51,99 zł
Poruszający portret pisarki, która swoją twórczością wyprzedziła czasy, w których przyszło jej żyć.
W dziewiętnastowiecznej Szwecji większość kobiet żyła zgodnie z narzuconymi społecznie normami. Jednak nie wszystkie. Victoria Benedictsson, córka rolnika ze Skanii, od dziecka marzyła o czymś więcej niż podporządkowanie mężowi i rodzinie. W świecie, w którym ambicje kobiet były tłumione, a ich głos bagatelizowany, Benedictsson postanowiła pisać o prawie do samostanowienia, nierównościach płci i pułapkach małżeństwa. Jednak za sukcesem literackim kryła się wycieńczająca walka – z mężczyznami, którzy mieli monopol na kulturę, z ograniczeniami epoki i z własnym poczuciem osamotnienia.
Historia Benedictsson prowadzi czytelnika z małomiasteczkowego domu w Hörby na salony literackie Sztokholmu i Kopenhagi, gdzie bohaterka spotyka się ze sławami tamtych czasów: Augustem Strindbergiem, Anne-Charlotte Leffler, Henrikiem Ibsenem czy Georgiem Brandesem. Opowieść ukazuje zmagania z konwenansami, pasję do literatury i stawia pytanie o to, ile trzeba poświęcić, by być sobą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Nie obchodzi mnie, kto będzie czytał moją Wielką księgę, kiedy już umrę. Kimkolwiek jesteś, spróbuj zrozumieć, jak bardzo jestem samotna, jak bardzo muszę studzić artystyczną, a może cygańską krew, której żar rozlewa się w moich żyłach szybciej, niż można się domyślić. Pomyśl o tym, że każdego dnia, w każdej prawie godzinie muszę odgrywać komedię, żeby sprawiać wrażenie spokojnej i rozsądnej.
Victoria Benedictsson, 12 grudnia 1886 roku
Prolog
Żeby przedstawić życie człowieka, trzeba uchwycić i spróbować unieruchomić również jego współczesność.
Mówienie o czasie w sposób, w jaki kolekcjoner mówi o motylach, ma sens: czas także zmienia oblicze i przechodzi metamorfozy. Czas płynie – to znany truizm. W drugiej połowie XIX wieku, kiedy Victoria Benedictsson żyje i tworzy, czas podlega nieustannym przemianom. Ruch odbywa się równolegle na wielu płaszczyznach, przekształceniom podlegają kwestie ideologiczne, moralne i gospodarcze – następuje zmiana paradygmatów. Ludzi można podzielić na dwie kategorie: jedni chcą iść naprzód, drudzy – stać w miejscu.
Czy byłaby tą samą osobą, gdyby żyła w innych czasach? I czasy, w których żyła, czy byłyby takie same bez niej? Większość z nas odpowiedziałaby na oba pytania twierdząco: człowiek pozostaje wprawdzie pod wpływem współczesnych sobie czasów, ale rzadko do tego stopnia, by chciał umrzeć. A czas, zmieniający się i nieuchwytny czas, prawie nigdy nie ulega wpływom jednostki. Z Benedictsson było inaczej. Jej czasy miały ogromny wpływ na nią i na to, jak żyła, niemniej one też zmieniły barwę i kształt pod wpływem jej twórczości, a opowieść o jej życiu nie cichnie tyle lat od jej śmierci. Wyjątkowo łatwo te czasy unieruchomić i nadać im nazwę, ton, definicję i ducha; wystarczy zacytować zdanie współczesnego Benedictsson, jej równolatka, filozofa Friedricha Nietzschego: Bóg nie żyje.
Ta teza wstrząsnęła mieszkańcami północnej Europy, jak gdyby pod ich nogami otworzyła się otchłań. Bo jeśli Bóg nie żyje, to co zajmie jego miejsce? Nauka, badania i racjonalność, odpowiadali triumfalnie jedni. Samotność i wykorzenienie, mówili drudzy. Niemoralność albo kapitalizm, twierdzili inni – a wszystkie te odpowiedzi można podsumować pojęciem: nowoczesność. Bóg umarł, niech żyje nowoczesność!
