma to gdzieś”, jak głosi napis naba­zgrany na murze) i bez­wstyd­nych enu­re­ty­ków („Nasi­ka­łem do łóżka, nabru­dzi­łem, przy­znaję / Ale też, gospo­da­rzu, noc­nika nie zasta­łem”, oświad­cza bez­czel­nie wiersz na ścia­nie sypialni pew­nej gospody). Możemy dostrzec ślady pom­pe­jań­skich dzieci, od racz­ku­ją­cego szkraba, który musiał mieć wielką ucie­chę z wci­ska­nia monet w świeży tynk głów­nej sali, atrium, pew­nego wytwor­nego domu, pozo­sta­wia­jąc prze­szło sie­dem­dzie­siąt odci­sków tuż nad pod­łogą (i nie­chcący dostar­cza­jąc w ten spo­sób zna­ko­mi­tego dowodu pozwa­lającego dato­wać wystrój wnę­trza), po znu­dzone brzdące, które wydra­pały sze­reg sche­ma­tycz­nych ludzi­ków na wyso­ko­ści dzie­cię­cego wzro­stu w przed­sionku term, być może cze­ka­jąc, aż ich matki skoń­czą kąpiel. Nie wspo­mi­na­jąc już o koń­skich uprzę­żach z dzwo­necz­kami, groź­nie wyglą­da­ją­cych instru­men­tach medycz­nych (il. 7), oso­bli­wych sprzę­tach kuchen­nych, od doł­kow­nicy do jajek po formy do musu, jeśli wła­ści­wie odga­du­jemy ich prze­zna­cze­nie (il. 78), albo o tych przy­krych paso­ży­tach jeli­to­wych, któ­rych ślady sprzed dwóch tysięcy lat można wciąż zna­leźć na brze­gach sie­dzisk w latry­nie – oraz innych świa­dec­twach poma­ga­ją­cych odtwo­rzyć widoki, odgłosy i zapa­chy Pom­pe­jów.

7. Ist­nieje zdu­mie­wa­jące podo­bień­stwo mię­dzy współ­cze­snymi wzier­ni­kami gine­ko­lo­gicz­nymi a tą sta­ro­żytną wer­sją z Pom­pe­jów. Choć bra­kuje nie­któ­rych ele­men­tów, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że „ramiona” instru­mentu roz­chy­lały się przez obrót rączki w kształ­cie litery T.

8. Murek w pobliżu bramy Mor­skiej z czymś, co wygląda na pier­ście­nie do cumo­wa­nia łodzi. Jest nie­mal pewne, że linia brze­gowa ule­gła zmia­nie w ciągu ostat­nich stu lat życia mia­sta, pozo­sta­wia­jąc te pier­ście­nie na suchym lądzie.

Jed­nak przy całej suge­styw­no­ści tego rodzaju detali szer­szy obraz oraz wiele naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych aspek­tów życia mia­sta wciąż kryją się w mroku. Ogólna liczba miesz­kań­ców nie jest jedyną zagadką, z jaką mamy do czy­nie­nia. Kolejną jest zwią­zek mia­sta z morzem. Wszy­scy są zgodni co do tego, że linia brze­gowa prze­bie­gała w sta­ro­żyt­no­ści znacz­nie bli­żej Pom­pe­jów niż obec­nie (odda­lona jest o dwa kilo­me­try). Jed­nak mimo umie­jęt­no­ści współ­cze­snych geo­lo­gów dotąd nie udało się usta­lić dokład­nie, jak bli­sko. Szcze­gól­nie intry­gu­jący jest fakt, że tuż przy zachod­niej bra­mie mia­sta, która dziś sta­nowi główne wej­ście dla tury­stów, znaj­duje się frag­ment muru z czymś, co wygląda jak pier­ście­nie do cumo­wa­nia łodzi, jak gdyby morze pod­cho­dziło w tym miej­scu nie­mal pod samo mia­sto (il. 8). Pro­blem w tym, że na zachód od tego miej­sca, czyli w stronę morza, odkryto budowle z cza­sów rzym­skich, któ­rych prze­cież nie wznie­siono pod wodą. Naj­bar­dziej prze­ko­nu­jące wyja­śnie­nie odwo­łuje się raz jesz­cze do trwa­ją­cej aktyw­no­ści sej­smicz­nej. Podob­nie jak w pobli­skim Her­ku­la­num, gdzie ruchy te można udo­ku­men­to­wać bar­dzo wyraź­nie, tak i tu linia brze­gowa oraz poziom morza musiały się dra­ma­tycz­nie zmie­niać przez ostat­nie kil­ka­set lat dzie­jów mia­sta.

Co jesz­cze bar­dziej zaska­ku­jące, przed­mio­tem spo­rów są nawet klu­czowe daty – nie tylko potęż­nego trzę­sie­nia ziemi (które rów­nie dobrze mogło mieć miej­sce w roku 63), ale także samej erup­cji. W całej tej książce sto­so­wać będę tra­dy­cyjne dato­wa­nie na 24 i 25 sierp­nia 79 roku, które jest zgodne z tym, co czy­tamy w rela­cji Pli­niu­sza. Są jed­nak powody, by sądzić, że kata­strofa wyda­rzyła się nieco póź­niej, jesie­nią lub zimą tegoż roku. Przede wszyst­kim, jeśli zaj­rzy się do roz­ma­itych śre­dnio­wiecz­nych manu­skryp­tów Listów Pli­niu­sza, można się prze­ko­nać, że podają one prze­różne daty erup­cji (ówcze­śni skry­bo­wie nagmin­nie popeł­niali błędy przy prze­pi­sy­wa­niu rzym­skich dat i liczb). Jest też fak­tem, że w szcząt­kach znaj­duje się podej­rza­nie dużo jesien­nych owo­ców, a wiele ofiar naj­wy­raź­niej miało na sobie grube weł­niane ubra­nia, strój nie­zbyt sto­sowny na upalne połu­dniowe lato – cho­ciaż rze­czy, które ludzie narzu­cają, ucie­ka­jąc pod gra­dem pumeksu i popiołu wul­ka­nicz­nego, nie są może naj­lep­szym wskaź­ni­kiem pogody. Bar­dziej solid­nym dowo­dem jest nato­miast pewna rzym­ska moneta, zna­le­ziona w Pom­pe­jach w kon­tek­ście, który wyklu­cza zgu­bie­nie jej przez rabu­siów. Spe­cja­li­ści są zda­nia, że nie mogła zostać wybita wcze­śniej niż we wrze­śniu 79 roku.

Nie da się ukryć, że wiemy o Pom­pe­jach zara­zem znacz­nie wię­cej, jak i znacz­nie mniej, niż nam się wydaje.

PODWÓJNE ŻYCIE POM­PE­JÓW

Wśród arche­olo­gów krąży stary dow­cip, że Pom­peje ginęły dwu­krot­nie: po raz pierw­szy gwał­towną śmier­cią w wyniku erup­cji, po raz drugi zaś powolną śmier­cią, która zabija je, odkąd w poło­wie osiem­na­stego wieku zaczęto pro­wa­dzić tu prace wyko­pa­li­skowe. Każda wizyta w tym miej­scu ukaże dobit­nie, co ozna­cza owa druga śmierć. Mimo hero­icz­nych wysił­ków pom­pe­jań­skich służb arche­olo­gicz­nych mia­sto roz­pada się w pył, chwa­sty pora­stają wiele obsza­rów zamknię­tych dla tury­stów, nie­które z pysz­nią­cych się nie­gdyś żywymi bar­wami malo­wi­deł, pozo­sta­wio­nych na ścia­nach, wybla­kły nie­mal doszczęt­nie. Jest to stop­niowy pro­ces nisz­cze­nia, przy­spie­szany przez trzę­sie­nia ziemi i masową tury­stykę, któ­remu dopo­mo­gły też pry­mi­tywne metody wcze­snych arche­olo­gów (choć przy­znać trzeba, że wiele pięk­nych malo­wi­deł ścien­nych, które skuli i umie­ścili w muzeum, znio­sło upływ czasu lepiej niż te pozo­sta­wione w pier­wot­nym kon­tek­ście), alianc­kie bom­bar­do­wa­nia z roku 1943 (il. 9), które obró­ciły w gruzy kilka rejo­nów mia­sta (więk­szość zwie­dza­ją­cych nie ma poję­cia na przy­kład, że znaczne czę­ści Wiel­kiego Teatru i Forum, a także nie­które z naj­słyn­niej­szych domów zostały nie­mal w cało­ści odbu­do­wane po woj­nie, albo że restau­ra­cję dla tury­stów usy­tu­owano w miej­scu szcze­gól­nie zde­wa­sto­wa­nym przez bomby), oraz zło­dzieje i wan­dale, dla któ­rych teren wyko­pa­lisk, roz­le­gły i trudny do upil­no­wa­nia, jest nęcą­cym celem (w roku 2003 dwa świeżo odkryte fre­ski zostały odłu­pane ze ściany; trzy dni póź­niej zna­le­ziono je w pobli­skim skła­dzie mate­ria­łów budow­la­nych).

