Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NOWA KSIĄŻKA BESTSELLEROWEJ SZWEDZKIEJ REPORTAŻYSTKI!
Elisabeth Åsbrink, jedna z najbardziej wszechstronnych i cenionych szwedzkich autorek, zebrała swoje najlepsze teksty z ostatnich lat. W jej pisarstwie pierwsze skrzypce gra historia, w szczególności Holocaustu. Nie stroni jednak od współczesności: roli kobiet w społeczeństwie, granic wolności słowa,
imigracji, ale też tematów bardziej osobistych: trudnej przyjaźni z geniuszem czy refleksji nad „naznaczonymi piętnem pokoju” Szwedami.
Te tematy porusza na kartach swojej najnowszej książki, podchodząc do każdego z nich z własnej, oryginalnej perspektywy. Jej siłą jest to, że wszędzie jest obca.
Siłą Elisabeth Åsbrink zawsze było dostrzeganie detali w szerszym kontekście. Drobnego szczegółu, który pozwala nam poznać historię taką, jaką była naprawdę. „DAGENS NYHETER”
Gdy Åsbrink uderza we właściwą nutę, robi to niemal wirtuozersko. „SVENSKA DAGBLADET”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 157
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa
Odkąd skończyłam jedenaście, dwanaście lat, dostawałam poezję w prezencie urodzinowym od ojca. Ponieważ pochodzi z Budapesztu i interesuje go literatura, węgierscy poeci Endre Ady i Sándor Petőfi stali mi się tak dobrze znani jak szwedzcy Karin Boye czy Nils Ferlin. Przed wręczeniem mi prezentu tato najpierw zawsze dokładnie czytał każdy tomik i skrupulatnie zaznaczał dużymi krzyżykami wiersze, które podobały mu się najbardziej. Dzięki temu poznawałam nie tylko poezję, lecz także i jego. Ta młodzieńcza relacja ze słowami i bardzo osobistymi formami wyrazu zrobiła swoje. Sama zaczęłam pisać wiersze. Najpierw rymowanki pełne niezdarnych gier słów, a później długie, ręcznie zapisane zwrotki, których dziś nie odważyłabym się przeczytać, przesiąknięte nastoletnim smutkiem, który brał się z pragnienia, by stać się w pełni człowiekiem, i niewiedzy, jak to osiągnąć. Dobrze zwrócić się ku wierszom, gdy jest się nieszczęśliwym (dobrze też sięgnąć po nie, gdy jest się szczęśliwym, ale to temat na inną przedmowę).
Chcąc wyjaśnić motywację do stworzenia tekstów w niniejszym zbiorze i opowiedzieć o tym, co je łączy, przypominam sobie jeden z wierszy przeczytanych we wczesnej młodości.
Węgierski poeta Endre Ady urodził się w 1877 roku, w innej epoce i w innym świecie. Jest jak portal przenoszący do kosmopolitycznej Europy przełomu wieków, którą wypełniały muzyka, pionierska sztuka, zlepek mniejszości, i gdzie stolice: Paryż, Wiedeń i Budapeszt stanowiły trójcę, były tak samo dumne i tak samo bogate. Ady opisywał współczesne mu czasy, miłość, i snuł wizje przyszłości; obecnie uważa się go za narodowego wieszcza. Nie stronił od wielkich słów i głęboko przeżywanych uczuć.
Ani przodkiem, ani potomkiem,
Ani krewniakiem, ni znajomkiem,
Niczyj nie jestem!...
Niczyj nie jestem!...
Jak każdy człowiek jam – wyniosłość,
Przylądek nocy, skrytość, obcość –
Daleki ognik błędny...
Daleki ognik błędny...
Lecz, ach, już dosyć! Pragnę zmiany,
Chcę być przez innych oglądany.
Niech patrząc – widzą!
Niech patrząc – widzą!
Tu źródło mąk mych, śpiewów, żali.
Pragnąłbym, żeby mnie kochali,
I byłbym czyimś.
I byłbym czyimś[1].
W tym prostym wierszu (na język szwedzki przełożyli go Ildikó Márky i Gunnar Harding) Ady z jednej strony ujmuje w słowa coś, z czym w nastoletnim wieku można się mocno utożsamiać: poszukiwanie swojego miejsca na świecie. Z drugiej: wyraża pierwotne i niemal dziecięce dążenie wielu ludzi – być może szczególnie artystów i pisarzy? – a mianowicie potrzebę bycia dostrzeżonym. Mówi o prawdziwym spotkaniu, głębokim zrozumieniu, pragnieniu wyrwania się z samotności dzięki tworzeniu. Jak już wspomniałam: wielkie słowa, proste myśli i silne uczucia.
W późniejszym okresie dorastania moimi wiernymi przyjaciółmi stały się wiersze Gunnara Ekelöfa, a jego często cytowany wiersz Wierzę w samotnego człowieka przejął pałeczkę po Endrem Adym. Ekelöf zadaje w nim fundamentalne pytania, moje pytania, pytania wszystkich, pozostawia jakby wyryte w pamięci: jak osiągnąć wspólnotę?, jak zachować solidarność? To pytania, które należy zresztą wypowiadać na głos, stawiać rządzącym, które powinny pojawiać się na pierwszych stronach gazet i w mediach społecznościowych, ponieważ dotyczą nie tylko egzystencjalnej samotności jednostki, lecz także naszego wspólnego życia, społeczeństwa i ogółu. W wierszu Wierzę w samotnego człowieka Ekelöf sam na nie odpowiada.
Unikaj górnej i zewnętrznej drogi:
to co bydlęce w innych, jest również bydlęce w tobie
Idź dolną i wewnętrzną drogą:
to co głębokie w tobie, jest również głębokie w innych[2].
Utwory w tym zbiorze mają różnorodny charakter. Powstawały na przestrzeni dziesięciu lat i były prezentowane na różnych forach. Pisałam je, by nawiązać kontakt wzrokowy ze światem. Część z nich wywołała falę nienawiści, przez którą po kryjomu paliłam papierosy i nie mogłam spać. Inne spotkały się z ciepłym przyjęciem, dając początek rozmowom i debatom. Wprawdzie minęło sporo lat, odkąd jako nastolatka obrałam Endrego Adyego i Gunnara Ekelöfa za przewodników pośród emocjonalnych burz i niepokoju o przyszłość, ale poeci zostawili po sobie ślad. Jak osiągnąć wspólnotę? Jak zachować solidarność? Każdy z tych tekstów to kolejna próba odpowiedzi na te pytania i nowa nadzieja, że to, co głębokie we mnie, przemówi do tego, co głębokie w innych.
Elisabeth Åsbrink
Sztokholm, listopad 2021
Haft opowiadający o wojnie
Pewnego dnia, kilka lat temu, szłam z mężem ulicami Kopenhagi. Było to późnym latem, może pod koniec sierpnia lub na początku września, w każdym razie w jeden z tych dni, kiedy słońce świeci ciemnożółtym i miękkim światłem, ale i tak wprawia w przygnębienie, bo kres lata może nadejść w każdej chwili. Nie spieszyliśmy się. W mieście panował spokój, a większość sklepów była zamknięta. Ciemnozielone liście drzew pokrywał pył. Przechadzaliśmy się bez celu, właśnie przecięliśmy Israels Plads, gdzie w weekendy spontanicznie rozkłada się pchli targ, i zamierzaliśmy pójść gdzieś na kawę, kiedy nagle zobaczyłam coś, przez co musiałam się zatrzymać. Akurat tamtej niedzieli stał tam tylko jeden stół, obładowany starymi futrami z norek, mosiężnymi świecznikami, popielniczkami, biżuterią ze sztucznymi kamieniami i sztućcami z niepolerowanego srebra. Ale było tam też coś jeszcze. Na ziemi oparty o nogę stołu stał obraz. Dostrzegłam go, właściwie w ogóle na niego nie patrząc. Dopiero gdy przechodziliśmy obok, zauważyłam, że to tak naprawdę oprawiony w ramę haft i że właśnie przeczytałam na nim słowo „Hitler”. Wyszyte haftem krzyżykowym? Odwróciłam się, by się przyjrzeć, i wypatrzyłam kolejne wyhaftowane słowo: „Gestapo”. Tuż obok widniały litery „SS”. Nazistowska makatka? Postanowiłam kupić obraz. I tak też zrobiłam. Mąż niósł go całą drogę do domu wyszytym motywem skierowanym w stronę ciała.
Makatka ma wymiary pięćdziesiąt na siedemdziesiąt centymetrów i składa się z gęsto wyhaftowanych słów na przemian z prostymi symbolami. Niewątpliwie trafiliśmy na pewną opowieść – była zarówno bogata w detale, jak i dramatyczna. Na samej górze widniało: Dania, 9 kwietnia 1940. Każde duńskie dziecko wie ze szkoły, że to dzień, w którym naziści wkroczyli do kraju z naładowaną bronią i gotowymi do ostrzału czołgami oraz kiedy nieprzygotowani gwardziści w niedźwiedzich czapkach pod pałacem królewskim w Kopenhadze starali się bronić duńskiej monarchii. Cztery godziny później zginęło szesnastu młodych mężczyzn, a okupacja stała się faktem. W tak zwanym Shellhuset w centrum miasta Gestapo utworzyło kwaterę główną, gdzie torturowano i przetrzymywano jako zakładników więźniów politycznych, by chronić budynek przed bombardowaniem. I rzeczywiście, obok „SS” starannie wyhaftowano „Tortury”. W lewym dolnym rogu znajduje się „Shellhuset” wyszyte czarnymi bawełnianymi nićmi tuż obok kucającego żołnierza otoczonego swastykami.
A zatem motywem przewodnim była okupacja, po duńsku besættelsen. Ale kto go wyszył, dlaczego i dla kogo? Cały wieczór spędziliśmy na rozszyfrowywaniu treści, jakbyśmy chcieli złamać jakiś kod, a mąż szybko identyfikował kolejne kluczowe duńskie pojęcia związane z drugą wojną światową. Pośrodku, wyszyty na złotożółto, widnieje monogram króla Chrystiana X. Po prawej znajduje się lista najbardziej znanych bohaterów ruchu oporu, takich jak Płomień i Cytryna, grupa z karczmy Hvidsten czy organizacja Holger Danske. Jest tu też jasnozielony wieniec wyhaftowany wokół krzyża i nazwa Ryvangen. To część Kopenhagi, gdzie śródmieście przechodzi w zamożną dzielnicę Hellerup i gdzie kiedyś znajdowały się koszary ze strzelnicą. W czasie wojny Ryvangen miało złą sławę, niemieckie patrole egzekucyjne rozstrzelały tam łącznie ponad stu duńskich członków ruchu oporu.
Imiona i nazwiska pojedynczych osób, takich jak duńsko-brytyjska działaczka ruchu oporu Monica Wichfeld, wyhaftowano na czerwono i niebiesko, na czarno zaś nazwisko norweskiego przywódcy nazistów, Quislinga. Pomiędzy nimi znajdują się takie słowa jak „rzodkiewki” i „zwiędłozielony”, na pierwszy rzut oka niezrozumiałe w tym kontekście. Ale w hafcie kierowano się pewną logiką i chciano przekazać konkretną historię. Po prostu trudno było mi ją dostrzec w stanie wizualnego szoku, jaki wywoływała makatka.
Haft to zajęcie na ogół wykonywane w odosobnieniu. Nie zabiera się robótki na imprezę czy do pubu. W efekcie powstają często dekoracyjne gobeliny, poszewki na poduszki albo sentencje do powieszenia na ścianie. Sama wyszywałam frazy takie jak WTF (what the fuck) w otoczeniu jaskółek, zajęcy i serduszek, by później podarować je komuś w prezencie, dla czystej przyjemności. Albo dawałam się ponieść kolorom, temu, jak ze sobą współgrają lub kontrastują, i po prostu oddawałam głos niciom, tworzącym abstrakcyjne wzory. Rozdaję prawie wszystko, co wyhaftuję albo zrobię na drutach. Wystarcza mi satysfakcja z samej pracy, wypełnionej zarówno spokojem, jak i zmysłową radością. Przędza, igła, nieodłączny rytm szycia, dodawanie ściegu za ściegiem, koloru za kolorem, rzędu za rzędem. Poczucie, jak myśli opadają na dno, a robótka rośnie w dłoniach.
Haft kojarzy się z domem, wykonywany jest często w wolnym czasie i głównie przez kobiety. Podążając tym tokiem rozumowania, robótki ręczne postrzega się raczej jako coś prywatnego i pozaczasowego niż jako przestrzeń dla bieżących debat publicznych czy przepływu wiadomości. Powstają powoli i w ciszy panującej podczas skupienia i czytania wzoru. Tymczasem to konkretne znalezisko z pchlego targu rozprawiało się z pokojowymi skojarzeniami, jakie budzi haft krzyżykowy. Bombowce i statki ratunkowe wciśnięte były między takie hasła jak „niemieckie obozy koncentracyjne” i „duńscy Żydzi”. Zdałam sobie sprawę, że ten haft był formą piśmiennictwa historycznego. Ale i czymś więcej. Przepracowywaniem kolektywnego cierpienia i przechowywaniem pamięci.
Im więcej przebywam w Danii, tym bardziej uświadamiam sobie, jak mało Skandynawowie wiedzą o sobie nawzajem. Pomimo niewielkiej liczby ludności, względnego podobieństwa języków i faktu, że ich modele dobrobytu skonstruowane są w ten sam sposób, kraje skandynawskie mają bardzo odmienny obraz własny – a punkt przełomu stanowi druga wojna światowa.
Szwecja zachowała politykę neutralności, przyjętą na początku XIX wieku, po wojnach napoleońskich. Zapowiedziano, że kraj nigdy nie stanie po stronie żadnego państwa zaangażowanego w konflikt zbrojny. Gdy wybuchła druga wojna światowa, Dania i Norwegia również proklamowały neutralność, ale nie dano im wyboru. Kiedy nazistowskie Niemcy postanowiły przejąć kontrolę nad norweskimi portami, rozpoczęto inwazję na oba kraje.
Rankiem 9 kwietnia 1940 roku Dunkę Gudrun Hansen, żonę pastora, mieszkającą w Saksild na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Jutlandzkiego, obudził ryk silników. Zobaczyła niemieckie samoloty przelatujące nisko trójkami. Naziści przejęli już kontrolę nad radiem i nakazali wszystkim Duńczykom zachować spokój i nie prowokować Niemców. Od tego dnia obowiązywało zaciemnienie, wszystkie okna zakrywano tekturą lub zasłaniano grubymi zasłonami, a nocą gaszono uliczne latarnie. Telefony były na podsłuchu i jeśli ktoś choć słowem wspomniał o panujących warunkach, przerywano rozmowę. Nagle wprowadzono reglamentację cukru, a potem racjonowano także masło, mąkę, chleb, benzynę, ubrania, mięso, sól, mydło i kawę. Następnie ustanowiono obowiązek posiadania przy sobie dokumentów tożsamości oraz godzinę policyjną po dwudziestej.
Podczas gdy Dania prawie nie stawiała oporu, Norwegowie walczyli przez kilka miesięcy. Norweski rząd i rodzina królewska uciekły do Wielkiej Brytanii, a na ich miejsce powołano nazistowski marionetkowy rząd.
Hitler dokonał inwazji, by zapewnić bezpieczeństwo dostaw szwedzkiej rudy żelaza z Kiruny przez norweski Narwik. Celem zajęcia Danii było kontrolowanie transportów do Norwegii, przejęcie duńskiej produkcji mleka i mięsa, a później stworzenie niewielkiego idealnego nazistowskiego społeczeństwa, które można byłoby przedstawić reszcie świata: Trzecia Rzesza Hitlera miała wyglądać jak Dania.
Historia Szwecji jest zupełnie inna. Naziści potrzebowali żołnierzy do utrzymania okupacji Norwegii. W związku z tym latem 1940 roku zawarto pierwsze ważne porozumienie pomiędzy Szwecją a nazistowskimi Niemcami dotyczące ruchu tranzytowego: żołnierzy i materiały wojenne można było przerzucać do Norwegii przy wykorzystaniu szwedzkich kolei. Choć premier Per Albin Hansson wcześniej przekazał Szwedom, że dopóki w Norwegii trwają walki, do żadnych ustępstw wobec Niemiec nie dojdzie, rząd zezwolił na kolejne transporty. Pociąg za pociągiem przejeżdżał przez Szwecję, by żołnierze niemieccy mogli otrzymać żywność i broń oraz wrócić do domu na przepustce. Osiemnastego czerwca tego samego roku premier Hansson zanotował w swoim dzienniku: „I tak oto bliską naszemu sercu i ściśle przestrzeganą zasadę neutralności złamała świadomość, jak nierozsądne w obecnej sytuacji byłoby narażanie się na ryzyko wojny”.
Strategia Danii opierała się na polityce kolaboracji, która miała na celu zachowanie jak największej suwerenności i była realizowana wspólnie przez socjaldemokratów i partie mieszczańskie. Duńskie ugrupowania prawicowo-nacjonalistyczne i komunistyczne zostały odsunięte od władzy. Dlatego podjęły zbrojną walkę z nazistami i stworzyły grupy oporu. Wysadzano mosty, tory kolejowe i drogi, by powstrzymać Niemców. Akcje sabotażowe okazały się na tyle skuteczne, że naziści zaczęli określać Danię „wrogim terytorium”. W siłę rósł także bunt ludności. By ukarać Duńczyków za działania ruchu oporu, naziści wysyłali morderców, którzy dokonywali clearingmord, egzekucji pojedynczych osób bez procesu. Albo odcinali dopływy wody i prądu. Mieszkańcy Kopenhagi gotowali wtedy przy ogniskach na podwórzach, a wodę przynosili z søerne, jezior znajdujących się na terenie miasta. Zmieniło się postrzeganie duńskich komunistów: wcześniej uważano ich za wywrotowych i niebezpiecznych, teraz nazywano „rzodkiewkami”. Wprawdzie z wierzchu byli czerwoni, ale po wyciągnięciu z duńskiej ziemi okazywali się czerwono-biali, jak duńska flaga, byli zatem dobrymi patriotami. Jak już wspomniałam, „rzodkiewki” znajdują się wśród słów na mojej duńskiej makatce, tak jak i „clearingmord”.
Zaczęłam szukać informacji o znalezisku z pchlego targu i odkryłam, że sprzedaż wzoru rozpoczęto już w 1945 roku i że znany jest jako Kapitulationstæppet (tkanina kapitulacyjna) lub Besættelsebroderiet (haft okupacyjny). Zaprojektowała go artystka Louise Puck, która podobno straciła trzech synów zaangażowanych w ruch oporu, a wzór sprzedawała kopenhaska firma rękodzielnicza należąca do Clary Wæver. Makatka okazała się ogromnym sukcesem. Aż do lat siedemdziesiątych sprzedano setki tysięcy egzemplarzy. Dziesiątki tysięcy Dunek spędziły miesiące z igłą i nićmi w dłoniach, starannie haftując losy swojego kraju.
Louise Puck zainspirowały próbki haftu, tak zwane navneklude – zgodnie z osiemnastowieczną tradycją młode kobiety prezentowały umiejętności hafciarskie, wyszywając różne kroje liter, słowa, proste symbole i ozdobne ramki. „Tkanina kapitulacyjna” wywodzi się zatem z duńskiej historii rękodzieła i jednoczy hafciarki wszystkich czasów we wspólnocie stworzonej przez rytuał i tradycję. A jednocześnie jest zupełnie nowatorska. W dawnej ludowej formie Louise Puck zawarła treści polityczne i brutalne. Tkanina czytelnie dzieli się na dobro i zło, przy czym zło przeważa po lewej stronie i oddają je kolory czarny i vissengrøn – odcień zwiędłej zieleni i mundurów żołnierzy Wehrmachtu. Natomiast po prawej stronie haftu użyto jasnozielonego. Ale co najważniejsze, po „dobrej” stronie dominują barwy duńskiej flagi z domieszką niebieskiego, takiego jak na brytyjskiej fladze. A zatem to haft głęboko narodowy, wyrażający poczucie wspólnoty powstałej pod naporem nazistowskiej agresji.
Jesienią 1943 roku, gdy ogłoszono, że Żydzi w Danii będą musieli nosić opaski z żółtą gwiazdą, król Chrystian X powiedział, że najlepiej będzie w takim razie, jeśli „wszyscy będziemy nosić gwiazdę Dawida”. Także w tym aspekcie wojny historia Danii jest wyjątkowa. W Norwegii Żydów zidentyfikowanych przez władze aresztowano i wysłano statkiem w podróż, która kończyła się w Auschwitz. Z siedmiuset siedemdziesięciu dwóch deportowanych osób ocalały tylko trzydzieści cztery. W Danii natomiast Żydzi stanowili część narodowej wspólnoty. Kiedy rozeszła się wiadomość o planowanej deportacji, duńscy biskupi napisali list protestacyjny, który odczytano w kościołach. Kopenhażanin Harald tak wspominał o tym w korespondencji do matki: „Nasze umysły zajęte są sprawą prześladowań Żydów, które bez wątpienia wywołują tu w mieście falę gniewu. W ubiegłą niedzielę poszedłem z Tut na mszę do kościoła św. Jana i po kazaniu pastor odczytał list protestacyjny biskupów. Kiedy skończył, wszyscy zgromadzeni podnieśli się i stali tak w milczeniu”.
Po kontakcie ze strony duńskiego ruchu oporu Szwecja zgodziła się przyjąć siedem i pół tysiąca Żydów. Przez kilka nocy w październiku 1943 roku uciekali statkami przez Sund, a sąsiedzi i miasto często opiekowali się ich domami tak, by po ich powrocie wszystko na nich czekało.
Te bolesne wspomnienia i przełomowe przeżycia znalazły odzwierciedlenie w hafcie składającym się ze ściegów krzyżykowych i czasu poświęconego przez kobiety. Wyszycie „tkaniny kapitulacyjnej” zabiera miesiące. Artystka Sisse Hoffmann kilka lat temu postanowiła udokumentować ten proces.
Czytam wzór, liczę, szyję, zmieniam kolor, zaczepiam nić, liczę, pruję, liczę, szyję, czytam wzór... To ciąg powtarzających się czynności, łączących mnie z niezliczonymi kobietami, które haftowały i haftują na całym świecie.
Tym sposobem każdy ścieg i każdy ruch igły przechodzącej przez tkaninę otwierają na wspólnotę. Tak oto ten właśnie haft stał się zbiorowym przepracowaniem traumy. Co czuły Dunki, gdy starannie wyszywały wyraz „Hitler”? Co przechodziło im przez myśl? Czy lęki i nieszczęścia minionych lat można było rozproszyć zwiędłą zielenią, czerwienią i bielą?
Mój egzemplarz „tkaniny kapitulacyjnej” musiał powstać tuż po wojnie. Kolory wyblakły, a robótkę wykonała prawdopodobnie niezbyt zamożna kobieta. Kiedy skończyły się jej białe bawełniane nici, którymi miała wyszyć tło, nie było jej stać na kolejne. Do jego wypełnienia musiała użyć ciemniejszego koloru. Dowodem jej wysiłku, ale i wytrwałości, jest teraz otaczająca ściegi szaro-zielona chmura, opowieść w haftowanej opowieści, ślad życia i codzienności tej konkretnej anonimowej rękodzielniczki. Ten defekt budzi we mnie czułość i czyni haft jeszcze bardziej wartościowym.
Sprzedano setki tysięcy wzorów, a mimo to zachowało się zaledwie kilka haftów okupacyjnych. Eksperci od tkanin w zbiorach duńskich muzeów doliczyli się około dwudziestu egzemplarzy. Setek godzin spędzonych nad każdym takim haftem, na spisywaniu historii i narodowych mitów, przeżywaniu czasu wojny na nowo poprzez robótki ręczne – inaczej mówiąc: na przepracowywaniu traumy – nie traktuje się jak czegoś wartościowego, dlatego że to kobiety wykonały tę pracę.
Tak się cieszę, że tamtego późnoletniego dnia wpadł mi w oko ten haft. Za każdym razem, gdy na niego patrzę, otwierają się setki drzwi: do przeszłości, do smutku i odważnego pomysłu projektantki, do tradycji, do radości z robótek ręcznych i do tej kobiety, która godzinami pracowała nad nim igłą i nicią. Bo czym tak naprawdę są pamięć i wspomnienia? Czym właściwie są robótki? Przypomnieniem, że istniejemy.
Źródła:
Dorthe Chakravarty, Husmor i en rationeringstid. Køkkenliv under besættelsen, Gyldendal, 2018.
Gudrun Hansens beretning om besættelsen på Oddner-egnen, Aarhus universiet, Danmarkshistorien.dk.
Sisse Hoffmann, Kapitulationstæppet – et glemt broderi, praca magisterska z dziedziny historii sztuki.
Joakim Jakobsen, Ord der formede Danmark, Lindhardt och Ringhof, 2017.
Lis Slottved, Kapitulationstæppet, „TENEN”, Dansk textilhistorisk forening, nr 4, 2005.
Pisarz w rodzinie oznacza piekłoRozmowa z Suzanne Brøgger
Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy przeczytałam książki Suzanne Brøgger. Byłam pewnie szesnastolatką. Przez kilka kolejnych lat sięgałam po Strach przed lataniem Eriki Jong jak po pornografię (główna bohaterka systematycznie uprawia seks z nieznajomymi, żeby się wyzwolić). Równocześnie czytałam opowiadania erotyczne Anaïs Nin, a w szkolnym plecaku nosiłam Kochanka Marguerite Duras, powieść o potajemnym romansie, w której mężczyzna wprowadza dziewczynę w namiętną relację erotyczną, nacechowaną zarówno pewną zaborczością, jak i przekraczaniem granic.
Literatura lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zdawała się bezustannie poruszać tematykę płci i erotyki, ciała i władzy, męskiej i kobiecej perspektywy. Podczas walki o władzę nad seksualnością kobiet i ich ekonomiczną emancypację przedstawiano tezy i antytezy (nikt nie wydawał się szczególnie zainteresowany syntezą). Książka Suzanne Brøgger Creme Fraiche, która ukazała się w 1978 roku, była w tym czasie jak eksplozja fajerwerków. Sprawiła, że w autorkę wpatrywano się jak w obraz i jednocześnie traktowano ją jak obrazoburczynię, bo uświęcała bezgraniczną seksualność zamiast świętej rodziny.
Cóż za wspaniały początek pisarskiej kariery, myślę sobie teraz. Jako szesnastolatka przyjmowałam jej słowa, pochłaniałam je, oddychałam nimi, a nawet próbowałam żyć według nich, jakby były jakąś ewangelią, ale byłam tylko nieporadną i introwertyczną kujonką. Tymczasem by czerpać przyjemność z bezgranicznej seksualności, trzeba przecież więcej niż jednej osoby.
Spotykamy się teraz, prawie czterdzieści lat później. Ja też jestem pisarką. Pandemia wyznacza ramy rozmowy, nasze twarze unoszą się w cyfrowej przestrzeni z osobnych ekranów. Będziemy więc snuć rozważania o cielesności, seksualności i pisaniu, dobitnie namacalnych i analogowych zjawiskach, ale nasze spotkanie nie odbywa się w formie fizycznej. Znak dzisiejszych czasów.
Połączenie między domem w Løve, gdzie mieszka Suzanne Brøgger, a moim pisarskim ustroniem w Sztokholmie, co chwilę się zrywa. Obie jesteśmy między jedną książką a kolejną. Na początku roku ukazał się wywiad rzeka Alfa van der Hagena z Brøgger, a wkrótce wyjdzie zbiór jej tekstów zatytułowany Med egen hånd [Własną ręką]. Ja natomiast jestem tuż po szwedzkiej premierze powieści Porzucenie[3], która opowiada o mojej babci, mojej matce i o mnie samej i za kilka miesięcy zostanie wydana po duńsku.
W nowej książce Suzanne Brøgger opisuje moment, w którym została pisarką. Jest słoneczny listopadowy dzień, ma sześć lat i spaceruje z matką nad Sortedamssøen w Kopenhadze. Matka pyta, czy zdaniem Suzanne nie byłoby dobrze, gdyby ojciec wyprowadził się z domu, a dziewczynka odpowiada, że tak chyba byłoby najlepiej, bo on przecież wszędzie zostawia skarpetki. Tym samym podporządkowuje się rzeczywistości matki kosztem własnej: nie chce przecież, żeby rodzice się rozwiedli, a ojciec wyprowadził. Jednak on znika, zabierając ze sobą pianino.
Suzanne Brøgger: Dzieci zafałszowują własne uczucia, wypierają je, tworząc w głowie inną historię.
Elisabeth Åsbrink: I od tego zaczyna się bycie artystą?
S.B.: Tak, tym właśnie zajmują się pisarze: przekształcają prawdziwe uczucie w inne, nieustannie przetwarzają rzeczywistość w coś innego – w tekst.
Zadaję sobie pytanie, kiedy dokładnie zostałam pisarką. Gdy w wieku siedmiu lat prowadziłam pamiętniki, w których koślawymi literami notowałam koszmary? Czy też kiedy rozpadła się moja rodzina i zostałam sama z matką, która próbowała odebrać sobie życie? Podobieństwa do dorastania Suzanne Brøgger są uderzające. Dzieli nas dwadzieścia lat, ale łączą muzyka, Thelonious Monk i żydowska tożsamość. Obie przyjęłyśmy na siebie odpowiedzialność za utrzymywanie matki przy życiu, obie stałyśmy się matkami dla naszych matek.
E.Å.: Kiedy po latach ponownie czytam Creme Fraiche, nie widzę już opowieści o erotycznym przebudzeniu, tylko o dorastaniu. Wprawdzie bardzo się różnimy, ale zauważam, ile mamy wspólnego: relacje z matką wyuczyły nas braku emocjonalnych granic.
S.B.: To prawda. Czułaś symbiozę z matką?
E.Å.: Tak. Dla przykładu, kiedy miałam dwanaście lat, kupiłam sobie buty w rozmiarze czterdzieści jeden, chociaż nosiłam trzydzieści dziewięć. To mama miała większy rozmiar, nie ja.
S.B.: Myślałaś, że stopy twojej matki są twoimi?
E.Å.: Nie dostrzegałam między nami granicy, taka nie istniała. Poza tym zwróciłam uwagę na twoje słowa, że chciałaś jak najszybciej dorosnąć.
S.B.: Zgadza się.
E.Å.: To była też i moja strategia. A seks stał się jednym ze sposobów osiągnięcia dorosłości.
S.B.: Dla mnie też nim był. Sposobem na stanie się kobietą. Uniezależnienie się od nieobliczalnych dorosłych. Nie chciałam mieć w życiu autorytetów, którym brakowało autorytetu, na których nie można było polegać.
E.Å.: Jak to wczesne doświadczenie bezsilności wpłynęło na ciebie jako pisarkę?
S.B.: Pisanie to mój sposób na przetrwanie. Dla dziecka, które nie może polegać na otoczeniu, tekst staje się przestrzenią, nad którą ma się pewnego rodzaju kontrolę, budzi pragnienie stworzenia własnego wszechświata, gdzie byłoby się jedynym władcą. Pisanie staje się przepisem na życie.
E.Å.: Ale innym przepisem był seks. Kiedy udało mi się stracić dziewictwo, pierwszym, co przeszło mi przez myśl, było, że teraz wreszcie jestem dorosła! Nie miało to nic wspólnego z miłością czy pożądaniem.
S.B.: Ile miałaś wtedy lat?
E.Å.: Właśnie skończyłam piętnaście.
S.B.: Ja miałam szesnaście.
E.Å.: Teraz zdaję sobie sprawę, jak potworne było to wydarzenie, w zasadzie gwałt, ale wtedy liczyła się tylko dorosłość, wyznaczenie granicy kończącej dzieciństwo.
S.B.: Czułam, że seksualność jest dla mnie zbawieniem, ale tak naprawdę nie chodziło o seks.
E.Å.: Zbawieniem, bo otworzył się przed tobą nowy świat?
S.B.: Myślę, że jeśli mieszka się z matką, która poważnie wątpi, czy chce żyć, jako dziecko obarcza się za to winą. A gdy dorasta się z poczuciem winy, można się od niego uwolnić poprzez seks, odbywając pewnego rodzaju pokutę.
E.Å.: Jakby składając religijną ofiarę?
S.B.: Niejako ze świadomością, że w tej chwili nie mogę zrobić więcej. Więc oddaję siebie. Ale oczywiście seksualność wiązała się też z poczuciem bycia zauważoną i pożądaną.
E.Å.: Dlatego zawsze lgnęłam do starszych mężczyzn, a nie chłopców w moim wieku.
S.B.: U mnie było podobnie. Ale teraz wszyscy starsi mężczyźni już nie żyją!
Śmiejemy się. Ale w dzieciństwie i dorastaniu, najbardziej intymnym i prywatnym czasie, dopatruję się gruntu, dzięki któremu Suzanne Brøgger wybiła się w latach siedemdziesiątych, pisząc o granicach i ich braku, o stracie i o seksualności.
S.B.: To był czas, kiedy wszystko stawało się przedmiotem dyskusji. Nagle można było eksperymentować ze sobą i swoim życiem. Brak granic był jak mantra.
E.Å.: W Creme Fraiche dostrzegam, że twoje wczesne doświadczenia braku granic tworzą grunt pod wolność od granic seksualnych i estetycznych, której doświadczyłaś dzięki kochankowi, dwa razy starszemu od ciebie mężczyźnie. Moje życie wyglądało wprawdzie zupełnie inaczej, ale potrafię się w tym odnaleźć, być może dlatego, że sama właśnie napisałam o matce, braku granic i dzieciństwie.
S.B.: Tak, w powieści Porzucenie. Jaki będzie jej duński tytuł?
E.Å.:Forladtheden. Z czym ci się kojarzy?
S.B.: Przychodzi mi na myśl książka Eleny Ferrante, ale to piękny tytuł. No i też piszesz o grającym na pianinie ojcu, który znika!
E.Å.: Ty również siadywałaś pod pianinem i słuchałaś, jak gra?
S.B.: Nie, ja siadałam mu na kolanach. Wydaje mi się, że Anaïs Nin ma podobne wspomnienia z dzieciństwa, o ojcu pianiście, ale nie wiem, czy siedziała obok jego nóg, czy na jego kolanach!
E.Å.: Czy podczas lektury mojej książki rozpoznawałaś ten emocjonalny krajobraz?
S.B.: Tak! Piszesz przecież o poczuciu podstawowego bezpieczeństwa, które przestaje istnieć. Czy twoja matka ją przeczytała?
E.Å.:Porzucenie składa się z trzech części, zapoznała się tylko z tą pierwszą, która opowiada o jej matce mieszkającej w Londynie. Potem nie chciała już czytać dalej.
S.B.: Może to i dobrze.
E.Å.: Podczas pracy nad tą książką mierzyłam się z trudnymi pytaniami. Co jest uczciwe, a co nieetyczne? Czy mogę pisać o rodzicu, który nie chce, żeby o nim pisano? Co daje mi prawo do ujawnienia, jak wyglądały nieszczęśliwe lata? I czy wypada pisać o matce za jej życia? Zawsze uważałam, że jest coś nieuczciwego w tym, że pisarze szczegółowo portretują rodziców, gdy tych już nie ma na świecie i nie mogą się bronić. Ale w tej myśli tkwi też hipokryzja. Jako dziecko byłam bezsilna, ale teraz dysponuję pewną władzą. Mam czytelników oraz wydawcę, który chce drukować i publikować moje słowa. Dlatego też musiałam wybrać między byciem dobrą córką a dobrą pisarką, bo tych dwóch ról nie da się pogodzić.
S.B.: Wybrałaś właściwą.
E.Å.: Ty też stanęłaś przed takim wyborem?
S.B.: Próbowałam jednego i drugiego, pisałam o matce za jej życia i po jej śmierci. Ale kiedy w rodzinie rodzi się pisarz, to zawsze oznacza piekło.
E.Å.: Żałujesz czegoś?
S.B.: Nie. Ale wielu ludzi się ode mnie odwróciło, odcięło, uważając mnie za zdrajczynię. Zdaję sobie sprawę, że to może być nieprzyjemne, gdy czyjaś intymna rzeczywistość zostaje ukazana z zewnętrznej perspektywy. Wtedy zapomina się o kontekście artystycznym, o tym, że to literacka fikcja! Człowiek skupia się tylko na tym, że rozpoznaje w niej siebie i staje się podmiotem wstydu. Kiedyś mnie to martwiło, ale teraz przestałam się przejmować.
Można odnieść wrażenie, że każdej sławnej osobie towarzyszy jej wyobrażony wizerunek, postać, która nosi jej imię, wygląda jak ona, którą się fotografuje i cytuje, a ludziom wydaje się, że ją znają, choć tak naprawdę niewiele ma wspólnego z prawdziwą osobą. W przypadku Brøgger sława oznacza nieustanne zmaganie się z wizerunkiem dyskutantki i polemistki.
E.Å.: Zbiór esejów Fri os fra kærligheden [Zbaw nas od miłości] krytykuje życie we dwoje i upomina się o miłość bardziej wyzwoloną niż ta małżeńska. Na kilka lat stał się przedmiotem debaty w wielu krajach – czy znajdowanie się w centrum dyskusji przyniosło ci radość, podobało ci się to?
S.B.: Nie. Brakiem granic zajmuję się tylko w kontekście artystycznym i estetycznym. Oczywiście eseje wywołały wiele debat, ale nigdy w nich nie uczestniczyłam. Zupełnie zaskoczyło mnie to, że od autorki oczekiwano udziału w dyskusjach i wygłaszania wykładów. Niczego takiego nie pragnęłam, to było przerażające. Nie miałam odwagi przemawiać publicznie. Na kilka dni przed pierwszym wystąpieniem czułam się chora i bolał mnie brzuch. Nie chcę trzymać się jednego punktu widzenia ani zajmować stałego stanowiska, tak jak się tego oczekuje. Jestem raczej kimś, kto snuje rozważania i zadaje pytania, w moich książkach myślę na głos.
E.Å.: Wydaje mi się, że z takim podejściem w Danii może nie być łatwo. Macie obsesję na punkcie debaty.
S.B.: Tak. Praw człowieka jest wprawdzie wiele, ale w Danii to wolność słowa w szczególny sposób stała się religią.
E.Å.: I jest mi to bardzo bliskie. Ale widzę też, że debata, polemika, stanowią tam wartość samą w sobie, czego nie dostrzegam w innych krajach. Może we Francji? Tam panuje takie samo zamiłowanie do debaty jako formy sztuki.
S.B.: Z tą różnicą, że we Francji istnieje tradycja cenienia intelektualistów. W Danii tego nie ma. Tutaj nie docenia się intelektualizmu jako takiego, bo jest uważany za coś elitarnego. Duńczycy lubią elitarność w kontekście sportu, ale już nie literatury.
E.Å.: Wydaje mi się, że postawa taka jak twoja – samo zadawanie pytań zamiast udzielania na nie odpowiedzi, myślenie na głos – jest trudna do przyjęcia w kulturze, w której tak wysoko ceni się polemikę samą w sobie.
S.B.: Nie zastanawiałam się nad tym, ale masz rację. Zawsze musi być jakieś za albo przeciw, czerń albo biel, prawo albo lewo, niebieski albo czerwony... A we mnie nie ma zgody na dualizm. Wręcz przeciwnie, podziwiam ludzi, którzy potrafią pomieścić w głowie dwie sprzeczne myśli naraz.
E.Å.: Przychodzi mi do głowy stare powiedzenie Two Jews, three opinions – gdzie dwóch Żydów, tam trzy zdania.
S.B.: Dyskutowanie rzeczywiście jest żydowską cechą. Ale nie chodzi tu o dychotomiczną debatę, lecz długą tradycję interpretowania tekstów, całą dziedzinę nauki, która opiera się na tym, że istnieje wiele różnych możliwości interpretacji. To utrzymuje nasz umysł przy życiu. Chętnie czytam Isaaca Bashevisa Singera, którego miałam okazję odwiedzić w Nowym Jorku, on nieustannie dyskutuje z Bogiem i żartuje z rabinów! Bardzo lubię tę żydowską cechę.
Pisarstwo to dziwny wybór kariery, a wypuszczenie książki na rynek to jedna z najbardziej przerażających rzeczy na świecie. A jednocześnie to cel sam w sobie, zwieńczenie lat myślenia, pracy, a niekiedy i bólu.
Czasami autorowi udaje się uchwycić coś, co wiele osób nosi w sobie jak ciężar. Czytelnicy rzucają się na książkę: mogą przeczytać w niej dokładnie to, o czym sami chcieliby pomyśleć, sformułowane są w niej dokładnie te uczucia, które sami próbowali ubrać w słowa. Takie książki są marzeniem wydawców, ale tak naprawdę nikt nie wie z góry, które się takimi staną. Duch czasu to bezkształtny potwór, którego nie sposób zamknąć w podpisanym akcie końcowym, ponieważ jak tylko uda się dojść do porozumienia co do problematyki i sformułowań, duch czasu zmienia oblicze i przybiera nową formę.
E.Å.: Wspomniałaś gdzieś, że to rzadkie szczęście, gdy myśl przewodnia przyświecająca pisarzowi zbiega się z duchem czasu. Ale czy to nie jest też paraliżujące?
S.B.: Tak i nie. Z jednej strony książkę się wtedy rzeczywiście czyta i poddaje pod dyskusję. Ale interpretuje się ją z dość ograniczonej perspektywy, to znaczy zgodnie z duchem czasu, i widzi się w niej wyłącznie to, co aktualne. Ale to interesujące, że duch czasu zmienia się akurat teraz. Fakt, że około 1968 runęła pewna granica, wiązał się z wejściem kobiet na rynek pracy, wtedy normą stał się brak granic, a przez to seksualność zaczęto kojarzyć z władzą.
E.Å.: To ciekawa myśl. Ale seksualność zawsze była związana z władzą. Na przykład w Szwecji gwałt w małżeństwie został uznany za przestępstwo dopiero w 1965 roku! Kiedy kobiety stały się aktywne zawodowo, na taką samą strukturę władzy trafiły w miejscu pracy.
S.B.: Dziś młode kobiety nie wyrażają na to zgody.
E.Å.: Interesujące jest też to, że ruch nazywany #MeToo w Danii pojawił się tak późno.
S.B.: Tak, to bardzo dziwne! W 2017 roku świat stanął w płomieniach, a my twierdziłyśmy, że u nas tego problemu nie ma! Ale zryw i protest dużo kosztują, płaci się za nie cenę, a nie wszyscy mają na to odwagę.
E.Å.: Jednym z powodów tego opóźnienia jest Georg Brandes. Głoszone przez niego, a także przez innych radykałów ze świata kultury, poglądy dotyczące wyzwolenia seksualnego wywarły silny wpływ na to, jak Duńczycy postrzegają samych siebie: jesteśmy otwarci na różne formy seksu i nie jesteśmy pruderyjni (tak jak Szwedzi). Koncentrowanie się na przypadkach molestowania jest w tym kontekście traktowane jako przejaw pruderyjności.
S.B.: Od czasów Brandesa do wyzwolenia seksualnego dochodziło na warunkach mężczyzn, nie kobiet. Gdy pojawiły się ruchy feministyczne lat siedemdziesiątych, Czerwone Pończochy też oskarżano o pruderię! Wkładały chodaki, chowały włosy pod chustami i spotykały się w wąskim gronie, by dyskutować o własnych pragnieniach. Sama w tym nie uczestniczyłam, bo siedziałam w domu zajęta pisaniem, ale odnoszę wrażenie, że za każdym razem, gdy kobiety kwestionują patriarchalne normy seksualności, słyszą, że są pruderyjne.
E.Å.: To najgorsze, co można komuś zarzucić w Danii?
S.B.: Tak.
E.Å.: Nigdy nie zapomnę, jak dziesięć lat temu oprowadzano mnie po siedzibie mojego byłego duńskiego wydawcy i stanęłam w drzwiach jednego z pomieszczeń. Gabinet zajmował direktøren-for-det-hele, szef wszystkich szefów, a za jego biurkiem wisiał ogromny obraz olejny przedstawiający rozwartą waginę, namalowany przez Kristiana von Hornsletha – był więc kiczowaty, krzykliwy i wulgarny. Opadła mi szczęka. W Szwecji żaden szef nie pozwoliłby sobie na to, by podczas rozmowy z pracownikiem za jego plecami znajdował się taki obraz.
S.B.: I to właśnie wyraźny przejaw zmiany ducha czasu, która moim zdaniem zachodzi właśnie teraz, w trakcie naszej rozmowy.
Znaczenie bluźnierstwa
Dlaczego nie możemy żyć w pokoju, dlaczego ludzie muszą prowokować i wywołyśwać konflikty? Dlaczego Lars Vilks, francuscy satyrycy, dziennik „Jyllands-Posten”, ruch Femen i Pussy Riot muszą sprawiać tyle kłopotów? Pytania te często ostatnio padają w taksówkach, przy kawie w pracy, w mediach społecznościowych.
Czasami wydaje mi się, że żyjemy w społeczeństwie tak zsekularyzowanym, że zapomnieliśmy już, czym jest świętość – a skoro nietykalne nie istnieje, nie potrafimy zrozumieć szlachetnej sztuki blasfemii. Bluźnierstwo to sprzeciwianie się obowiązującym normom, podważanie tego, co uważa się za nienaruszalne i fundamentalne, poprzez słowa, obrazy czy badania naukowe.
Prowokacja? Brak szacunku? Sprawianie kłopotów? Proszę bardzo.
Michał Anioł po namalowaniu fresku Sąd Ostateczny w Kaplicy Sykstyńskiej został oskarżony o bluźnierstwo. Za stworzenie obrazu, na którym Jezus i inne postaci zdają się zwracać bezpośrednio do Boga, bez pośrednictwa kościoła, ukarano go utratą uposażenia, groziło mu też więzienie.
Kiedy Madonna w 1989 roku wypuściła wpadającą w ucho piosenkę Like a Prayer, Watykan zagrzmiał. W teledysku uwodziła czarnoskórego Jezusa, a podczas trasy koncertowej Confessions Tour wystąpiła na scenie, wisząc na krzyżu i z koroną cierniową na głowie. „Brak szacunku, zły gust i prowokacja”, skomentował ojciec Leone z Rzymu. Bluźnierstwo i „przekraczanie granic świętości”, stwierdził kardynał Tonino. Żydowscy i muzułmańscy przywódcy religijni przyznali im rację. Może jestem złym człowiekiem, ale za każdym razem z radością tańczę do tej piosenki.
W tym samym roku środowiska chrześcijańskie przekonały Kongres Stanów Zjednoczonych do ograniczenia dotacji dla National Endowment for the Arts, rządowej agencji wspierającej kulturę i sztukę, po tym, jak przyznała stypendium w wysokości pięciu tysięcy dolarów fotografowi Andresowi Serrano oraz sfinansowała wystawę fotografa Roberta Mapplethorpe’a. Bluźnierstwo! – krzyczało wielu na widok pracy Serrano zatytułowanej Piss Christ, przedstawiającej krucyfiks zanurzony w moczu. Ale czym byłaby historia fotografii bez jego dwuznacznych i zmuszających do myślenia dzieł? Czym bylibyśmy bez niezwykłych studiów ludzkich pragnień, tęsknoty za pięknem i seksualności w kadrach Mapplethorpe’a?
I czym byłyby literatura szwedzka i obraz własny Szwedów bez Augusta Strindberga, który w zbiorze opowiadań Historie małżeńskie kwestionował przemianę wina i chleba w krew i ciało Jezusa, bo jednym było „komunijne wino Högstedta (sześćdziesiąt pięć öre za dzban)”, a drugim „kukurydziane opłatki od Lettströma (korona za funt)”[4]. Oskarżono go o bluźnierstwo przeciwko religii, postawiono przed sądem, ale w końcu uniewinniono.
Testowanie granic sacrum jest potrzebne dla rozwoju człowieka i kultury, jest równie istotne jak cała muzyka czy sztuka, jakie kiedykolwiek powstały ku chwale Boga.
Dnia 22 czerwca 1633 roku pewien sześćdziesięciodziewięcioletni mężczyzna uznany za winnego bluźnierstwa ukląkł przed papieżem. Za swoją zbrodnię został skazany na dożywotni areszt domowy i musiał publicznie złożyć wyznanie:
Ja, Galileo Galilei [...] przysięgam, że zawsze wierzyłem, obecnie wierzę i z pomocą Bożą w przyszłości wierzyć będę w to wszystko, co utrzymuje, głosi i czego naucza Święty Kościół Katolicki i Apostolski. [...] Święte Oficjum upomniało mnie i nakazało z mocą prawną, bym całkowicie porzucił fałszywe mniemanie, że Słońce jest środkiem świata i nie porusza się, a Ziemia nie jest środkiem świata i się porusza [...]. Przysięgam, że w przyszłości nie będę już nigdy głosił ani twierdził słowem bądź pismem rzeczy takich, które by mogły wzbudzić przeciwko mnie podobne podejrzenie[5].
Ktoś, kto kwestionuje panujący gust, obowiązujący sposób myślenia – artysta czy badacz idący pod prąd względem codziennych niepisanych praw – może nie spowoduje, że świat zrobi się spokojniejszy. Jakość estetyczna sztuki może nie zawsze będzie dobra. Życie stanie się pewnie bardziej kłopotliwe, skomplikowane i niepewne.
Ale powinniśmy pielęgnować szlachetną sztukę bluźnierstwa i podziwiać tych, którzy mają odwagę się nią zajmować. Gdyby nie bluźnierstwo, nadal wierzylibyśmy, że Słońce i gwiazdy krążą wokół Ziemi i wciąż tkwilibyśmy w przekonaniu, że to my, ludzie, stanowimy centrum wszechświata.
Nos Salmana Rushdiego
Raz w tygodniu w internecie ukazuje się nowy pasek komiksu Jesus and Mo: dwóch brodatych facetów czasem śpi w jednym łóżku, ale przede wszystkim przesiaduje w barze i dyskutuje o różnych sprawach, na przykład o chrześcijaństwie i islamie. Mo krytykuje chrześcijaństwo, a Jesus islam. Czasami wtrąca się The Barmaid, barmanka, która nie wierzy ani w istnienie Boga, ani w życie po śmierci. Ale jej nigdy nie widzimy, ponieważ przedstawianie jej postaci jest bezwzględnie zabronione.
Brytyjski rysownik, autor cyklu, musi ukrywać się pod pseudonimem Mohammed Jones i stosować nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, dlatego że otrzymał groźby śmierci i ataków hakerskich od osób, których uczucia religijne obraził. Nawet jego przyjaciele nie wiedzą, czym się zajmuje – nic więc dziwnego, że Jesus and Mo to jeden z ulubionych komiksów Salmana Rushdiego.
Pisarz odwiedził Kopenhagę nieco ponad tydzień temu, brałam udział w spotkaniu, podczas którego opowiadał publiczności o swoim życiu i pracy. Rushdie jest bardzo oczytany, zabawny, ale przede wszystkim zatroskany o wolność słowa w Europie, Stanach Zjednoczonych i w jego rodzinnych Indiach: jego zdaniem w jej obronie staje zdecydowanie zbyt mało osób i działają zdecydowanie za mało energicznie. Jako jeden z powodów wskazuje charakterystyczną dla naszych czasów obsesję na punkcie tożsamości.
Salman Rushdie zupełnie mimowolnie stał się ekspertem od tego całego zamieszania wokół tożsamości, sztuki, obrazy uczuć religijnych i wolności słowa. W 1989 roku ówczesny przywódca Iranu, ajatollah Chomeini, wyznaczył nagrodę za głowę Rushdiego, bo ten zakpił z islamu w książce Szatańskie wersety. Pociągnęło to za sobą ogromne konsekwencje, świat doświadczył nowego religijnego ekstremizmu związanego z obrazą uczuć. W brytyjskich księgarniach podkładano bomby. W 1991 zasztyletowano japońskiego tłumacza Rushdiego. Tego samego roku poważnie ranny został jego włoski tłumacz, również w wyniku ataku nożem.
W lipcu 1993 zginęło trzydzieści siedem osób, wszyscy brali udział w konferencji kulturalnej w tureckim mieście Sivas. Na miejscu znajdował się również Aziz Nesin, turecki tłumacz Szatańskich wersetów. Tłum domagał się jego egzekucji, podpalono hotel, w którym zatrzymali się uczestnicy wydarzenia, i nie pozwolono strażakom go ugasić. Nesinowi udało się uniknąć śmierci, ale przez tureckiego prokuratora generalnego został oskarżony o „prowokacyjne” zachowanie i pociągnięty do odpowiedzialności za śmiertelne zamieszki. W tym samym roku postrzelono Williama Nygaarda, norweskiego wydawcę Rushdiego. Sam Rushdie przez wiele lat musiał żyć w ukryciu[6].
Podczas gdy w Szwecji wolność słowa konfrontuje się z prawem o mowie nienawiści, spora część świata zmaga się z innym konfliktem, mianowicie: wolność słowa kontra obraza uczuć religijnych. Często słyszy się opinie, że wolności słowa nie należy nadużywać, nie powinno się prowokować bez potrzeby. Dotyczy to zarówno dyskusji wywołanej przez film Monty Pythona Żywot Briana z 1979 roku (kiedy grupie wielokrotnie grożono śmiercią), jak i publikacji tak zwanych karykatur Mahometa w Danii. Mówi się, że takie nadużycie wolności słowa jest niestosowne, wręcz złe, i w związku z tym ofiary same ponoszą odpowiedzialność za skierowane przeciwko nim groźby.
Ale to nie ofiara odpowiada za czyn popełniony przez sprawcę.
Wolność słowa stanowi podstawę wszystkich innych wolności. Kiedy wolność słowa koliduje z naszym prawem, by nie otrzymywać gróźb, w demokracji ten problem rozwiązują przepisy prawa dotyczącego przestępstw z nienawiści – w Szwecji jest nim ustawa przeciwko „mowie nienawiści”, czasami sięga się też po przepisy dotyczące przestępstwa zniesławienia. Słusznie. A jeśli prawo jest nieskuteczne, należy wprowadzić w nim poprawki. Ale nigdy nie uciekniemy od faktu, że wolność słowa zawsze będzie nieść ze sobą pewne ryzyko obrazy uczuć.
Artysta nie musi być grzeczny ani nie powinien dostosowywać się do uczuć i politycznych wartości otoczenia. Wtedy sztuka przestaje istnieć i zamienia się w reklamę lub propagandę. Natomiast satyra jako forma sztuki reguluje się sama, jest zatem niezbędna dla wolności słowa. Anonimowy twórca komiksu Jesus and Mo wypowiedział się niedawno w gazecie „Weekendavisen”: „Ludzie doznają obrazy uczuć dokładnie w takim stopniu, na jaki zasługują”.
Podążając za jego tokiem rozumowania: im bardziej ktoś czuje się urażony, tym bardziej powinien być eksponowany na obraźliwe dla niego treści. Tylko w ten sposób możemy żyć razem, przywykać do wzajemnych różnic i – co najważniejsze – oddzielać ideę od pojedynczego człowieka. Bo krytykowanie znienawidzonej idei to coś zupełnie innego niż atakowanie ludzi. Jak mówi Rushdie: twoje prawo, by chcieć mnie uderzyć, kończy się tam, gdzie zaczyna się mój nos.
Salman Rushdie jest Brytyjczykiem indyjskiego pochodzenia, zeświecczonym muzułmaninem. Podczas spotkania w Kopenhadze łączy ataki na wolność słowa z naszą obsesją na punkcie tożsamości. Jakbyśmy byli spychani coraz dalej w głąb tożsamości, gdzie dominuje tylko jeden aspekt: wyznawana wiara, narodowość, kolor skóry, orientacja seksualna. Im węższa tożsamość, tym większe napięcia.
Greta made in Sweden[7]
Czy to przypadek, że Greta Thunberg jest Szwedką? To pytanie przez ostatni rok zadawało mi wielu przedstawicieli międzynarodowych mediów, takich jak francuska agencja prasowa AFP, dziennik „New York Post” czy australijska agencja rządowa APS.
To naturalne, że świat próbuje zrozumieć młodą osobę, która grozi palcem największym światowym przywódcom i pełna moralnego oburzenia pyta, jak śmią ryzykować przyszłość planety. How dare you? Tę, która w zaledwie rok z nadąsanej dziewczyny prowadzącej szkolny strajk klimatyczny stała się Gretą znaną na całym świecie, remiksowaną przez Fatboy Slima, wyśmiewaną przez Ricky’ego Gervaisa i poniżaną na Twitterze przez prezydenta Trumpa.
To pytanie skłania do refleksji: czy Greta mogłaby być siedemnastolatką z Włoch, Niemiec czy Norwegii? Nie sądzę. Szwedzkość jest jednym z podstawowych czynników, które ukształtowały Gretę Thunberg. Gra w tej samej drużynie, co autorka książek dla dzieci Astrid Lindgren, kreskówkowy miś Bamse i premier Olof Palme. A jeśli komuś taki tok rozumowania wydaje się dziwny, mogę dorzucić jeszcze Ellen Key. Postać Grety wywodzi się z idei i ideałów sformułowanych przez tę szwedzką pisarkę, pedagożkę i ideolożkę praw kobiet, zwłaszcza w książce Stulecie dziecka z 1900 roku. To wszystko się ze sobą wiąże i z czasem staje przesycone szwedzkością.
Nawet jeśli Ellen Key, urodzona w 1849 roku, dorastała w uprzywilejowanym środowisku i miała dobrze wykształconych rodziców, otrzymała surowe wychowanie. Przede wszystkim była świadkiem, jak jej trzem braciom wymierzano brutalne kary, które wymuszały fałszywe przyznawanie się do winy i prowadziły do rozgoryczenia i braku zaufania pomiędzy rodzicami a dziećmi. Jako dorosła kobieta była pełną sprzeczności aktywistką społeczną – wyznawała zasady liberalizmu, ale solidaryzowała się z ruchem robotniczym i socjalizmem. Walczyła o prawa wyborcze kobiet i prawo do pracy zarobkowej, a jednocześnie podkreślała szczególną rolę macierzyństwa i twierdziła, że miejsce kobiety jest w domu, gdzie ma zajmować się wychowaniem dzieci. Stulecie dziecka przetłumaczono na dwadzieścia sześć języków, a Ellen Key stała się tym samym znana na całym świecie tak jak August Strindberg czy Selma Lagerlöf.
W książce z jednej strony przedstawia argumenty za „doborem naturalnym” Darwina i za tym, że pewnym „egzemplarzom ludzkiego rodu”[8] nie powinno się pozwalać na rozmnażanie, a z drugiej bezlitośnie krytykuje ówczesne autorytarne wychowanie i edukację. Kara cielesna „tchórza czyni podłym, upartego i hardego bardziej zatwardziałym”[9]. Uważała, że metody wychowawcze powinny zamiast tego wspierać indywidualizm i swobodę. Były to szokująco radykalne twierdzenia w czasach, gdy wierzono, że dzieci noszą w sobie grzech pierworodny, który należało zwalczać karami i przemocą.
Ale dziecko ma „obowiązki i prawa równie niewzruszone, jak te, które wiążą starszych”[10]. Dziecko należy szanować, ale musi też nauczyć się szanować innych. Odwołując się do Jeana-Jacquesa Rousseau, twierdziła, że największym sekretem wychowania dziecka jest unikanie wychowania:
Z obecnych starań rodzicielskich, mających na celu wyrobienie dziecięcia, tylko jedna setna ma może rację bytu, pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć winny być obrócone na kierowanie pośrednie. Rodzice i wychowawcy powinni się stać jakby niewidzialną opatrznością, dzięki której dzieci nabierają doświadczenia i zdolności wyciągania ze swych doświadczeń własnych wniosków[11].
A zatem dziecko należy wspierać, kiedy uczy się doświadczać świata, a potem powinno się pozwolić mu wyciągać własne wnioski. Chciałoby się, by dziś wielu rodziców miało te słowa wyszyte haftem krzyżykowym nad dziecięcym łóżeczkiem.
Jednym z tych, którzy podjęli myśli Ellen Key, był polsko-żydowski pediatra Janusz Korczak. W książkach Jak kochać dziecko i Prawo dziecka do szacunku sformułował podstawy dla pięciu zasad dotyczących troski wobec dzieci i ich dobra, które Liga Narodów przyjęła w 1924 roku i które później rozwinięto w Konwencji o prawach dziecka ONZ. (W czasie nazistowskiej okupacji Korczak prowadził sierociniec dla żydowskich dzieci w getcie warszawskim. Mimo że miał możliwość wyjścia z getta, wolał zostać z wychowankami Domu Sierot i razem z nim być wywieziony do obozu zagłady w Treblince, gdzie został zamordowany).
Ellen Key była też inspiracją dla włoskiej pediatry Marii Montessori. Tak jak Key marzyła o tym, by mogły się rozwijać nowe jednostki o silnej indywidualności, i o tym, by dzieci mogły żyć w środowisku wolnym od dominacji dorosłych. Tak, to brzmi dokładnie jak Pippi Pończoszanka – i to nie przypadek. Jeszcze do tego wrócę.
Ale choć idee Key rozpowszechniły się w wielu krajach na całym świecie, to ojczystą Szwecję najmocniej przesiąkła koncepcja, by dziecko postrzegać jako jednostkę, na równi z dorosłymi. Kiedy siostry Moberg w 1904 roku w Norrköpingu otworzyły pierwsze w kraju przedszkole, przyświecała im myśl, że dzieci należy kształcić i wychowywać dla ich własnego dobra, a nie po to, by je ujarzmiać. Ich motto nadało ton, który rozbrzmiewać będzie w przyszłych żłobkach i przedszkolach:
„Dziecko, które bawi się dużo i żarliwie, z pewnością wyrośnie na dobrego człowieka”.
Także pisarka i rysowniczka Elsa Beskow oraz kompozytorka Alice Tegnér inspirowały się Ellen Key i skutecznie zabiegały o to, by dzieci miały prawo do własnego rozwoju i kultury. Czy jest w Szwecji jakieś dziecko, które nie przeglądało książek Beskow albo nie śpiewało piosenki o białej owieczce?
Inną oddaną wielbicielką Ellen Key była Astrid Lindgren, cała jej twórczość opierała się na takim postrzeganiu dziecka i dzieciństwa, które można podsumować pojęciem „kompetentne dziecko”. Zresztą pewnego razu te dwie mistrzynie spotkały się naprawdę, twarzą w twarz. Było to latem 1925 roku, siedemnastoletnia Astrid Lindgren razem z kilkoma koleżankami wybrała się na pieszą wędrówkę. Może to chęć zobaczenia kogoś sławnego zawiodła je pod dom Ellen Key na Omberg w Östergötlandzie? Tak czy inaczej, stały przy płocie i zaglądały do ogrodu, aż nagle na balkonie pojawiła się sama Key i zapytała, czego chcą. Astrid Lindgren, wspominając o tym wydarzeniu pisarce Margarecie Strömstedt[12], opowiedziała, że z domu wypadł wielki pies i jedną z dziewcząt ugryzł w nogę.
Wpuszczono je do środka, żeby opatrzeć ranę, a słynna pisarka zeszła na dół się przywitać, rozchełstana i z rozpuszczonymi włosami. Nagle odwróciła się do Astrid i ostrym tonem kazała zapiąć sobie gorset. Zaskoczona i zakłopotana dziewczyna wykonała polecenie i tak skończyło się ich pierwsze i ostatnie spotkanie. (Z tego zdarzenia w pamięci Astrid Lindgren szczególnie utkwił jeden szczegół – cytat, który Key miała wymalowany na ścianie: „Żyje się tylko dziś”. Czterdzieści lat później wykorzystała go w opowiadaniu o wujku Melkerze w książce My na wyspie Saltkråkan).
Kiedy w 1945 roku rodzi się Pippi Pończoszanka – dziewczynka, której nie ujarzmiono ani nie poddano szczególnemu wychowaniu – myśli Ellen Key przybierają ciało, twarz i warkocze, a antyautorytarne idee docierają do każdego dziecka w kraju, i tak z pokolenia na pokolenie. Śmiem twierdzić, że zasiały ziarnko, które doprowadziło do przemiany Grety Thunberg z ponurej nastolatki w aktywistkę i ikonę, dla której polem działania stał się cały świat.
Kilka tygodni temu ojciec Grety udzielił wywiadu brytyjskim mediom. Opowiedział między innymi, że dzięki zaangażowaniu córki przeszedł na weganizm, a jego żona przestała latać samolotem. Greta Thunberg uosabia zatem kompetentne dziecko – uczy swoich rodziców, tak jak oni uczą ją.
Ale to wciąż niepełna odpowiedź na pytanie o związek Thunberg ze szwedzkimi wartościami. „Efekt Grety” polega nie tylko na tym, że młodą osobę traktuje się z szacunkiem, słucha się jej głosu, że jest kimś, kto uczy się od świata, ale też oczekuje, że świat będzie uczył się od niej. Jest jeszcze jeden wyznacznik: moralna wyższość. Palec uniesiony w pytaniu „jak śmiecie?” nie tylko grozi tym, którzy popełniają błędy, lecz także wskazuje drogę, jaką mają obrać prawomyślni.
Przesłanie przekazywane bez cienia wątpliwości jest prawdopodobnie najwyraźniejszą cechą fenomenu Grety i właśnie to przekonanie o słuszności własnych poglądów budzi emocje, jedni je kochają, inni go nienawidzą. To też utrwalona szwedzka tradycja, a nawet ugruntowana polityczna wartość. Bo jak to w 2013 roku w deklaracji polityki zagranicznej ujął ówczesny minister spraw zagranicznych Carl Bildt z partii Moderatów?
„Szwecja jest humanitarnym mocarstwem”.
Wypowiedź wzbudziła wtedy żywiołowe reakcje, ale tak właściwie jego słowa trafnie podsumowywały długotrwały kurs polityki zagranicznej przyjęty pod koniec lat sześćdziesiątych. I tu na scenę wkracza socjaldemokrata Olof Palme.
Za moich czasów debatę publiczną ciągle zalewa fala nostalgii za Palmem, wielu ludzi najwyraźniej tęskni za przywódcami, którzy mówią o ideałach, zmianie i utopii. Którzy chcą coś osiągnąć. Którzy zostawiają swój ślad. Palme stał się uosobieniem polityka o silnym moralnym kręgosłupie i zajmującym wyraźne stanowisko w kwestiach dotyczących nierówności i niesprawiedliwości.
Krytykował Stany Zjednoczone. Krytykował Związek Radziecki. Był aktywistą, który pod koniec lat czterdziestych ożenił się z Czeszką, żeby pomóc jej uciec od ucisku komunizmu. Od 1954 roku był jednym z „chłopców” w kręgu socjaldemokraty Tagego Erlandera – młodym, znajdującym się w centrum władzy mężczyzną, zajmującym się sprawami wewnętrznymi kraju. Ale kiedy w październiku 1969 roku został przewodniczącym Szwedzkiej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej i premierem Szwecji, sprawy zagraniczne wydawały się absorbować go najbardziej.
Do tego czasu szwedzka polityka zagraniczna była polityką umiaru, nazywano to „linią Undéna”, od nazwiska ministra spraw zagranicznych Östena Undéna. Jak pisze politolog Ulf Bjereld: „Na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ głosowanie Szwecji rzadko różniło się od innych państw zachodnich. W międzynarodowej opinii publicznej głos Szwecji nie rozlegał się donośniej od innych krajów. Jako niezaangażowane państwo buforowe pomiędzy dwoma blokami mocarstw Szwecja często wolała się nie wychylać”.
Wszystko zmieniło się wraz z Palmem. Chętnie wypowiadał się na temat Trzeciego Świata – biednych krajów, które nie należały ani do bloku komunistycznego, ani do bloku państw zachodnich – uważał, że to na Szwecji spoczywa moralna odpowiedzialność za ich mieszkańców. Należało wyeliminować ekonomiczne i społeczne niesprawiedliwości, w przeciwnym razie bieda i niesprawiedliwości w krajach Trzeciego Świata mogą doprowadzić do konfliktów i cierpienia. Jak to sam ujął w 1968 roku:
Nasze oblicze wobec świata musi charakteryzować się solidarnością z ubogimi i uciskanymi; napędzała ona ruch robotniczy, który powstał w dawnej, biednej Szwecji, i przyświecała naszym wysiłkom na rzecz przemiany szwedzkiego społeczeństwa, opierając się na ideach równości i sprawiedliwości.
Krótko mówiąc, Palme wprowadził teraz politykę o bardzo świadomej i wyraźnej postawie moralnej. Szwecja nie była potęgą gospodarczą ani militarnym mocarstwem, ale mogła przyjąć na siebie rolę mocarstwa moralnego. Za granicą Szwecję nazywano the darling of the third world.
Ducha czasu odzwierciedlają narodziny postaci Bamsego, najsilniejszego niedźwiadka na świecie, jakby kudłatej, bardziej przyjaznej dzieciom i edukacyjnej wersji samego Palmego – zawsze gotowego stanąć po stronie słabszych, zamienić wrogość w przyjaźń i wygłaszać przekonujące mądrości o tym, jak żyć.
O rodzicach Grety Thunberg wiem niewiele więcej niż to, że są z tego samego pokolenia co ja. Kiedy byliśmy mali, w latach siedemdziesiątych, szwedzka telewizja zaczęła emitować kolorowe kreskówki o misiu Bamsem, a ciepły głos narratora należał do aktora Olofa Thunberga – dziadka Grety. W 1973 roku Bamse pojawił się w formie komiksu, który szybko stał się jednym ze szwedzkich bestsellerów. Wychowałam się na stanowczych stwierdzeniach, że głupotę świata można wyplenić dzięki wiedzy i że od bicia nikt nie staje się dobry, otaczało mnie ogólnie przyjęte przekonanie, że Szwecja ma odegrać czołową rolę w światowych dylematach moralnych. I tak jest od tamtej pory.
W deklaracji polityki zagranicznej z 1996 roku, kiedy premierem został socjaldemokrata Göran Persson, stwierdza się, że Szwecja ma przodować w kwestii pomocy i działań humanitarnych. Szwecja postrzega siebie jako czołowy kraj w strukturach Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz w działaniach na rzecz zapewnienia pokoju i bezpieczeństwa na świecie. A od czasu wstąpienia do Unii Europejskiej stopniowo zaczęła jawić się jako państwo odgrywające ważną rolę w kwestii rozszerzenia Unii i w pracach nad wzmocnieniem zarządzania kryzysowego i działań pokojowych. Kiedy władzę objęła centroprawica, przejęła też tę tożsamość w polityce zagranicznej. Szwecja jest przecież humanitarnym mocarstwem, jak twierdzą Carl Bildt i rząd Fredrika Reinfeldta.
Odpowiadam więc zagranicznym mediom, że Greta Thunberg jest Szwedką, dlatego że wzorem do naśladowania dla Astrid Lindgren była Ellen Key, a z ich spojrzenia na dziecko narodziła się Pippi Pończoszanka, kompetentne dziecko obdarzone supermocami. Jest Szwedką, dlatego że tylko w Szwecji powstała kultura polityczna, bazująca na mówieniu światu, jak powinien się zachować, sformułowana przez Olofa Palmego i kultywowana od czasu, kiedy doszedł do władzy. W rezultacie prawie każde dziecko w kraju zna misia Bamsego, który nieustannie złości się na głupotę i niesprawiedliwości tego świata. Jego rozwiązanie stanowi przekonywanie ludzi do zmiany myślenia (na właściwe), zgodnie z dewizą: „Wielu małych i słabych razem może pokonać silnego”. Greta Thunberg sama mówi, że „nigdy nie jesteś zbyt mały, by coś zmienić”.
Myślę, że i Astrid Lindgren, i Olof Palme pochwaliliby Gretę za to, z jakim zaangażowaniem, siłą, czułością i determinacją stara się zmieniać świat. Jestem pewna, że Ellen Key nie posiadałaby się z radości. Nie ma nic bardziej szwedzkiego.
Konferencja z 12 listopada 1938 roku[13]
Jutro minie siedemdziesiąt pięć lat od tak zwanej nocy kryształowej. To taka piękna nazwa. Jak Jezioro łabędzie. Albo Droga Mleczna. Nienawidzę tego. Metafora rozmywa pamięć, tworzy noc i mgłę. Pogrom to pogrom, nie ma w nim nic z blasku.
Pogrom listopadowy: trzydzieści sześć godzin agresji, morderstw, gwałtów, aresztowań, tortur i rozbojów. Trzydzieści sześć godzin otwartej przemocy, przemocy zbiorowej, przemocy ze strony większości wobec bezbronnej mniejszości, przemocy bez interwencji policji.
Dwa dni po pogromie, 12 listopada 1938 roku o godzinie jedenastej w Ministerstwie Lotnictwa Rzeszy w Berlinie odbyła się konferencja zwołana przez feldmarszałka Hermanna Göringa. Uczestniczyli w niej nie tylko Joseph Goebbels, Reinhard Heydrich, prezes Banku Rzeszy Walther Funk i kilkudziesięciu innych mężczyzn. Byli tam też stenografowie, którzy dokumentowali każde słowo, śmiech, mruknięcie czy wahanie. Jak się okazuje, nie wahano się za wiele. Wiemy o tym, ponieważ zachowała się duża część zapisu stenograficznego.
Hermann Göring: Panowie! Dzisiejsza narada ma kluczowe znaczenie. Otrzymałem list, napisany do mnie z rozkazu Führera przez Bormanna, szefa sztabu zastępcy Führera. Nakazuje w nim, by całościowo skoordynować i w taki lub inny sposób rozwiązać kwestię żydowską. Wczoraj w rozmowie telefonicznej Führer ponownie polecił mi podjęcie decydujących kroków[14].
Kiedy po raz pierwszy czytałam stenogram posiedzenia, zaczęłam się śmiać, tak jakby napisali go Terry Gilliam i John Cleese. Zadzwoniłam do szwedzkiego badacza Zagłady i zapytałam, czy czytał ten dokument, to absurdalne, czy mógł być prawdziwy? Tak.
Skontaktowałam się z historykami z centrum badawczego Jad Waszem w Jerozolimie, żeby się upewnić: czy ten dokument naprawdę istnieje? Tak. Czy został zweryfikowany, czy sprawdzono jego autentyczność? Tak. Stenogram opisany jest jako dokument 1816-PS w Nazi Conspiracy and Aggression. Volume IV, USGPO, Washington, 1946/pp. 425–457. Pod koniec wojny jeden ze stenografów, Fritz Dörr, przekazał go armii amerykańskiej – wykorzystano go w procesach norymberskich, a obecnie znajduje się w Waszyngtonie.
Pogrom listopadowy i zorganizowana niedługo po nim konferencja wiążą się ze sobą, razem wyznaczają historyczną i tragiczną granicę. Po pierwsze antysemityzm zmienia kierunek. Po 9 i 10 listopada 1938 roku to już nie partia dopuszczała się dewastacji, przemocy i morderstw; działania te przejęły teraz państwo niemieckie i jego organy bezpieczeństwa. Po drugie stenogram posiedzenia – dokładny zapis tego, co i przez kogo zostało powiedziane – stanowi jeden z najważniejszych dokumentów w badaniach nad Zagładą. Hermann Göring dwukrotnie powołuje się bezpośrednio na Führera, nie ma więc wątpliwości, że Adolf Hitler angażował się w tę sprawę i był jej siłą napędową. To oznacza, że stenogram jest jednym z niewielu znanych dokumentów, które bezpośrednio łączą Hitlera z eksterminacją europejskich Żydów.
Hermann Göring: Nie chcę, panowie, pozostawiać żadnych wątpliwości co do celu dzisiejszego posiedzenia. Nie ma służyć ponownym rozmowom o tym, co należy zrobić. Teraz mają zapaść decyzje. Apeluję do odpowiednich resortów o podjęcie wszelkich niezbędnych środków do aryzacji gospodarki i składanie raportów z tych działań mnie, o ile będzie to konieczne. Zasadnicze założenie aryzacji jest następujące: Żyd zostanie wyeliminowany z niemieckiego życia gospodarczego oraz przekaże swój majątek na rzecz państwa. [...] Przechodzę teraz do kwestii Żydów obcego pochodzenia. Musimy dokonać rozróżnienia. Żydów, którzy rzeczywiście zawsze byli obcokrajowcami, trzeba rzecz jasna traktować zgodnie z porozumieniami zawartymi z ich krajami. Co się zaś tyczy Żydów, którzy ogólnie rzecz biorąc byli Niemcami, zawsze mieszkali w Niemczech, a takie czy inne obce obywatelstwo przyjęli w ostatnich latach tylko po to, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, dla nich proszę nie mieć względów. Trzeba z nimi skończyć. A może mają panowie jakieś wątpliwości?
Dwudziestowieczną Europę w dużej mierze ukształtowały, czy wręcz wyciosały, działania dwóch mężczyzn: Józefa Stalina i Adolfa Hitlera. To oni odpowiadają za totalitaryzm – jeśli nie za samą ideę, to za jej pełną realizację. Polsko-amerykański historyk Jan Tomasz Gross nazywa wpływ totalitaryzmu na społeczeństwo „zinstytucjonalizowanym resentymentem”. Pod władzą Stalina czy Hitlera prowadzono indoktrynację, zaszczepiając w ludziach wzajemną niechęć i podżegając do agresywnych działań. Miasto zwracało się przeciwko wsi, robotnicy przeciwko rolnikom, zamożni chłopi przeciwko biednym, dzieci przeciwko rodzicom, młodzi przeciwko starym, grupy etniczne przeciwko sobie nawzajem. Zasada divide et impera, dziel i rządź, jest podstawą wszelkich form totalitaryzmu i dyktatury – a tym samym stanowi przeciwieństwo demokracji. Liczba ofiar zamordowanych w wyniku działań tych dwóch mężczyzn jest tak wielka, że przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Stenogram z konferencji w Ministerstwie Lotnictwa z tego listopadowego dnia 1938 roku obnaża ponurą logikę tworzącą język pełen eufemizmów, w którym „specjalne traktowanie” oznacza mordowanie, a „ewakuacja” równa się deportacji. Widać w nim też ślady prowadzące do tego, co dziś kojarzymy z katastrofą: getta, głodzenie, masowe morderstwa. Prawie żadna z tych rzeczy jeszcze nie miała miejsca, wszystko znajdzie się w późniejszych rozporządzeniach, w jeszcze niepodjętych działaniach. Zabitych jeszcze nie zabito, zgwałconych jeszcze nie zgwałcono. Trauma Europy jeszcze nie wybuchła. Ale wszystko to widać w listopadowym pogromie i w stenogramie posiedzenia – wszystko już czekało.
Joseph Goebbels: Prawie we wszystkich niemieckich miastach spłonęły synagogi. To oznacza różne nowe możliwości wykorzystania terenu, na którym stały. Niektóre miasta chcą przekształcić je na parkingi, inne wolą zbudować tam nowe domy.
Göring: Ile właściwie synagog spłonęło?
Reinhard Heydrich: W całej Rzeszy łącznie sto jeden synagog uległo zniszczeniu wskutek pożaru, siedemdziesiąt sześć zdemolowano, a także zniszczono siedem i pół tysiąca sklepów.
Göring: Co rozumie pan przez „zniszczenie wskutek pożaru”?
Heydrich: Niektóre spłonęły doszczętnie, inne częściowo.
Goebbels: Uważam, że to okazja do likwidacji synagog. Wszystkie, które zostały choć trochę naruszone, mają zostać zburzone przez Żydów. Żydzi muszą ponieść koszty. [...] Uważam za konieczne wydanie rozporządzenia zakazującego Żydom uczęszczania do niemieckich teatrów, kin i cyrków. Takie rozporządzenie wydałem już za pośrednictwem Izby Kultury. [...] Ponadto za konieczne uważam usunięcie Żydów z przestrzeni publicznej, gdzie ich obecność działa prowokacyjnie. Dziś na przykład nadal jest możliwe, żeby Żyd podróżował razem z Niemcem w tym samym przedziale wagonu sypialnego. Dlatego potrzebne jest zarządzenie Ministra Transportu stanowiące, że dla Żydów przeznaczone są oddzielne przedziały. A jeśli wszystkie będą zajęte, Żydzi nie będą mieć prawa ubiegać się o miejsce. Osobny przedział dostaną tylko wtedy, gdy Niemcy będą mieli gdzie usiąść. Nie będą się mieszać z Niemcami, a jeśli zabraknie miejsc, będą musieli stać na korytarzu.
Göring: W takim razie rozsądniej byłoby udostępnić im osobne przedziały.
Goebbels: Ale nie, jeśli pociąg jest pełny!
Göring: Chwileczkę. Żydom udostępni się tylko jeden wagon. Jeśli nie będzie wolnych miejsc, reszta Żydów będzie musiała zostać w domu.
Goebbels: Ale załóżmy: pociągiem ekspresowym do Monachium nie będzie jechać wielu Żydów, powiedzmy, że w całym pociągu będzie ich tylko dwójka, a reszta przedziałów będzie pełna. Ta dwójka Żydów miałaby wtedy do dyspozycji cały przedział. [...]
Göring: Jeden wagon albo jeden przedział dla Żydów. A jeśli rzeczywiście zdarzyłoby się tak, jak pan mówi, że pociąg byłby pełen, proszę mi wierzyć, niepotrzebne będą wtedy żadne przepisy. Wywali się takiego i przez całą drogę będzie siedział sam w klozecie!
Historyk Raul Hilberg wymienia pięć etapów procesu zagłady: definiowanie ofiar i wyizolowanie ich z reszty ludności. Odebranie im możliwości zarobku i utrzymania. Geograficzna koncentracja. Eksterminacja. Konfiskata ich rzeczy osobistych.
Na konferencji z 12 listopada 1938 roku poruszone zostają wszystkie te aspekty. Od zalet i wad gett po twierdzenie, że żydowskie matki „gderają i podburzają” matki niemieckie, w związku z czym im oraz ich dzieciom należy zabronić wstępu do parków Rzeszy. Narada skończyła się o czternastej czterdzieści, do tego czasu podjęto decyzję, że właściciele siedmiu i pół tysiąca zniszczonych sklepów muszą po pogromie „przywrócić krajobraz miasta”, a na niemieckich Żydów zostanie nałożony tak zwany podatek pokutny w wysokości miliarda marek. Celem spotkania było rozstrzygnięcie kwestii wykluczenia Żydów z niemieckiej gospodarki – czy, jak to ujął Göring: „Zasadnicze założenie aryzacji jest następujące: Żyd zostanie wyeliminowany z niemieckiego życia gospodarczego oraz przekaże swój majątek na rzecz państwa”.
Nazistowskie Niemcy snuły totalitarną wizję o osiągnięciu światowej dominacji poprzez wojnę, a rabowanie ludności żydowskiej było sposobem na sfinansowanie ekstremalnego aktu przemocy w Europie, który dziś nazywamy drugą wojną światową. Niektórzy historycy twierdzą, że doprowadziło to do ludobójstwa w takim samym stopniu jak zinstytucjonalizowany antysemityzm.
Hermann Göring: Wolałbym, żebyście zabili dwustu Żydów, zamiast powodować straty w takiej wysokości.
A zatem minęło dopiero siedemdziesiąt pięć lat od pogromu listopadowego, który stał się początkiem najgorszego możliwego końca. Czy to dawno, czy to czas miniony, czas przeszły? Czy powinniśmy zamknąć drzwi historii, czy już nam spowszedniała, czy już wystarczy? Nie. Przeszłość to tylko odleglejsza część naszej teraźniejszości. Dziś żyjemy w próżni, nie egzystencjalnej, lecz faktycznej. Hitler plus Stalin równa się totalitaryzm, żyjemy w wyniku tego działania, w cieniu, w przestrzeni negatywnej, w pustce po nienapisanych książkach, niewykonanej pracy, niesformułowanych myślach, nieprzeżytym życiu.