Victoria Benedictsson miała trzydzieści osiem lat, gdy odebrała sobie życie. Pozostawiła po sobie bogate archiwum niepublikowanych tekstów, notatek, zapisków, rozpoczętych projektów i listów. Z pewnością było to zamierzone. Dzienniki pisała w dużej mierze z nadzieją, że ktoś je przeczyta, i dołożyła wszelkich starań, by trafiły we właściwe ręce. Możliwe, że nie miała siły żyć, ale jednak chciała działać. Jej teksty są czasami niekompletne i wewnętrznie sprzeczne, ale zawsze żywe i głęboko fascynujące. Odejdźmy od terminologii kolekcjonera motyli i skorzystajmy ze słownika wróżbitki: linia życia, linia serca, linia przeznaczenia – możemy je śledzić i interpretować ich bieg w jej krótkim życiu. Razem tworzą kontury osoby, która najpierw pisała swoje nazwisko przez dwa „s”, jak jej szwedzki mąż, a następnie przez jedno „s”, jak jej duńska miłość.
Benedictsson kierowała się mottem: praca i prawda. Twierdziła, że przyjęła je jako piętnastolatka i słowo „prawda” kazała wygrawerować na swoim pierścionku konfirmacyjnym. Pojęcia „praca” i „prawda” silnie naznaczyły radykalny ruch literacki Młoda Szwecja, którego częścią się stała. Tego motta będzie się trzymać kurczowo w ostatnich latach życia – nie mając towarzysza, domu ani pieniędzy. „Praca” i „prawda” to słowa, które będzie wielokrotnie powtarzała w listach i prywatnych notatkach, niczym prośby albo reprymendy wobec siebie samej.
Jednak opowieść o życiu Benedictsson musi być także opowieścią o kłamstwach. O zakłamaniu społeczeństwa, fałszu moralności seksualnej, modelu kobiecości i religii, które pisarka chciała przedstawić w swoich dziełach. A także o oszukiwaniu samej siebie i o złudzeniach co do tego, kim była. Uparcie z nimi walczyła, aż do kresu sił, do ostatniego tchnienia.
Co się dzieje z ludźmi, gdy Bóg umiera? Mają więcej wolności. Są coraz bardziej samotni. Jest im jednocześnie łatwiej i trudniej. Poczucie winy się rozmywa, a zarazem każdy musi wziąć odpowiedzialność za własne życie, zamiast oddać je pod opiekę siły wyższej. W drugiej połowie XIX wieku wiadomość o śmierci Boga wywołała zarówno euforię, jak i lęk. Ludzie żyli w podwójnym strachu – w obliczu zmian, lecz także stagnacji; postępu, lecz także tęsknoty za tym, co było; radykalizmu, lecz także konserwatyzmu. Jeśli Bóg umarł, to czym jest Kościół? Jakie znaczenie ma małżeństwo zawarte przed tym właśnie Bogiem? Którą seksualność można zaakceptować, a którą odrzucić? Jak powinno się pisać książki i prowadzić debaty? Czym właściwie jest mężczyzna, a czym kobieta?
Victoria Benedictsson, która nazywała siebie Ernstem Ahlgrenem i liczne ze swoich listów podpisywała „Mama Ernst”, wydaje się uosabiać różne postacie, tak typowe dla lat osiemdziesiątych XIX wieku: dziewczynę pozbawioną dostępu do szkolnictwa wyższego z powodu jej płci, ciężko pracującą kobietę bez własnych środków finansowych i wielodzietną matkę. Udało jej się być zarówno „dobrą żoną”, jak i „złą żoną”, była zależna, ale się uwolniła, była zamężna, ale się rozwiodła, nie miała wykształcenia, ale była samoukiem, przeszła drogę od żony naczelnika poczty w skańskim miasteczku Hörby do bywalczyni salonów i spotkań ze sławami tamtych czasów: Ellen Key, Augustem Strindbergiem i Henrikiem Ibsenem, by wymienić tylko kilkoro z nich. W czasach, gdy kobietom odmawiano wielu praw, ona dawała je sobie jedno po drugim, płacąc za to bólem i samotnością. Była wysoko cenioną pisarką, a uważała się za autorkę marną. Żyła w ciągłej kontemplacji śmierci i umarła, ponieważ nie była w stanie żyć. Testowała swoją seksualność, swoje serce, swoje pióro, testowała siebie, wciąż i wciąż, aby sprawdzić, czy potrafi spełnić własne wymagania wobec życia i wymagania życia wobec niej. Pod wieloma względami była duszą zachłanną, pragnęła wszystkiego: miłości, przyjaźni, sukcesu, stabilności finansowej, wymiany intelektualnej, wspólnoty, lecz także własnej przestrzeni. Jej życie, choć opromienione światłem, nigdy nie było łatwe.
„Ułamek sekundy, tyle trwa życie. Tak mało czasu, by przygotować się na wieczność!”. To cytat ze wspomnień współczesnego Benedictsson malarza Paula Gauguina. Słowa te podsumowują również los Victorii Benedictsson, która w ciągu swego życia, trwającego trzydzieści osiem lat, trzy miesiące i trzy tygodnie, zdawała się nieustannie przygotowywać na wieczność śmierci.
Rozdział 1
Na podwórku stoi dziecko. Za dzieckiem znajdują się dwa podłużne budynki – to miejsce, w którym się urodziło, a teraz mieszka z ojcem, matką i starszą o czternaście lat siostrą. Przed nią rozpościera się rozległa równina i horyzont. Kilka gęstych zagajników i pojedyncze drzewa zakłócają linię ciągnącą się wokół stworzonej przez Boga kuli ziemskiej, wspaniałości nad wspaniałościami, amen. Słyszy poruszające się w boksach konie, ogromne ciała pełne siły i zapachu. Gęsi dziobią ziemię, udając, że żwir to jęczmień. Kot czai się w cieniu, udając lwa. Dziecko czeka na słońcu, udając, że jest chłopcem.
Ojciec przyprowadza konie, dużego dla siebie i małego dla niej. Nareszcie. Czekała na ten moment od tylu godzin, marzyła o wyjściu z zamknięcia na dwór, chciała poczuć ruch mięśni konia i powiew wiatru na równinie.
Każdego dnia dziecko uczy się w skupieniu pod nadzorem matki. Z taką samą gorliwością, z jaką jest uczona bojaźni bożej, zgłębia tajniki liczenia i pisania. Ćwiczy koniugację francuskich czasowników i doskonali umiejętności szydełkowania, haftowania i szycia, które musi opanować każda kobieta. Ma obowiązek czytać na głos fragmenty katechizmu tak długo, aż nauczy się ich na pamięć. Matka jest spokojna, ale stanowcza. Rozplanowuje pracę tak, aby dziecko otrzymało najlepszą możliwą edukację w domu, taką, jaką odebrała ona sama. Pisanie wierszy, czytanie książek, rozwijanie umysłu, gra na pianinie, palcowanie na klawiszach, przekładanie kciuka po trzecim palcu, aby zagrać całą oktawę tylko pięcioma palcami, czytanie nut i przepisów kulinarnych – tego właśnie uczy swoją córkę.
Victoria Maria Bruzelius jest inteligentnym dzieckiem, które lubi zdobywać wiedzę. Tyle tylko, że w szkole matki jest nieznośnie zimno, smutno i odludnie. Jedynym sposobem, by to przetrwać, są marzenia. Skoro zaś jest sama i nie może się schować podczas lekcji za plecami i podniesionymi rękami innych dzieci, dzieli się na dwie osoby.
Dwie szczupłe dziewczynki. Dwie Victorie. Jedna z nich siedzi na drewnianym krześle, ubrana w noszoną wcześniej przez starszą siostrę sukienkę, którą trzeba było przedłużyć, żeby zakrywała jej długie nogi, pilna i skupiona, bezbłędnie czyta na głos teksty z Biblii i wygląda na obecną duchem. Jednocześnie po cichu przekształca się w drugą Victorię. Potrafi to robić szybko; niemal niezauważalnie wycofuje się w głąb siebie i przechodzi metaformozę. Ta wewnętrzna dziewczynka jest radosna, lubi przygody i przemierza wzdłuż i wszerz najróżniejsze fantastyczne krajobrazy. W czasie gdy jedna Victoria czyta fragmenty katechizmu, druga cieszy się ciepłem promieni słonecznych i przeżywa wiele niebezpiecznych chwil, ale i sukcesów. Jeździ konno po rozległych, dzikich przestrzeniach, odbywa długie podróże do Włoch, obserwuje drzewa cytrynowe pełne owoców, chodzi do opery i kupuje piękne suknie. Spaceruje po ogrodach ubrana w cenny jedwab, ma prostą, lecz elegancką biżuterię.
Nikt poza nią nie widzi jasnych, zmieniających się światów w jej marzeniach i nikt nie może się o nich dowiedzieć. Zdradzić ją mogą tylko stopy bębniące niespokojnie o podłogę. Tylko one. Jej wewnętrzne życie rozrasta się, jaśnieje mocnymi kolorami i pachnie cedrem lub kadzidłem – a ona jest całkowicie wolna.
