Porzucenie - Elisabeth Åsbrink - ebook + audiobook

Porzucenie ebook i audiobook

Elisabeth Asbrink

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść, która wzbudziła zachwyt w Europie. W Niemczech krytycy podkreślają, że książka wpisuje się w osiągnięcia potężnej tradycji literackiej, a „Porzuceniu” patronują Primo Levi i Izaak Bashevis Singer. Elisabeth Åsbrink przywraca historii Żydów sefardyjskich należne im miejsce w literaturze. Potężna, głęboka powieść o miłości i nienawiści, dumie i upokorzeniu, a także trudnych powrotach do domu i konieczności nieustannej podróży.

"Porzucenie" opowiada o losach kilku pokoleń rodziny przez pryzmat historii trzech kobiet i trzech miast. Ich losy łączy klątwa milczenia, poczucie wykluczenia i nieobecność mężczyzn. Powieść powstała na kanwie skomplikowanej historii emigracyjnej rodziny Elisabeth Åsbrink. Chcąc zrozumieć źródło swojego poczucia samotności, autorka wciela się w postać matki Sally, babki Rity i swojego alter ego Katherine. W kolejnych poszukiwaniach śledzi, jak ciężar kłamstwa, sekretów, przemilczeń i tabu dziedziczony jest przez kolejne pokolenia. Przetwarzając skomplikowaną, pełną bólu i upokorzeń historię przodkiń, odbywa podróż śladami swoich korzeni. Próbuje w ten sposób mitycznie scalić rodzinę, opowiedzieć i uporządkować swój ból. Po mistrzowsku odtwarza psychologiczną stronę kobiecego porzucenia i wykluczenia, udowadnia, że życie w cieniu ludzkiej nienawiści boli tak samo w Niemczech, Londynie, na Węgrzech i w Sztokholmie.

To wielopoziomowa powieść, książka dokumentalna i literatura o potężnej sile oddziaływania - Åsbrink snuje brutalną opowieść o ludziach podzielonych i wygnanych, których łączą więzy krwi, ale od środka oddala od siebie rozrastająca się samotność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 14 min

Lektor: Matylda Matuszak
Oceny
4,1 (74 oceny)
31
26
12
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorotaZP

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca. Świetnie napisana
00
Barcelona_Barcelona

Nie oderwiesz się od lektury

Historia odkrywania przeszlosci swojej rodziny, ktorej przodkowie pochodzili od hiszpańskich Żydów. Ciekawe studium wplywu tradycji i przywiazania do religii na wlasne dzieci.
00
80120214381

Nie oderwiesz się od lektury

mądra, wciągająca
00

Popularność




Urodziłam się gotowa do ucieczki. Zanim w ogóle dorosłam na tyle, by zrozumieć, co się wydarzyło, wiedziałam, że znów może do tego dojść.

Podobno tego kwietniowego dnia, kiedy przyszłam na świat w szpitalu Sahlgrenska, świeciło wspaniałe słońce. Kiedy ojciec mnie zobaczył, od razu nazwał mnie Kati, węgierskim imieniem. Zgodnie z wewnętrzną logiką mojej rodziny otrzymałam więc angielskie imię Katherine. Chcę wierzyć, że przywitały mnie uśmiechy. Moja rodzina składała się z matki, ojca i dwóch sióstr, dziesięć lat starszych, z poprzedniego małżeństwa matki. Ponieważ niedługo później dzień i noc krzyczałam z głodu, jako że moja matka odchudzała się tak skutecznie, że jej ciało przestało produkować pokarm, dostawałam kaszkę w butelce.

Przez pierwszych sześć lat mojego życia mieszkaliśmy w czteropokojowym lokalu z rządowego programu budowy miliona mieszkań w Kallebäck, potem w innym mieszkaniu z podobnego programu w Haninge, a w końcu w nowo wybudowanym szeregowcu w Hägersten w Sztokholmie. Nasze geograficzne podróże zachodziły równolegle z podróżą mojego ojca od studenta medycyny do lekarza stażysty, a potem z jego staraniami o zostanie specjalistą, ale wszystko – adresy, kondygnacje i dzielnice – to fakty o mniejszym znaczeniu, strzępki informacji, które nie mówią niczego istotnego o naszym życiu. Kluczowa była samotność. Dzieliła nas jak słup powietrza. Nasze kroki odbijały się echem, jakby otaczał nas marmur. Nasze serca biły tak, jakby pękały. Ale wtedy tego nie wiedziałam.