9. Alianc­kie bom­bar­do­wa­nia w 1943 roku wyrzą­dziły w Pom­pe­jach ogromne szkody, nisz­cząc wiele waż­nych budowli. To zdję­cie przed­sta­wia stan Domu Tre­biu­sza Walensa po nalo­tach. Wiele zbom­bar­do­wa­nych budyn­ków zostało po woj­nie odbu­do­wa­nych tak zręcz­nie, że nikt nie domy­śliłby się dziś, iż na dobrą sprawę dwu­krot­nie obra­cano je w ruinę.

10. Wyko­pa­li­ska z lat trzy­dzie­stych dwu­dzie­stego wieku. Pom­pe­jań­skie domy nie wyła­niają się spod ziemi w nie­ska­zi­tel­nym sta­nie. Siła erup­cji spra­wiła, że wyglą­dają jak po bom­bar­do­wa­niu. Tutaj malo­wany tynk z gór­nego pię­tra zasy­pał poło­żone niżej pomiesz­cze­nia.

Mia­sto to miało też jed­nak dwa życia: jedno w sta­ro­żyt­no­ści, dru­gie we współ­cze­snej rekon­struk­cji antycz­nych Pom­pe­jów, którą dziś zwie­dzamy. Ten obiekt tury­styczny wciąż usi­łuje pod­trzy­mać mit o „zasty­głym w cza­sie” sta­ro­żyt­nym mie­ście, do któ­rego możemy wejść, jak gdyby było to zale­d­wie wczo­raj. Prawdę mówiąc, ude­rza­jące jest, że choć rzym­skie Pom­peje leżą wiele metrów poni­żej obec­nego poziomu gruntu, wej­ścia na teren są wyty­czone tak, że nie odno­simy wra­że­nia, iż scho­dzimy w dół; świat antyku sta­pia się nie­mal nie­po­strze­że­nie z naszym wła­snym. Gdy jed­nak przyj­rzymy się uważ­niej, dostrze­żemy, że mia­sto tkwi zawie­szone w pół drogi mię­dzy ruiną i rekon­struk­cją, mię­dzy sta­ro­żyt­no­ścią i współ­cze­sno­ścią. Przede wszyst­kim spora jego część jest w znacz­nym stop­niu odbu­do­wana, i to nie tylko po szko­dach wyrzą­dzo­nych przez bom­bar­do­wa­nia w cza­sie wojny. Spo­rym szo­kiem jest widok zdjęć budyn­ków tuż po ich odko­pa­niu (il. 10), uka­zu­ją­cych, w jak fatal­nym sta­nie zna­le­ziono więk­szość z nich. Nie­które, co prawda, pozo­sta­wiono tak wła­śnie. Reszta jed­nak została napra­wiona, ich ściany zała­tano i uzu­peł­niono, by mogły utrzy­mać nowe dachy – przede wszyst­kim dla ochrony kon­struk­cji i malo­wi­deł, tury­ści jed­nak czę­sto biorą je za w cudowny spo­sób zacho­wane ory­gi­nały z cza­sów rzym­skich.