Każdego dnia, z wyjątkiem niedziel, dziecko spędza sześć godzin wyłącznie z matką. Następnie udaje się do ojca.
Chodź! Wskakuj na konia!, woła ojciec. Czasami ma przy sobie rewolwer. Wyjeżdżają z podwórka, on pierwszy na swoim wysokim koniu, dziecko za nim, na mniejszym. Następnie kłus. Skręcają w drogę prowadzącą w zielony cień pod drzewami. Po jakimś czasie zsiadają i odpoczywają. Może piją wodę, może ojciec pije też coś innego? Pojawia się rewolwer, szary i metaliczny. Ojciec opowiada o wszystkich przygodach, w jakich ta broń mu towarzyszyła, jak uratowała go przed atakiem niedźwiedzi i krokodyli, jak od jego wystrzału eksplodował troll, który go uwięził! Triumfalnym gestem unosi rewolwer.
Teraz poćwiczymy strzelanie do celu. Widzisz tamtą dziką jabłoń, dwadzieścia metrów przed tobą, z jabłuszkami na gałęziach? Trzymaj rękę wyprostowaną, właśnie tak, a palce tutaj.
Wielki, radośnie porywczy ojciec układa ręce dziecka w odpowiedniej pozycji na pistolecie i instruuje. Rewolwer jest cięższy, niż można by się spodziewać.
Ręka nieruchomo. Celuj w jabłko. Strzelaj!
Dziecko zgina palec wskazujący i pociąga za spust. Ręka podskakuje podczas strzału, dziecko nie jest w stanie nad nią zapanować, kula przelatuje daleko od starej jabłoni i znika wśród drzew. Zły strzał. Do oczu dziecka napływają łzy.
No co tam, strach cię obleciał?
Wcale nie.
To dobrze.
Jeszcze raz, mówi dziecko, wystraszone drugim strzałem tak samo jak pierwszym.
Jeszcze raz, mówi, choć wolałoby tego nie robić.
Jeszcze raz, mówi, dopóki ojciec nie powie stop, dumny z syna, który tak się rwie do strzelania.
Jadą dalej przez łąki i pola.
Matka czeka na nich w domu. Ojciec właśnie powiedział coś zabawnego, a dziecko śmieje się zachwycone jego żartem. Kiedy dostrzega matkę, zamyka usta i tłumi śmiech. Zeskakuje z konia, wygładza niebieską spódnicę i idzie do domu.
Możliwe, że tak to wyglądało, gdy Victoria Benedictsson uczyła się strzelać.
W listach opisywała lekcje posługiwania się rewolwerem, których udzielał jej ojciec, a w wieku dwudziestu lat napisała do przyjaciółki, że zawsze bała się wystrzałów i huków. Czy to prawda? Pracę nad biografią jakiejś osoby, nad stworzeniem obrazu jej życia, można porównać do spaceru po plaży w poszukiwaniu muszli i bursztynów, rzeczy, które morze wypluło i pozostawiło na wierzchu. Muszle noszą ślady glonów, ale ich historia, zapisana w głębinach, jest niemożliwa do odgadnięcia. Jest zawsze większa i potężniejsza, niż mogą się domyślać obserwatorzy, a także bardziej nieprzewidywalna.
Życie człowieka zaczyna się, trwa i kończy. Zachowują się po nim listy, zapiski w pamiętniku i niezwykłe wspomnienia, rzeczy, które czas pozostawił na wierzchu. Dlatego historycy i biografowie są jak spacerowicze na plaży i zbieracze martwych rozgwiazd. Trzymają w rękach fragmenty i wyciągają z nich wnioski na temat całości. Czas zawsze pozostanie nieuchwytny, zawsze większy i potężniejszy niż jego obserwatorzy, a także bardziej nieprzewidywalny.
Popołudnia spędzane z ojcem, konne wyprawy, rewolwer i opowiastki – Benedictsson będzie później do tego wracała w prywatnych listach i swoich utworach. Łączą się z poczuciem wolności, świeżym powietrzem i pewnego rodzaju szczęściem – ale także z czymś innym: głęboką pogardą dla siebie samej. Wielokrotnie wspomina silne poczucie winy, wściekłość, którą nosiła w sobie już w dzieciństwie, godziny wpatrywania się w okno z wrażeniem, że jakieś nieubłagane narzędzie tortur ściska jej klatkę piersiową.
W jednym z ostatnich utworów Benedictsson, Ur mörkret (Z mroku), który może być wystawiany na scenie lub czytany jako opowiadanie, kobieta opowiada o swoim życiu. Spoczywa na szezlongu w ciemnym pokoju, a siedzący na krześle mężczyzna jej słucha. Kobieta wspomina swoje dzieciństwo, mówi o małej dziewczynce, która uwielbiała jeździć z ojcem konno po równinach Skanii.
„Odkąd skończyłam sześć albo osiem lat, zaczęliśmy wspólnie odgrywać naszą komedię, komedię dla dzieci – że byłam chłopcem, którego tak pragnął. Jeździłam z nim na swoim koniku, zachowywałam się jak chłopiec, uczyłam się gwizdać, ćwiczyłam kondycję fizyczną i trochę przeklinałam, żeby go zadowolić”.
Bohaterka opowiadania wraca pamięcią do pewnego decydującego wydarzenia, które wielu literaturoznawców, badaczy i biografów zinterpretowało jako autentyczne wspomnienie Benedictsson z dzieciństwa i na jego podstawie wyjaśniło wiele aspektów jej życia, w tym wielokrotnie wyrażaną silną odrazę i pogardę dla kobiet. Jej niechęć dotyczy płci żeńskiej w ogóle, tego, co pisarka uważa za kobiece cechy w sobie samej, a przede wszystkim tego, że urodziła się kobietą.
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy po raz pierwszy zauważyłam ten pogardliwy wyraz twarzy i ton ojca, które potem tak często się pojawiały; zgryzota wymieszana ze wstrętem. Zdaje mi się, że było to pewne zdarzenie, które wyraźnie zapadło mi w pamięć. Byliśmy wspólnie na przejażdżce konnej, kłusowaliśmy. Ojciec był pełen zapału i rozgrzany, jego oczy czarne, a nozdrza rozszerzone. Kiedy tak wyglądał, wiedziałam, że niczego się nie boi. Dojechaliśmy do głębokiego dołu czy kanału, ojciec przeskoczył galopem, zawrócił konia i czekał, aż zrobię to samo. Mój koń był mniejszy; nie wiem, czy była to moja, czy jego wina, ale nie skoczył; nagle zatrzymał się na skraju dołu. Wówczas ojciec zawrócił konia, pamiętam ten zwrot jak dziś! I błyskawicznie przeleciał z rozpędu nad rowem, ze zwinnością charta. Zadrżałam na całym ciele, gdy ojciec złapał mnie ze rękę, rzucił mi ostre spojrzenie i rzekł: boisz się! Nie powiedział ani słowa więcej, puścił tylko moją rękę, jakby wstydził się tego, że się na mnie targnął. Omiótł mnie i konia wzrokiem. Ubrana byłam prawie jak chłopak i używałam siodła dla mężczyzn, jednak na łęku leżała granatowa spódniczka, którą miałam na sobie ‒ ‒ ‒ wtedy zauważyłam to w jego oczach, to, co mnie złamało, co od tej pory wciskało mnie w ziemię, albo raczej sprawiało, że zapadałam się w sobie jak pusty, bezwartościowy łachman, który rozpada się na kawałki.
Nie usłyszałam ani jednego słowa wyjaśnienia, sama też nic nie powiedziałam. Uderzył jedynie konia szpicrutą i odjechał kłusem; podczas gdy ja zostałam na miejscu. Mój tajemniczy instynkt podpowiadał mi, że ojciec nie gardził mną za to, że się bałam, tylko za to, że miałam do tego pełne prawo. Nie mogłam już przecież być nikim innym, tylko ‒ ‒ ‒ jedną z nich; tych, dla których tchórzostwo jest oznaką cnoty![1]
Głos kobiety dobiega z ciemności. Wśród wielu wspomnień i tysięcy przeżytych chwil precyzyjnie identyfikuje ten ułamek sekundy, kiedy jej ojciec zdał sobie sprawę, że ona jest kobietą, i popatrzył na nią z pogardą.
Nie ma znaczenia, czy to fikcja, czy prawdziwe wspomnienie z dzieciństwa, ponieważ prawdziwa jest pogarda wobec kobiet. Pogarda, którą Victoria Benedictsson żywi wobec samej siebie.
Przychodzi na świat 6 marca 1850 roku i dorasta w majątku Charlottenberg w okolicy Domme w parafii Fru Alstad, na północ od Trelleborga. W sąsiedztwie jest kilka zabudowań przy drodze, ale rodzinny dom Victorii Benedictsson znajduje się na uboczu, na oddalonym o kilkaset metrów wzgórzu, otoczony polami i zagajnikami. Ziemia jest bogata, żyzna, osłonięta od wiatrów. Wiosną kwitną tam przylaszczki i konwalie, które dziewczynka lubi zbierać. Patrząc z najwyższego punktu posiadłości, można na horyzoncie zobaczyć coś na kształt błyszczącej klingi – to morze. W stajni stoją „dwa kasztany i olandczyk”, w budynkach gospodarczych mieszkają parobcy, a na środku dziedzińca stoi duża, masywna studnia.
Gospodarstwem zarządza ojciec, Thure Bruzelius. W starych dokumentach nosi tytuł auditör, czyli radca sądu wojskowego, nie wiadomo jednak, czy to prawda. Jako młody człowiek chciał wstąpić do wojska, ale rodzice zgłosili sprzeciw. Czasami określa siebie mianem lantjunkare, czyli właściciel ziemski, a zatem szlachcic mieszkający na wsi. To też nie do końca się zgadza. Niemniej w czasach rozpadu społeczeństwa stanowego tytuły stają się istotnymi wyznacznikami statusu i klasy społecznej. Członkowie rodziny Bruzeliusów mają wykształcenie, interesują się kulturą i polityką. Są wprawdzie właścicielami ziemi, którą uprawiają, ale nie są bogaci. Właśnie tytuły – i odosobnione położenie Charlottenbergu na wzgórzu – pozwalają im podkreślać swoją pozycję. Thure Bruzelius nazywany jest przez pracowników dziedzicem, choć w rzeczywistości jest rolnikiem.
Matka Victorii, Helena Bruzelius z domu Finérus, była jedynym dzieckiem pisarza pułkowego w oddziale skańskiej kawalerii i prawdopodobnie wniosła do małżeństwa niewielki majątek. Odebrała niezwykle wszechstronne, staranne i liberalne wychowanie, płynnie mówiła i pisała po francusku. Według Benedictsson postrzegała swoje małżeństwo z Thurem Bruzeliusem jako krok w dół drabiny społecznej.
Victoria jest późnym dzieckiem swoich rodziców – matka ma czterdzieści trzy lata, a ojciec czterdzieści dziewięć – którzy mają już wtedy trójkę dzieci: dwudziestoletnią Charlottę Margarethę zwaną Margrethe, czternastoletnią Helenę Sofię zwaną Fią, oraz syna Johannesa, który umiera, gdy Victoria ma rok. Dziewczynka dorasta więc bez rodzeństwa w podobnym wieku, bez rówieśników, z którymi mogłaby się bawić.
Co dziecko wie o małżeństwie swoich rodziców? Ile tak naprawdę można wiedzieć o tym, co dzieje się między dwojgiem ludzi pozostających w związku, o obietnicach, ustępstwach i pożądaniu? Większość rzeczy, które dzieją się między żyjącymi ze sobą dorosłymi, odbywa się bez świadków.
Victoria Maria Bruzelius chwyta różne wspomnienia, dodaje do nich samotność dziecka i buduje historię, która staje się prawdziwa, nawet jeśli zawiera błędy rzeczowe. Jej ojciec nazwał podobno swój związek z żoną „wojną trzydziestoletnią”. Victoria podpiera się tymi słowami, gdy spogląda wstecz na swoje dzieciństwo. Wie, że ojciec potrafi śmiać się i płakać. Targają nim emocje, kipi chęcią życia, ale potrafi też wpaść w czarny nastrój i myśleć o włożeniu lufy pistoletu do ust. Po alkoholu ma dobry humor. Powiedział, że kiedyś był zakochany w jej matce. A matka? Czy ona kochała? Czy była w stanie się śmiać? Dziecko nie może sobie wyobrazić, żeby żylaste dłonie, które nieustannie składają się do modlitwy, były również zdolne do pieszczot. W jej oczach matka nieustannie myśli o karze boskiej, prawie bożym i przykazaniach boskich.
„Należę do rodziny, która wydaje się skazana na zagładę, a proces zniszczenia rozpoczął się, jeszcze zanim przyszłam na świat”.
Benedictsson ma trzydzieści osiem lat, gdy pisze te słowa i wysyła je do znajomej w Kopenhadze. List jest wielostronicowym autoportretem, pełnym gniewu i szczerości. Victoria chce pokazać nie tylko kim jest, ale także jak się taka stała. Adresatka – pani po siedemdziesiątce, z którą Benedictsson zna się jedynie powierzchownie – musiała być zaskoczona niespodziewanym prezentem. Rodzina jest tam pokazana jako pole bitwy i ruina.
W czasie gdy mój szwagier był guwernerem i zakochał się w mojej najstarszej siostrze, walczące strony mieszkały w przeciwległych krańcach domu i nie spotykały się nigdzie, z wyjątkiem jadalni, która znajdowała się pomiędzy wrogimi terytoriami. Kiedy po wielu okropnych rzeczach guwerner został zaakceptowany jako zięć i świętowano zaręczyny, cały dom poddał się chyba szwedzkiemu sentymentalizmowi: zawarto bowiem pokój. Z tym że nie na długo, ponieważ gdy tylko przyszłam na świat, wojna rozgorzała na nowo, a kiedy trzeba się było porozumieć co do mojego imienia, każda z walczących stron chciała wzywać na pomoc swoich krewnych. Spór zażegnała propozycja nadania mi imienia według dnia chrztu; otwarto almanach i odczytano (omen accipimus!) imię męskie Victor. Tak zostałam Victorią.
Omen accipimus, pisze Victoria Benedictsson. Znak odebrano. Los jest przesądzony, tragedia może się zaczynać. W tych kilku zdaniach udaje się jej podsumować kluczowe elementy swojego życia i przekazać, że pochodzi z wykształconej rodziny bez pieniędzy, że rodzice byli już starzy, gdy się urodziła, że nie mogli się porozumieć w żadnej sprawie, nawet w kwestii jej imienia, dlatego jej poczęcie było nieszczęsnym cudem, oraz że jest dzieckiem skańskich równin, pełnych gliny i konwalii. No i jeszcze to imię. Otrzymuje męskie imię, ale ponieważ jest kobietą, trzeba je dla niej przekształcić, po prostu sfeminizować. Pisarka traktuje to jak zapowiedź czekających ją w życiu dylematów, wynikających z różnicy w traktowaniu mężczyzn i kobiet, oraz tęsknoty za uwolnieniem się od tego podziału.
Umiejętnie maluje serię scen. Kiedy nauczyciel prosi o rękę najstarszej siostry, wydanie zgody poprzedza upokarzająca lustracja. Potem jest przyjęcie zaręczynowe, pojawia się podlany alkoholem sentymentalizm, jej rodzice lądują w łóżku i dochodzi do poczęcia. Po czym nastaje czas dzieciństwa Victorii, w którym dziewczynka jest pozostawiona sama sobie. Nie mając szkolnych rówieśników i stojąc pomiędzy walczącymi rodzicami, buduje wewnętrzną fortecę zwaną samotnością. Z innych listów wynika, że wcześnie uczy się kłamać, nigdy się nie odsłaniać, nie pokazywać, kim jest i co naprawdę czuje.
„Kiedy byłam dzieckiem, zmuszano mnie, bym sprawowała się jak osoba starsza, więc coś z dziecięcej natury pozostało we mnie głęboko ukryte. Potrafię zachowywać się konwencjonalnie, ale moje uczucia i myśli nigdy takie nie będą”.
Jednak wielostronicowy autoportret przesłany starszej pani w Kopenhadze jest częściowo fikcją. Victoria Bruzelius nie była owocem krótkiego rozejmu, który nastał w chwili upojenia po przyjęciu. W rzeczywistości zaręczyny odbyły się kilka lat przed jej poczęciem, więc rodzice musieli utrzymywać bliższe relacje, niż jej się wydawało. Ale – jak już mówiłam – co dziecko wie o małżeństwie swoich rodziców?
Z drugiej strony, po co psuć dobrą historię? Rzeczywistość jest często bezkształtna i pozbawiona ostrości, przez co łatwo stracić z oczu to, co ważne. Kiedy Victoria Benedictsson pisze swoje szczegółowe i autodemaskujące listy do siedemdziesięcioletniej kobiety w Kopenhadze, jest doświadczoną pisarką, gwiazdą na literackim firmamencie lat osiemdziesiątych XIX wieku – a kimże jest pisarz, jeśli nie kimś, kto wyświadcza rzeczywistości przysługę, odejmując, dodając i przetwarzając? Kimś, kto potrafi ponownie wykorzystywać wypowiedziane kwestie i dawne wydarzenia i na ich bazie tworzyć nowe opowieści. Benedictsson robi to przez całe swoje twórcze życie, w nowelach, listach, powieściach i sztukach teatralnych. Nie ma w tym nic dziwnego. Robi to również, pisząc pamiętniki.
Victoria Benedictsson wysyła te listy na kilka miesięcy przed swoim samobójstwem. Są one nie tylko obrazem mrocznego i specyficznego dzieciństwa, lecz także fortelem i manipulacją. Siedemdziesięcioletnia kobieta nie jest prawdziwym odbiorcą. Czytelnikiem listów ma być jej syn, Georg Brandes.
Victoria Bruzelius wyrasta na wysoką dziewczynę, osiąga wzrost większości mężczyzn, a nawet ich przerasta. Jest szczupła, ma ciemne włosy i ciemne szaroniebieskie oczy. Uformowało ją życie w skańskich wioskach. Jej pierwszym autentycznym krajobrazem są tamtejsi ludzie, ich sposób wyrażania się, ich zwyczaje i nałogi. Jako dziewczynka Victoria lubiła opalać się wśród skał na szczycie wzgórza nad farmą Charlottenberg, skąd mogła podziwiać łany zbóż i wypatrywać białego kościoła w Fru Alstad. Od początku ma przenikliwy zmysł obserwacji. Nic nie umknie jej spojrzeniu, czy to ubóstwo, czy podwójna moralność, czy kurz wiejskiej ulicy.
Jej ojciec nie potrafi zarządzać ani pieniędzmi, ani gospodarstwem. Kiedy Victoria ma trzynaście lat, muszą opuścić farmę na wzgórzu i osiedlić się w oddalonym o nieco ponad kilometr Uglarp[1*]. To nie rozwiązuje problemu. Dwa lata później, gdy Victoria ma piętnaście lat, ten dom również idzie na sprzedaż, a rodzina musi się przeprowadzić do Hårderup, gdzie mieszka jej najstarsza siostra Margrethe z mężem, który dzierżawi tam gospodarstwo.
Nastoletnia Victoria Bruzelius coraz wyraźniej wykazuje zdolności artystyczne. Rysuje i maluje, jest dużo bardziej uzdolniona niż jej rówieśnicy. Wie, że miała w rodzinie odnoszącego sukcesy, utalentowanego artystę, Jonasa Coldewy’ ego Ahlgrena, i dzięki niemu zaczyna żyć jednym jedynym marzeniem – marzeniem o Ahlgrenie. Jest nikim, ale chce zostać kimś: artystką, malarką; chce iść do szkoły artystycznej w Sztokholmie.
Nie jestem zwierzęciem stadnym, powie później, nigdy jak inni, zawsze odrębna. Może z tłumu wyróżnia ją właśnie powaga, mroczna powaga, która ją nieustannie frasuje? A może to duma, fakt, że potrafi przechowywać zniewagę jak tlący się płomień i karmić go, żeby nigdy nie zgasł? Pomimo to – lub właśnie dlatego – tęskni za przynależnością. Niczego bardziej nie pragnie, niż zburzyć mury twierdzy, w której się zamknęła.
Tak dorasta Victoria Bruzelius. W jej wnętrzu walczą dwa nurty: pragnienie wolności i pogarda dla wszystkiego, co narzuca jej zniewolenie. Gardzi sobą za to, że nie jest w stanie dopasować się do otoczenia, tak jak jej starsze siostry czy znajomi. Gardzi też panującymi konwencjami, które zmuszają ją do ugięcia się przed konformizmem. A przede wszystkim gardzi tym, co uważa za swoją największą życiową wadę – że urodziła się kobietą, a zatem osobą pozbawioną wolności.
Rozwiązaniem tego dylematu jest kłamstwo. Tylko zakładanie masek i udawanie pozwolą jej doświadczyć wspólnoty i zdobyć towarzystwo; tylko ukrywanie prawdziwego ja i dostosowanie się przyniesie jej akceptację otoczenia. Dlatego ukrywa się i dostosowuje, z czasem coraz sprawniej zmienia maski i dlatego zawsze, zawsze, zawsze żyje w poczuciu kłamstwa. A jak wiadomo: kłamstwo rodzi pogardę. To nie przypadek, że na pierścionku konfirmacyjnym ma wygrawerowane tylko jedno słowo, słowo, którego blask przebije całą tę hipokryzję i będzie jej przypominać o ideale, który wybrała: o prawdzie.
Przypisy