Nawet kiedy samotność rozrastała się i zajmowała coraz więcej przestrzeni, kiedy w pewnym sensie przypierała wszystkich członków rodziny do ścian, jakby wewnątrz domu napełniano ogrzewany powietrzem balon, nie potrafiłam zrozumieć, co tak właściwie składało się na samotność i jak bez niej mogłoby toczyć się życie rodzinne. Oddalaliśmy się od siebie nawzajem od środka.

Początkowo zamierzałam zatytułować tę powieść właśnie Osamotnienie. To literatura piękna, a zatem wszystko, o czym opowiada, jest prawdą. Ale równie dobrze można ją określić historią rodzinną, powieścią dokumentalną lub po prostu „książką”. Mój plan był taki, by raz na zawsze nazwać ten cień, który towarzyszył mi przez całe życie. Chciałam go zdefiniować, po prostu zrozumieć i powoli zaczęłam sobie zdawać sprawę, że osamotnienie było raczej objawem niż samą chorobą, skutkiem i konsekwencją, dlatego też musiałam zmienić tytuł.

W centrum rozrastającego się uniwersum osamotnienia z mojego dzieciństwa znajdowała się moja matka, Sally. Uwielbiałam ją. Mój ojciec ją uwielbiał, była naprawdę godna uwielbienia, z tym swoim błyskotliwym poczuciem humoru, dużymi szarozielonymi oczami i bardzo ciemnymi włosami. Wyraz jej twarzy zmieniał się z sekundy na sekundę, czytywała gazety, książki, dyskutowała o aktualnych wydarzeniach, kochała operę i wybuchała śmiechem, gdy coś ją bawiło. Kiedy pojawiała się w pomieszczeniu, panująca w nim atmosfera się zmieniała, zaczynała skupiać wokół niej. Razem z siostrami znajdowałyśmy się oczywiście w jej cieniu. Ale to normalne.

Samotność mojej matki była dobrze skrywana. Na pierwszy rzut oka nikt nie zdawał sobie z niej sprawy, wręcz przeciwnie. Była niezwykle promienną kobietą, pracowała jako nauczycielka języka angielskiego i miała wielu znajomych, nigdy nie odmawiała ani udziału w przyjęciach, ani w tańcach. Tylko my, żyjący razem z nią, wiedzieliśmy, że to fasada, cienka jak warstwa lakieru do paznokci w odcieniu koralu. Pod nią były niepokój i wściekłość, które w każdej chwili mogły wybuchnąć. Ale niepokój przed czym, wściekłość wywołana przez kogo?

Musiałam zrozumieć samotność mojej matki, by zrozumieć własną.

A żeby zrozumieć ją, musiałam zrozumieć moją babkę Ritę.

Poszukiwania doprowadziły mnie do dziadka ze strony matki. Kim był ten, którego nigdy nie poznałam?

Czasami wracam myślami do pewnego powtarzającego się wydarzenia z okresu dorastania, zakładam, że właśnie to nazywa się wspomnieniami z dzieciństwa. Matka piekła ciasto z kruszonką na deser, podawała je z sosem waniliowym zrobionym z bird’s custard powder. Ten proszek o słodkim zapachu sprzedawano w metalowej puszce w kolorach: intensywnie niebieskim, wściekle czerwonym i jaskrawożółtym. Z jednej strony bardzo lubiłam sos waniliowy, z drugiej brzydota samej puszki budziła we mnie niesmak.

Waniliowy proszek mieszało się z podgrzanym mlekiem, zostawiało do ostygnięcia, a potem podawano z warstwą kożucha, grubą na centymetr, jak pieczęć woskowa na delikatnym, jasnożółtym sosie. Rywalizacja zaczynała się, kiedy każdy chciał kawałek tego błyszczącego, stężałego kożucha, moja matka, moje siostry i ja. Sprawiedliwy podział stawał się poważną sprawą. Rozlegały się podniesione głosy. Ktoś musiał pójść do kuchni i wyjąć z szuflady ostry nóż. Waniliowy kożuch starannie dzielono na części i kładziono na osobne talerzyki jako wyjątkowy przysmak. Siostry oskarżały się nawzajem o podbieranie najlepszego kawałka. Ta, która dostała mniejszą porcję, zaczynała płakać. Matka się złościła. Metalowa puszka lśniła z intensywnością wybuchu histerii. Dopiero w wieku dziesięciu lat zdałam sobie sprawę, że brzydzę się kożucha i przyjęłam rolę obserwatorki.

Zatytułowałam książkę Porzucenie.

Światy się rozpadają. Całości wybuchają. To niedokładne stwierdzenia, tak szerokie i ogólne, że słowa ledwo mogą nieść jakieś znaczenie, zdaję sobie z tego sprawę. Autor powinien być konkretny i precyzyjny. Ale i tak wybieram te zdania jako punkt wyjścia – bo są prawdziwe. Doszło do tego, że codzienność wyleciała w powietrze, że zostały tylko ostre kawałki egzystencji, pociski przecinające pokolenia: w górskim miasteczku w Hiszpanii. W przeludnionym mieście w Imperium Osmańskim. W mieszkaniu czynszowym w Budapeszcie. W domu na spokojnych przedmieściach Londynu. W rodzinie składającej się z pięciu osób i kota w Sztokholmie. Jeden wybuch wiąże się z kolejnym, prowadzą aż do mnie, a ja urodziłam się gotowa do ucieczki. Dlatego piszę.

Rita

Londyn, 1 grudnia 1949

.

O wpół do szóstej rano pierwszego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku Rita zdaje sobie sprawę, że była w błędzie. Nie podoba jej się to. Uświadamia sobie też, że wszystko się zmieniło, choć tak właściwie nic nie stało się inne. To też się jej nie podoba.

Nie chciała się budzić, ale odeszła od niej noc. Strumienie ciepłego powietrza wyrwały ją ze snów ku szaremu, mglistemu światłu dnia, przeciskającemu się przez szparę między zasłonami a ścianą. Nie otwierała oczu, próbując zatrzymać ciemność. Chciała zachować noc w sobie, posiadać ją i być w jej posiadaniu, jakby noc była dzieckiem, które zarówno należy do matki, jak i rości sobie do niej wszelkie prawa. Jednocześnie w objęciach nocy sama chciała być dzieckiem, chciała znaleźć schronienie, zapaść się, zniknąć. Ale tego ranka to było niemożliwe, zresztą jak i każdego innego. Kto mógłby pochwycić noc? Dzień czekał na nią z szeroko otwartymi ramionami. Rita zdawała sobie z tego sprawę, ale wciąż leżała z zamkniętymi oczami w łóżku w domu przy Grange Park Avenue 37 w północnym Londynie. Ulicą właśnie przejechał dostawca mleka i jak zwykle zatrzymywał się przy każdym domu, by zostawić biały ładunek, przez sen słyszała przyjemne pobrzękiwanie butelek.

Przejście ze stanu uśpienia do przebudzenia trwa może pół sekundy. Sprawia jednak wrażenie mozolnej wielokilometrowej wspinaczki. Kalejdoskop snów musi zgasnąć, kolorowe okruchy składające się na kolejne obrazy muszą się rozpłynąć, rachuba czasu i porządek rzeczy muszą zastąpić swobodnie dryfujące wrażenia. Noc składa się z przestrzeni innych niż te rzeczywiste, przewijają się w nich postaci ciągle zmierzające dokądś indziej. W snach Rita często stoi przy oknie i spogląda na gęste pola pszenicy albo sady z jabłoniami o gałęziach ciężkich od owoców. Bogactwo po drugiej stronie szyby wydaje się nieosiągalne, ale mimo to przynosi pociechę. Zdarza się, że odwiedza ją jej brat, który utonął, Emil, jakby biedak nie miał pojęcia, że nie żyje od czterdziestu lat. Wydaje się smutny, nawet kiedy się uśmiecha. Czasem bierze go za rękę. Trwają tak razem przez chwilę, uśmiechają się do siebie z powagą, nie wypowiadając ani słowa. Rita lubi niepojętość nocy. Zdarza się, że tęskni do tego rozległego pola jasnozielonych źdźbeł, do ich przyjemnego szumu także na jawie. O tym śni Rita, o pieśni z pola pszenicy.

Choć wciąż miała zamknięte oczy, wiedziała, że obok niej w łóżku leży jej mąż, po jego oddechu poznawała, że jeszcze śpi, otoczony sennymi obrazami, które oświetlało inne światło i w których występowały inne postaci niż u niej. Leżał jakieś dwadzieścia centymetrów dalej, ale dystans między nimi dawno już przestał być mierzalny. Jesteśmy wystarczająco blisko, by nie stracić się z oczu, pomyślała. Doskonale jej to odpowiadało.

W końcu wypuściła noc z objęć. Usiadła, założyła okulary i stwierdziła, że świat wygląda tak, jak zostawiła go poprzedniego wieczoru. Toaletka dalej stała w rogu. Jej szczotka do włosów leżała obok przezroczystej szklanej szkatułki, w której trzymała klucz do nakręcania zegara w sypialni i bladoróżową perłę z zerwanego naszyjnika. Skrzynka lśniła w delikatnym słońcu poranka. Na wieczku znajdował się grawerunek w kształcie wierzgającego konia i wgłębienie, gdzie Rita zwykle odkładała papierosa, kiedy szczotkowała włosy. Komoda z sześcioma szufladami stała pod jedną ścianą, szafa na ubrania pod drugą. Po każdej stronie łóżka znajdował się stolik nocny ze szklanką wypitej do połowy wody. To był poranek identyczny jak poprzedni, dokładnie tak, jak chciała. Dzień miał stać w miejscu. Wszystko miało trwać. Rita wsunęła stopy w kapcie, włożyła szlafrok i odsunęła ciężkie zasłony z podszewką. Za oknem chmury wisiały tuż nad dachami, tak że ceglaste przedmieścia sprawiały wrażenie rozmytych i niewyraźnych. To wygląda jak kurz, pomyślała, świat trzeba wytrzeć ścierką, żeby lśnił. Poza tym wszystko było jak zwykle. Domy naprzeciwko prezentowały się dumnie ze stopniami prowadzącymi w górę od chodnika i wymalowanymi na biało rynnami, sąsiedzi ostatnio pozwolili sobie na samochód, morrisa minora, ojciec rodziny parkował go co wieczór w dokładnie tym samym miejscu przed furtką, tak by nikt nie miał wątpliwości, kto jest jego właścicielem. Stał tam także tego ranka, z kroplami mgły na lśniącym, ciemnoniebieskim lakierze.

Jest więc pierwszy grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku, Rita jak zwykle stoi w oknie sypialni na piętrze domu i patrzy na ulicę, na solidne domy bliźniacze i szpary zieleni pomiędzy nimi. Zauważa, jak lekka mgła rozmywa granicę między cegłą a drzewami, zmienia przedmieście w zlewające się ze sobą barwne plamy, i właśnie teraz zdaje sobie sprawę, że była w błędzie. Ten dzień może wygląda jak wszystkie inne, ten poranek udaje, że jest identyczny jak poprzedni i jak wszystkie wcześniejsze poranki, ale to pozory.

– Jesteś teraz szczęśliwa? – zapytał, kiedy zmierzali do Ye Olde Cherry Tree, żeby świętować. Rita wiedziała, że nie chciał wywoływać kolejnej kłótni, ale wściekłość zamknęła jej usta i umysł tak, że nie mogła odpowiedzieć. Skinęła głową, by nie zepsuć nastroju, darowała sobie ripostę, nie dziś, nie kiedy w końcu to zrobili. Ale unikała jego spojrzenia.

A przecież się stało. Ustalili termin. On zadzwonił do brata i powiedział, że nie przyjdzie do biura. Ubrali się odświętnie i pojechali trzy przystanki autobusem do Enfield.

Ale trudno w to wszystko uwierzyć, myśli Rita. Nie dlatego, że to było to coś podniosłego, wspaniałego i szczęśliwego, „najszczęśliwszy dzień jej życia”, wcale nie, raczej dlatego, że wydawało się banalne i prozaiczne, jak jedna z najmniej spektakularnych rzeczy, jakie można zrobić razem. Tak zwyczajne, że jej mózg nie chce przyswoić tego wydarzenia, zachować go jako wspomnienie. Ale miało miejsce, wydarzyło się wczoraj. Otrzymali nawet akt małżeństwa opatrzony pieczęcią lokalnego urzędu, ale koperta leży nieotwarta w przedpokoju razem z niezapłaconymi rachunkami. Czy jest teraz szczęśliwa? – pyta się w duchu, spoglądając na ulicę z barwnych plam, grudniowej palety ceglastej czerwieni, zimozieleni i szarości porannej mgły.

– Czy jesteś teraz szczęśliwa? – mówi do siebie głośno, podczas gdy on dalej śpi i przez to nie może usłyszeć jej odpowiedzi.

Mgła ustępuje, kiedy Rita tak patrzy, chmury wycofują się ku niebu, czy też gdzie jest ich miejsce, jakby nagle zmęczyło je rozmywanie ludziom istnienia. Nie ma ochoty na ten dzień, ale on czeka. Nie ma ochoty na domowe obowiązki, ale to do niej należy ich wykonywanie. Nie ma ochoty na ten porządek rzeczy, ale bierze się w garść. Dobrze znane myśli, które pojawiają się i znikają, są jej prawdziwym domem. Mimo swojej monotonii przynoszą jej bezpieczne szczęście, podobne do zadowolenia, jakie czuje podróżny, stojąc na peronie i wiedząc, że pociągi przyjeżdżają zgodnie z rozkładem jazdy. Bo to przecież też jest szczęście, prawda? – pyta się w myślach Rita. Nie błyskające fajerwerki euforii czy wirujące konfetti uniesienia, że skończyła się wojna, ale wyważona, kontrolowana radość wynikająca z faktu, że świat okazuje się niezawodny. Rzeczywistość wyperswadowuje jej nieufność i właśnie takie szczęście szczególnie jej się podoba. Szampan i lukier to nie wszystko, myśli sobie. Dzięki Bogu.

Kilka liści spada z dębu po drugiej stronie ulicy. Rita widzi, jak lecą w dół i sama też spada – w kolejną tajemnicę. To, co wydarzyło się wczoraj, nigdy nie może wyjść na jaw. Musi pozostać szczelnie zamknięte w milczeniu do końca ich życia, będzie tego żądała, jej wstyd będzie tego żądał. On będzie musiał przysiąc, że nie piśnie o tym ani słowa, nikomu, nigdy. Nikt nie może się dowiedzieć, że wreszcie to zrobili, bo wtedy stałoby się jasne, że nie zrobili tego wcześniej. Nic nie jest takie, jakie się wydaje, myśli Rita. Nawet ślub.

Schodzi po schodach, deski skrzypią głucho pod bordową wykładziną, idzie do kuchni. Kot stoi za drzwiami i miauczy. Rita otwiera mu, a zwierzak wślizguje się jak rudy powiew powietrza, urażony tym, że musiał czekać. Ona zapala papierosa, wychodzi po gazetę i butelki z mlekiem. Otwiera drzwi wejściowe na oścież, chłodny poranek uderza ją w twarz jak rozbryzg wielkiej fali, wpada do środka i rozrzedza nocne powietrze, parne oddechy trojga ludzi pogrążonych we śnie. Stoi tam przez chwilę z papierosem w kąciku ust i patrzy na ulicę. Powietrze jest teraz przejrzyste i panuje zupełna cisza. Prawdziwe zadanie powietrza na co dzień to umożliwienie szybowania w nim ptakom, myśli Rita.

Rozgląda się po ogrodach sąsiadów, w niektórych, zgodnie z ostatnią modą, stoją sztuczne kwiaty i kolorowe krasnale, w innych rośnie starannie przycięty, zadbany bukszpan. Patrzy na własny front garden z krzewami hortensji. Kwiaty trzymają się wytrwale, jakby nie uznawały zimy, są wprawdzie wyblakłe, delikatne jak papier, ale kuliste i w pełni rozkwitu. Nikt nie ma takich hortensji jak Rita, tak gęstych i tak wielu. Najpierw są niebieskie, bladoróżowe i w chłodnym odcieniu fioletu – potem żółknące, wysychające, coraz bardziej podobne do zapisków po nocy pełnej snów. Latem krzewy wylewają się za mur w stronę chodnika i jeśli przechodnie noszą krótkie rękawy, gałęzie zostawiają na ich ramionach cienkie białe rysy. Zdarza się, że ktoś z sąsiadów się skarży, Rita słucha i kiwa głową ze zrozumieniem, ale nigdy nie podcina swoich hortensji.

Chce zobaczyć wszystko tego ranka, kiedy świat wydaje się taki jak zwykle, choć właściwie nic nie jest takie samo: ślimaki wspinające się po kamiennym murze, jasnożółtą różę, rosnącą tuż za furtką i wciąż wypuszczającą pojedyncze nowe pąki, oraz owady unoszące się na powierzchni wody w beczce na deszczówkę, czarne martwe kreseczki i przezroczyste skrzydełka.

Jestem bogata, stwierdza w myślach. Dęby milczą, mleko zostawia biały ślad na szkle po wewnętrznej stronie, a pokrzywnice trzepoczą pod krzakami. W moim ogrodzie rosną hortensje, zalewają świat swoją zielenią. Der Herr ist mein Hirte; mir wird nichts mangeln. Nie brak mi niczego, myśli. Niczego mi nie braknie oprócz czegoś, ale nie wiem, czym to jest.

Dym z papierosa unosi się ku niebu. Mrok we mnie to też pewnego rodzaju szczęście, myśli sobie Rita i przez bardzo krótką chwilę wierzy, że to prawda.

Teraz obudził się i wstał także on, jej małżonek. Rita słyszy wodę w rurach i wie, że jej mąż napełnia umywalkę po równo z kranów z ciepłą i zimną wodą, a potem dokładnie myje się od stóp do głów, każdego ranka w ten sam sposób: codzienna codzienność, zwyczajna zwyczajność. Słyszy ten sam dźwięk od dwóch dekad. Papieros się wypalił. Powinna wrócić do środka, ale przytrzymuje otwarte drzwi. Matka powinna mnie teraz zobaczyć, myśli Rita. Moją furtkę i mój ogród, moje drzwi i mój przedpokój ze stolikiem pod telefon, mój salon, moją wykładzinę, moją jadalnię i kuchnię, moje trzy sypialnie i łazienkę. Powinna zobaczyć elektryczny kominek z polanami podświetlanymi od środka na pomarańczowo, tak jakby ogień był prawdziwy, powinna zobaczyć pianino, przy którym dziewczynki biorą lekcje muzyki. Powinna zobaczyć wklęsłe lustro ścienne w złotej ramie, w którym świat wydaje się dużo większy i bardziej okrągły, niż jest w rzeczywistości. Gdyby jej matka mogła to wszystko zobaczyć, wiedziałaby, że nic nie poszło na marne. Życie Rity w domu przy Grange Park Avenue 37 to miejsce docelowe na drodze pełnej wyrzeczeń. Wywodzę się ze zmagań, myśli Rita. Zmagania stanowią moje dziedzictwo.

Zamiast iść do kuchni przygotować śniadanie, bierze grabie i zaczyna oczyszczać z opadłych liści ziemię pod hortensjami. Tylko pięć minut, myśli, tylko chwilę. Nieoczekiwanie czuje się jak złodziej, bawi ją to. Okrada własne rutyny, powinność samą w sobie, ten kręgosłup jej życia, ale dziś nie chce się prostować i spełniać swojego obowiązku, nie ma na to ochoty. Tak po prostu. Jest Robin Hoodem, który ma swoje pięć minut, okradając zimowy ranek i dając sobie. Poza tym Rita lubi to uczucie drapania żelaznymi grabiami o mokrą ziemię, zgarnianie małych kamieni i suchych liści, lubi mechaniczny ruch, którego wymaga ta praca, tę powtarzalność, która pozwala myślom ulatywać, gdy ciało jest zajęte czymś innym.

Rita wspomina matkę z większą czułością teraz, kiedy ta od dawna nie żyje. Ale jej sekretu, jej wstydu, matka nigdy by nie zaakceptowała. Jesteś nieodrodną córką swojego ojca, powiedziałaby Emilia. To zawsze był jej najsurowszy osąd, najgorszy z możliwych: że któreś z jej ośmiorga dzieci było choć trochę podobne do ich ojca. Rita słyszy teraz w myślach głos matki i pulsuje w niej wstyd, jakby nigdy go nie pogrzebała, jakby nie poświęcała każdego ranka na przykrywanie go codziennością. Słyszy silny niemiecki akcent Emilii, który zawsze stawał się wyraźniejszy, gdy była wzburzona, słowa brzmiały wtedy jak dzwon kościelny: grzech powstaje ze zła, jego skutkiem jest oddalenie się od Boga na zawsze, a wszystko to „wina twojego ojca”.

Opadłe liście z rabaty są wygrabione. Rita chciałaby tu zostać, stać sama z pogwizdywaniem gili z przyciętych dębów przy ulicy w tle, tak jakby sama była jednym z drzew w szpalerze, nieruchomym i milczącym, dopóki nie przebrzmi głos matki. Ale musi wrócić do domu. Trzeba zaparzyć kawę, zrobić tosty, a poza tym Yvonne musi iść do szkoły.

– Rozejrzyj się – mówi do siebie.

Jestem tutaj. Ten dom niczym nie różni się od innych przy tej ulicy, niczym nie różnię się od jakiejś innej kobiety, która w tej chwili stoi w szlafroku i w kapciach i będzie parzyć herbatę dla swojej rodziny. To mój rudy kot łasi mi się o nogi, kiedy stoję przy blacie, to moje dłonie otwierają spiżarkę i wyciągają słoik marmolady, to ja kroję chleb tak cienko, by starczyło na cały tydzień, to moja jasnożółta kuchnia. Mój mąż zejdzie zaraz po schodach, a moja córka leży w łóżku w takim samym głębokim porannym śnie, jak każdego innego dnia szkoły, obudzę ją i zajmę się termoforem leżącym przy jej stopach, chlupoczącym i zimnym jak martwy gad, a ona znów zapadnie w sen, aż wreszcie całkiem zedrę z niej kołdrę tak, że zmarznie i będzie musiała wstać. Tak wygląda moje życie.

I tak właśnie jest. Jej mąż schodzi po schodach. Bierze „The News Chronicle”, a potem, tak jak każdego ranka, pogrąża się w lekturze artykułów i wiadomości. Pije herbatę. Rita zdrapuje nożem spaleniznę z tosta. Czarne okruszki spadają do białego zlewu. Gra radio. Rita wchodzi po schodach, żeby obudzić młodszą córkę. Wszystko jest tak, jak powinno być. Rytuały codzienności to jej życie, a pełen przeciągów dom to jej królestwo, ewidentnie znajduje się w sercu tego wszystkiego. Jak to możliwe, że wciąż ma wątpliwości?

Sześćdziesiąt minut później dom pustoszeje. Zrobiła Yvonne herbatę i wysłała ją do szkoły. On, świeżo poślubiony mąż Rity, zjadł kawałek sera, odkichał swoje poranne kichnięcia, a potem wyszedł do metra. Kapelusz na głowę. Pocałunek w policzek. Zapalony papieros. See you tonight, sweetie. Czeka go dwanaście godzin pracy w mieście – tyle samo czasu pracy oraz samotności czeka Ritę w domu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginałuÖVERGIVENHETEN
Projekt okładkiMiroslav Šokčić
Zdjęcie na okładceJohan Bergmark
Redaktor prowadzącaDorota Jabłońska
RedakcjaNatalia Szczepkowska
KorektaJadwiga Piller Justyna Techmańska
Copyright © Elisabeth Åsbrink, 2020 Published by agreement with Hedlund Agency and BookLab Literary Agency Copyright © for the Polish translation by Natalia Kołaczek, 2021 Copyright © for the Polish edition by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
ISBN 978-83-8032-606-4
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.