Powiedz Tak - Goldy Moldavsky - ebook + audiobook + książka

Powiedz Tak ebook

Moldavsky Goldy

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jimena Ramos nie zdawała sobie sprawy, że nie posiada dokumentów.

Teraz ma siedemnaście lat i musi znaleźć sposób na pozostanie w Nowym Jorku, jedynym domu, jaki pamięta. Jest tylko jedna możliwość, która pozwoli jej szybko uzyskać zieloną kartę: Jimena zamierza znaleźć Amerykanina, który ją poślubi.

Ma jednego doskonałego kandydata: Vitaly'ego, sąsiada i przyjaciela, jedyną osobę, której powierza swój sekret. Ale Vitaly ma własne plany na przyszłość. I zdecydowanie odmawia.

Jimena próbuje więc randek online. Postanawia podejść do małżeństwa jak do transakcji biznesowej. Wymyśla plan, który może ją uratować i sprawić, że w końcu zostanie obywatelką Stanów Zjednoczonych.

Ale oczywiście nie może przestać myśleć o Vitalym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 321

Oceny
3,8 (118 ocen)
31
47
27
13
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Axkam9

Dobrze spędzony czas

Ej, to było nawet fajne!! Na pewno zapadające w pamięć, czuć, że jest to skierowane jednak do młodszej młodzieży (14+ o ile się nie mylę), ale przy tym było to takie odświeżające i nietypowe! Uważam, że to rozwijające czytać i dowiadywać się o problemach, które dotyczą innych ludzi, a tutaj temat imigrantów jest kluczowym wątkiem historii. Zakończenie moim zdaniem totalnie urocze! Choć książka jest nieco przewidywalna, nie odebrało mi to radości czytania. Przez nią się dosłownie płynie!!
10
nagardakiw

Całkiem niezła

chyba nigdy nie czytałam bardziej bezsensownej książki
00
chealseabroks

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna jest ta książka 😻😻😻
00
Goniasonia1308

Całkiem niezła

.Fajna romansik, do przeczytania na jeden wieczór nie wymagalaca lektura. zachęcam do zapoznania się z tą historią
00
paulinaaa8382

Całkiem niezła

Fajna książka, taka inna, nietypowa. Całkiem dobrze się na niej bawiłam.
00

Popularność




Rozdział 1

1

ORGA­NI­ZUJĘ PRZY­JĘ­CIE Z OKA­ZJI DNIA NIE­POD­LE­GŁO­ŚCI, co powinno ozna­czać dobrą zabawę, ale mam złe prze­czu­cia co do dzi­siej­szego wie­czoru. Od czwar­tego lipca minęło wpraw­dzie około pół­tora mie­siąca, ale jutro zaczy­namy ostatni rok szkoły – rocz­nik 2007 odbiera dyplomy, moi mili! – a to ozna­cza, że dziś jest ostatni dzień naszej wol­no­ści.

To będzie eli­tarne przy­ję­cie na dachu nowo­jor­skiego wie­żowca. Naprawdę, cza­sami już prze­cho­dzę samą sie­bie. Co tam, że „eli­tarne” ozna­cza w rze­czy­wi­sto­ści „dla garstki zna­jo­mych”. Poza tym, jeśli mam być szczera, mówiąc o „Nowym Jorku” mam na myśli „osie­dle robot­ni­cze na Bro­okly­nie”. No dobra, budy­nek ma tylko cztery pię­tra, więc roz­ta­cza się z niego widok głów­nie na sąsied­nie – wyż­sze – bloki, ale iko­niczna pano­rama Nowego Jorku maja­czy na hory­zon­cie zale­d­wie kilka mil stąd. Wpraw­dzie jej nie widzę, ale wiem, że tam jest – migo­tliwa, pełna życia. Jak obiet­nica ostat­niego roku w szkole. Ta noc aż kipi od obiet­nic – mam prze­czu­cie, że wszystko może się dziś zda­rzyć.

Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Sof, idzie ku mnie, cią­gnąc za sobą jakie­goś chłopca.

– Jimmy – mówi – to jest Dwayne.

– Cześć, Dwayne! Przy­nio­słeś towar?

Dwayne bez słowa roz­pina ple­cak, a Sof i ja zaglą­damy do środka. Spor­towy ple­cak aż ugina się od wszel­kiego rodzaju nie­le­gal­nych fajer­wer­ków, a ja i Sof podzi­wiamy łupy jak dwie piratki, które zna­la­zły wła­śnie skrzy­nię pełną skar­bów. Cóż by to była za impreza z oka­zji Święta Nie­pod­le­gło­ści bez fajer­wer­ków.

– Genial­nie.

Poka­zuję Dwayne’owi miej­sce, w któ­rym może roz­po­cząć przy­go­to­wa­nia.

– Jesteś pewna, że sąsie­dzi nie będą mieli nic prze­ciwko? – pyta Sof.

– Regu­la­min budynku mówi jasno: żad­nych gło­śnych hała­sów po dwu­dzie­stej dru­giej. – Się­gam po tele­fon, który trzyma w dłoni, i pod­no­szę klapkę, żeby spraw­dzić godzinę. – Jest dopiero 21:04. – Zamy­kam klapkę z trza­skiem. – Mamy czas.

Skąd więc to dokucz­liwe uczu­cie nie­po­koju? Ner­wo­wość spra­wia, że czuję się, jak­bym miała na sobie zbyt cia­sny strój. Cza­sami, gdy ogar­nia mnie nie­wy­tłu­ma­czalne zde­ner­wo­wa­nie, jestem pewna, że to sku­tek uboczny apo­dyk­tycz­no­ści mojej mamy. Gdyby tu teraz była, powie­dzia­łaby, że na tym dachu znaj­duje się zbyt wiele osób, że to nie­ostrożne, idio­tyczne, że pro­simy się o kło­poty, a poza tym, 21:04 to sta­now­czo zbyt późno na zabawę. Ale matki tu nie ma – sie­dzi dwa pię­tra niżej, zbyt pochło­nięta losami boha­te­rów kolej­nego odcinka Heri­das de Amor, by się domy­ślać, jak dosko­nale radzi sobie jej córka jako gospo­dyni pierw­szej imprezy w tym roku szkol­nym, a zara­zem ostat­niej imprezy tego lata.

– Czy to Big Rally? – pyta Sof.

Podą­żam za jej spoj­rze­niem; wyglą­dam przez dach na podwó­rze. Dostrze­gam go i otwie­ram sze­roko oczy.

– Wró­cił.

Otwie­ram cięż­kie drzwi i wybie­gam na zewnątrz; zawiasy wydają jęk nieco gło­śniej­szy niż mój sąsiad w chwili, gdy mnie spo­strzega. Sie­dzi w swoim zwy­kłym miej­scu – na sta­rym krze­śle ogro­do­wym, które kie­dyś było nie­bie­skie, ale posza­rzało pod wpły­wem pogody, bez­li­to­snego upływu czasu, jak i faktu, że Vitaly prze­sia­duje na nim nie­mal bez prze­rwy.

– Witaj w domu, Big Rally! Jak było w Mek­syku?

Vitaly zamyka notat­nik, który trzyma na kola­nach, i chowa dłu­go­pis w kie­szonce koszulki polo.

– W Sal­wa­do­rze. Spę­dzi­łem czas owoc­nie.

Z tru­dem powstrzy­muję się od prze­wró­ce­nia oczami. Mógłby powie­dzieć „faj­nie”, „świet­nie”, albo cho­ciaż posłu­żyć się banal­nym „super!”. Ale Vitaly musi udo­wod­nić, że jest ponad to. Sąsie­dzi plot­kują, że spę­dził sześć tygo­dni w Sal­wa­do­rze, pra­cu­jąc przy budo­wie domów dla ubo­gich rodzin, żeby mieć co wpi­sać w poda­niu o przy­ję­cie na stu­dia. Cho­dzą też słu­chy, że pra­co­wał w praw­dzi­wej fir­mie budow­la­nej i odło­żył na cze­sne za pierw­szy rok col­lege’u. Nie jestem pewna, która z tych plo­tek jest praw­dziwa, ale kiedy opo­wie­dzia­łam mamie, że chło­pak spod 1F wyje­chał z kraju, żeby budo­wać domy, i zasu­ge­ro­wa­łam, że może ja też mogła­bym to zro­bić, odparła: – ¿Tu? ¿Con­struy­endo casas?

Kiedy już prze­stała się śmiać, oznaj­miła, że ni­gdzie nie pojadę.

Nie­wielki notes Mole­skine na kola­nach Vitaly’ego zaczyna drgać w rytm sub­tel­nych ruchów jego pra­wej nogi. Jest znie­cier­pli­wiony? Zde­ner­wo­wany? Jedno i dru­gie? Vitaly ni­gdy nie wygląda na zado­wo­lo­nego, gdy ze mną roz­ma­wia, i słowo daję, nie mam poję­cia dla­czego.

– Kto spę­dza całe lato na tro­pi­kal­nej wyspie i wraca do domu blady jak wór mąki?

Może to z powodu pytań, jakie mu zadaję. Ale czy to moja wina? Jest tak biały, że mogła­bym zjeż­dżać na nar­tach po jego nosie.

Vitaly wygląda, jakby naprawdę miał ochotę się mnie pozbyć, co spra­wia, że bez waha­nia sado­wię się na sąsied­nim krze­śle.

– Sal­wa­dor to nie wyspa. Nie powin­naś być przy­pad­kiem na swo­jej impre­zie?

Uśmie­cham się.

– Chodź ze mną. Raz w życiu mógł­byś się wresz­cie zaba­wić.

Vitaly pod­nosi zeszyt do góry jak tar­czę obronną.

– Nie mogę. Pra­cuję.

– Szkoła nawet się jesz­cze nie zaczęła. Nad czym znowu pra­cu­jesz? Nad mową poże­gnalną na koniec roku?

– Coś w tym rodzaju.

Patrzę na niego wycze­ku­jąco, aż wresz­cie wzdy­cha ciężko i daje za wygraną. – To mój plan na ostatni rok szkoły.

– Plan?

– Moje zamiary, cele, ter­miny wysła­nia podań o przy­ję­cie do col­lege’u i o sty­pen­dia, opty­ma­li­za­cja kur­sów, har­mo­no­gram zajęć dodat­ko­wych…

Powstrzy­muję go gestem dłoni, zanim doda do tej listy koniecz­ność spo­rzą­dze­nia ran­kingu swo­ich pię­ciu naj­lep­szych ołów­ków.

– Potrze­bu­jesz imprezy bar­dziej niż jaka­kol­wiek znana mi osoba.

– Impreza chyba kuleje, skoro wolisz prze­sia­dy­wać tu ze mną?

Ha!

Kiedy ludzie ze szkoły dowia­dują się, że Vitaly jest moim sąsia­dem, każdy pyta, jaki on jest naprawdę. Ktoś do tego stop­nia bez­barwny, w każ­dym sen­sie tego słowa (jasna skóra, blond włosy – nawet koszulka polo, którą ma na sobie, jest w kolo­rze majo­nezu), musi prze­cież pro­wa­dzić nie­zwy­kłe, sekretne życie. Prawda jest jed­nak taka, że Vitaly jest dokład­nie taki, jak się wydaje na pierw­szy rzut oka. To zwy­kły chło­pak, który sie­dzi samot­nie na beto­no­wym podwó­rzu ostat­niego wie­czoru waka­cji z nosem w książ­kach i broni się rękami i nogami przed choćby odro­biną zabawy.

– Moja impreza jest świetna – odpo­wia­dam. – Bawię się dosko­nale.

I choć robię wszystko, by wyglą­dać jak wzor­cowa młoda Ame­ry­kanka rodem ze wspa­nia­łego Nowego Jorku, bywal­czyni i gospo­dyni nie­zli­czo­nych i nie­za­po­mnia­nych imprez, Vitaly patrzy na mnie tak, jakby widział mój wewnętrzny nie­po­kój. Coś kąsa mnie od środka, i on to widzi.

Nawet jeśli Vitaly sądzi, że wie coś na mój temat, to na pewno nie tyle, ile sobie wyobraża. W każ­dym razie z pew­no­ścią bacz­nie mi się przy­gląda. A ja lubię zwra­cać na sie­bie uwagę.

– W życiu liczą się nie tylko plany, Big Rally.

– W życiu liczą się nie tylko imprezy, Jimeno.

Wyma­wia moje imię pra­wi­dłowo; z jakie­goś powodu robi mi się miło, gdy sły­szę to twarde „H” w jego ustach. Nasza roz­mowa osią­gnęła punkt wrze­nia; muszę wziąć głę­boki oddech, żeby ostu­dzić nieco atmos­ferę. Prze­cież wiem, dla­czego prze­sia­duje tu, na zewnątrz. Od czego ucieka. I naprawdę chcia­ła­bym, żeby pozwo­lił sobie na chwilę bez­tro­skiej zabawy.

– Impreza to dużo lep­szy spo­sób na kło­poty, niż pisa­nie har­mo­no­gra­mów.

Patrzy na mnie przez grzywkę opa­da­jącą falami na jego czoło. Nie pyta, dla­czego posą­dzam go o kło­poty, ale też nie pró­buje zaprze­czyć, że je ma. Notes na jego kola­nie nie­ru­cho­mieje wresz­cie, i przez długą chwilę patrzymy na sie­bie nawza­jem.

Nagle roz­lega się prze­szy­wa­jący głos:

– Co to za potworne hałasy!

Vitaly i ja odwra­camy głowy, by spoj­rzeć na kobietę, która sta­nęła wła­śnie w oknie na czwar­tym pię­trze; podmuch let­niej bryzy unosi jej wystrzę­pioną, siwie­jącą grzywkę do góry jak kłąb dymu.

– Dzień dobry, pani Gorky! – Szcze­rzę wszyst­kie zęby i macham do niej, ale naj­wy­raź­niej nie popra­wia jej to humoru ani odro­binę.

– Urzą­dzi­li­ście imprezę na dachu?! – krzy­czy.

– Ojej, to ostatni dzień lata, pani G., niech pani nie będzie taką zrzędą.

Pani Gorky zezuje na mnie wrogo, ale zwraca się do Vitaly’ego.

– Czy ta smar­kula wła­śnie nazwała mnie zrzędą? – Odwraca się i znika w głębi swo­jego miesz­ka­nia.

– Wezwie poli­cję – mówi Vitaly, wsta­jąc.

– Im nas wię­cej, tym wese­lej! – odpo­wia­dam i także zeska­kuję z krze­sła. – Niech spró­bują mnie aresz­to­wać! Przy­naj­mniej będę mogła powie­dzieć, że bawi­łam się epicko, zanim mnie zgar­nęli!

– Jak zwy­kle kochasz prze­sa­dzać, ubar­wiać i dra­ma­ty­zo­wać.

Wzru­szam ramio­nami i wra­cam na imprezę.

Jeśli poli­cja fak­tycz­nie już jedzie, niech przy­naj­mniej nie faty­gują się na darmo.

Dwayne usta­wił już nie­duże rakiety w rzę­dzie i czeka na mój znak.

– Pod­pa­laj! – mówię.

Vitaly może i jest nudzia­rzem, ale przy­naj­mniej wie, czego chce od życia. Ma plan. Być może powin­nam wziąć z niego przy­kład. Wyzna­czyć sobie na ten rok kon­kretny cel. Dziś ogła­szam nie­pod­le­głość. Roz­po­czy­nam ten rok szkolny z przy­tu­pem. Bo to ostatni rok wol­no­ści, zanim dopad­nie mnie praw­dziwy świat.

Sły­szę syk pod­pa­la­nego lontu, potem pisk wyla­tu­ją­cej w górę rakiety, a po chwili niebo nad Sun­set Park eks­plo­duje świa­tłem. Obok mnie Sof wydaje z sie­bie gło­śny, zawo­dzący okrzyk i odrzuca włosy do tyłu. Chwy­tam ją za rękę i wyglą­dam poza kra­wędź dachu. Vitaly nie przy­szedł na imprezę, ale ona dotarła do niego; w bla­sku fajer­wer­ków jego twarz wydaje się mieć dużo zdrow­szy odcień.

– Czy nie jest super?! – krzy­czę w dół. Z pew­no­ścią nie sły­szy mnie wśród huku eks­plo­zji i krzy­ków pani Gorky. Ale ten moment jest wszyst­kim. Czuję się lekka i swo­bodna; jest mi dobrze, jak­bym roz­pięła suwak zbyt cia­snej sukienki.

Jak dobrze jest być młodą i wolną. Kon­cen­truję się na tym uczu­ciu, nawet gdy w huk fajer­wer­ków wdziera się odgłos syren.

– Chyba czas się zwi­jać – szep­czę do Sof.

– No, musimy spa­dać.

Rozdział 2

2

MOJA MAMA ŚMIER­TEL­NIE SIĘ BOI POLI­CJI, tak jak więk­szość ludzi boi się roba­ków albo myszy. Kiedy widzi poli­cjanta, wydaje cichy, prze­stra­szony jęk, przy­ci­ska torebkę do piersi i prze­cho­dzi na drugą stronę ulicy. Nie rozu­miem tego. Ten strach nie ma chyba racjo­nal­nego uza­sad­nie­nia. Moja mama ni­gdy w życiu nie miała kło­po­tów z pra­wem. Prze­strzega ści­śle okre­ślo­nych zasad i pil­nuje, żebym robiła to samo. Zasady są nastę­pu­jące: trzy­maj się z dala od kło­po­tów, ściel łóżko codzien­nie rano, nie odszcze­kuj się star­szym, a co naj­waż­niej­sze – ni­gdy nie proś gli­nia­rza o pomoc.

Dziś wie­czo­rem zła­ma­łam każdą z tych zasad.

Z wyjąt­kiem ostat­niej. Zde­cy­do­wa­nie nie pro­si­łam ofi­ce­rów O’Han­n­leya i Bivensa o pomoc, lecz uparli się towa­rzy­szyć mi aż do drzwi, jak­bym nie mogła dojść tam sama. Zanim któ­ry­kol­wiek z nich zdąży prze­szko­dzić mamie w świę­tym rytu­ale roz­ko­szo­wa­nia się kolej­nym odcin­kiem jej uko­cha­nej tele­no­weli, odwra­cam się do nich w ostat­niej, roz­pacz­li­wej pró­bie ura­to­wa­nia skóry.

– Pro­szę, po pro­stu mnie aresz­tuj­cie. – Mija dobra minuta, nim do poli­cjan­tów dociera, co wła­śnie usły­szeli. Wycią­gam nad­garstki, przy­go­to­wu­jąc się psy­chicz­nie na chłodny dotyk kaj­da­nek. – Miejmy to już za sobą.

To żadna frajda, zostać zatrzy­maną przez poli­cję, ale to pestka w porów­na­niu z kon­fron­ta­cją z moją mamą.

O’Han­n­ley igno­ruje mnie i puka gło­śno do drzwi miesz­ka­nia 3B. Modlę się, żeby czas się roz­cią­gnął, żeby trwało to jak naj­dłu­żej, ale mama otwiera w mgnie­niu oka.

Kiedy widzi naszą trójkę – dwóch ofi­ce­rów nowo­jor­skiej poli­cji, sto­ją­cych za moimi ple­cami niczym anioły stróże – przez jej twarz prze­biega milion emo­cji. Jest wstrzą­śnięta, prze­ra­żona, wście­kła, spa­ni­ko­wana. Wresz­cie maskuje te wszyst­kie uczu­cia pro­mien­nym uśmie­chem, tylko odro­binę drżą­cym.

– To pani córka? – pyta ofi­cer Bivens.

Mama zwleka z odpo­wie­dzią tak długo, że w moim umy­śle rodzi się podej­rze­nie, że posta­no­wiła się mnie wyprzeć. Chyba nie boi się glin aż tak bar­dzo, co? Długą chwilę mil­cze­nia wypeł­nia hisz­pań­ski dia­log, dobie­ga­jący od strony tele­wi­zora.

– Angiel­ski nie jest jej pierw­szym języ­kiem – mam­ro­czę.

W oczach mojej mamy lśni furia i strach. Gdyby spoj­rze­nia mogły zabi­jać, leża­ła­bym już na pod­ło­dze w kałuży krwi.

– Tak, to moja córka – odpo­wiada wresz­cie. – Co stało?

– Nic się nie stało – mówię, ale ofi­cer O’Han­n­ley prze­rywa mi.

– Urzą­dziła na dachu imprezę. Z fajer­wer­kami. Sąsie­dzi zadzwo­nili ze skargą, że jest za gło­śno.

Widzę, jak w jej gło­wie obra­cają się try­biki, jak gdyby obli­czała, iloma auto­bu­sami będzie dojeż­dżać do popraw­czaka, do któ­rego mnie wsa­dzą. Jej dłoń zamyka się wokół mojego nad­garstka i wciąga mnie do środka.

– Nie ma sprawy, nie będzie żad­nych nie­przy­jem­no­ści. Prawda, pano­wie? – zwra­cam się do poli­cjan­tów.

Ofi­cer Bivens zaczyna wymie­niać wszyst­kie prze­pisy, które rze­komo zła­ma­łam, a moja mama przez cały czas kiwa głową, uśmie­cha­jąc się, jak zawsze, gdy w jej obec­no­ści ktoś mówi po angiel­sku. Pod­czas spo­tkań towa­rzy­skich, pota­ki­wa­nia i uśmie­chy spraw­dzają się cał­kiem nie­źle. To o wiele lep­sze niż alter­na­tywa – prze­ry­wa­nie roz­mówcy co dwie sekundy, pro­sząc, by powtó­rzył lub wyja­śnił, co ma na myśli. Moja mama zaś z pew­no­ścią chce, żeby ta roz­mowa prze­bie­gła gładko.

– Tym razem dosta­nie tylko ostrze­że­nie, ale lepiej, żeby­śmy nie musieli przy­jeż­dżać tu drugi raz.

Mama pota­kuje, uśmie­cha się i deli­kat­nie cią­gnie mnie za nad­gar­stek, aż w końcu ląduję na samym środku miesz­ka­nia, jak naj­da­lej od obu gli­nia­rzy. Mama mam­ro­cze coś po angiel­sku, dzię­ku­jąc poli­cjan­tom, jak gdyby przy­nie­śli jej cenną nagrodę, a nie przy­pro­wa­dzili córkę-idiotkę, która nie potrafi nawet zro­bić przy­zwo­itej imprezy z oka­zji Święta Nie­pod­le­gło­ści.

– Dzię­kuję, pano­wie ofi­ce­ro­wie. Dobra­noc, pano­wie ofi­ce­ro­wie. – Uśmiech nie znika z jej twa­rzy aż do chwili, gdy za poli­cjan­tami zatrza­skują się drzwi. Roz­pływa się w nico­ści natych­miast, gdy mama odwraca się do mnie.

Nasze miesz­ka­nie jest małe. Kie­dyś była to kawa­lerka, jed­nak przy pomocy przy­ja­ciela, który pra­cuje w fir­mie budow­la­nej, wydzie­li­ły­śmy w niej pokój dla mnie. Salon stał się przez to maleńki, ale jest w nim dość miej­sca na kanapę przy jed­nej ścia­nie, nie­duży stół – po dru­giej, i na tele­wi­zor w kącie. Oprócz tego mamy skromną kuch­nię wiel­ko­ści kam­buza na jach­cie, z żół­tym lino­leum, na któ­rym jest wzór pły­tek, i różową łazienkę w stylu lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Mama miota się po całym miesz­ka­niu, prze­ży­wa­jąc naj­wy­raź­niej abso­lutne zała­ma­nie ner­wowe. Zawo­dzi, ter­ko­cząc po hisz­pań­sku niczym kara­bin maszy­nowy, opiera się o sto­lik, żeby nie upaść i nie zemdleć, aż wresz­cie odpy­cha krze­sło, gestem wyra­ża­ją­cym abso­lutne nie­do­wie­rza­nie. Prze­ra­żona, pod­biega do okna i gwał­tow­nie zaciąga zasłony; to już para­noja. Opada na kanapę, cho­wa­jąc twarz w poduszkę, a potem znowu wstaje i cho­dzi szybko po dywa­nie, który tak sta­ran­nie odku­rza trzy razy w tygo­dniu. Prze­stała nawet mówić do mnie. Jej tyrada zamie­niła się w prze­peł­niony paniką mono­log, zwró­cony ku nie­bio­som; domaga się odpo­wie­dzi na pyta­nie, czym zasłu­żyła sobie na taką córkę – mal­criada.

Zna­jomi, któ­rzy twier­dzą, że lubię dra­ma­ty­zo­wać, ni­gdy nie mieli do czy­nie­nia z moją matką.

– ¿¡Como es posi­ble, Jimena, que me metas en tanto pro­blema!? – krzy­czy. – Qué te pasa, estas loca? ¿Qué cosas estas haciendo que la policía vino? ¡Qué has hecho, hija!

Zasy­puje mnie gra­dem pytań, lecz są to pyta­nia wyłącz­nie reto­ryczne. Nie cho­dzi tu o mnie, ale o to, żeby dać ujście zło­ści, więc pozwa­lam jej się wyła­do­wać i cze­kam cier­pli­wie, aż skoń­czy, nie odzy­wa­jąc się.

– No es posi­ble que estés así. ¿Dime por favor qué has hecho, qué paso con la policía?

– Una fie­sta – odpo­wia­dam pokor­nie. – No fue nada.

– ¿¡Como que no era nada, que esta­bas, con dro­gas?! ¿¡O que?! ¿Por qué la policía vino? Por favor, nunca mas quiero ver esa policía en mi casa.

W jej gło­sie brzmi takie wzbu­rze­nie, że nie­mal czuję, jak rośnie jej ciśnie­nie.

– Dla­czego ty się ich tak boisz?

Mama igno­ruje moje pyta­nie – po pro­stu odsuwa je od sie­bie zgrab­nym ruchem; gdyby trzy­mała szczotkę, zmio­tłaby je pro­sto do śmieci.

– Ya despues te voy a espli­car.

Nie, muszę wie­dzieć, i to teraz. Robi z tego naprawdę wielką sprawę, a ja nie rozu­miem, dla­czego.

– ¡Dime!

Mama wzdy­cha. Oddy­cha chyba pierw­szy raz od chwili, kiedy gli­nia­rze przy­pro­wa­dzili mnie do domu.

– Hijita, es algo muy impor­tante de lo que tengo que decir, y nunca te lo habia dicho antes, pero des­gra­cia­da­mente esta­mos en este pais, ile­ga­les.

Jeste­śmy w tym kraju… nie­le­gal­nie?

Boha­terka tele­no­weli wydaje prze­szy­wa­jący okrzyk prze­ra­że­nia. Co za iro­nia – mama wła­śnie ten moment wybrała, by ode­tchnąć, a ja nie mogę zaczerp­nąć tchu. Zbom­bar­do­wała mnie tą infor­ma­cją tak sub­tel­nie, że rów­nie dobrze mogłaby mi wło­żyć do łóżka odrą­baną koń­ską głowę.

– Co takiego?

– Asi no te lo queria decir, pero, ya, ahora sabes.

Potrzą­sam głową i ostat­kiem sił sia­dam ciężko na kana­pie.

– No se nada.

Mama siada obok mnie i zaczyna tłu­ma­czyć, że nie mamy doku­men­tów, a wszystko, co do tej pory wie­dzia­łam na temat naszej imi­gra­cji, to nie­prawda, i choć sły­szę każde słowo, nie potra­fię zro­zu­mieć sensu tego, co mówi. Na koniec matka ma dla mnie jesz­cze jedną radę.

– Mira, no le digas a nadie.

– ¿Qué?

– No con­fies en nadie. Nadie puede saber. Y nada tiene que cam­biar.

Jak mogę nikomu nie mówić? I jak ona może twier­dzić, że nic się nie zmie­niło? Lata kłamstw skon­den­so­wane w kilka minut prawdy. Nie potra­fię zna­leźć w tym żad­nego sensu.

Rozdział 3

3

KŁÓT­NIA Z MAMĄ DOBIE­GŁA KOŃCA. Nie tylko dla­tego, że nie ma już nic do powie­dze­nia; przede wszyst­kim dla­tego, że matka, naj­wy­raź­niej wyczer­pana wysił­kiem, jakim było ujaw­nie­nie prawdy o całym moim życiu, posta­no­wiła ukoić nerwy swoim ulu­bio­nym zaję­ciem: wzięła się do odku­rza­nia. Maj­struje przy odku­rza­czu despe­racko, jak czło­wiek dotknięty uda­rem ciepl­nym przy kli­ma­ty­za­cji, a gło­śne wycie unie­moż­li­wia nam jaką­kol­wiek roz­mowę. Choć usta­lone zasady zabra­niają mi prze­by­wać tak późno poza domem, nie zatrzy­muje mnie, gdy pod­cho­dzę do drzwi.

Miesz­kańcy dużych miast cier­pią na nie­do­bór cichych, ustron­nych miejsc, gdzie mogliby się schro­nić, gdy potrze­bują pomy­śleć. Ja mam nasze podwó­rze.

Vitaly znowu tam sie­dzi, w tym samym miej­scu, co zwy­kle. Wie­dzia­łam, że tutaj będzie. Na mój widok na jego ustach poja­wia się zaro­zu­miały uśmie­szek.

– Nie chcę mówić „A nie mówi­łem”, ale ostrze­ga­łem cię prze­cież, że ona zadzwoni po gliny.

Opa­dam na sąsied­nie krze­sło i wpa­truję się w bez­gwiezdne niebo.

– Mama chciała mnie zabić.

Czuję, że Vitaly patrzy na mnie. Kiedy na niego spo­glą­dam, ma zmarsz­czone brwi.

– Co się dzieje? – pyta.

– Twoi rodzice znowu się kłócą, nie?

To dla­tego Vitaly przy­cho­dzi tutaj. Wła­ści­wie mieszka na tym podwó­rzu. Widzę, jak jego szczęka napina się pod skórą, ale nie chwyta przy­nęty.

– Co się dzieje?

Wzdy­cham, dra­piąc się po nodze, cho­ciaż nic mnie nie swę­dzi. Jak to naj­le­piej wyra­zić? Oglą­dam swoje paznok­cie, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów. Paznok­cie są ide­al­nie czy­ste, opi­ło­wane, i drżą leciutko. Wkła­dam dłoń pod udo i patrzę na Vitaly’ego. On też mi nie pomaga, ale patrzy na mnie tak żar­li­wie, że nie potra­fię odwró­cić wzroku.

Wspo­mi­nam słowa mamy. Nie mów o tym nikomu. Nie możesz nikomu powie­rzyć tej tajem­nicy.

No cóż.

– Oka­zuje się, że jestem nie­le­galna.

Vitaly reaguje tak, jak się spo­dzie­wa­łam. Na jego twarz wypływa rumie­niec; przez chwilę zasta­na­wia się, czy dobrze usły­szał, a potem pró­buje odna­leźć w moich sło­wach jakiś sens. Czło­wiek nie może być prze­cież nie­le­galny. Po chwili jed­nak spływa na niego zro­zu­mie­nie.

Vitaly przy­je­chał do Ame­ryki jako dziecko, tak samo jak ja. Zawsze myśla­łam, że to nas łączy, ale teraz mam wra­że­nie, że otwo­rzyła się pomię­dzy nami prze­paść.

Jego matka pra­cuje jako admi­ni­stra­torka w szpi­talu trzy prze­cznice stąd. Zara­bia naprawdę nie­źle, o wiele lepiej niż moja mama, która sprząta na czarno. Vitaly wró­cił wła­śnie do domu z zagra­nicz­nej wycieczki, a ja nie lecia­łam samo­lo­tem od czasu, gdy zna­leź­li­śmy się w Nowym Jorku.

Vitaly ma oby­wa­tel­stwo, a ja nie.

Vitaly to Ame­ry­ka­nin rosyj­skiego pocho­dze­nia; o sobie myśla­łam zawsze, że jestem Ame­ry­kanką pocho­dzącą z Peru. Ale wszystko, co o sobie dotąd myśla­łam, oka­zało się kłam­stwem. W naj­lep­szym razie jestem Peru­wianką miesz­ka­jącą w Nowym Jorku.

– Nie­le­galna?

– Wła­śnie – odpo­wia­dam. – A nie mam nawet akcentu.

To miał być żart, ale żadne z nas się nie śmieje.

– Jak to?

Wzru­szam ramio­nami i stresz­czam pokrótce to, co powie­działa mi mama.

– Przy­je­cha­ły­śmy tu, kiedy mia­łam trzy lata. Legal­nie. Tylko wygląda na to, że zosta­ły­śmy, kiedy nasze wizy prze­stały być ważne. Więc wycho­dzi na to, że zosta­ły­śmy tu nie­le­gal­nie? I na­dal jeste­śmy tu nie­le­gal­nie.

Jeste­śmy nie­le­galne. To brzmi bar­dzo pro­sto, gdy mówię to gło­śno. Pro­stota tego faktu spra­wia, że nagle rozu­miem też wiele innych rze­czy. Na przy­kład, dla­czego ni­gdy nie odwie­dzamy z mamą krew­nych, któ­rzy zostali w Peru. Zawsze dotąd sądzi­łam, że to przez ceny bile­tów i przez to, że mama nie miewa wol­nych dni.

O tak wielu spra­wach nie mia­łam poję­cia.

– A ty nic nie wie­dzia­łaś? – pyta Vitaly.

Trafne pyta­nie, prawda? Czy rze­czy­wi­ście nie wie­dzia­łam? Może coś mi świ­tało. Ta tajem­ni­czość mamy; to, w jaki spo­sób ona i jej przy­ja­ciółki mówią cza­sami o pape­les. Wie­dzia­łam tylko, że jeste­śmy imi­grant­kami.

Potrzą­sam głową.

– Nie mia­łam poję­cia. Ale teraz… To wiele wyja­śnia.

Zawsze mia­łam poczu­cie, że mama i ja jeste­śmy jakieś inne. Teraz rozu­miem, skąd brało się to uczu­cie, że cho­wamy się przed świa­tem. Myśla­łam, że mama jest para­no­iczką, a teraz wiem, że miała powód, żeby się tak zacho­wy­wać. To upo­rczywe uni­ka­nie poli­cji, rzą­do­wych insty­tu­cji. To, że ni­gdy nie zna­la­zła lep­szej pracy, nie kupiła samo­chodu. Strach, że zacho­ruję i będzie musiała oddać mnie do szpi­tala. Teraz rozu­miem jasno, że nie był to strach o moje zdro­wie. Oba­wiała się, że zażą­dają od nas dowo­dów toż­sa­mo­ści, ubez­pie­cze­nia, adre­sów i wszyst­kich innych doku­men­tów.

To wyja­śnia wszystko.

Pod prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem Vitaly’ego czuję się obna­żona. Im dłu­żej sie­dzimy tutaj w mil­cze­niu, z tym więk­szym nie­po­ko­jem zasta­na­wiam się, co on myśli. Nie jeste­śmy nawet przy­ja­ciółmi; zadaję sobie pyta­nie, dla­czego w ogóle mu o tym powie­dzia­łam. Jest imi­gran­tem, jak ja, ale widzę w nim wyłącz­nie wiel­kie zdol­no­ści. Vitaly ma przed sobą całe życie – plany, uczel­nię.

Uczel­nię. Mam uczu­cie, jakby wspię­cie się na ten szcze­bel zna­la­zło się poza moim zasię­giem. Czy ja w ogóle mogę iść na uczel­nię? Czy mogę zro­bić cokol­wiek? W twa­rzy Vitaly’ego szu­kam odpo­wie­dzi na nie­za­dane pyta­nia, ale jaśnieje na niej wyłącz­nie nadzieja. Potężna i jasna jak latar­nia.

Ja tym­cza­sem tonę.

– Przy­kro mi – mówi Vitaly. Oprócz zdol­no­ści posiada też empa­tię. – Nie martw się, będzie dobrze.

– Nie, nie będzie. To nie fair.

Jest miły, współ­czuje mi, a ja cze­piam się roz­pacz­li­wie jego szcze­ro­ści jak koła ratun­ko­wego, ale po chwili znowu osu­wam się w otchłań cha­otycz­nych myśli. Nie będzie dobrze. Jestem tu nie­le­gal­nie. Ta myśl cią­gnie mnie w dół, gdy uświa­da­miam sobie, jak fatalne jest moje poło­że­nie. I o ile gor­sze może się stać.

Vitaly nawet nie wie, jak wiele pocie­sze­nia niosą mi jego kolejne słowa.

– Można to napra­wić – mówi. – Wszystko da się napra­wić.

Oddy­cham głę­boko i pró­buję mu uwie­rzyć.

Rozdział 4

4

PRZEZ CAŁĄ NOC LEŻĘ W ŁÓŻKU, ZAWIE­SZONA pomię­dzy snem i prze­ra­ża­jącą bez­sen­no­ścią. Gdy na chwilę zasy­piam, nic mi się nie śni, spa­dam w czarną otchłań jak zagu­biony ognik. Tak będzie teraz wyglą­dał mój świat. Będę odtąd iść przez życie pozba­wione celu, a marze­nia pozo­staną na zawsze poza moim zasię­giem.

Bez doku­men­tów prak­tycz­nie nie ist­nieję. Jestem tu nikim. Per­sona non grata. A jeśli jestem nikim, czym jest moje życie? Zawsze byłam osobą, która każ­dego ranka czuje pod­nie­ce­nie na myśl o moż­li­wo­ściach, które kryje w sobie kolejny dzień, ale dziś, gdy przez okno wpa­dają pierw­sze pro­mie­nie słońca, uświa­da­miam sobie, jak wiele z tych moż­li­wo­ści roz­pły­nęło się teraz, gdy wiem, kim – czym – naprawdę jestem.

Nie ma sensu prze­wra­cać się dalej po łóżku, więc gra­molę się w kie­runku toa­letki, żeby przy­go­to­wać się do wyj­ścia do szkoły. Mecha­nicz­nie wyko­nuję ruty­nowe czyn­no­ści; wkła­dam nowy cukier­kowo różowy dres marki Juicy. Kupi­łam go spe­cjal­nie na pierw­szy dzień szkoły; teraz czuję się w nim jak w tan­det­nym prze­bra­niu. Prze­cze­suję pal­cami włosy, by wyrów­nać linię prze­działka. Cie­płe, brą­zowe pasma spły­wają z moich ramion; ujarz­miam luźne kosmyki, spry­sku­jąc je lekko odżywką. Brak snu spra­wił, że moja zwy­kle świeża cera stała się matowa i posza­rzała, lecz temu zara­dzi deli­katny maki­jaż. Zwy­kle to kole­żanki z klasy pró­bują bez­sku­tecz­nie imi­to­wać odcień mojej skóry za pomocą samo­opa­la­cza Jer­gens, nie zawra­cam więc sobie głowy pod­kła­dem. Wystar­czy kilka pocią­gnięć tuszem do rzęs i błysz­czyk MAC-a. Już wyglą­dam tro­chę lepiej, pró­buję więc dodat­kowo wzmoc­nić ten efekt uśmie­chem.

Pełne usta, różowe policzki i blask w oczach – zwy­kle nie potrze­buję nic wię­cej, teraz jed­nak spo­glą­dam w lustro i mój uśmiech gaśnie.

Nie wyglą­dam jak nie­le­galna cudzo­ziemka.

No, ale jak wła­ści­wie wyglą­dają nie­le­galni cudzo­ziemcy? Ni­gdy dotąd nie zasta­na­wia­łam się zbyt­nio nad imi­gran­tami, więc jak wła­ści­wie ich sobie dotąd wyobra­ża­łam? Jako bez­dom­nych, miesz­ka­ją­cych w kar­to­no­wych pudłach? Brud­nych i spra­gnio­nych po prze­kro­cze­niu gra­nicy? Jako dostaw­ców pizzy na rowe­rach? Ludzi, któ­rzy grze­bią w śmiet­ni­kach w poszu­ki­wa­niu pla­sti­ko­wych bute­lek?

Ni­gdy dotąd nie wyobra­ża­łam sobie, że nie­le­galna cudzo­ziemka mogłaby wyglą­dać jak dziew­czyna, którą widzę w lustrze. Młoda. Popu­larna. O rewe­la­cyj­nych wło­sach.

Włą­cza się mój alarm i P!nk domaga się roz­po­czę­cia imprezy. Znowu patrzę w lustro z kolej­nym wymu­szo­nym uśmie­chem. Nie­ważne, co dzieje się w moim życiu – nie ma mowy, żebym pierw­szego dnia szkoły wyglą­dała jak zmę­czone zom­bie.

– Te ves can­sada – mówi mama, obrzu­ca­jąc mnie spoj­rze­niem znad blatu dwu­oso­bo­wego kuchen­nego sto­lika.

No cóż, ja też ci mówię buenos dias, mamo. Nale­wam sobie wiel­gachny kubas kawy z dzbanka i sia­dam. Codzien­nie rano mama zjada dwa tosty z masłem i wypija cafe con leche – jakimś cudem czer­pie z tego posiłku dość ener­gii, żeby posprzą­tać dwu­stu­me­trowe miesz­ka­nie w cen­trum Bro­oklynu.

Kie­dyś po pro­stu akcep­to­wa­łam fakt, że mama zaj­muje się sprzą­ta­niem miesz­kań, że nic lep­szego nie jest w sta­nie zna­leźć, bo nie mówi wystar­cza­jąco dobrze po angiel­sku lub bra­kuje jej czasu albo pie­nię­dzy, żeby zdo­być inne kwa­li­fi­ka­cje. Teraz jed­nak rozu­miem, w czym rzecz. Mama sprząta domy, bo to sta­bilna praca, która przy­nosi gotówkę. Ni­gdy nie pró­bo­wała zna­leźć niczego lep­szego, ponie­waż cał­kiem dosłow­nie nie może. Nawet gdyby per­fek­cyj­nie mówiła po angiel­sku, gdyby miała milion dyplo­mów, sta­tus nie­le­gal­nej imi­grantki unie­moż­liwi jej awans. I nie tylko – sta­tus decy­duje o wszyst­kim. O tym, że zawsze ma się na bacz­no­ści, nie podej­muje choćby naj­mniej­szego ryzyka, zawsze roz­ła­do­wuje sytu­ację, robi uniki, uchyla się od odpo­wie­dzi na zbyt trudne pyta­nia. W pracy mama zawsze godzi się na wszystko. Zawsze jest czujna w obec­no­ści innych, zawsze ugo­dowo uśmiech­nięta; ten uśmiech błysz­czy w jej oczach jak zasłona, za którą się ukrywa.

W domu mama potrafi mieć oso­bo­wość. Potrafi być zabawna. Uwiel­bia narze­kać na swo­ich prze­ło­żo­nych. Sądzi­łam, że to dla­tego, że jeste­śmy tak bli­sko – że tylko mnie ufa na tyle, żeby poka­zać mi swoją praw­dziwą twarz. Teraz jed­nak widzę, jak pod­stępny jest nasz nie­le­galny sta­tus – ukształ­to­wał nawet to, co jest mię­dzy nami. Ni­gdy nie była ze mną szczera. Kim byśmy były, gdy­by­śmy nie musiały się mar­twić, że wyrzucą nas z kraju?

Mama pozwo­liła, żeby sta­tus prze­jął kon­trolę nad całym jej życiem. Przy­cup­nęła na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa. Cicho. W ukry­ciu. Pew­nie powin­nam jej żało­wać, i sie­bie też. Ale buzuje we mnie tylko złość i gorycz.

A teraz żuje tost i nuci pod nosem, jak gdyby nic się nie stało. Przy­pusz­czam, że to dla­tego, że żyje z tą prawdą od lat, a ja znam ją dopiero od wczo­raj. Mama prze­wraca kolejne strony „Hoy”, a ja spi­nam się, cze­ka­jąc, aż poru­szy temat poprzed­niego wie­czoru. Tej chwili, gdy poli­cjanci przy­pro­wa­dzili mnie do domu, a ona krzy­czała, pła­kała, po czym wyja­wiła tajem­nicę, która zmie­niła moje życie na zawsze. Ona jed­nak prze­gląda nagłówki i mówi:

– Esa Niurka Mar­cos es una trome.

Niurka Mar­cos to eta­towa gwiazda tablo­idów zza połu­dnio­wej gra­nicy; nie mam poję­cia, czy jest aktorką, pio­sen­karką, czy może pro­wa­dzi swój pro­gram tele­wi­zyjny, w każ­dym razie wiecz­nie jest uwi­kłana w jakieś skan­dale i obraża wszyst­kich na prawo i lewo. Praw­dziwa legenda.

Ja jed­nak mam swój pry­watny skan­dal, który mnie mar­twi. To nie do uwie­rze­nia, że moja matka sie­dzi sobie jak gdyby ni­gdy nic i je śnia­da­nie, jakby nie zrzu­ciła mi wczo­raj na głowę bomby ato­mo­wej.

– ¿Hici­ste tu cama? – pyta.

– ¡Me con­ta­ste que soy ilegál ano­che!

Ni­gdy nie krzy­czę na mamę, ale po pro­stu nie wie­rzę wła­snym uszom: pyta, czy poście­li­łam łóżko. Ostroż­nie sta­wia kubek na stole i rzuca mi spoj­rze­nie pełne nagany.

– Solo porque te ente­ra­ste que eres indo­cu­men­tada no signi­fica que la vida para. Esa noti­cia no cam­bia nada.

– Cam­bia todo – odpa­lam. Ona jed­nak potrząsa tylko głową, upie­ra­jąc się przy swoim.

– Eres la misma niña hoy que fuiste ayer. La vida con­ti­nua como nor­mal.

Nie mie­ści mi się w gło­wie, jak ona może mówić coś takiego – to, że się dowie­dzia­łam, że nie mamy doku­men­tów, niczego jej zda­niem nie zmie­nia, moje życie wygląda dziś tak samo jak wczo­raj. Czuję, że kręci mi się w gło­wie, i wła­śnie wtedy mama mówi coś, co osta­tecz­nie zwala mnie z nóg. Widzi chyba wypi­sany na mojej twa­rzy wielki znak zapy­ta­nia, i osta­tecz­nie prze­cho­dzi do sedna.

– Lo unico que cam­bia es que ahora saves que tie­nes que tener mas cuidado.

– W jaki spo­sób niby mam być ostroż­niej­sza?

– La polida – odpo­wiada, jakby to było abso­lut­nie oczy­wi­ste. – Ay, como me asu­sta­ste ano­che. Algo tan pequeño y nos pueden echar de aquí.

Znowu czuję, że ogar­nia mnie strach. Mar­twi­łam się tak bar­dzo wszyst­kim, czego nie będzie mi dane robić w przy­szło­ści z powodu braku prawa pobytu, że nie pomy­śla­łam o rze­czy naj­bar­dziej oczy­wi­stej: abso­lut­nie wszystko, co robię, jest prze­stęp­stwem. Nawet to, że tu sie­dzę i piję kawę. Nie zasta­no­wi­łam się, co się sta­nie, jeśli zostanę zła­pana.

– Mogą nas wyrzu­cić – mówię. Mama ma rację. Pierw­szy lep­szy dro­biazg, który postawi na mojej dro­dze poli­cję, może zakoń­czyć wszystko: kolejna skarga z powodu hała­sów, przy­pad­kowa kon­trola na sta­cji metra, przej­ście przez jezd­nię w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu. Następna kon­fron­ta­cja z poli­cją może ozna­czać, że poże­gnam się na zawsze z Nowym Jor­kiem.

Rozdział 5

5

W PEW­NYM SEN­SIE ostatni rok liceum można trak­to­wać jako zamknię­cie kolej­nego etapu. Zakoń­cze­nie szkoły. Koniec dzie­ciń­stwa. Ostat­nie imprezy pod dachem (i na dachu) rodzin­nego domu. Ale to także brama do tego, co ma się wyda­rzyć. Wszystko, co zro­bisz teraz, decy­duje o całej resz­cie two­jego życia.

Wczo­raj byłam pod­eks­cy­to­wana tą myślą. Teraz czuję jedy­nie strach. Na wszyst­kich kolej­nych lek­cjach sie­dzę niczym zom­bie. Zadaję sobie miliony pytań egzy­sten­cjal­nych, wpa­dam w stu­por, a potem znowu zadrę­czam się pyta­niami bez odpo­wie­dzi. Wciąż się zasta­na­wiam, czy osoby, które mijam na szkol­nych kory­ta­rzach, mają ure­gu­lo­wane prawo pobytu. Nie mogę chyba być jedyną, która nie ma, prawda?

Pod­czas lun­chu Sof gada bez ustanku o mojej epic­kiej impre­zie z oka­zji Dnia Nie­pod­le­gło­ści. Wszy­scy, któ­rzy sie­dzą z nami przy sto­liku, byli na niej obecni, ale histo­ria jest tak nie­sa­mo­wita, że nikt nie pro­te­stuje.

– No i tak wła­śnie wyłga­ły­śmy się przed poli­cją – mówi Sof.

– Ty się wyłga­łaś – mru­czę po nosem. Sof jed­nak mnie sły­szy. Milk­nie, gdy dociera do niej, że histo­ria ma jesz­cze jeden, nie­znany jej dotąd punkt zwrotny.

– Hej, ale puścili cię z poucze­niem, no nie? – mówi. – Nic wiel­kiego.

Pota­kuję. Nic wiel­kiego/naj­gor­szy wie­czór mojego życia.

Luce zaczyna opo­wia­dać o nie­zna­jo­mym chło­paku z fajer­wer­kami, który pró­bo­wał ją pode­rwać, Kenz prze­rywa jej i dowo­dzi, że ow­szem, pode­rwał ją, i natych­miast wybu­cha kłót­nia. Sof igno­ruje nasze przy­ja­ciółki i przy­suwa się do mnie.

– Co się dzi­siaj z tobą dzieje?

– O co ci cho­dzi?

– Zacho­wu­jesz się dziw­nie. I wyglą­dasz, jak­byś całą noc nie spała.

– Dzięki.

– Powiedz mi.

Wstrzy­muję oddech i zasta­na­wiam się gorącz­kowo, co powie­dzieć. Z jakie­goś powodu infor­ma­cja, którą tak swo­bod­nie podzie­li­łam się z Vita­lym na podwórku, więź­nie mi w gar­dle. Wczo­raj wie­czo­rem rana była wciąż świeża i nie umia­łam się powstrzy­mać. Teraz jed­nak mia­łam już dość czasu, żeby oswoić się z sytu­acją, i wszystko przy­schło. Grze­ba­nie w tym jest dla mnie zbyt bole­sne.

Przy­po­mi­nam sobie, co mówiła mama: mam nie zdra­dzać nikomu tej tajem­nicy. Ktoś mógłby się dowie­dzieć, odwró­cić się ode mnie, a potem na mnie donieść.

Ale nie cho­dzi tylko o to.

Taka rewe­la­cja sprawi, że wszy­scy zaczną mnie oce­niać. Każdy, kto się dowie, będzie na mnie odtąd patrzył ina­czej.

Czy podej­rze­wam, że Sof mogłaby mnie wydać? Nie, oczy­wi­ście, że nie. Ale jeśli ist­nieje choć jeden pro­cent praw­do­po­do­bień­stwa, że moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka osą­dzi mnie na tej pod­sta­wie, to nie chcę tego spraw­dzać. To by mnie znisz­czyło.

– Chyba po pro­stu się nie wyspa­łam. Nie mogłam się docze­kać pierw­szego dnia w szkole.

To małe kłam­stwo przy­cho­dzi mi z łatwo­ścią i Sof je kupuje. Patrzy na Luce i Kenz, które wciąż się kłócą, i jęczy. Dzień jesz­cze się dobrze nie zaczął, a już mamy dra­mat. Zga­dzam się z nią. Biorę swoją tacę i wstaję, tłu­ma­cząc się nie­mrawo, że zapo­mnia­łam cze­goś ze swo­jej szafki. Zatrzy­muję się dopiero w kącie sali kom­pu­te­ro­wej przed ekra­nem z otwartą wyszu­ki­warką.

Myślę o tym, co powie­dział Vitaly, jego słowa migo­czą gdzieś z tyłu mojej głowy niczym małe okru­chy nadziei. Wszystko da się napra­wić.

Zaczy­nam pisać.

Jak mogę napra­wić fakt, że jestem nie­le­galną imi­grantką?

Strona wypeł­nia się tek­stem; więk­szość porad brzmi prak­tycz­nie tak samo. Praw­nik.

Oczy­wi­ście.

Rozdział 6

6

IDĘ DO KAN­CE­LA­RII PRAW­NEJ PRO­STO PO szkole. Mie­ści się nad restau­ra­cją Pizza Hut – pomię­dzy oknami dru­giego i trze­ciego pię­tra widzę nie­bie­ski szyld, infor­mu­jący, że biuro zaj­muje się pra­wem imi­gra­cyj­nym. Zakła­dam, że mama nie pró­bo­wała dotąd drogi praw­nej. Jestem pewna, że strach przed waż­nia­kami w gar­ni­tu­rach sku­tecz­nie ją do tego znie­chę­cił. Lubię jed­nak myśleć, że jestem odro­binę odważ­niej­sza od niej.

Na lewo od piz­ze­rii wid­nieją sta­lowe drzwi, podra­pane, pory­so­wane i pokryte napi­sami graf­fiti zro­bio­nymi nie­zmy­wal­nym mar­ke­rem. Przy domo­fo­nie wid­nieją nazwy trzech firm; naci­skam guzik przy ety­kietce z napi­sem „Praw­nik”. Nikt nie pyta przez domo­fon, kim jestem ani czego chcę. Sły­szę tylko brzę­czyk sygna­li­zu­jący, że drzwi zostały otwarte. Popy­cham je i wcho­dzę do środka.

Nie mam poję­cia, czego się spo­dzie­wa­łam, ale z pew­no­ścią nie małego, zagra­co­nego biura u szczytu wąskich scho­dów; w środku sie­dzi młody, pie­go­waty chło­pak, który pró­buje wła­śnie wyczy­ścić swój zalany kawą kra­wat. Wygląda naprawdę bar­dzo młodo. Nie­wy­klu­czone, że to pierw­szy kra­wat w jego życiu, i pro­szę, już udało mu się go znisz­czyć. Kiedy widzi mnie w drzwiach, daje spo­kój kra­watowi.

– Eeee… Mam umó­wione spo­tka­nie. Jimena Ramos.

Oglą­dam się do tyłu, żeby spraw­dzić, czy nie minę­łam przy­pad­kiem pokoju sekre­tarki, ale nie – jest tylko to biuro; na drzwiach wisi kartka z napi­sem „Mec. Tom Yang”. Na biurku leży pla­kietka z tym samym napi­sem.

– Aha – mówi pan Yang. – Spo­dzie­wa­łem się Azjatki.

Widząc moje zdzi­wione spoj­rze­nie dodaje:

– Więk­szość osób, które do mnie przy­cho­dzą, to Azjaci.

Z jakie­goś powodu ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że mogą ist­nieć rów­nież Azjaci bez pozwo­le­nia na pobyt. Teraz jed­nak uświa­da­miam sobie, że to głu­pie. Nowy Jork jest nie­wąt­pli­wie pełen ludzi z całego świata, któ­rzy nie mają papie­rów.

– Powi­nie­nem naprawdę powstrzy­mać się od spe­ku­la­cji na temat two­jej naro­do­wo­ści czy rasy.

– Jestem typową Peru­wianką.

Twarz pana Yanga roz­ja­śnia się.

– Super, byłaś kie­dyś na Machu Pic­chu?

Zaprze­czam, na co pan Yang kiwa głową.

– No jasne, że nie. Skoro tu jesteś, to pew­nie ni­gdy nie byłaś tam, zga­dza się? A może się mylę. Naprawdę powi­nie­nem wię­cej słu­chać, a mniej mówić.

Oddy­cha głę­boko i wska­zuje mi krze­sło po prze­ciw­nej stro­nie biurka.

– Usiądź, pro­szę.

– Po pierw­sze, chcia­ła­bym się upew­nić, że to tylko porada – mówię. – Na pań­skiej stro­nie inter­ne­to­wej jest infor­ma­cja, że udziela pan porad bez­płat­nie.

Pan Yang wygląda tro­chę jakby żało­wał tej decy­zji, ale mimo to kiwa głową.

– Tak, porady są bez­płatne. A więc, co mogę dla cie­bie zro­bić?

– No więc… – zaczy­nam i zasta­na­wiam się, jak to naj­le­piej ująć. – Jestem… wygląda na to, że jestem tu nie­le­gal­nie.

W duchu tłu­ma­czę sobie, że praw­nik jest jak lekarz, który widział już nie takie przy­padki jak mój. Nie może mnie oce­niać, a co waż­niej­sze, nie może mnie wsy­pać. Przy­naj­mniej mam taką nadzieję. Pan Yang zachęca mnie gestem, żebym mówiła dalej, więc opo­wia­dam mu, w jaki spo­sób tra­fi­łam do kraju, od jak dawna tu jestem, i że wła­śnie dowie­dzia­łam się o tym wszyst­kim. Wresz­cie mówię:

– Chcia­ła­bym prze­stać być… nie­le­galna. Czy może mi pan pomóc?

Na jego twa­rzy poja­wia się napię­cie i wiem, że za chwilę mi odmówi, więc szybko odzy­wam się pierw­sza, zanim zdąży to zro­bić.

– Mogę zapła­cić. Cza­sami opie­kuję się dziećmi, mam oszczęd­no­ści. Zresztą w tym roku i tak mia­łam zamiar iść do praw­dzi­wej pracy. To zna­czy, odkła­da­łam to do tej pory, bo kto chciałby pra­co­wać i jed­no­cze­śnie się uczyć, prawda? Ale teraz nie wiem nawet, czy mogę szu­kać pracy ze względu na moją sytu­ację. Jestem pewna, że mogli­by­śmy usta­lić raty. Rosnące…

Macha rękami, prze­ry­wa­jąc mi w pół zda­nia.

– Nie to jest pro­ble­mem – mówi wresz­cie. – Dzie­ciaki w two­jej sytu­acji… no cóż, znaj­du­jesz się jakby w śle­pej uliczce.

Pochy­lam się do niego i słu­cham pil­nie, jak­bym miała przed sobą trudny egza­min i liczyła, że pan Yang pod­po­wie mi, jak go przejść.

– Pro­ce­dura uzy­ska­nia oby­wa­tel­stwa trwa wiele lat, czę­sto nawet kil­ka­dzie­siąt – mówi.

– Będę cze­kać – odpo­wia­dam. – Nie mam nic prze­ciwko temu. Pro­szę tylko powie­dzieć mi, co mam zro­bić, i będę cze­kać tyle, ile trzeba.

Pan Yang przy­gryza dolną wargę i patrzy na mnie jak na kolejną plamę na swoim kra­wa­cie.

– W tym wła­śnie pro­blem, Jimeno. Osoby takie jak ty nie mają na co cze­kać.

Ostroż­nie waży słowa, lecz ich treść i tak ude­rza mnie jak obu­chem. Opa­dam na krze­sło i czuję, jak krew odpływa mi z mózgu.

– Co pan chce przez to powie­dzieć?

– Chcę powie­dzieć, że nie ist­nieje dla cie­bie ścieżka uzy­ska­nia oby­wa­tel­stwa. Jeśli naprawdę chcesz je uzy­skać, będziesz musiała wyje­chać z kraju i zło­żyć wnio­sek dopiero, kiedy znaj­dziesz się w domu.

Potrzą­sam głową ze zdu­mie­niem.

– Moim domem jest Nowy Jork.

Kąciki ust pana Yanga opa­dają.

– W Peru.

Daje mi chwilę na przy­swo­je­nie tych słów. Kiedy wyjeż­dża­łam z Peru, byłam tak mała, że pra­wie nic nie pamię­tam z tam­tego czasu. Mam jakieś prze­bły­ski domu babci, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Nie­bie­ska kuch­nia, kostki cukru wykra­dane z cukier­nicy na środku kuchen­nego stołu.

To wszystko. To jest moje Peru.

– Więc mówi pan, że dzieci, które zostały tu przy­wie­zione, kiedy były bar­dzo małe, nie mogą nic zro­bić? Nie mogą dostać oby­wa­tel­stwa. Grzę­zną pomię­dzy świa­tami.

Mówię w trze­ciej oso­bie, jakby cho­dziło mi o kogoś innego, ale powin­nam mówić „my”. To ja. A pan Yang może jedy­nie ski­nąć głową ze współ­czu­ciem.

– W takim razie pojadę do Peru i złożę wnio­sek o oby­wa­tel­stwo. – Prze­ły­kam ślinę, żeby zwal­czyć suchość w ustach. – Jak długo to potrwa, zanim będę mogła wró­cić do domu?

– No cóż, to zależy przede wszyst­kim od tego, w jaki spo­sób się tutaj zna­la­złaś. Przy­pusz­czam, że około dzie­się­ciu lat… ale jeśli dobrze rozu­miem, zosta­li­ście tutaj, kiedy wasze wizy stra­ciły waż­ność, a to nieco zwięk­sza twoje szanse. Musisz jed­nak zro­zu­mieć, że nie ma gwa­ran­cji, że w ogóle dosta­niesz pozwo­le­nie na powrót, zwłasz­cza że obciąża cię fakt nie­le­gal­nego pobytu.

Mówi długo, nie prze­staje mówić, ale ja sły­szę przede wszyst­kim słowa „dzie­sięć lat”. Gdy­bym wyje­chała z Ame­ryki teraz, żeby wró­cić legal­nie, wró­ci­ła­bym do domu w wieku dwu­dzie­stu sied­miu lat. Była­bym doro­sła. Pod­sta­rzała. Ta dekada od dwu­dziestki wzwyż miała być naj­lep­szym okre­sem mojego życia. Mia­łam zamiar się bawić, popeł­niać błędy i uczyć się na nich, pró­bo­wać wszyst­kiego, poznać sie­bie, dowie­dzieć się, kim chcę zostać. Nie mogę spę­dzić tego cen­nego czasu w kraju, w któ­rym nawet nie umia­ła­bym się poro­zu­mieć.

– Nie wiem kom­plet­nie nic o Peru – mówię.

– Aha.

– Nie mogę tam wró­cić. Moje życie jest tutaj – mówię rze­czowo. – Moja mama jest tutaj.

Pan Yang także jest bar­dzo rze­czowy.

– Aha – powta­rza.

To bez­u­ży­teczne słowo. Nic nie zna­czy, nie ma w nim żad­nej odpo­wie­dzi. Muszę powstrzy­mać się z całej siły, żeby nie się­gnąć ponad zagra­co­nym biur­kiem, nie chwy­cić go za popla­miony kra­wat i nie potrzą­snąć nim. Aha, co? Musi być jakieś wyj­ście!

– Słu­chaj, sprawa nie jest bez­na­dziejna – mówi dalej pan Yang. – Możesz pocze­kać. Człon­ko­wie Kon­gresu zapro­po­no­wali wpro­wa­dze­nie ustawy DREAM; sły­sza­łem, że to może przejść.

– Ustawa DREAM?

– Byłby to spo­sób, żeby otrzy­mać sta­tus, który ochro­niłby cię przed depor­ta­cją.

Depor­ta­cja. To słowo wgryza się w mój mózg, wywo­łu­jąc natych­miast falę stra­chu. Znowu stoję w kuchni razem z mamą, dowia­duję się, że nie mam prawa pobytu i patrzę, jak moja przy­szłość znika jak sen. Powin­nam mar­twić się, że wła­śnie zaczy­nam ostat­nią klasę liceum, a zamiast tego boję się, że mnie depor­tują. Ogar­nia mnie panika.

– Chwi­leczkę – mówię – to chyba nie­po­ro­zu­mie­nie… przy­jazd tutaj to nie była moja decy­zja.

Pan Yang kiwa głową, jakby uwa­żał, że to ja cze­goś nie rozu­miem.

– Ja prze­cież… no, nie wyra­zi­łam zgody na prze­stęp­stwo… to nie moja wina.

– Wiem – odpo­wiada pan Yang.

Jest miły i opa­no­wany, to jed­nak spra­wia tylko, że panika w moim mózgu roz­pło­mie­nia się jaskra­wym bla­skiem.

– Ale nie zgłosi pan tego, prawda? – Co za idiotka ze mnie, mówić o tym tak otwar­cie. – Nie ma pan obo­wiązku skon­tak­to­wać się z wła­dzami?

Pan Yang wyrzuca ręce w górę tak gwał­tow­nie, że omal nie zrzuca jed­nej ze stert doku­men­tów, zawa­la­ją­cych biurko.

– Nie, Boże, nie. Ale posłu­chaj: ustawa DREAM. Jeśli się uda, to po kolej­nych wybo­rach, za rok albo dwa, wszystko może pójść w dobrym kie­runku.

Za rok albo dwa. A więc nie mogę na razie nawet zło­żyć żad­nego wnio­sku.

Myśla­łam, że życie prze­leci mi przed oczami dopiero na chwilę przed śmier­cią, a jed­nak dzieje się to teraz, w biu­rze świeżo upie­czo­nego praw­nika nad restau­ra­cją Pizza Hut. Pró­buję sku­pić się na czymś, co pozwoli mi utrzy­mać się na krze­śle. Mój wzrok ląduje na pla­mie po kawie na kra­wa­cie pana Yanga. Nie ma szans, żeby plama zeszła. Ten kra­wat nadaje się do wyrzu­ce­nia.

– A więc to wszystko? – mówię wresz­cie. – Moją jedyną nadzieją jest ustawa, która jesz­cze nawet nie została przy­jęta przez rząd, który mnie tu nie chce?

Pan Yang kiwa smutno głową, nagle jed­nak par­ska krót­kim śmiesz­kiem.

– No, zawsze możesz jesz­cze wyjść za mąż za oby­wa­tela USA.

Jego śmiech roz­brzmiewa w pogrą­żo­nym w ciszy pokoju. Wszystko nagle się zatrzy­mało, także myśli galo­pu­jące dotąd w mojej gło­wie. Pan Yang może mnie­mać, że powie­dział dobry żart, ale dla mnie to nowa furtka. Potrze­buję, żeby to powtó­rzył, jak man­trę. Jak prze­pis prawa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki