Moja wielka piękna nienawiść - Elisabeth Asbrink - ebook

Moja wielka piękna nienawiść ebook

Elisabeth Asbrink

0,0
51,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszający portret pisarki, która swoją twórczością wyprzedziła czasy, w których przyszło jej żyć.

W dziewiętnastowiecznej Szwecji większość kobiet żyła zgodnie z narzuconymi społecznie normami. Jednak nie wszystkie. Victoria Benedictsson, córka rolnika ze Skanii, od dziecka marzyła o czymś więcej niż podporządkowanie mężowi i rodzinie. W świecie, w którym ambicje kobiet były tłumione, a ich głos bagatelizowany, Benedictsson postanowiła pisać o prawie do samostanowienia, nierównościach płci i pułapkach małżeństwa. Jednak za sukcesem literackim kryła się wycieńczająca walka – z mężczyznami, którzy mieli monopol na kulturę, z ograniczeniami epoki i z własnym poczuciem osamotnienia.

Historia Benedictsson prowadzi czytelnika z małomiasteczkowego domu w Hörby na salony literackie Sztokholmu i Kopenhagi, gdzie bohaterka spotyka się ze sławami tamtych czasów: Augustem Strindbergiem, Anne-Charlotte Leffler, Henrikiem Ibsenem czy Georgiem Brandesem. Opowieść ukazuje zmagania z konwenansami, pasję do literatury i stawia pytanie o to, ile trzeba poświęcić, by być sobą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nie ob­cho­dzi mnie, kto bę­dzie czy­tał moją Wielką księgę, kiedy już umrę. Kim­kol­wiek je­steś, spró­buj zro­zu­mieć, jak bar­dzo je­stem sa­motna, jak bar­dzo mu­szę stu­dzić ar­ty­styczną, a może cy­gań­ską krew, któ­rej żar roz­lewa się w mo­ich ży­łach szyb­ciej, niż można się do­my­ślić. Po­myśl o tym, że każ­dego dnia, w każ­dej pra­wie go­dzi­nie mu­szę od­gry­wać ko­me­dię, żeby spra­wiać wra­że­nie spo­koj­nej i roz­sąd­nej.

Vic­to­ria Be­ne­dicts­son, 12 grud­nia 1886 roku

Pro­log

Żeby przed­sta­wić ży­cie czło­wieka, trzeba uchwy­cić i spró­bo­wać unie­ru­cho­mić rów­nież jego współ­cze­sność.

Mó­wie­nie o cza­sie w spo­sób, w jaki ko­lek­cjo­ner mówi o mo­ty­lach, ma sens: czas także zmie­nia ob­li­cze i prze­cho­dzi me­ta­mor­fozy. Czas pły­nie – to znany tru­izm. W dru­giej po­ło­wie XIX wieku, kiedy Vic­to­ria Be­ne­dicts­son żyje i two­rzy, czas pod­lega nie­ustan­nym prze­mia­nom. Ruch od­bywa się rów­no­le­gle na wielu płasz­czy­znach, prze­kształ­ce­niom pod­le­gają kwe­stie ide­olo­giczne, mo­ralne i go­spo­dar­cze – na­stę­puje zmiana pa­ra­dyg­ma­tów. Lu­dzi można po­dzie­lić na dwie ka­te­go­rie: jedni chcą iść na­przód, dru­dzy – stać w miej­scu.

Czy by­łaby tą samą osobą, gdyby żyła w in­nych cza­sach? I czasy, w któ­rych żyła, czy by­łyby ta­kie same bez niej? Więk­szość z nas od­po­wie­dzia­łaby na oba py­ta­nia twier­dząco: czło­wiek po­zo­staje wpraw­dzie pod wpły­wem współ­cze­snych so­bie cza­sów, ale rzadko do tego stop­nia, by chciał umrzeć. A czas, zmie­nia­jący się i nie­uchwytny czas, pra­wie ni­gdy nie ulega wpły­wom jed­nostki. Z Be­ne­dicts­son było ina­czej. Jej czasy miały ogromny wpływ na nią i na to, jak żyła, nie­mniej one też zmie­niły barwę i kształt pod wpły­wem jej twór­czo­ści, a opo­wieść o jej ży­ciu nie cich­nie tyle lat od jej śmierci. Wy­jąt­kowo ła­two te czasy unie­ru­cho­mić i nadać im na­zwę, ton, de­fi­ni­cję i du­cha; wy­star­czy za­cy­to­wać zda­nie współ­cze­snego Be­ne­dicts­son, jej rów­no­latka, fi­lo­zofa Frie­dri­cha Nie­tz­schego: Bóg nie żyje.

Ta teza wstrzą­snęła miesz­kań­cami pół­noc­nej Eu­ropy, jak gdyby pod ich no­gami otwo­rzyła się ot­chłań. Bo je­śli Bóg nie żyje, to co zaj­mie jego miej­sce? Na­uka, ba­da­nia i ra­cjo­nal­ność, od­po­wia­dali trium­fal­nie jedni. Sa­mot­ność i wy­ko­rze­nie­nie, mó­wili dru­dzy. Nie­mo­ral­ność albo ka­pi­ta­lizm, twier­dzili inni – a wszyst­kie te od­po­wie­dzi można pod­su­mo­wać po­ję­ciem: no­wo­cze­sność. Bóg umarł, niech żyje no­wo­cze­sność!

Vic­to­ria Be­ne­dicts­son miała trzy­dzie­ści osiem lat, gdy ode­brała so­bie ży­cie. Po­zo­sta­wiła po so­bie bo­gate ar­chi­wum nie­pu­bli­ko­wa­nych tek­stów, no­ta­tek, za­pi­sków, roz­po­czę­tych pro­jek­tów i li­stów. Z pew­no­ścią było to za­mie­rzone. Dzien­niki pi­sała w du­żej mie­rze z na­dzieją, że ktoś je prze­czyta, i do­ło­żyła wszel­kich sta­rań, by tra­fiły we wła­ściwe ręce. Moż­liwe, że nie miała siły żyć, ale jed­nak chciała dzia­łać. Jej tek­sty są cza­sami nie­kom­pletne i we­wnętrz­nie sprzeczne, ale za­wsze żywe i głę­boko fa­scy­nu­jące. Odejdźmy od ter­mi­no­lo­gii ko­lek­cjo­nera mo­tyli i sko­rzy­stajmy ze słow­nika wróż­bitki: li­nia ży­cia, li­nia serca, li­nia prze­zna­cze­nia – mo­żemy je śle­dzić i in­ter­pre­to­wać ich bieg w jej krót­kim ży­ciu. Ra­zem two­rzą kon­tury osoby, która naj­pierw pi­sała swoje na­zwi­sko przez dwa „s”, jak jej szwedzki mąż, a na­stęp­nie przez jedno „s”, jak jej duń­ska mi­łość.

Be­ne­dicts­son kie­ro­wała się mot­tem: praca i prawda. Twier­dziła, że przy­jęła je jako pięt­na­sto­latka i słowo „prawda” ka­zała wy­gra­we­ro­wać na swoim pier­ścionku kon­fir­ma­cyj­nym. Po­ję­cia „praca” i „prawda” sil­nie na­zna­czyły ra­dy­kalny ruch li­te­racki Młoda Szwe­cja, któ­rego czę­ścią się stała. Tego motta bę­dzie się trzy­mać kur­czowo w ostat­nich la­tach ży­cia – nie ma­jąc to­wa­rzy­sza, domu ani pie­nię­dzy. „Praca” i „prawda” to słowa, które bę­dzie wie­lo­krot­nie po­wta­rzała w li­stach i pry­wat­nych no­tat­kach, ni­czym prośby albo re­pry­mendy wo­bec sie­bie sa­mej.

Jed­nak opo­wieść o ży­ciu Be­ne­dicts­son musi być także opo­wie­ścią o kłam­stwach. O za­kła­ma­niu spo­łe­czeń­stwa, fał­szu mo­ral­no­ści sek­su­al­nej, mo­delu ko­bie­co­ści i re­li­gii, które pi­sarka chciała przed­sta­wić w swo­ich dzie­łach. A także o oszu­ki­wa­niu sa­mej sie­bie i o złu­dze­niach co do tego, kim była. Upar­cie z nimi wal­czyła, aż do kresu sił, do ostat­niego tchnie­nia.

Co się dzieje z ludźmi, gdy Bóg umiera? Mają wię­cej wol­no­ści. Są co­raz bar­dziej sa­motni. Jest im jed­no­cze­śnie ła­twiej i trud­niej. Po­czu­cie winy się roz­mywa, a za­ra­zem każdy musi wziąć od­po­wie­dzial­ność za wła­sne ży­cie, za­miast od­dać je pod opiekę siły wyż­szej. W dru­giej po­ło­wie XIX wieku wia­do­mość o śmierci Boga wy­wo­łała za­równo eu­fo­rię, jak i lęk. Lu­dzie żyli w po­dwój­nym stra­chu – w ob­li­czu zmian, lecz także sta­gna­cji; po­stępu, lecz także tę­sk­noty za tym, co było; ra­dy­ka­li­zmu, lecz także kon­ser­wa­ty­zmu. Je­śli Bóg umarł, to czym jest Ko­ściół? Ja­kie zna­cze­nie ma mał­żeń­stwo za­warte przed tym wła­śnie Bo­giem? Którą sek­su­al­ność można za­ak­cep­to­wać, a którą od­rzu­cić? Jak po­winno się pi­sać książki i pro­wa­dzić de­baty? Czym wła­ści­wie jest męż­czy­zna, a czym ko­bieta?

Vic­to­ria Be­ne­dicts­son, która na­zy­wała sie­bie Ern­stem Ahl­gre­nem i liczne ze swo­ich li­stów pod­pi­sy­wała „Mama Ernst”, wy­daje się uosa­biać różne po­sta­cie, tak ty­powe dla lat osiem­dzie­sią­tych XIX wieku: dziew­czynę po­zba­wioną do­stępu do szkol­nic­twa wyż­szego z po­wodu jej płci, ciężko pra­cu­jącą ko­bietę bez wła­snych środ­ków fi­nan­so­wych i wie­lo­dzietną matkę. Udało jej się być za­równo „do­brą żoną”, jak i „złą żoną”, była za­leżna, ale się uwol­niła, była za­mężna, ale się roz­wio­dła, nie miała wy­kształ­ce­nia, ale była sa­mo­ukiem, prze­szła drogę od żony na­czel­nika poczty w skań­skim mia­steczku Hörby do by­wal­czyni sa­lo­nów i spo­tkań ze sła­wami tam­tych cza­sów: El­len Key, Au­gu­stem Strind­ber­giem i Hen­ri­kiem Ib­se­nem, by wy­mie­nić tylko kil­koro z nich. W cza­sach, gdy ko­bie­tom od­ma­wiano wielu praw, ona da­wała je so­bie jedno po dru­gim, pła­cąc za to bó­lem i sa­mot­no­ścią. Była wy­soko ce­nioną pi­sarką, a uwa­żała się za au­torkę marną. Żyła w cią­głej kon­tem­pla­cji śmierci i umarła, po­nie­waż nie była w sta­nie żyć. Te­sto­wała swoją sek­su­al­ność, swoje serce, swoje pióro, te­sto­wała sie­bie, wciąż i wciąż, aby spraw­dzić, czy po­trafi speł­nić wła­sne wy­ma­ga­nia wo­bec ży­cia i wy­ma­ga­nia ży­cia wo­bec niej. Pod wie­loma wzglę­dami była du­szą za­chłanną, pra­gnęła wszyst­kiego: mi­ło­ści, przy­jaźni, suk­cesu, sta­bil­no­ści fi­nan­so­wej, wy­miany in­te­lek­tu­al­nej, wspól­noty, lecz także wła­snej prze­strzeni. Jej ży­cie, choć opro­mie­nione świa­tłem, ni­gdy nie było ła­twe.

„Uła­mek se­kundy, tyle trwa ży­cie. Tak mało czasu, by przy­go­to­wać się na wiecz­ność!”. To cy­tat ze wspo­mnień współ­cze­snego Be­ne­dicts­son ma­la­rza Paula Gau­gu­ina. Słowa te pod­su­mo­wują rów­nież los Vic­to­rii Be­ne­dicts­son, która w ciągu swego ży­cia, trwa­ją­cego trzy­dzie­ści osiem lat, trzy mie­siące i trzy ty­go­dnie, zda­wała się nie­ustan­nie przy­go­to­wy­wać na wiecz­ność śmierci.

Roz­dział 1

Na po­dwórku stoi dziecko. Za dziec­kiem znaj­dują się dwa po­dłużne bu­dynki – to miej­sce, w któ­rym się uro­dziło, a te­raz mieszka z oj­cem, matką i star­szą o czter­na­ście lat sio­strą. Przed nią roz­po­ściera się roz­le­gła rów­nina i ho­ry­zont. Kilka gę­stych za­gaj­ni­ków i po­je­dyn­cze drzewa za­kłó­cają li­nię cią­gnącą się wo­kół stwo­rzo­nej przez Boga kuli ziem­skiej, wspa­nia­ło­ści nad wspa­nia­ło­ściami, amen. Sły­szy po­ru­sza­jące się w bok­sach ko­nie, ogromne ciała pełne siły i za­pa­chu. Gęsi dzio­bią zie­mię, uda­jąc, że żwir to jęcz­mień. Kot czai się w cie­niu, uda­jąc lwa. Dziecko czeka na słońcu, uda­jąc, że jest chłop­cem.

Oj­ciec przy­pro­wa­dza ko­nie, du­żego dla sie­bie i ma­łego dla niej. Na­resz­cie. Cze­kała na ten mo­ment od tylu go­dzin, ma­rzyła o wyj­ściu z za­mknię­cia na dwór, chciała po­czuć ruch mię­śni ko­nia i po­wiew wia­tru na rów­ni­nie.

Każ­dego dnia dziecko uczy się w sku­pie­niu pod nad­zo­rem matki. Z taką samą gor­li­wo­ścią, z jaką jest uczona bo­jaźni bo­żej, zgłę­bia taj­niki li­cze­nia i pi­sa­nia. Ćwi­czy ko­niu­ga­cję fran­cu­skich cza­sow­ni­ków i do­sko­nali umie­jęt­no­ści szy­deł­ko­wa­nia, ha­fto­wa­nia i szy­cia, które musi opa­no­wać każda ko­bieta. Ma obo­wią­zek czy­tać na głos frag­menty ka­te­chi­zmu tak długo, aż na­uczy się ich na pa­mięć. Matka jest spo­kojna, ale sta­now­cza. Roz­pla­no­wuje pracę tak, aby dziecko otrzy­mało naj­lep­szą moż­liwą edu­ka­cję w domu, taką, jaką ode­brała ona sama. Pi­sa­nie wier­szy, czy­ta­nie ksią­żek, roz­wi­ja­nie umy­słu, gra na pia­ni­nie, pal­co­wa­nie na kla­wi­szach, prze­kła­da­nie kciuka po trze­cim palcu, aby za­grać całą oktawę tylko pię­cioma pal­cami, czy­ta­nie nut i prze­pi­sów ku­li­nar­nych – tego wła­śnie uczy swoją córkę.

Vic­to­ria Ma­ria Bru­ze­lius jest in­te­li­gent­nym dziec­kiem, które lubi zdo­by­wać wie­dzę. Tyle tylko, że w szkole matki jest nie­zno­śnie zimno, smutno i od­lud­nie. Je­dy­nym spo­so­bem, by to prze­trwać, są ma­rze­nia. Skoro zaś jest sama i nie może się scho­wać pod­czas lek­cji za ple­cami i pod­nie­sio­nymi rę­kami in­nych dzieci, dzieli się na dwie osoby.

Dwie szczu­płe dziew­czynki. Dwie Vic­to­rie. Jedna z nich sie­dzi na drew­nia­nym krze­śle, ubrana w no­szoną wcze­śniej przez star­szą sio­strę su­kienkę, którą trzeba było prze­dłu­żyć, żeby za­kry­wała jej dłu­gie nogi, pilna i sku­piona, bez­błęd­nie czyta na głos tek­sty z Bi­blii i wy­gląda na obecną du­chem. Jed­no­cze­śnie po ci­chu prze­kształca się w drugą Vic­to­rię. Po­trafi to ro­bić szybko; nie­mal nie­zau­wa­żal­nie wy­co­fuje się w głąb sie­bie i prze­cho­dzi me­ta­for­mozę. Ta we­wnętrzna dziew­czynka jest ra­do­sna, lubi przy­gody i prze­mie­rza wzdłuż i wszerz naj­róż­niej­sze fan­ta­styczne kra­jo­brazy. W cza­sie gdy jedna Vic­to­ria czyta frag­menty ka­te­chi­zmu, druga cie­szy się cie­płem pro­mieni sło­necz­nych i prze­żywa wiele nie­bez­piecz­nych chwil, ale i suk­ce­sów. Jeź­dzi konno po roz­le­głych, dzi­kich prze­strze­niach, od­bywa dłu­gie po­dróże do Włoch, ob­ser­wuje drzewa cy­try­nowe pełne owo­ców, cho­dzi do opery i ku­puje piękne suk­nie. Spa­ce­ruje po ogro­dach ubrana w cenny je­dwab, ma pro­stą, lecz ele­gancką bi­żu­te­rię.

Nikt poza nią nie wi­dzi ja­snych, zmie­nia­ją­cych się świa­tów w jej ma­rze­niach i nikt nie może się o nich do­wie­dzieć. Zdra­dzić ją mogą tylko stopy bęb­niące nie­spo­koj­nie o pod­łogę. Tylko one. Jej we­wnętrzne ży­cie roz­ra­sta się, ja­śnieje moc­nymi ko­lo­rami i pach­nie ce­drem lub ka­dzi­dłem – a ona jest cał­ko­wi­cie wolna.

Każ­dego dnia, z wy­jąt­kiem nie­dziel, dziecko spę­dza sześć go­dzin wy­łącz­nie z matką. Na­stęp­nie udaje się do ojca.

* * *

Chodź! Wska­kuj na ko­nia!, woła oj­ciec. Cza­sami ma przy so­bie re­wol­wer. Wy­jeż­dżają z po­dwórka, on pierw­szy na swoim wy­so­kim ko­niu, dziecko za nim, na mniej­szym. Na­stęp­nie kłus. Skrę­cają w drogę pro­wa­dzącą w zie­lony cień pod drze­wami. Po ja­kimś cza­sie zsia­dają i od­po­czy­wają. Może piją wodę, może oj­ciec pije też coś in­nego? Po­ja­wia się re­wol­wer, szary i me­ta­liczny. Oj­ciec opo­wiada o wszyst­kich przy­go­dach, w ja­kich ta broń mu to­wa­rzy­szyła, jak ura­to­wała go przed ata­kiem niedź­wie­dzi i kro­ko­dyli, jak od jego wy­strzału eks­plo­do­wał troll, który go uwię­ził! Trium­fal­nym ge­stem unosi re­wol­wer.

Te­raz po­ćwi­czymy strze­la­nie do celu. Wi­dzisz tamtą dziką ja­błoń, dwa­dzie­ścia me­trów przed tobą, z ja­błusz­kami na ga­łę­ziach? Trzy­maj rękę wy­pro­sto­waną, wła­śnie tak, a palce tu­taj.

Wielki, ra­do­śnie po­ryw­czy oj­ciec układa ręce dziecka w od­po­wied­niej po­zy­cji na pi­sto­le­cie i in­stru­uje. Re­wol­wer jest cięż­szy, niż można by się spo­dzie­wać.

Ręka nie­ru­chomo. Ce­luj w jabłko. Strze­laj!

Dziecko zgina pa­lec wska­zu­jący i po­ciąga za spust. Ręka pod­ska­kuje pod­czas strzału, dziecko nie jest w sta­nie nad nią za­pa­no­wać, kula prze­la­tuje da­leko od sta­rej ja­błoni i znika wśród drzew. Zły strzał. Do oczu dziecka na­pły­wają łzy.

No co tam, strach cię ob­le­ciał?

Wcale nie.

To do­brze.

Jesz­cze raz, mówi dziecko, wy­stra­szone dru­gim strza­łem tak samo jak pierw­szym.

Jesz­cze raz, mówi, choć wo­la­łoby tego nie ro­bić.

Jesz­cze raz, mówi, do­póki oj­ciec nie po­wie stop, dumny z syna, który tak się rwie do strze­la­nia.

Jadą da­lej przez łąki i pola.

Matka czeka na nich w domu. Oj­ciec wła­śnie po­wie­dział coś za­baw­nego, a dziecko śmieje się za­chwy­cone jego żar­tem. Kiedy do­strzega matkę, za­myka usta i tłumi śmiech. Ze­ska­kuje z ko­nia, wy­gła­dza nie­bie­ską spód­nicę i idzie do domu.

Moż­liwe, że tak to wy­glą­dało, gdy Vic­to­ria Be­ne­dicts­son uczyła się strze­lać.

W li­stach opi­sy­wała lek­cje po­słu­gi­wa­nia się re­wol­we­rem, któ­rych udzie­lał jej oj­ciec, a w wieku dwu­dzie­stu lat na­pi­sała do przy­ja­ciółki, że za­wsze bała się wy­strza­łów i hu­ków. Czy to prawda? Pracę nad bio­gra­fią ja­kiejś osoby, nad stwo­rze­niem ob­razu jej ży­cia, można po­rów­nać do spa­ceru po plaży w po­szu­ki­wa­niu muszli i bursz­ty­nów, rze­czy, które mo­rze wy­pluło i po­zo­sta­wiło na wierz­chu. Muszle no­szą ślady glo­nów, ale ich hi­sto­ria, za­pi­sana w głę­bi­nach, jest nie­moż­liwa do od­gad­nię­cia. Jest za­wsze więk­sza i po­tęż­niej­sza, niż mogą się do­my­ślać ob­ser­wa­to­rzy, a także bar­dziej nie­prze­wi­dy­walna.

Ży­cie czło­wieka za­czyna się, trwa i koń­czy. Za­cho­wują się po nim li­sty, za­pi­ski w pa­mięt­niku i nie­zwy­kłe wspo­mnie­nia, rze­czy, które czas po­zo­sta­wił na wierz­chu. Dla­tego hi­sto­rycy i bio­gra­fo­wie są jak spa­ce­ro­wi­cze na plaży i zbie­ra­cze mar­twych roz­gwiazd. Trzy­mają w rę­kach frag­menty i wy­cią­gają z nich wnio­ski na te­mat ca­ło­ści. Czas za­wsze po­zo­sta­nie nie­uchwytny, za­wsze więk­szy i po­tęż­niej­szy niż jego ob­ser­wa­to­rzy, a także bar­dziej nie­prze­wi­dy­walny.

Po­po­łu­dnia spę­dzane z oj­cem, konne wy­prawy, re­wol­wer i opo­wiastki – Be­ne­dicts­son bę­dzie póź­niej do tego wra­cała w pry­wat­nych li­stach i swo­ich utwo­rach. Łą­czą się z po­czu­ciem wol­no­ści, świe­żym po­wie­trzem i pew­nego ro­dzaju szczę­ściem – ale także z czymś in­nym: głę­boką po­gardą dla sie­bie sa­mej. Wie­lo­krot­nie wspo­mina silne po­czu­cie winy, wście­kłość, którą no­siła w so­bie już w dzie­ciń­stwie, go­dziny wpa­try­wa­nia się w okno z wra­że­niem, że ja­kieś nie­ubła­gane na­rzę­dzie tor­tur ści­ska jej klatkę pier­siową.

W jed­nym z ostat­nich utwo­rów Be­ne­dicts­son, Ur mör­kret (Z mroku), który może być wy­sta­wiany na sce­nie lub czy­tany jako opo­wia­da­nie, ko­bieta opo­wiada o swoim ży­ciu. Spo­czywa na szez­longu w ciem­nym po­koju, a sie­dzący na krze­śle męż­czy­zna jej słu­cha. Ko­bieta wspo­mina swoje dzie­ciń­stwo, mówi o ma­łej dziew­czynce, która uwiel­biała jeź­dzić z oj­cem konno po rów­ni­nach Ska­nii.

„Od­kąd skoń­czy­łam sześć albo osiem lat, za­czę­li­śmy wspól­nie od­gry­wać na­szą ko­me­dię, ko­me­dię dla dzieci – że by­łam chłop­cem, któ­rego tak pra­gnął. Jeź­dzi­łam z nim na swoim ko­niku, za­cho­wy­wa­łam się jak chło­piec, uczy­łam się gwiz­dać, ćwi­czy­łam kon­dy­cję fi­zyczną i tro­chę prze­kli­na­łam, żeby go za­do­wo­lić”.

Bo­ha­terka opo­wia­da­nia wraca pa­mię­cią do pew­nego de­cy­du­ją­cego wy­da­rze­nia, które wielu li­te­ra­tu­ro­znaw­ców, ba­da­czy i bio­gra­fów zin­ter­pre­to­wało jako au­ten­tyczne wspo­mnie­nie Be­ne­dicts­son z dzie­ciń­stwa i na jego pod­sta­wie wy­ja­śniło wiele aspek­tów jej ży­cia, w tym wie­lo­krot­nie wy­ra­żaną silną od­razę i po­gardę dla ko­biet. Jej nie­chęć do­ty­czy płci żeń­skiej w ogóle, tego, co pi­sarka uważa za ko­biece ce­chy w so­bie sa­mej, a przede wszyst­kim tego, że uro­dziła się ko­bietą.

Nie pa­mię­tam już do­kład­nie, kiedy po raz pierw­szy za­uwa­ży­łam ten po­gar­dliwy wy­raz twa­rzy i ton ojca, które po­tem tak czę­sto się po­ja­wiały; zgry­zota wy­mie­szana ze wstrę­tem. Zdaje mi się, że było to pewne zda­rze­nie, które wy­raź­nie za­pa­dło mi w pa­mięć. By­li­śmy wspól­nie na prze­jażdżce kon­nej, kłu­so­wa­li­śmy. Oj­ciec był pe­łen za­pału i roz­grzany, jego oczy czarne, a noz­drza roz­sze­rzone. Kiedy tak wy­glą­dał, wie­dzia­łam, że ni­czego się nie boi. Do­je­cha­li­śmy do głę­bo­kiego dołu czy ka­nału, oj­ciec prze­sko­czył ga­lo­pem, za­wró­cił ko­nia i cze­kał, aż zro­bię to samo. Mój koń był mniej­szy; nie wiem, czy była to moja, czy jego wina, ale nie sko­czył; na­gle za­trzy­mał się na skraju dołu. Wów­czas oj­ciec za­wró­cił ko­nia, pa­mię­tam ten zwrot jak dziś! I bły­ska­wicz­nie prze­le­ciał z roz­pędu nad ro­wem, ze zwin­no­ścią charta. Za­drża­łam na ca­łym ciele, gdy oj­ciec zła­pał mnie ze rękę, rzu­cił mi ostre spoj­rze­nie i rzekł: bo­isz się! Nie po­wie­dział ani słowa wię­cej, pu­ścił tylko moją rękę, jakby wsty­dził się tego, że się na mnie tar­gnął. Omiótł mnie i ko­nia wzro­kiem. Ubrana by­łam pra­wie jak chło­pak i uży­wa­łam sio­dła dla męż­czyzn, jed­nak na łęku le­żała gra­na­towa spód­niczka, którą mia­łam na so­bie ‒ ‒ ‒ wtedy za­uwa­ży­łam to w jego oczach, to, co mnie zła­mało, co od tej pory wci­skało mnie w zie­mię, albo ra­czej spra­wiało, że za­pa­da­łam się w so­bie jak pu­sty, bez­war­to­ściowy łach­man, który roz­pada się na ka­wałki.

Nie usły­sza­łam ani jed­nego słowa wy­ja­śnie­nia, sama też nic nie po­wie­dzia­łam. Ude­rzył je­dy­nie ko­nia szpi­crutą i od­je­chał kłu­sem; pod­czas gdy ja zo­sta­łam na miej­scu. Mój ta­jem­ni­czy in­stynkt pod­po­wia­dał mi, że oj­ciec nie gar­dził mną za to, że się ba­łam, tylko za to, że mia­łam do tego pełne prawo. Nie mo­głam już prze­cież być ni­kim in­nym, tylko ‒ ‒ ‒ jedną z nich; tych, dla któ­rych tchó­rzo­stwo jest oznaką cnoty![1]

Głos ko­biety do­biega z ciem­no­ści. Wśród wielu wspo­mnień i ty­sięcy prze­ży­tych chwil pre­cy­zyj­nie iden­ty­fi­kuje ten uła­mek se­kundy, kiedy jej oj­ciec zdał so­bie sprawę, że ona jest ko­bietą, i po­pa­trzył na nią z po­gardą.

Nie ma zna­cze­nia, czy to fik­cja, czy praw­dziwe wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa, po­nie­waż praw­dziwa jest po­garda wo­bec ko­biet. Po­garda, którą Vic­to­ria Be­ne­dicts­son żywi wo­bec sa­mej sie­bie.

* * *

Przy­cho­dzi na świat 6 marca 1850 roku i do­ra­sta w ma­jątku Char­lot­ten­berg w oko­licy Domme w pa­ra­fii Fru Al­stad, na pół­noc od Trel­le­borga. W są­siedz­twie jest kilka za­bu­do­wań przy dro­dze, ale ro­dzinny dom Vic­to­rii Be­ne­dicts­son znaj­duje się na ubo­czu, na od­da­lo­nym o kil­ka­set me­trów wzgó­rzu, oto­czony po­lami i za­gaj­ni­kami. Zie­mia jest bo­gata, ży­zna, osło­nięta od wia­trów. Wio­sną kwitną tam przy­laszczki i kon­wa­lie, które dziew­czynka lubi zbie­rać. Pa­trząc z naj­wyż­szego punktu po­sia­dło­ści, można na ho­ry­zon­cie zo­ba­czyć coś na kształt błysz­czą­cej klingi – to mo­rze. W stajni stoją „dwa kasz­tany i oland­czyk”, w bu­dyn­kach go­spo­dar­czych miesz­kają pa­robcy, a na środku dzie­dzińca stoi duża, ma­sywna stud­nia.

Go­spo­dar­stwem za­rzą­dza oj­ciec, Thure Bru­ze­lius. W sta­rych do­ku­men­tach nosi ty­tuł au­di­tör, czyli radca sądu woj­sko­wego, nie wia­domo jed­nak, czy to prawda. Jako młody czło­wiek chciał wstą­pić do woj­ska, ale ro­dzice zgło­sili sprze­ciw. Cza­sami okre­śla sie­bie mia­nem lan­tjun­kare, czyli wła­ści­ciel ziem­ski, a za­tem szlach­cic miesz­ka­jący na wsi. To też nie do końca się zga­dza. Nie­mniej w cza­sach roz­padu spo­łe­czeń­stwa sta­no­wego ty­tuły stają się istot­nymi wy­znacz­ni­kami sta­tusu i klasy spo­łecz­nej. Człon­ko­wie ro­dziny Bru­ze­liu­sów mają wy­kształ­ce­nie, in­te­re­sują się kul­turą i po­li­tyką. Są wpraw­dzie wła­ści­cie­lami ziemi, którą upra­wiają, ale nie są bo­gaci. Wła­śnie ty­tuły – i od­osob­nione po­ło­że­nie Char­lot­ten­bergu na wzgó­rzu – po­zwa­lają im pod­kre­ślać swoją po­zy­cję. Thure Bru­ze­lius na­zy­wany jest przez pra­cow­ni­ków dzie­dzi­cem, choć w rze­czy­wi­sto­ści jest rol­ni­kiem.

Matka Vic­to­rii, He­lena Bru­ze­lius z domu Fi­nérus, była je­dy­nym dziec­kiem pi­sa­rza puł­ko­wego w od­dziale skań­skiej ka­wa­le­rii i praw­do­po­dob­nie wnio­sła do mał­żeń­stwa nie­wielki ma­ją­tek. Ode­brała nie­zwy­kle wszech­stronne, sta­ranne i li­be­ralne wy­cho­wa­nie, płyn­nie mó­wiła i pi­sała po fran­cu­sku. We­dług Be­ne­dicts­son po­strze­gała swoje mał­żeń­stwo z Thu­rem Bru­ze­liu­sem jako krok w dół dra­biny spo­łecz­nej.

Vic­to­ria jest póź­nym dziec­kiem swo­ich ro­dzi­ców – matka ma czter­dzie­ści trzy lata, a oj­ciec czter­dzie­ści dzie­więć – któ­rzy mają już wtedy trójkę dzieci: dwu­dzie­sto­let­nią Char­lottę Mar­ga­re­thę zwaną Mar­gre­the, czter­na­sto­let­nią He­lenę So­fię zwaną Fią, oraz syna Jo­han­nesa, który umiera, gdy Vic­to­ria ma rok. Dziew­czynka do­ra­sta więc bez ro­dzeń­stwa w po­dob­nym wieku, bez ró­wie­śni­ków, z któ­rymi mo­głaby się ba­wić.

Co dziecko wie o mał­żeń­stwie swo­ich ro­dzi­ców? Ile tak na­prawdę można wie­dzieć o tym, co dzieje się mię­dzy dwoj­giem lu­dzi po­zo­sta­ją­cych w związku, o obiet­ni­cach, ustęp­stwach i po­żą­da­niu? Więk­szość rze­czy, które dzieją się mię­dzy ży­ją­cymi ze sobą do­ro­słymi, od­bywa się bez świad­ków.

Vic­to­ria Ma­ria Bru­ze­lius chwyta różne wspo­mnie­nia, do­daje do nich sa­mot­ność dziecka i bu­duje hi­sto­rię, która staje się praw­dziwa, na­wet je­śli za­wiera błędy rze­czowe. Jej oj­ciec na­zwał po­dobno swój zwią­zek z żoną „wojną trzy­dzie­sto­let­nią”. Vic­to­ria pod­piera się tymi sło­wami, gdy spo­gląda wstecz na swoje dzie­ciń­stwo. Wie, że oj­ciec po­trafi śmiać się i pła­kać. Tar­gają nim emo­cje, kipi chę­cią ży­cia, ale po­trafi też wpaść w czarny na­strój i my­śleć o wło­że­niu lufy pi­sto­letu do ust. Po al­ko­holu ma do­bry hu­mor. Po­wie­dział, że kie­dyś był za­ko­chany w jej matce. A matka? Czy ona ko­chała? Czy była w sta­nie się śmiać? Dziecko nie może so­bie wy­obra­zić, żeby ży­la­ste dło­nie, które nie­ustan­nie skła­dają się do mo­dli­twy, były rów­nież zdolne do piesz­czot. W jej oczach matka nie­ustan­nie my­śli o ka­rze bo­skiej, pra­wie bo­żym i przy­ka­za­niach bo­skich.

„Na­leżę do ro­dziny, która wy­daje się ska­zana na za­gładę, a pro­ces znisz­cze­nia roz­po­czął się, jesz­cze za­nim przy­szłam na świat”.

Be­ne­dicts­son ma trzy­dzie­ści osiem lat, gdy pi­sze te słowa i wy­syła je do zna­jo­mej w Ko­pen­ha­dze. List jest wie­lo­stro­ni­co­wym au­to­por­tre­tem, peł­nym gniewu i szcze­ro­ści. Vic­to­ria chce po­ka­zać nie tylko kim jest, ale także jak się taka stała. Ad­re­satka – pani po sie­dem­dzie­siątce, z którą Be­ne­dicts­son zna się je­dy­nie po­wierz­chow­nie – mu­siała być za­sko­czona nie­spo­dzie­wa­nym pre­zen­tem. Ro­dzina jest tam po­ka­zana jako pole bi­twy i ru­ina.

W cza­sie gdy mój szwa­gier był gu­wer­ne­rem i za­ko­chał się w mo­jej naj­star­szej sio­strze, wal­czące strony miesz­kały w prze­ciw­le­głych krań­cach domu i nie spo­ty­kały się ni­g­dzie, z wy­jąt­kiem ja­dalni, która znaj­do­wała się po­mię­dzy wro­gimi te­ry­to­riami. Kiedy po wielu okrop­nych rze­czach gu­wer­ner zo­stał za­ak­cep­to­wany jako zięć i świę­to­wano za­rę­czyny, cały dom pod­dał się chyba szwedz­kiemu sen­ty­men­ta­li­zmowi: za­warto bo­wiem po­kój. Z tym że nie na długo, po­nie­waż gdy tylko przy­szłam na świat, wojna roz­go­rzała na nowo, a kiedy trzeba się było po­ro­zu­mieć co do mo­jego imie­nia, każda z wal­czą­cych stron chciała wzy­wać na po­moc swo­ich krew­nych. Spór za­że­gnała pro­po­zy­cja nada­nia mi imie­nia we­dług dnia chrztu; otwarto al­ma­nach i od­czy­tano (omen ac­ci­pi­mus!) imię mę­skie Vic­tor. Tak zo­sta­łam Vic­to­rią.

Omen ac­ci­pi­mus, pi­sze Vic­to­ria Be­ne­dicts­son. Znak ode­brano. Los jest prze­są­dzony, tra­ge­dia może się za­czy­nać. W tych kilku zda­niach udaje się jej pod­su­mo­wać klu­czowe ele­menty swo­jego ży­cia i prze­ka­zać, że po­cho­dzi z wy­kształ­co­nej ro­dziny bez pie­nię­dzy, że ro­dzice byli już sta­rzy, gdy się uro­dziła, że nie mo­gli się po­ro­zu­mieć w żad­nej spra­wie, na­wet w kwe­stii jej imie­nia, dla­tego jej po­czę­cie było nie­szczę­snym cu­dem, oraz że jest dziec­kiem skań­skich rów­nin, peł­nych gliny i kon­wa­lii. No i jesz­cze to imię. Otrzy­muje mę­skie imię, ale po­nie­waż jest ko­bietą, trzeba je dla niej prze­kształ­cić, po pro­stu sfe­mi­ni­zo­wać. Pi­sarka trak­tuje to jak za­po­wiedź cze­ka­ją­cych ją w ży­ciu dy­le­ma­tów, wy­ni­ka­ją­cych z róż­nicy w trak­to­wa­niu męż­czyzn i ko­biet, oraz tę­sk­noty za uwol­nie­niem się od tego po­działu.

Umie­jęt­nie ma­luje se­rię scen. Kiedy na­uczy­ciel prosi o rękę naj­star­szej sio­stry, wy­da­nie zgody po­prze­dza upo­ka­rza­jąca lu­stra­cja. Po­tem jest przy­ję­cie za­rę­czy­nowe, po­ja­wia się pod­lany al­ko­ho­lem sen­ty­men­ta­lizm, jej ro­dzice lą­dują w łóżku i do­cho­dzi do po­czę­cia. Po czym na­staje czas dzie­ciń­stwa Vic­to­rii, w któ­rym dziew­czynka jest po­zo­sta­wiona sama so­bie. Nie ma­jąc szkol­nych ró­wie­śni­ków i sto­jąc po­mię­dzy wal­czą­cymi ro­dzi­cami, bu­duje we­wnętrzną for­tecę zwaną sa­mot­no­ścią. Z in­nych li­stów wy­nika, że wcze­śnie uczy się kła­mać, ni­gdy się nie od­sła­niać, nie po­ka­zy­wać, kim jest i co na­prawdę czuje.

„Kiedy by­łam dziec­kiem, zmu­szano mnie, bym spra­wo­wała się jak osoba star­sza, więc coś z dzie­cię­cej na­tury po­zo­stało we mnie głę­boko ukryte. Po­tra­fię za­cho­wy­wać się kon­wen­cjo­nal­nie, ale moje uczu­cia i my­śli ni­gdy ta­kie nie będą”.

Jed­nak wie­lo­stro­ni­cowy au­to­por­tret prze­słany star­szej pani w Ko­pen­ha­dze jest czę­ściowo fik­cją. Vic­to­ria Bru­ze­lius nie była owo­cem krót­kiego ro­zejmu, który na­stał w chwili upo­je­nia po przy­ję­ciu. W rze­czy­wi­sto­ści za­rę­czyny od­były się kilka lat przed jej po­czę­ciem, więc ro­dzice mu­sieli utrzy­my­wać bliż­sze re­la­cje, niż jej się wy­da­wało. Ale – jak już mó­wi­łam – co dziecko wie o mał­żeń­stwie swo­ich ro­dzi­ców?

Z dru­giej strony, po co psuć do­brą hi­sto­rię? Rze­czy­wi­stość jest czę­sto bez­kształtna i po­zba­wiona ostro­ści, przez co ła­two stra­cić z oczu to, co ważne. Kiedy Vic­to­ria Be­ne­dicts­son pi­sze swoje szcze­gó­łowe i au­to­de­ma­sku­jące li­sty do sie­dem­dzie­się­cio­let­niej ko­biety w Ko­pen­ha­dze, jest do­świad­czoną pi­sarką, gwiazdą na li­te­rac­kim fir­ma­men­cie lat osiem­dzie­sią­tych XIX wieku – a kimże jest pi­sarz, je­śli nie kimś, kto wy­świad­cza rze­czy­wi­sto­ści przy­sługę, odej­mu­jąc, do­da­jąc i prze­twa­rza­jąc? Kimś, kto po­trafi po­now­nie wy­ko­rzy­sty­wać wy­po­wie­dziane kwe­stie i dawne wy­da­rze­nia i na ich ba­zie two­rzyć nowe opo­wie­ści. Be­ne­dicts­son robi to przez całe swoje twór­cze ży­cie, w no­we­lach, li­stach, po­wie­ściach i sztu­kach te­atral­nych. Nie ma w tym nic dziw­nego. Robi to rów­nież, pi­sząc pa­mięt­niki.

Vic­to­ria Be­ne­dicts­son wy­syła te li­sty na kilka mie­sięcy przed swoim sa­mo­bój­stwem. Są one nie tylko ob­ra­zem mrocz­nego i spe­cy­ficz­nego dzie­ciń­stwa, lecz także for­te­lem i ma­ni­pu­la­cją. Sie­dem­dzie­się­cio­let­nia ko­bieta nie jest praw­dzi­wym od­biorcą. Czy­tel­ni­kiem li­stów ma być jej syn, Georg Bran­des.

* * *

Vic­to­ria Bru­ze­lius wy­ra­sta na wy­soką dziew­czynę, osiąga wzrost więk­szo­ści męż­czyzn, a na­wet ich prze­ra­sta. Jest szczu­pła, ma ciemne włosy i ciemne sza­ro­nie­bie­skie oczy. Ufor­mo­wało ją ży­cie w skań­skich wio­skach. Jej pierw­szym au­ten­tycz­nym kra­jo­bra­zem są tam­tejsi lu­dzie, ich spo­sób wy­ra­ża­nia się, ich zwy­czaje i na­łogi. Jako dziew­czynka Vic­to­ria lu­biła opa­lać się wśród skał na szczy­cie wzgó­rza nad farmą Char­lot­ten­berg, skąd mo­gła po­dzi­wiać łany zbóż i wy­pa­try­wać bia­łego ko­ścioła w Fru Al­stad. Od po­czątku ma prze­ni­kliwy zmysł ob­ser­wa­cji. Nic nie umknie jej spoj­rze­niu, czy to ubó­stwo, czy po­dwójna mo­ral­ność, czy kurz wiej­skiej ulicy.

Jej oj­ciec nie po­trafi za­rzą­dzać ani pie­niędzmi, ani go­spo­dar­stwem. Kiedy Vic­to­ria ma trzy­na­ście lat, mu­szą opu­ścić farmę na wzgó­rzu i osie­dlić się w od­da­lo­nym o nieco po­nad ki­lo­metr Uglarp[1*]. To nie roz­wią­zuje pro­blemu. Dwa lata póź­niej, gdy Vic­to­ria ma pięt­na­ście lat, ten dom rów­nież idzie na sprze­daż, a ro­dzina musi się prze­pro­wa­dzić do Hår­de­rup, gdzie mieszka jej naj­star­sza sio­stra Mar­gre­the z mę­żem, który dzier­żawi tam go­spo­dar­stwo.

Na­sto­let­nia Vic­to­ria Bru­ze­lius co­raz wy­raź­niej wy­ka­zuje zdol­no­ści ar­ty­styczne. Ry­suje i ma­luje, jest dużo bar­dziej uzdol­niona niż jej ró­wie­śnicy. Wie, że miała w ro­dzi­nie od­no­szą­cego suk­cesy, uta­len­to­wa­nego ar­ty­stę, Jo­nasa Col­dewy’ ego Ahl­grena, i dzięki niemu za­czyna żyć jed­nym je­dy­nym ma­rze­niem – ma­rze­niem o Ahl­gre­nie. Jest ni­kim, ale chce zo­stać kimś: ar­tystką, ma­larką; chce iść do szkoły ar­ty­stycz­nej w Sztok­hol­mie.

Nie je­stem zwie­rzę­ciem stad­nym, po­wie póź­niej, ni­gdy jak inni, za­wsze od­rębna. Może z tłumu wy­róż­nia ją wła­śnie po­waga, mroczna po­waga, która ją nie­ustan­nie fra­suje? A może to duma, fakt, że po­trafi prze­cho­wy­wać znie­wagę jak tlący się pło­mień i kar­mić go, żeby ni­gdy nie zgasł? Po­mimo to – lub wła­śnie dla­tego – tę­skni za przy­na­leż­no­ścią. Ni­czego bar­dziej nie pra­gnie, niż zbu­rzyć mury twier­dzy, w któ­rej się za­mknęła.

Tak do­ra­sta Vic­to­ria Bru­ze­lius. W jej wnę­trzu wal­czą dwa nurty: pra­gnie­nie wol­no­ści i po­garda dla wszyst­kiego, co na­rzuca jej znie­wo­le­nie. Gar­dzi sobą za to, że nie jest w sta­nie do­pa­so­wać się do oto­cze­nia, tak jak jej star­sze sio­stry czy zna­jomi. Gar­dzi też pa­nu­ją­cymi kon­wen­cjami, które zmu­szają ją do ugię­cia się przed kon­for­mi­zmem. A przede wszyst­kim gar­dzi tym, co uważa za swoją naj­więk­szą ży­ciową wadę – że uro­dziła się ko­bietą, a za­tem osobą po­zba­wioną wol­no­ści.

Roz­wią­za­niem tego dy­le­matu jest kłam­stwo. Tylko za­kła­da­nie ma­sek i uda­wa­nie po­zwolą jej do­świad­czyć wspól­noty i zdo­być to­wa­rzy­stwo; tylko ukry­wa­nie praw­dzi­wego ja i do­sto­so­wa­nie się przy­nie­sie jej ak­cep­ta­cję oto­cze­nia. Dla­tego ukrywa się i do­sto­so­wuje, z cza­sem co­raz spraw­niej zmie­nia ma­ski i dla­tego za­wsze, za­wsze, za­wsze żyje w po­czu­ciu kłam­stwa. A jak wia­domo: kłam­stwo ro­dzi po­gardę. To nie przy­pa­dek, że na pier­ścionku kon­fir­ma­cyj­nym ma wy­gra­we­ro­wane tylko jedno słowo, słowo, któ­rego blask prze­bije całą tę hi­po­kry­zję i bę­dzie jej przy­po­mi­nać o ide­ale, który wy­brała: o praw­dzie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Vic­to­ria Be­ne­dicts­son, Z mroku, przeł. Iza­bela Ko­złow­ska, Ko­biety no­wo­cze­snego prze­łomu, Nor­di­cum, Gdańsk 2007, s. 46.
[1*] Miej­sco­wość Uglarp nosi obec­nie na­zwę Ug­glarps­dal.
Ty­tuł ory­gi­nałuMITT STORA VAC­KRA HAT.EN BIO­GRAFI ÖVER VIC­TO­RIA BE­NE­DICTS­SON
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Zdję­cie na okładcear­chi­wum Vic­to­rii Be­ne­dicts­son, Bi­blio­teka Uni­wer­sy­tetu w Lund
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaMa­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Ida Świer­kocka
Przy­go­to­wa­nie zdjęć do drukuTYPO 2 Jo­lanta Ugo­row­ska
Co­py­ri­ght © Eli­sa­beth Ås­brink 2022 First pu­bli­shed by Scand­Book AB, 2022, Swe­den Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Nor­din Agency AB, Swe­den, and Bo­oklab, Po­land. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Emi­lia Fa­bi­siak, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-188-5
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.