Co wię­cej, mia­sto otrzy­mało nową geo­gra­fię. Orien­tu­jemy się dziś w Pom­pe­jach, posłu­gu­jąc się współ­cze­snymi nazwami ulic, takich jak via dell’Abbon­danza (ulica Obfi­to­ści, główna arte­ria prze­ci­na­jąca mia­sto w kie­runku wschód–zachód i pro­wa­dząca wprost na Forum, nazwana od wize­runku bogini Obfi­to­ści wyrzeź­bio­nego na jed­nej z ulicz­nych fon­tann), via Sta­biana (ulica Sta­biań­ska, krzy­żu­jąca się z via dell’Abbon­danza i pro­wa­dząca na połu­dnie, w stronę Sta­biów) oraz vicolo Storto (zaułek Kręty, nazwany tak z oczy­wi­stych wzglę­dów). Nie mamy nie­mal zupeł­nie poję­cia, jak ulice te nazy­wały się w cza­sach rzym­skich. Z pew­nej zacho­wa­nej inskryp­cji wyni­ka­łoby, że dzi­siej­sza via Sta­biana nosiła wów­czas nazwę via Pom­pe­iana, wspo­mina też ona o dwóch innych uli­cach (via Iovia, czyli ulicy Jowi­sza, i via Dequ­via­ris, któ­rej nazwa ma być może zwią­zek z radą miej­ską, czyli decu­rio­nes), któ­rych nie udało się zlo­ka­li­zo­wać. Moż­liwe jed­nak, że wiele z nich nie miało okre­ślo­nych nazw na dzi­siej­szą modłę. Z pew­no­ścią nie było żad­nych tabli­czek z nazwami ulic i żad­nego sys­temu adre­so­wa­nia przez poda­nie nazwy ulicy i numeru domu. Zamiast tego ludzie wyko­rzy­sty­wali miej­scowe punkty orien­ta­cyjne: pewien gospo­darz, na przy­kład, kazał dostar­czać amfory z winem (jak możemy wciąż prze­czy­tać na jed­nej z nich): „Do Euk­si­nusa [co da się prze­tłu­ma­czyć z grub­sza jako „pan Gościnny”], karcz­ma­rza, w Pom­pe­jach, koło Amfi­te­atru”.

Podob­nie nada­li­śmy współ­cze­sne nazwy bra­mom miej­skim, nazy­wa­jąc je od miejsc, ku któ­rym pro­wa­dziły: brama Nolań­ska, brama Her­ku­lań­ska, brama Wezu­wiań­ska, brama Mor­ska (w stronę morza) i tak dalej. W tym wypadku nieco lepiej orien­tu­jemy się, jak brzmiały ich sta­ro­żytne nazwy. Bramę Her­ku­lań­ską rzym­scy miesz­kańcy zwali porta Sali­nien­sis albo porta Salis, czyli „bramą Solną” (od pobli­skich salin). Nasza brama Mor­ska być może nosiła nazwę bramy Ryn­ko­wej – tak przy­naj­mniej wyni­ka­łoby z paru strzę­pów sta­ro­żyt­nych tek­stów połą­czo­nych z wia­ry­god­nie brzmią­cymi współ­cze­snymi domy­słami; koniec koń­ców oprócz tego, że pro­wa­dziła do morza, znaj­do­wała się też naj­bli­żej Forum.

W braku sta­ro­żyt­nych adre­sów współ­cze­sne prze­wod­niki po mie­ście wyko­rzy­stują sys­tem iden­ty­fi­ka­cji poszcze­gól­nych budyn­ków opra­co­wany pod koniec dzie­więt­na­stego wieku. Ten sam arche­olog, który udo­sko­na­lił tech­nikę odle­wa­nia zwłok, Giu­seppe Fio­relli (swego czasu rewo­lu­cyjny poli­tyk oraz naj­bar­dziej wpły­wowy kie­row­nik pom­pe­jań­skich wyko­pa­lisk w dzie­jach), podzie­lił Pom­peje na dzie­więć stref, czyli regio­nes; następ­nie ponu­me­ro­wał każdy wydzie­lony uli­cami kwar­tał zabu­dowy w obrę­bie tych stref, po czym nadał odrębny numer każ­dym wycho­dzą­cym na ulicę drzwiom. Innymi słowy, według tego stan­dar­do­wego już dziś w arche­olo­gii skró­to­wego zapisu „VI.xv.1” ozna­cza­łoby pierw­szą bramę pięt­na­stego kwar­tału w regio­nie szó­stym, który znaj­duje się w pół­nocno-zachod­niej czę­ści mia­sta.

Więk­szo­ści ludzi jed­nak VI.xv.1 jest lepiej znany jako Dom Wet­tiu­szów, gdyż obok tych gołych współ­cze­snych nume­rów więk­szość oka­zal­szych domów, a także gospody i bary otrzy­mały bar­dziej dzia­ła­jące na wyobraź­nię nazwy. Nie­które nawią­zują do oko­licz­no­ści ich odkry­cia: Dom Stu­le­cia, na przy­kład, został odko­pany dokład­nie 1800 lat po znisz­cze­niu mia­sta, w roku 1879; Dom Srebr­nych Godów, odko­pany w roku 1893, nazwano na cześć obcho­dzo­nej w tymże roku dwu­dzie­stej pią­tej rocz­nicy ślubu króla Włoch Hum­berta – jak na iro­nię budy­nek ten jest dziś lepiej znany niż kró­lew­skie mał­żeń­stwo. Inne nazwy wywo­dzą się od cha­rak­te­ry­stycz­nych zna­le­zisk: przy­kładem może być Dom Menan­dra, a także Dom Fauna, nazwany od odkry­tego tam słyn­nego tań­czą­cego satyra, czyli „fauna” z brązu (il. 12), (jego wcze­śniej­sza nazwa, Dom Goethego, upa­mięt­niała syna słyn­nego Johanna Wol­fganga von Goethe, który był świad­kiem jed­nego z eta­pów odko­py­wa­nia go w roku 1830, na krótko przed swą śmier­cią – jego smutny los oka­zał się jed­nak mniej pamiętny niż cho­chli­ko­wata rzeźba). Bar­dzo dużo budyn­ków, jak Dom Wet­tiu­szów, otrzy­mało nazwy po swych rzym­skich miesz­kań­cach w ramach sze­rzej zakro­jo­nego pro­jektu ponow­nego zalud­nie­nia antycz­nego mia­sta i powią­za­nia ruin z praw­dzi­wymi ludźmi, któ­rzy nie­gdyś byli ich wła­ści­cie­lami, użyt­kow­ni­kami albo miesz­kań­cami.

Jest to pasjo­nu­jąca, choć nie­kiedy ryzy­kowna pro­ce­dura. Są przy­padki, kiedy powią­za­nie budynku z osobą wła­ści­ciela nie budzi wąt­pli­wo­ści. Dom ban­kiera Lucju­sza Cecy­liu­sza Jukun­dusa został z nie­mal stu­pro­cen­tową pew­no­ścią ziden­ty­fi­ko­wany na pod­sta­wie jego archi­wów, które były prze­cho­wy­wane na stry­chu. Aulus Umbry­cjusz Skau­rus, naj­le­piej pro­spe­ru­jący miej­scowy wytwórca garum (cha­rak­te­ry­stycz­nej rzym­skiej mik­stury z roz­kła­da­ją­cych się mor­skich stwo­rzeń, eufe­mi­stycz­nie okre­śla­nej dziś jako „sos rybny”), uwiecz­nił wła­sne nazwi­sko w swej ele­ganc­kiej posia­dło­ści sze­re­giem mozaik przed­sta­wia­ją­cych dzbany tego pro­duktu opi­sane slo­ga­nami w rodzaju: „Naj­wyż­szej jako­ści sos rybny z wytwórni Skau­rusa” (il. 57). Sły­nący ze wspa­nia­łych fre­sków Dom Wet­tiu­szów śmiało przy­pi­sano dwóm (praw­do­po­dob­nie) wyzwo­leń­com, Aulu­sowi Wet­tiu­szowi Kon­wi­wie i Aulu­sowi Wet­tiu­szowi Resti­tu­tu­sowi. Iden­ty­fi­ka­cji doko­nano na pod­sta­wie zna­le­zio­nych w westy­bulu dwóch pie­częci i sygnetu z tymi nazwi­skami oraz kilku pla­ka­tów wybor­czych, czy raczej ich antycz­nych odpo­wied­ni­ków, nama­lo­wa­nych na zewnętrz­nej ścia­nie („Resti­tu­tus poleca […] Sabi­nusa na sta­no­wi­sko edyla”), przy zało­że­niu, że kolejna pie­częć, odkryta w innej czę­ści domu i nosząca nazwi­sko Publiu­sza Kru­stiu­sza Fau­stusa, nale­żała do jakie­goś loka­tora miesz­ka­ją­cego na pię­trze.

W wielu wypad­kach dowody są znacz­nie mizer­niej­sze, ogra­ni­czone nie­raz do poje­dyn­czego sygnetu (który mógł zgu­bić rów­nie dobrze wła­ści­ciel, jak i gość), nazwi­ska wyma­lo­wa­nego na amfo­rze z winem albo paru napi­sów na murze pod­pi­sa­nych przez tę samą osobę, jak gdyby ludzie bazgrali tylko po ścia­nach wła­snych domów. Szcze­gól­nie despe­rac­kie rozu­mo­wa­nie doty­czyło nazwi­ska wła­ści­ciela tutej­szego domu publicz­nego, głów­nej atrak­cji dla wielu współ­cze­snych, jak i zapewne sta­ro­żyt­nych tury­stów: miało ono brzmieć Afri­ka­nus. Koron­nym argu­men­tem na rzecz tej tezy jest smutna wia­do­mość wydra­pana, naj­praw­do­po­dob­niej przez klienta, na ścia­nie jed­nej z kabi­nek dziew­cząt: „Afri­ka­nus nie żyje” (albo dosłow­nie: „umiera”). „Pod­pi­sał młody Rusti­kus, jego kolega szkolny, opła­ku­jący Afri­ka­nusa”. Afri­ka­nus mógł miesz­kać w tej oko­licy: tak przy­naj­mniej możemy się domy­ślać z faktu, że na pobli­skim murze ktoś o tym imie­niu obie­cy­wał popar­cie w lokal­nych wybo­rach Sabi­nu­sowi (temu samemu kan­dy­da­towi, który zdo­był głos Resti­tu­tusa). Nie ma jed­nak naj­mniej­szego powodu, by sądzić, że spro­wo­ko­wany przy­gnę­bie­niem po odby­tym sto­sunku lament mło­dego Rusti­kusa, jeśli z tym wła­śnie mamy do czy­nie­nia, miał jaki­kol­wiek zwią­zek z wła­ści­cielem bur­delu.

Osta­teczny efekt tej i innych rów­nie hur­ra­op­ty­mi­stycz­nych prób ziden­ty­fi­ko­wa­nia sta­ro­żyt­nych pom­pe­jań­czy­ków i umiesz­cze­nia ich na powrót w ich domach, barach i bur­de­lach jest oczy­wi­sty: we współ­cze­snej wyobraźni ogromna liczba pom­pe­jań­czy­ków tra­fiła w nie­wła­ściwe miej­sca. Albo, ujmu­jąc rzecz bar­dziej ogól­nie, ist­nieje wielka prze­paść mię­dzy „naszym” antycz­nym mia­stem a tym, które ule­gło znisz­cze­niu w 79 roku. W tej książce będę kon­se­kwent­nie uży­wać punk­tów orien­ta­cyj­nych, wska­zó­wek topo­gra­ficz­nych i nazew­nic­twa „naszych” Pom­pe­jów. Byłoby mylące i iry­tu­jące, gdy­bym okre­ślała bramę Her­ku­lań­ską jej sta­ro­żytną nazwą porta Salis. Nume­ra­cja opra­co­wana przez Fio­rel­lego pozwala nam szybko umiej­sco­wić dany punkt na pla­nie mia­sta i będę uży­wać jej w odnie­sie­niach. Mimo nie­ści­sło­ści nie­któ­rych z nich zaś słynne nazwy – Dom Wet­tiu­szów, Dom Fauna i tak dalej – są zde­cy­do­wa­nie naj­ła­twiej­szym spo­so­bem przy­wo­ła­nia na myśl kon­kret­nego domu lub miej­sca. Zgłę­bię jed­nak też ową prze­paść bar­dziej szcze­gó­łowo, zasta­na­wia­jąc się, w jaki spo­sób antyczne mia­sto prze­isto­czyło się w „nasze” Pom­peje, i snu­jąc reflek­sje o pro­ce­sach, które pozwa­lają nam zin­ter­pre­to­wać odkry­wane szczątki.

Kła­dąc nacisk na te pro­cesy, postę­puję zara­zem w pełni nowo­cze­śnie, jak i, w pew­nym sen­sie, powra­cam do bar­dziej dzie­więt­na­sto­wiecz­nego spoj­rze­nia na Pom­peje. Oczy­wi­ście dzie­więt­na­sto­wieczni podróż­nicy, podob­nie jak tury­ści w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, roz­ko­szo­wali się złu­dze­niem podróży w cza­sie. Intry­go­wało ich też jed­nak, w jaki spo­sób prze­szłość odsła­nia się przed nimi: nie tylko „co”, ale i „jak” dowia­du­jemy się o rzym­skich Pom­pe­jach. Możemy dostrzec to w spo­so­bie uję­cia tematu w ich ulu­bio­nych prze­wod­ni­kach po tere­nie wyko­pa­lisk, przede wszyst­kim Hand­book for Tra­vel­lers in Southern Italy Johna Mur­raya, wyda­nym po raz pierw­szy w roku 1853 z myślą o potrze­bach rodzą­cej się maso­wej (a nie zare­zer­wo­wa­nej dla przed­sta­wi­cieli wyż­szych sfer) tury­styki. Uru­cho­miona w roku 1839 linia kole­jowa stała się ulu­bio­nym środ­kiem trans­portu zwie­dza­ją­cych, a o ich żołądki trosz­czyła się gospoda w pobliżu sta­cji, gdzie mogli zjeść obiad po męczą­cym zwie­dza­niu ruin. Był to lokal o zmien­nych kole­jach losu (w roku 1853 wła­ści­cie­lem był naj­wy­raź­niej „bar­dzo uprzejmy i uczynny czło­wiek”, w roku 1865 czy­tel­ni­kom dora­dzano, by nie sia­dali do stołu bez wcze­śniej­szego „doga­da­nia się z obe­rży­stą co do ceny”). Sta­no­wił jed­nak pierw­szy z licz­nych punk­tów sprze­daży prze­ką­sek, owo­ców, a zwłasz­cza wody butel­ko­wa­nej, które ota­czają dziś pier­ście­niem teren wyko­pa­lisk.

Hand­book Mur­raya raz po raz wpro­wa­dza wik­to­riań­skich tury­stów w pro­blemy inter­pre­ta­cji, pre­zen­tu­jąc roz­ma­ite rywa­li­zu­jące ze sobą teo­rie na temat prze­zna­cze­nia odkry­wa­nych wła­śnie oka­za­łych gma­chów publicz­nych. Czy budy­nek, który nazy­wamy macel­lum (hala tar­gowa) na Forum, naprawdę peł­nił rolę tar­go­wi­ska? A może była to świą­ty­nia? Albo połą­cze­nie sank­tu­arium i jadło­dajni? (Wiele tych wąt­pli­wo­ści nie zostało do dziś roz­strzy­gnię­tych, jed­nak współ­cze­sne prze­wod­niki z reguły pozo­sta­wiają swych czy­tel­ni­ków w nie­świa­do­mo­ści – ich auto­rzy powie­dzie­liby, że oszczę­dzają im pro­ble­mów i kon­tro­wer­sji). Co wię­cej, wraz z opi­sem każ­dego sta­ro­żyt­nego budynku bede­ker Mur­raya odno­to­wuje datę i oko­licz­no­ści jego odko­pa­nia. Można odnieść wra­że­nie, że od tych wcze­snych tury­stów ocze­ki­wano, iż będą pro­wa­dzić w gło­wie podwójną chro­no­lo­gię: z jed­nej strony samego antycz­nego mia­sta i jego roz­woju, z dru­giej – histo­rię stop­nio­wego wynu­rza­nia się Pom­pe­jów we współ­cze­snym świe­cie.

Możemy nawet przy­pusz­czać, że słynne akcje, w któ­rych ludz­kie szczątki lub inne godne uwagi zna­le­zi­ska jak na życze­nie „odkry­wano” na oczach bawią­cych tu z wizytą dygni­ta­rzy, były kolej­nym aspek­tem tego samego podej­ścia. Dziś skłonni jeste­śmy podrwi­wać z nie­wy­bred­no­ści tych kome­dii oraz łatwo­wier­no­ści widzów (czy dostojni goście mogli być tak naiwni, by wyobra­żać sobie, że tak wspa­niałe odkry­cia zostały doko­nane zupeł­nie przy­pad­kiem aku­rat w chwili ich przy­by­cia?). Jed­nak sztuczki sto­so­wane przez prze­mysł tury­styczny mówią rów­nie wiele o nadzie­jach i ocze­ki­wa­niach zwie­dza­ją­cych, ile o prze­bie­gło­ści tubyl­ców. Tutaj goście chcieli oglą­dać nie tylko same zna­le­zi­ska, ale i prace wyko­pa­li­skowe, które wydo­by­wały prze­szłość na świa­tło dzienne.

Oto wybrane sprawy, któ­rym chcia­ła­bym przy­wró­cić miej­sce w ogól­nym obra­zie.

MIA­STO NIE­SPO­DZIA­NEK

Pom­peje zaska­kują na każ­dym kroku. Spra­wiają, że nawet naj­bar­dziej rze­czowi i dobrze poin­for­mo­wani spe­cja­li­ści zmu­szeni są zre­wi­do­wać swe wyobra­że­nia o życiu w rzym­skiej Ita­lii. Wielki cera­miczny dzban z malo­wa­nym napi­sem rekla­mu­ją­cym jego zawar­tość jako „koszerne garum” przy­po­mina nam, że ludzie tacy jak Umbry­cjusz Skau­rus mogli sta­rać się o pozy­ska­nie niszo­wego rynku lokal­nej spo­łecz­no­ści żydow­skiej (gwa­ran­tu­jąc brak sko­ru­pia­ków wśród nie­roz­po­zna­wal­nych już skład­ni­ków tej prze­gni­łej mik­stury). Wspa­niała figurka z kości sło­nio­wej, przed­sta­wia­jąca hin­du­ską bogi­nię Lakszmi, którą odkryto w roku 1938 w budynku nazwa­nym dziś z jej powodu „Domem Indyj­skiej Sta­tu­etki”, skła­nia do zasta­no­wie­nia się raz jesz­cze nad powią­za­niami Rzymu z Dale­kim Wscho­dem (il. 11). Czy tra­fiła ona do mia­sta, przy­wie­ziona jako pamiątka z podróży przez jakie­goś pom­pe­jań­skiego kupca? Czy może za pośred­nic­twem kupiec­kiej spo­łecz­no­ści Naba­tej­czy­ków (z dzi­siej­szej Jor­da­nii) zamiesz­ka­łej w pobli­skim Pute­oli? Nie­mal rów­nie nie­ocze­ki­wane było nie­dawne odkry­cie szkie­letu małpy, roz­sia­nego – nie­roz­po­zna­nego przez wcze­śniej­szych arche­olo­gów – wśród kości w maga­zy­nach na tere­nie wyko­pa­lisk. Mogła to być egzo­tyczna żywa maskotka albo, co bar­dziej praw­do­po­dobne, zwie­rzęcy aktor ulicz­nego teatrzyku lub cyrku, wyuczony zabaw­nych sztu­czek.

11. Ten posą­żek z kości sło­nio­wej, przed­sta­wia­jący indyj­ską bogi­nię Lakszmi, pozwala uzmy­sło­wić sobie roz­le­głość wie­lo­kul­tu­ro­wych powią­zań Pom­pe­jów. Ta bogini szczę­ścia, płod­no­ści i piękna została uka­zana nie­mal naga, jeśli nie liczyć boga­tej biżu­te­rii.

Pom­peje są mia­stem, które potrafi zasko­czyć, bar­dzo zna­jo­mym, a zara­zem prze­dziw­nie obcym. Ta miej­sco­wość na ital­skiej pro­win­cji, któ­rej hory­zont nie się­gał poza Wezu­wiusz, sta­no­wiła zara­zem część impe­rium roz­cią­ga­ją­cego się od Hisz­pa­nii po Syrię, z całą kul­tu­rową i reli­gijną róż­no­rod­no­ścią, jaka czę­sto cechuje impe­ria. Słynne słowa „Sodoma” i „Gomora” napi­sane wiel­kimi lite­rami na ścia­nach jadalni sto­sun­kowo skrom­nego domu przy via dell’Abbon­danza (zakła­da­jąc, że nie są one ponu­rym komen­ta­rzem jakie­goś póź­niej­szego rabu­sia) są dla nas czymś wię­cej niż uwagą – albo żar­tem – naocz­nego świadka na temat oby­czaj­no­ści pom­pe­jań­skiego życia towa­rzy­skiego. Uświa­da­miają nam one, że w tym mie­ście nie tylko dzieła Wergi­liu­sza, ale i słowa Księgi Rodzaju („Wtedy Pan spu­ścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia, sam Pan z nieba”) musiały być znane przy­naj­mniej nie­któ­rym miesz­kań­com.

Ta mało­mia­stecz­kowa spo­łecz­ność licząca – pomi­ja­jąc kobiety, dzieci i nie­wol­ni­ków – zale­d­wie parę tysięcy oby­wa­teli, nie więk­sza niż wio­ska lub cam­pus uni­wer­sy­tecki, odci­snęła jed­nak trwal­sze piętno na dzie­jach Rzymu, niż skłonni byli­by­śmy sądzić. Dowiemy się o tym z roz­działu 1.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Pom­peii. The Life of a Roman Town

Copy­ri­ght © Mary Beard, 2008

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Redak­tor mery­to­ryczny: dr Anna Tatar­kie­wicz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Na okładce

Frag­ment malo­wi­dła z Domu Wet­tiu­szów

© Brid­ge­man / Pho­to­Po­wer

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pom­peje. Życie rzym­skiego mia­sta, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-898-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer