Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po rozstaniu z Agnieszką Warszawa staje się dla Piotra obcym miejscem. Zbyt wiele wspomnień zaczyna być ogromnym ciężarem, którego nie potrafi udźwignąć. Dlatego ucieczka wydaje się jedynym wyjściem z sytuacji. Wybór pada na Gdynię – młode, dynamiczne miasto, bardzo podobne do niego samego. To tam miesiąc po miesiącu, krok po kroku Piotr stara się skleić swoje roztrzaskane życie, jednak przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć...
Miłość do Agnieszki nie zniknęła, została jedynie uśpiona. Odzyskanie utraconego uczucia okaże się jednak trudne, tym bardziej że w życiu Agnieszki ponownie pojawia się jej dawny chłopak, Michał. Zdruzgotany Piotr postanawia uśmierzyć ból ciągłymi romansami. Podrywa, uwodzi bez opamiętania. Wszystko, aby tylko zapomnieć. W tym szale pomocną dłoń wyciąga do niego Jerzy, który ponownie bierze go pod swoje skrzydła. Piotr zostaje jego prawą ręką na Pomorzu, a sukcesy w pracy przywracają go na właściwe tory.
Mija rok, później następny. Rzeczywistość Piotra wydaje się harmonijna i przyjemnie poukładana. W takich okolicznościach poznaje Monikę, cudowną gdańszczankę, która od pierwszych chwil zawładnie jego zmysłami. Nowa miłość wprowadza dodatkowy spokój, którego tak poszukiwał i pragnął od dawna. Los jednak bywa przewrotny. Nieoczekiwane zdarzenia spowodują, że związek Moniki i Piotra zacznie się chwiać, a Agnieszka ponownie pojawi się na horyzoncie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Jeziorska
Projekt okładki
Aleksandra Bartczak
Fotografie na okładce
© yablochniuk, cherry_d, Руслан Галиуллин, ardni | stock.adobe.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2021
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
http://dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
tekst © Piotr Pietrzak
ISBN 978-83-7835-846-6
Dla M.
Ostatni dźwięk konduktorskiego gwizdka oznajmił odjazd pociągu. Tuż po zamknięciu automatycznych drzwi nowoczesny skład PKP Intercity ruszył gładko i niemal bezgłośnie, będąc świadectwem tego, jak wieloletnie inwestycje polskiego przewoźnika kolejowego znacząco podniosły standard podróżujących.
Piotr, wpatrzony w ścianę tunelu za oknem, nie miał głowy do tego typu rozważań. Pomimo że wykupił bilet w pierwszej klasie, nie był w nastroju do skupiania się na wygodach, które oferował pachnący świeżością i wciąż pusty przedział.
Warszawa Centralna wraz z jej największym dworcem to prawdziwe podziemne miasto i labirynt długich korytarzy, więc wyjazd z tunelu ciągnął się dłuższą chwilę. Mijając stację na Powiślu, cały przedział wypełniło nagle oślepiające światło, więc Piotr mocno zmrużył oczy. Zaraz jednak szeroko je otworzył, aby z jednego z dziewięciu mostów stolicy spojrzeć na jej zachwycającą panoramę.
Minęło zaledwie pięć lat od jego przyjazdu do miasta, ale w tym czasie rozrosło się bardzo dynamicznie. W miejscu starych, niszczejących budynków piętrzyły się nowoczesne wieżowce, nadające miastu kosmopolityczny charakter. Obserwując coraz nowsze budynki, przypomniał sobie artykuł, który niedawno przeczytał. Autor przyrównał centrum Warszawy do panoramy amerykańskiego Miami, z czym trudno było się nie zgodzić. Z odpowiedniej perspektywy podobieństwo rzeczywiście było uderzające.
Po kilku minutach stalowe koła zadudniły i pociąg lekko się zakołysał. Kolejowa przeprawa przez Wisłę miała już swoje lata, więc było to całkowicie zrozumiałe. Tego absolutnie nie można było powiedzieć o najnowszym nabytku w postaci Stadionu Narodowego. Mijając owalny budynek w biało-czerwonych barwach, Piotr wrócił pamięcią do rozgrywek Euro 2012. Nie bardzo interesował się piłką nożną, ale był zachwycony tłumami obcokrajowców, wylewającymi się codziennie na stołeczne ulice. Choć mecze były rozgrywane w kilku polskich i ukraińskich miastach, to różnorodność kibicowskich kultur była w tamtym okresie stale obecna i widoczna niemal w każdym zakątku Warszawy. Fantastyczny spektakl przyjaźni i tolerancji.
Minąwszy sportową chlubę Polski, pociąg zaczął hamować, aż w końcu całkowicie się zatrzymał. Piotr nagle sposępniał, ponieważ zdał sobie sprawę, że Dworzec Wschodni to ostatnia stacja jego ukochanego miasta. Tuż za nią czekała wielka niewiadoma. Opuszczał swój dom, nie wiedząc kiedy i czy w ogóle do niego wróci.
Obserwując wsiadających podróżnych, mimowolnie przypomniał sobie wszystkie osoby, które coś dla niego znaczyły, a które teraz zostawiał: profesor, Małgorzata i Jerzy, Daro, Babcia i przede wszystkim Agnieszka. Wśród nich to ona była wyznacznikiem jego samego i odmieniła jego życie do tego stopnia, że powrót do poprzedniego stanu okazał się niemożliwy. Sprawiła, że przez krótką chwilę jego świat był światem kompletnym i z całych sił pragnął to odzyskać.
W zawiłej biografii Piotra wiele było przełomowych momentów, które na nowo definiowały jego dalsze losy. Wielokrotnie zadawał sobie pytanie, co by było gdyby. Jednak te zdarzenia miały już miejsce i niosły ze sobą konsekwencje. Nie było sensu z nimi polemizować, bo wszystkie, w mniejszym lub większym stopniu, doprowadziły go właśnie do tego punktu.
Gdy ostatni pasażer znalazł się w pociągu, znajomy gwizd ponownie oznajmił odjazd. Nie było już odwrotu.
Piotr podniósł wzrok i spojrzał na wielki baner reklamowy, wiszący na ścianie peronu. Z zaciekawieniem przyjrzał się zapowiedzi filmu Jurassic World. Zamyślił się i natychmiast przeniósł do zdarzeń, które najmocniej określiły jego tożsamość. Kilkugodzinna podróż do Trójmiasta dawała ku temu idealne warunki.
Być może Wielkanoc nie miała mocy i magii porównywalnej z Bożym Narodzeniem, jednak oba święta łączył niezmienny i bardzo ważny element: były prezenty, a w oczach dzieci był to czynnik najważniejszy.
– Prezenty, prezenty!
Mały chłopiec o jasnych włosach zeskoczył z piętrowego łóżka i nachylił się nad śpiącą siostrą. Choć jego głos był bardzo doniosły, to jednak nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Było bardzo wcześnie i nawet nie zareagowała, wciąż otulona w różową kołderkę.
– Wstawaj, wstawaj! – Malec zaczął nią potrząsać, nie dając za wygraną. – Prezenty!
Mała mlasnęła kilka razy i z trudem otworzyła jedno oko. Mlasnęła ponownie i czym prędzej je zamknęła.
– No, wstawaj!
Gdy chłopiec usłyszał w oddali otwierane drzwi, wybiegł z pokoju siostry i, mijając mamę, wpadł do salonu. Natychmiast znalazł się przy ogromnej meblościance i zaczął otwierać wszystkie szuflady.
– Poczekaj na siostrę – odezwał się leżący na łóżku tata.
– Ona nie chce wstać – odpowiedział, zaglądając do kolejnych szafek.
– Jak to nie chce wstać? A kto jest w drzwiach?
Chłopiec spojrzał na zaspaną siostrzyczkę, mocno trzymającą się mamy. Malutkie oczy wciąż nie były do końca otwarte.
– Kasia, chodź! Musimy szukać!
Szukanie prezentów wielkanocnych było śląską tradycją, którą dzieci uwielbiały. Kasia szybko przyłączyła się do eksploracji niższych szuflad. Choć wciąż zaspana, swój prezent odnalazła jako pierwsza i zapiszczała donośnie na widok lalki Barbie.
– Jest! Jest! – zakrzyknął chłopiec i wyciągnął z szafy kolejkę elektryczną.
Gdy usiadł na środku pokoju, gotowy do rozpakowywania dużego pudła, odezwał się tata:
– Szukaj dalej.
„Więcej prezentów? Super” – pomyślał. Podskoczył i czym prędzej rzucił się do dalszego przetrząsania nieotwartych szafek. Nie zostało ich zbyt wiele, więc poszukiwania trwały zaledwie moment.
Pudło okazało się bardzo ciężkie, więc tata natychmiast przyszedł z pomocą.
– Zajączek przyniósł coś dla całej rodziny – powiedział uśmiechnięty rodzic.
Piotruś, choć miał dopiero siedem lat, wiedział już, że to nie Zajączek przynosił wielkanocne prezenty. Była to w dużej mierze zasługa wujka Heńka i cioci Uli, która została kierowniczką w dużym sklepie i to dzięki nim tata miał dostęp do wielu rzeczy niedostępnych w innych miejscach. Niestety, wujostwo wkrótce wyjeżdżało na stałe do Niemiec i nie była to miła perspektywa.
– A co to jest? – zapytała Kasia, widząc duże, lśniące nowością urządzenie.
– To wideo, głupia! – pochwalił się swoją wiedzą Piotruś.
– Nie jestem głupia – zaprotestowała. – A co to wideo?
– Zobaczysz później, skarbie – dodał tata i pocałował małą w czółko.
***
Późnym popołudniem salon zamienił się w wielką salę kinową. Niemal wszystkie dzieciaki z osiedla rozsiadły się na podłodze, niecierpliwie czekając na seans. Gromadka była tak duża, że przygotowane na stole smakołyki zniknęły w mgnieniu oka. Mama stale uzupełniała zapasy, starając się nie nadepnąć jakiegoś brzdąca.
Być może Park Jurajski nie był najodpowiedniejszym wyborem dla tak młodej widowni, ale na widok dinozaurów dzieci oszalały. Niektóre ze strachu zamykały oczy, inne otwierały je szeroko, niedowierzając w to, co widzą na ekranie. Tam chodziły żywe dinozaury, które wcześniej brzdące widziały tylko na obrazkach w książkach.
– Patrzcie teraz! – Piotruś podbiegł do nowego sprzętu.
Magnetowid był bardzo nowoczesny i miał jedną niezwykłą funkcję, którą malec szybko odkrył. Z prawej strony mieściło się pokrętło, które pozwalało przewijać film klatka po klatce, w przód lub w tył.
Nacisnął odpowiedni przycisk i film się zatrzymał, akurat w momencie ucieczki głównych bohaterów przed wściekłym tyranozaurem. Gdy zaczął manipulować pokrętłem, dinozaur w zwolnionym tempie biegł raz do przodu, raz do tyłu. Śmiechy zachwyconych dzieciaków poniosły się przez otwarte okno.
Kilka godzin później, gdy kino osiedlowe opustoszało, Piotruś podszedł do magnetowidu i pogłaskał go, jakby witał nowego członka rodziny. Uśmiechnięci rodzice z kanapy obserwowali, jak wyczerpany i snujący się synek powoli odchodzi w kierunku swojego pokoju.
Po intensywnym i obfitującym w niezwykłe przeżycia dniu oczy malca kleiły się coraz bardziej, ale w małej głowie wciąż krążyła niesforna myśl: „Jeśli ciocia Ula wyjedzie, skąd rodzice będą brać tak wspaniałe prezenty?”.
***
Dziecięca naiwna troska o brak wyjątkowych podarunków szybko okazała się niczym nieuzasadniona. Przedsiębiorczy rodzice w czasach wciąż raczkującego kapitalizmu zawsze znajdowali sposób, aby prezenty były wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju.
Niezaprzeczalnie dom Lorenzów był wyjątkowy. Dzięki tolerancyjnym rodzicom był miejscem otwartym i przyjaznym, w którym liczni znajomi i ich dzieci zawsze czuli się doskonale. Nigdy nie było zakazów, a wychowanie było bezstresowe na długo przed tym, gdy stało się to modne. Dzięki temu Piotruś i Kasia wyróżniali się i wiedli prym w swoim dziecięcym środowisku. Działo się tak również dlatego, że tuż obok bloku, w którym Lorenzowie mieszkali na parterze, młodzi rodzice prowadzili bardzo popularny sklep osiedlowy. To dzięki niemu w domu nigdy niczego nie brakowało. Najbardziej egzotyczne owoce były codziennością, i to najczęściej nie w kilogramach, ale w ilości dużych skrzyń. Słodyczy bywało tak dużo, że pewnego razu całą wielką szafę wypełniły słoiki nutelli, poustawiane aż po sufit. Piotruś uwielbiał ten widok i czasem przyglądał się temu skarbowi całymi godzinami.
Z roku na rok sklep rozrastał się, a wraz z nim rosło zapotrzebowanie na towar. Właśnie wtedy doszło do niezwykłego zdarzenia.
Giełda rolno-spożywcza w Katowicach była ówcześnie najpopularniejszym miejscem tego typu w okręgu. Można było tam dostać niemal wszystko i kto mógł, bardzo chętnie z tego korzystał. Ojciec Piotrusia nie był w tej kwestii wyjątkiem. Aby nadążyć z realizacją oczekiwań mieszkańców swojego osiedla, jeździł na giełdę dwa, trzy razy w tygodniu, głównie nocami, aby rozpakować zakupiony towar tuż przed otwarciem sklepu.
Piotruś od najmłodszych lat był rannym ptaszkiem i tamtego poranka oczekiwał przyjazdu taty. Gdzieś w oddali usłyszał znajomy warkot leciwego samochodu i czym prędzej podbiegł do okna. To, co stało się później, na zawsze zapadło mu w pamięć.
Gdy wysłużony dostawczak marki Żuk, wyraźnie przeładowany, wjeżdżał na wysoki chodnik przy sklepie, materiałowa plandeka zakołysała się i z hukiem opadła. Skorodowany stelaż nie wytrzymał i całość załamała się w spektakularny sposób. Malec w kilka sekund znalazł się tuż przy nieco wystraszonym tacie. Po krótkiej ocenie i oszacowaniu strat zaczęli się śmiać, bo cała sytuacja wydawała się przekomiczna. Jedyną niedogodnością okazało się nieco dłuższe noszenie towaru do sklepowego magazynu.
Tydzień później na osiedlu nastąpiło niemałe poruszenie. Wracający z sąsiedniego podwórka Piotruś wyczuwał to napięcie. Nie rozumiał, o co chodzi, ale powoli docierało do niego, że w pobliżu jego bloku dzieje się coś niezwykłego. Nie dawało mu to spokoju, więc minął swoją klatkę i spojrzał w kierunku sklepu swoich rodziców. Wtedy zrozumiał… Na żwirowym podjeździe stał duży samochód ze znakiem gwiazdy z przodu. Taki znak już kiedyś widział. Zauważył również napis nad przednim zderzakiem: 208d. Samochód był otoczony przez chmarę dzieciaków, które dotykały lśniących reflektorów i nieskazitelnie białej karoserii. Niektóre z dzieci macały nowe opony z takim podziwem, jakby dopiero co odkryły koło. Piotruś odwrócił się na pięcie i czym prędzej pobiegł do domu.
– Tato, tato, widziałeś?! – zakrzyknął, wbiegając do salonu.
Siedzący na kanapie ojciec uśmiechał się tajemniczo.
– Widziałeś, jakie auto stoi za sklepem?
Malec o mało nie stracił tchu. Podbiegł do jednego z okien i odsłonił widok na sklep, gdzie stał niezwykły w mniemaniu dziecka pojazd. Przyglądał mu się do czasu, gdy za plecami usłyszał dziwny metaliczny dźwięk. Odwrócił się i spostrzegł samochodowe kluczyki, trzymane w dłoni uśmiechniętego szeroko ojca.
– Chodź! – powiedział tata, wstając z kanapy. – Zobaczymy go z bliska.
Piotruś nie mógł uwierzyć. Choć był zaledwie siedmiolatkiem, to zbliżając się do samochodu, czuł się prawie jak mężczyzna, który ogląda swój pierwszy wymarzony pojazd. Poczuł się taki odpowiedzialny, gdy tata wręczył mu kluczyki z poleceniem otwarcia tego cuda. Uczynił to niezwłocznie i wskoczył do szoferki od strony kierowcy. Chwycił kierownicę i kilkakrotnie pokręcił nią w obie strony. Starał się dosięgnąć pedałów, ale był na to za mały. Choć samochód nie był nowy, to w jego wnętrzu pachniało nowością i odświeżaczem o zapachu lasu. Po chwili mały kierowca obrócił się i zauważył, że tuż za siedzeniami była ciemna ścianka. Dziecięcy umysł nie wiedział, do czego służy, więc jak najszybciej należało to odkryć.
Wyskoczył z szoferki i obiegł auto. Stanął pomiędzy innymi dziećmi, przed podłużnymi drzwiami. Gdy tata pociągnął za klamkę, drzwi nagle przesunęły się, a dzieci głośno westchnęły, jakby otworzyły się wrota do tajemniczego skarbca. Nie zwlekając, wszystkie po kolei zaczęły wskakiwać do wnętrza. Tupot kilkudziesięciu małych stóp rozniósł się po okolicy, a auto zaczęło się kołysać. To była wspaniała chwila, a pan Lorenz ponownie stał się bohaterem osiedla.
W tamtym czasie w małym, kilkunastotysięcznym mieście nie było zbyt wiele takich samochodów, więc duma z jego posiadania trwała bardzo długo. Jednak zbliżające się lato pokazało, że auto nie miało służyć tylko jako środek zaopatrzenia. Nie, zaradny ojciec miał co innego w zanadrzu.
Był to rok wyjątkowy, ponieważ Piotruś zakończył swój pierwszy ważny etap w życiu: wkrótce miał się pożegnać z przedszkolem i rodzice wpadli na fantastyczny pomysł, jak to zaakcentować. Najtrudniejsze przygotowania spadły na barki głowy rodziny. Tata wyjeżdżał samochodem na działkę i spędzał tam całe popołudnia. Naturalnie dzieci były bardzo ciekawskie i chętne, aby jeździć tam razem z nim, ale stale sprytnie się wymigiwał. Dlatego grzecznie spędzały czas w pobliżu sklepu mamy, która bez przerwy miała ich na oku, gdy bawiły się z resztą osiedlowej ferajny.
Pewnego wieczoru, po kilku pełnych tajemnic dniach, zadowolony tata wszedł do mieszkania i oznajmił:
– Chodźcie!
Kasia i Piotruś zerwali się na równe nogi i pędem wybiegli na podwórko. Gdy spojrzeli na auto, nie zauważyli nic interesującego.
– Tato, nic się nie zmieniło – powiedział malec zawiedzionym głosem.
– Taaak? To zobacz tutaj.
Gdy otworzył boczne drzwi, oczom dzieci ukazały się meble, łóżka i dwa małe fotele.
– Ale super! – krzyknął Piotruś. – Pokój w aucie!
Razem z Kasią wskoczyli do wnętrza i zaczęli zaglądać we wszystkie zakamarki. Przetrząsnęli wszystkie szuflady, wypróbowali łóżka i fotele, od razu zamawiając sobie jeden dla siebie. Dopiero na końcu spostrzegli najważniejsze – w przegrodzie pomiędzy przestrzenią załadunkową a szoferką był wycięty prostokątny otwór, aby można swobodnie się przemieszczać i obserwować drogę podczas jazdy. To była już prawdziwa magia.
***
W latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku wszelka działalność gospodarcza w Polsce przeżywała rozkwit i rodzina Lorenzów również korzystała z tej prosperity. Co prawda niewielki sklep nie czynił z nich milionerów, ale pozwalał na życie z dala od trosk i na znacznie wyższej stopie w porównaniu z osobami pracującymi na etacie.
Pan Lorenz kilka lat wcześniej był zatrudniony na kopalni i od zawsze miał wielkie marzenie: aby któregoś dnia być niezależnym. Pracować, kiedy się chce, bez nakazów i przymusu. Być swoim własnym szefem i samemu o wszystkim decydować. Wciąż pamiętał wczesne wstawanie, pracę zmianową, wieczne zmęczenie i brak czasu dla rodziny. Dlatego tak ważne były dla niego tamte wakacje.
Zamknięcie sklepu na długi czas nie wszystkim sąsiadom przypadło do gustu, ale właśnie rozpoczynało się upalne lato i jakoś rozeszło się to po kościach. Osiedle i tak coraz bardziej pustoszało, ponieważ wszyscy plażowali przy pobliskich jeziorach.
– Sprawdziłaś sklep? Spakowałaś śpiwory? A talerze i sztućce?
Piotruś słyszał ze swojego pokoju ciągłe pytania taty. Nie bardzo rozumiał, dlaczego mama tak się denerwuje, skoro on sam zdołał się już spakować. W wypchanym po brzegi plecaku znalazły się wszystkie niezbędne zabawki.
Po kolejnej godzinie irytujących pytań oraz kilkunastu powrotach do domu po jakiś zapomniany drobiazg wreszcie nadeszła upragniona chwila.
– No, dobra – oznajmił tata. – Jedziemy.
Celem rodzinnej wyprawy były góry. Pierwszym przystankiem okazał się Ustroń, w którym tuż nad rzeką Wisłą spędzili cały tydzień. Codzienny rytuał wyglądał zawsze tak samo: wyjście z auta i orzeźwiający skok do wody. Następnie śniadanie w piknikowym stylu i do południa wylegiwanie się nad brzegiem rzeki. Obiad zazwyczaj był smakowity, choć mama przygotowywała go w warunkach polowych na butli gazowej. Po obiedzie całą rodziną szli w pobliże dużego wodospadu, gdzie było prawdziwe kąpielisko z mnóstwem osób.
Piotruś uwielbiał to miejsce. Głównie dlatego, że był tam mocny nurt, a on potrafił już dobrze pływać. Dzięki temu mógł chwalić się przed rodzicami, co robił nieustannie. Jednak był jeszcze inny powód – możliwość skakania do wody z samego wodospadu.
Rozpoczął asekuracyjnie. Z prawej strony było zwężenie składające się z trzech mniejszych kaskad. Zszedł na najniższą i z niej wykonał swój pierwszy skok. Po kilku następnych zapragnął większych wrażeń. Wodospad miał wysokość około trzech metrów i widok z niego był oszałamiający. Szeroka Wisła wyglądała niesamowicie i z perspektywy siedmiolatka była niemal jak Amazonka. Choć nigdy nie widział tej południowoamerykańskiej rzeki, to tak ją sobie wyobrażał podczas wieczornego seansu czytania mamy o różnorodnych przygodach. Na szczycie tamtego wodospadu niezaprzeczalnie czuł się jak odkrywca.
Sam skok był czystą formalnością. Gdy upewnił się, że rodzice patrzą, a tata jest uzbrojony w aparat fotograficzny, nachylił się i odbił mocno nogami. Lot trwał krótko, ale było to jedno z najważniejszych przeżyć w jego dotychczasowym życiu. Szybko zapragnął jeszcze więcej.
Okazja nadarzyła się nazajutrz, gdy ponownie wyruszyli w trasę. Leżąca niezbyt daleko miejscowość, Wisła, szczyciła się wieloma atrakcjami, a jedną z nich był wielki odkryty basen. Kompleks wodny składał się z czterech części: brodzika dla maluchów, kolejnego dla trochę większych dzieciaków, basenu ze zjeżdżalnią i największego basenu z dziesięciometrową skocznią. Naturalnie dwa pierwsze baseniki w ogóle nie były w kręgu zainteresowań ambitnego chłopca. Były dobre dla jego siostry, ale nie dla niego. Przecież on miał już siedem lat i wkrótce miał iść do pierwszej klasy. Dlatego całą swoją uwagę skierował na dwie największe atrakcje.
Zjeżdżalnia była gigantyczna. Mierzyła kilkanaście metrów i wdrapywało się na nią po niemal pionowych metalowych schodach. Już samo wejście było wyzwaniem. Oczywiście mama była temu przeciwna, ale tata zdołał ją w końcu udobruchać. Znali swojego syna i wiedzieli, że nie odpuści.
Przez pierwszą godzinę Piotruś z zadartą do góry głową obserwował. Wszyscy zjeżdżający byli starsi i więksi od niego. Nikt ich nie kontrolował, nikt nie zwracał im uwagi, więc robili, co chcieli. Popisowym numerem była jazda na plecach, głową w dół. Gdy taki śmiałek wylatywał z półotwartej rynny, na wodzie ciało zachowywało się jak motorówka, tworząc fale na obie strony. To było świetne i właśnie tego należało spróbować. Z tym postanowieniem mały kozak ruszył w kierunku schodów.
Tłum był spory, więc dotarcie na szczyt zajęło kilka minut. Było to o tyle niekomfortowe, że przy najmniejszym podmuchu wiatru zmoczone ciało zaczęło marznąć. To wszystko jednak przestało mieć znaczenie, gdy było się już kolejnym do zjazdu. Wtedy czuło się strach. Gdy Piotruś rozejrzał się wokoło, od góry zobaczył dach pobliskiego budynku. Wtedy stanął jak wryty, kurczowo trzymając się poręczy. Momentalnie przypomniał sobie inną opowieść mamy. Pomyślał, że tak musi wyglądać wieża Eiffla.
Gdyby mógł się ruszyć i ominąć zniecierpliwione osoby stojące za nim, zrobiłby to z największą przyjemnością. Jednak było to niewykonalne. Z ich ust dało się tylko słyszeć coraz głośniejsze: „Dajesz, mały!”. Nie było odwrotu. Puścił poręcze i bardzo powoli usiadł w metalowej rynnie. Wyglądała, jakby miała sto metrów długości. Przypomniał sobie nagle tych wszystkich, którzy zjeżdżali głową w dół. Na samą myśl świat zaczął mu wirować, dlatego postanowił zjechać klasycznie, nogami w przód.
– No, mały, szybciej! – Kolejny raz usłyszał znajome pokrzykiwania.
Z największym trudem oparł plecy o chłodną zjeżdżalnię. Zdrętwiałe ze strachu ramiona położył wzdłuż tułowia i spojrzał w niemal bezchmurne niebo. Nie odważył się zerknąć przed siebie. W myślach żegnał się ze światem słowami: „Już po mnie”. Odepchnął się i po zaledwie kilku sekundach z impetem wpadł do wody. Nie czuł nic. Był tak oszołomiony, że nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy mu się podobało. Gdy dopłynął do betonowego brzegu, wiedział jedno – należy spróbować jeszcze raz.
Zjeżdżalnia okazała się niesamowitą frajdą, ale trzeba było jeszcze dokonać kolejnego wyczynu, zanim zamkną basen. Ku jego zadowoleniu rodzice z Kasią rozłożyli ręczniki na ławkach, zaledwie kilka metrów od skoczni. Były to cztery rzędy siedzisk, przeznaczonych dla widowni. W końcu basen należał do mieszczącego się obok Centrum Olimpijskiego.
Wieża miała trzy platformy na różnych wysokościach: trzech, pięciu i dziesięciu metrów. Była niezwykła, a obserwowanie skaczących śmiałków było jak oglądanie zawodów sportowych w telewizji. Doskonała rozrywka. Najniższą platformę Piotruś już znał. Miała mniej więcej wysokość wodospadu, z którego skakał wczoraj, więc szybko zwrócił uwagę na środkową. W jego oczach z pięciu metrów skakali profesjonaliści, a on się za takiego uważał. W skupieniu zagryzał więc kanapkę i obserwował.
Większość osób skakała najprostszym stylem „na nogi”, a tylko niewielu wykonywało jakieś akrobacje i z gracją wpadało do wody głową w dół. To byli bogowie, a w pewnym momencie pojawił się Zeus… Siedzący tuż obok ratownik zagwizdał i poprosił wszystkich o zaprzestanie skakania, wskazując na najwyższą platformę. Na jej skraju stał mocno umięśniony młody mężczyzna, który nachylał się i spoglądał w dół. Wszyscy obserwujący go z dołu skierowali wzrok w to samo miejsce – nad brzegiem basenu przechadzały się dwie atrakcyjne i skąpo ubrane blondynki. Wracały akurat ze sklepiku i, śmiejąc się, rozpakowywały lody. Niczego nieświadome, nie zwracały uwagi na otoczenie.
Wtem Zeus wybił się w górę i z tubalnym okrzykiem zaczął spadać z szeroko rozłożonymi rękami i nogami. Dziewczyny spojrzały w kierunku, skąd dochodził wrzask. Gdy skoczek zbliżył się do tafli wody, złączył ręce i nogi, a potem w oryginalnym stylu, zwanym „na kota”, wpadł do wody, powodując ogromną falę, która całkowicie zalała zaskoczone piękności. Rozbryzg był tak potężny, że dotarł do ostatnich rzędów ławek, ale nikt się nie obruszał. W jednej chwili wybuchły brawa i gromkie śmiechy.
Piotruś był jak zaczarowany. Ten młody mężczyzna momentalnie został jego idolem, jego herosem. Skok był niezwykły i stał się celem, który czym prędzej należało zrealizować.
Oczywiście nie obyło się bez ponownego sprzeciwu mamy. Tym razem była bardziej stanowcza i negocjacje przedłużały się w nieskończoność. Tata również nie był przekonany, ale nie protestował. W końcu mama ustąpiła, więc przyszły skoczek pewnym krokiem ruszył w kierunku wieży. Po betonowych schodach niemal wbiegł na środkowy poziom. Był absolutnie przepełniony radością na myśl o wielkim skoku. Jednak wszystko zmieniło się w jednej chwili. Z dołu poziom pięciu metrów nie wydawał się zbyt wysoki. Jednak stojąc tuż na progu platformy, Piotruś uznał, że woda w basenie sprawia wrażenie odległej otchłani. Cofnął się więc instynktownie i mocno chwycił barierki. Wychylił się i ponownie spojrzał w czeluść. Pływający ludzie wyglądali jak małe ryby. Zakręciło mu się w głowie. Chyba pierwszy raz poczuł prawdziwy lęk wysokości. Choć zjeżdżalnia była znacznie wyższa, to było tam sporo ludzi i rynna dawała jakieś poczucie komfortu. Tu było inaczej.
Powoli na trzęsących się nogach ponownie zbliżył się do krawędzi. Gdy spojrzał jeszcze raz w dół, wiedział, że to ponad jego siły. Malutkie ciało, a tym bardziej dziecięcy umysł, nie pozwalały na takie szaleństwo. Z wyraźną ulgą zbiegł na niższy poziom, który był bardziej bezpieczny i z wielką frajdą wykonał skok do wody. Po wyjściu z basenu pognał w kierunku rodziców. Mama pocałowała go czule, ale na twarzy taty zobaczył dziwny uśmieszek.
– I jak? – zapytał tata.
Wtedy pojął jego zamysł. Rodzice nigdy niczego mu nie zakazywali, tylko starali się, aby sam wyciągał wnioski z własnych doświadczeń. To było istotą ich sposobu wychowania i stale to powtarzali. Piotruś odwrócił się w stronę wieży i pomyślał: „W przyszłym roku skoczę”.
***
Reszta wyprawy była nie mniej ekscytująca. Zwiedzili niemal całe Beskidy, Bieszczady i Tatry. Kasia bała się kąpać w Jeziorze Żywieckim, bo wydawało jej się, że mieszka tam potwór. Jezioro Solińskie na wszystkich zrobiło ogromne wrażenie, szczególnie potężna zapora. Tam odwiedzili również maleńką wioskę, którą tata znał ze swojego dzieciństwa. Dom, w którym wtedy nocował, wciąż był pokryty strzechą. W Zakopanem weszli na Dużą Krokiew i widok z niej przeraził wszystkich.
Atrakcji było mnóstwo i każde miejsce wydawało się niezwykłe. W takiej atmosferze mogli podróżować bez końca, jednak coraz bardziej niepokojące wieści o kolejnych zalanych przez powódź miejscowościach skutecznie zniechęciły ich do dalszych wojaży.
Resztę wakacji w dużej mierze Piotruś spędził przed telewizorem. Ze wzrokiem wlepionym w ekran codziennie oglądał relacje o skutkach kataklizmu. Najbardziej zapamiętał migawki z zalanego Wrocławia.
Choć jego miasteczko nie było w żaden sposób zagrożone, to całą grupą chadzali oglądać pobliską rzeczkę, która znacznie zwiększyła swoje rozmiary. Na szczęście okoliczne jeziora były zupełnie bezpieczne i dostarczały ostatnich wakacyjnych rozrywek, bo w oddali dało się już słyszeć dźwięk szkolnego dzwonka.
***
Na Śląsku atrybut pierwszoklasisty to świętość. Popularna tyta, zwana również rogiem obfitości, to wypełniony słodyczami stożek, o którym marzy każde dziecko. Im większy, tym lepszy. Ponieważ rodzice byli właścicielami sklepu, tyta Piotrusia była gigantyczna. Dumnie niósł ją na inaugurację swojej szkolnej edukacji. Cieszył się, kiedy siadając w swojej pierwszej szkolnej ławce, mógł ją na chwilę odstawić. Była bardzo ciężka. Po latach z tamtego dnia pamiętał właśnie tę tytę i numer swojej klasy. Klasa polonistyczna, numer 27.
Następny dzień to już całkowicie inna historia. Okazało się, że siedzenie w ławce przez tak długi czas nie było zbyt przyjemne, dlatego przy najbliższej nadarzającej się okazji wyszedł po prostu ze szkoły i wrócił do domu. Rodzice byli bardzo zaskoczeni oraz rozbawieni całą sytuacją. Dopiero po krótkich tłumaczeniach chłopczyk zrozumiał, że musi tam zostać do skończenia lekcji. „Musi” – pomyślał, to było coś nowego.
Szybko się okazało, że uwielbia szkołę. Nigdy nie miał problemów z porannym wstawaniem, lubił poznawać nowe rzeczy, a w jego klasie znalazło się wielu znajomych z podwórkowej ferajny. W sumie niewiele się zmieniło, a przerwy pomiędzy lekcjami zaczęły być czasem codziennej przygody.
I tak upływał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem…