Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jimena Ramos nie zdawała sobie sprawy, że nie posiada dokumentów.
Teraz ma siedemnaście lat i musi znaleźć sposób na pozostanie w Nowym Jorku, jedynym domu, jaki pamięta. Jest tylko jedna możliwość, która pozwoli jej szybko uzyskać zieloną kartę: Jimena zamierza znaleźć Amerykanina, który ją poślubi.
Ma jednego doskonałego kandydata: Vitaly'ego, sąsiada i przyjaciela, jedyną osobę, której powierza swój sekret. Ale Vitaly ma własne plany na przyszłość. I zdecydowanie odmawia.
Jimena próbuje więc randek online. Postanawia podejść do małżeństwa jak do transakcji biznesowej. Wymyśla plan, który może ją uratować i sprawić, że w końcu zostanie obywatelką Stanów Zjednoczonych.
Ale oczywiście nie może przestać myśleć o Vitalym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
1
ORGANIZUJĘ PRZYJĘCIE Z OKAZJI DNIA NIEPODLEGŁOŚCI, co powinno oznaczać dobrą zabawę, ale mam złe przeczucia co do dzisiejszego wieczoru. Od czwartego lipca minęło wprawdzie około półtora miesiąca, ale jutro zaczynamy ostatni rok szkoły – rocznik 2007 odbiera dyplomy, moi mili! – a to oznacza, że dziś jest ostatni dzień naszej wolności.
To będzie elitarne przyjęcie na dachu nowojorskiego wieżowca. Naprawdę, czasami już przechodzę samą siebie. Co tam, że „elitarne” oznacza w rzeczywistości „dla garstki znajomych”. Poza tym, jeśli mam być szczera, mówiąc o „Nowym Jorku” mam na myśli „osiedle robotnicze na Brooklynie”. No dobra, budynek ma tylko cztery piętra, więc roztacza się z niego widok głównie na sąsiednie – wyższe – bloki, ale ikoniczna panorama Nowego Jorku majaczy na horyzoncie zaledwie kilka mil stąd. Wprawdzie jej nie widzę, ale wiem, że tam jest – migotliwa, pełna życia. Jak obietnica ostatniego roku w szkole. Ta noc aż kipi od obietnic – mam przeczucie, że wszystko może się dziś zdarzyć.
Moja najlepsza przyjaciółka, Sof, idzie ku mnie, ciągnąc za sobą jakiegoś chłopca.
– Jimmy – mówi – to jest Dwayne.
– Cześć, Dwayne! Przyniosłeś towar?
Dwayne bez słowa rozpina plecak, a Sof i ja zaglądamy do środka. Sportowy plecak aż ugina się od wszelkiego rodzaju nielegalnych fajerwerków, a ja i Sof podziwiamy łupy jak dwie piratki, które znalazły właśnie skrzynię pełną skarbów. Cóż by to była za impreza z okazji Święta Niepodległości bez fajerwerków.
– Genialnie.
Pokazuję Dwayne’owi miejsce, w którym może rozpocząć przygotowania.
– Jesteś pewna, że sąsiedzi nie będą mieli nic przeciwko? – pyta Sof.
– Regulamin budynku mówi jasno: żadnych głośnych hałasów po dwudziestej drugiej. – Sięgam po telefon, który trzyma w dłoni, i podnoszę klapkę, żeby sprawdzić godzinę. – Jest dopiero 21:04. – Zamykam klapkę z trzaskiem. – Mamy czas.
Skąd więc to dokuczliwe uczucie niepokoju? Nerwowość sprawia, że czuję się, jakbym miała na sobie zbyt ciasny strój. Czasami, gdy ogarnia mnie niewytłumaczalne zdenerwowanie, jestem pewna, że to skutek uboczny apodyktyczności mojej mamy. Gdyby tu teraz była, powiedziałaby, że na tym dachu znajduje się zbyt wiele osób, że to nieostrożne, idiotyczne, że prosimy się o kłopoty, a poza tym, 21:04 to stanowczo zbyt późno na zabawę. Ale matki tu nie ma – siedzi dwa piętra niżej, zbyt pochłonięta losami bohaterów kolejnego odcinka Heridas de Amor, by się domyślać, jak doskonale radzi sobie jej córka jako gospodyni pierwszej imprezy w tym roku szkolnym, a zarazem ostatniej imprezy tego lata.
– Czy to Big Rally? – pyta Sof.
Podążam za jej spojrzeniem; wyglądam przez dach na podwórze. Dostrzegam go i otwieram szeroko oczy.
– Wrócił.
Otwieram ciężkie drzwi i wybiegam na zewnątrz; zawiasy wydają jęk nieco głośniejszy niż mój sąsiad w chwili, gdy mnie spostrzega. Siedzi w swoim zwykłym miejscu – na starym krześle ogrodowym, które kiedyś było niebieskie, ale poszarzało pod wpływem pogody, bezlitosnego upływu czasu, jak i faktu, że Vitaly przesiaduje na nim niemal bez przerwy.
– Witaj w domu, Big Rally! Jak było w Meksyku?
Vitaly zamyka notatnik, który trzyma na kolanach, i chowa długopis w kieszonce koszulki polo.
– W Salwadorze. Spędziłem czas owocnie.
Z trudem powstrzymuję się od przewrócenia oczami. Mógłby powiedzieć „fajnie”, „świetnie”, albo chociaż posłużyć się banalnym „super!”. Ale Vitaly musi udowodnić, że jest ponad to. Sąsiedzi plotkują, że spędził sześć tygodni w Salwadorze, pracując przy budowie domów dla ubogich rodzin, żeby mieć co wpisać w podaniu o przyjęcie na studia. Chodzą też słuchy, że pracował w prawdziwej firmie budowlanej i odłożył na czesne za pierwszy rok college’u. Nie jestem pewna, która z tych plotek jest prawdziwa, ale kiedy opowiedziałam mamie, że chłopak spod 1F wyjechał z kraju, żeby budować domy, i zasugerowałam, że może ja też mogłabym to zrobić, odparła: – ¿Tu? ¿Construyendo casas?
Kiedy już przestała się śmiać, oznajmiła, że nigdzie nie pojadę.
Niewielki notes Moleskine na kolanach Vitaly’ego zaczyna drgać w rytm subtelnych ruchów jego prawej nogi. Jest zniecierpliwiony? Zdenerwowany? Jedno i drugie? Vitaly nigdy nie wygląda na zadowolonego, gdy ze mną rozmawia, i słowo daję, nie mam pojęcia dlaczego.
– Kto spędza całe lato na tropikalnej wyspie i wraca do domu blady jak wór mąki?
Może to z powodu pytań, jakie mu zadaję. Ale czy to moja wina? Jest tak biały, że mogłabym zjeżdżać na nartach po jego nosie.
Vitaly wygląda, jakby naprawdę miał ochotę się mnie pozbyć, co sprawia, że bez wahania sadowię się na sąsiednim krześle.
– Salwador to nie wyspa. Nie powinnaś być przypadkiem na swojej imprezie?
Uśmiecham się.
– Chodź ze mną. Raz w życiu mógłbyś się wreszcie zabawić.
Vitaly podnosi zeszyt do góry jak tarczę obronną.
– Nie mogę. Pracuję.
– Szkoła nawet się jeszcze nie zaczęła. Nad czym znowu pracujesz? Nad mową pożegnalną na koniec roku?
– Coś w tym rodzaju.
Patrzę na niego wyczekująco, aż wreszcie wzdycha ciężko i daje za wygraną. – To mój plan na ostatni rok szkoły.
– Plan?
– Moje zamiary, cele, terminy wysłania podań o przyjęcie do college’u i o stypendia, optymalizacja kursów, harmonogram zajęć dodatkowych…
Powstrzymuję go gestem dłoni, zanim doda do tej listy konieczność sporządzenia rankingu swoich pięciu najlepszych ołówków.
– Potrzebujesz imprezy bardziej niż jakakolwiek znana mi osoba.
– Impreza chyba kuleje, skoro wolisz przesiadywać tu ze mną?
Ha!
Kiedy ludzie ze szkoły dowiadują się, że Vitaly jest moim sąsiadem, każdy pyta, jaki on jest naprawdę. Ktoś do tego stopnia bezbarwny, w każdym sensie tego słowa (jasna skóra, blond włosy – nawet koszulka polo, którą ma na sobie, jest w kolorze majonezu), musi przecież prowadzić niezwykłe, sekretne życie. Prawda jest jednak taka, że Vitaly jest dokładnie taki, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. To zwykły chłopak, który siedzi samotnie na betonowym podwórzu ostatniego wieczoru wakacji z nosem w książkach i broni się rękami i nogami przed choćby odrobiną zabawy.
– Moja impreza jest świetna – odpowiadam. – Bawię się doskonale.
I choć robię wszystko, by wyglądać jak wzorcowa młoda Amerykanka rodem ze wspaniałego Nowego Jorku, bywalczyni i gospodyni niezliczonych i niezapomnianych imprez, Vitaly patrzy na mnie tak, jakby widział mój wewnętrzny niepokój. Coś kąsa mnie od środka, i on to widzi.
Nawet jeśli Vitaly sądzi, że wie coś na mój temat, to na pewno nie tyle, ile sobie wyobraża. W każdym razie z pewnością bacznie mi się przygląda. A ja lubię zwracać na siebie uwagę.
– W życiu liczą się nie tylko plany, Big Rally.
– W życiu liczą się nie tylko imprezy, Jimeno.
Wymawia moje imię prawidłowo; z jakiegoś powodu robi mi się miło, gdy słyszę to twarde „H” w jego ustach. Nasza rozmowa osiągnęła punkt wrzenia; muszę wziąć głęboki oddech, żeby ostudzić nieco atmosferę. Przecież wiem, dlaczego przesiaduje tu, na zewnątrz. Od czego ucieka. I naprawdę chciałabym, żeby pozwolił sobie na chwilę beztroskiej zabawy.
– Impreza to dużo lepszy sposób na kłopoty, niż pisanie harmonogramów.
Patrzy na mnie przez grzywkę opadającą falami na jego czoło. Nie pyta, dlaczego posądzam go o kłopoty, ale też nie próbuje zaprzeczyć, że je ma. Notes na jego kolanie nieruchomieje wreszcie, i przez długą chwilę patrzymy na siebie nawzajem.
Nagle rozlega się przeszywający głos:
– Co to za potworne hałasy!
Vitaly i ja odwracamy głowy, by spojrzeć na kobietę, która stanęła właśnie w oknie na czwartym piętrze; podmuch letniej bryzy unosi jej wystrzępioną, siwiejącą grzywkę do góry jak kłąb dymu.
– Dzień dobry, pani Gorky! – Szczerzę wszystkie zęby i macham do niej, ale najwyraźniej nie poprawia jej to humoru ani odrobinę.
– Urządziliście imprezę na dachu?! – krzyczy.
– Ojej, to ostatni dzień lata, pani G., niech pani nie będzie taką zrzędą.
Pani Gorky zezuje na mnie wrogo, ale zwraca się do Vitaly’ego.
– Czy ta smarkula właśnie nazwała mnie zrzędą? – Odwraca się i znika w głębi swojego mieszkania.
– Wezwie policję – mówi Vitaly, wstając.
– Im nas więcej, tym weselej! – odpowiadam i także zeskakuję z krzesła. – Niech spróbują mnie aresztować! Przynajmniej będę mogła powiedzieć, że bawiłam się epicko, zanim mnie zgarnęli!
– Jak zwykle kochasz przesadzać, ubarwiać i dramatyzować.
Wzruszam ramionami i wracam na imprezę.
Jeśli policja faktycznie już jedzie, niech przynajmniej nie fatygują się na darmo.
Dwayne ustawił już nieduże rakiety w rzędzie i czeka na mój znak.
– Podpalaj! – mówię.
Vitaly może i jest nudziarzem, ale przynajmniej wie, czego chce od życia. Ma plan. Być może powinnam wziąć z niego przykład. Wyznaczyć sobie na ten rok konkretny cel. Dziś ogłaszam niepodległość. Rozpoczynam ten rok szkolny z przytupem. Bo to ostatni rok wolności, zanim dopadnie mnie prawdziwy świat.
Słyszę syk podpalanego lontu, potem pisk wylatującej w górę rakiety, a po chwili niebo nad Sunset Park eksploduje światłem. Obok mnie Sof wydaje z siebie głośny, zawodzący okrzyk i odrzuca włosy do tyłu. Chwytam ją za rękę i wyglądam poza krawędź dachu. Vitaly nie przyszedł na imprezę, ale ona dotarła do niego; w blasku fajerwerków jego twarz wydaje się mieć dużo zdrowszy odcień.
– Czy nie jest super?! – krzyczę w dół. Z pewnością nie słyszy mnie wśród huku eksplozji i krzyków pani Gorky. Ale ten moment jest wszystkim. Czuję się lekka i swobodna; jest mi dobrze, jakbym rozpięła suwak zbyt ciasnej sukienki.
Jak dobrze jest być młodą i wolną. Koncentruję się na tym uczuciu, nawet gdy w huk fajerwerków wdziera się odgłos syren.
– Chyba czas się zwijać – szepczę do Sof.
– No, musimy spadać.
2
MOJA MAMA ŚMIERTELNIE SIĘ BOI POLICJI, tak jak większość ludzi boi się robaków albo myszy. Kiedy widzi policjanta, wydaje cichy, przestraszony jęk, przyciska torebkę do piersi i przechodzi na drugą stronę ulicy. Nie rozumiem tego. Ten strach nie ma chyba racjonalnego uzasadnienia. Moja mama nigdy w życiu nie miała kłopotów z prawem. Przestrzega ściśle określonych zasad i pilnuje, żebym robiła to samo. Zasady są następujące: trzymaj się z dala od kłopotów, ściel łóżko codziennie rano, nie odszczekuj się starszym, a co najważniejsze – nigdy nie proś gliniarza o pomoc.
Dziś wieczorem złamałam każdą z tych zasad.
Z wyjątkiem ostatniej. Zdecydowanie nie prosiłam oficerów O’Hannleya i Bivensa o pomoc, lecz uparli się towarzyszyć mi aż do drzwi, jakbym nie mogła dojść tam sama. Zanim którykolwiek z nich zdąży przeszkodzić mamie w świętym rytuale rozkoszowania się kolejnym odcinkiem jej ukochanej telenoweli, odwracam się do nich w ostatniej, rozpaczliwej próbie uratowania skóry.
– Proszę, po prostu mnie aresztujcie. – Mija dobra minuta, nim do policjantów dociera, co właśnie usłyszeli. Wyciągam nadgarstki, przygotowując się psychicznie na chłodny dotyk kajdanek. – Miejmy to już za sobą.
To żadna frajda, zostać zatrzymaną przez policję, ale to pestka w porównaniu z konfrontacją z moją mamą.
O’Hannley ignoruje mnie i puka głośno do drzwi mieszkania 3B. Modlę się, żeby czas się rozciągnął, żeby trwało to jak najdłużej, ale mama otwiera w mgnieniu oka.
Kiedy widzi naszą trójkę – dwóch oficerów nowojorskiej policji, stojących za moimi plecami niczym anioły stróże – przez jej twarz przebiega milion emocji. Jest wstrząśnięta, przerażona, wściekła, spanikowana. Wreszcie maskuje te wszystkie uczucia promiennym uśmiechem, tylko odrobinę drżącym.
– To pani córka? – pyta oficer Bivens.
Mama zwleka z odpowiedzią tak długo, że w moim umyśle rodzi się podejrzenie, że postanowiła się mnie wyprzeć. Chyba nie boi się glin aż tak bardzo, co? Długą chwilę milczenia wypełnia hiszpański dialog, dobiegający od strony telewizora.
– Angielski nie jest jej pierwszym językiem – mamroczę.
W oczach mojej mamy lśni furia i strach. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, leżałabym już na podłodze w kałuży krwi.
– Tak, to moja córka – odpowiada wreszcie. – Co stało?
– Nic się nie stało – mówię, ale oficer O’Hannley przerywa mi.
– Urządziła na dachu imprezę. Z fajerwerkami. Sąsiedzi zadzwonili ze skargą, że jest za głośno.
Widzę, jak w jej głowie obracają się trybiki, jak gdyby obliczała, iloma autobusami będzie dojeżdżać do poprawczaka, do którego mnie wsadzą. Jej dłoń zamyka się wokół mojego nadgarstka i wciąga mnie do środka.
– Nie ma sprawy, nie będzie żadnych nieprzyjemności. Prawda, panowie? – zwracam się do policjantów.
Oficer Bivens zaczyna wymieniać wszystkie przepisy, które rzekomo złamałam, a moja mama przez cały czas kiwa głową, uśmiechając się, jak zawsze, gdy w jej obecności ktoś mówi po angielsku. Podczas spotkań towarzyskich, potakiwania i uśmiechy sprawdzają się całkiem nieźle. To o wiele lepsze niż alternatywa – przerywanie rozmówcy co dwie sekundy, prosząc, by powtórzył lub wyjaśnił, co ma na myśli. Moja mama zaś z pewnością chce, żeby ta rozmowa przebiegła gładko.
– Tym razem dostanie tylko ostrzeżenie, ale lepiej, żebyśmy nie musieli przyjeżdżać tu drugi raz.
Mama potakuje, uśmiecha się i delikatnie ciągnie mnie za nadgarstek, aż w końcu ląduję na samym środku mieszkania, jak najdalej od obu gliniarzy. Mama mamrocze coś po angielsku, dziękując policjantom, jak gdyby przynieśli jej cenną nagrodę, a nie przyprowadzili córkę-idiotkę, która nie potrafi nawet zrobić przyzwoitej imprezy z okazji Święta Niepodległości.
– Dziękuję, panowie oficerowie. Dobranoc, panowie oficerowie. – Uśmiech nie znika z jej twarzy aż do chwili, gdy za policjantami zatrzaskują się drzwi. Rozpływa się w nicości natychmiast, gdy mama odwraca się do mnie.
Nasze mieszkanie jest małe. Kiedyś była to kawalerka, jednak przy pomocy przyjaciela, który pracuje w firmie budowlanej, wydzieliłyśmy w niej pokój dla mnie. Salon stał się przez to maleńki, ale jest w nim dość miejsca na kanapę przy jednej ścianie, nieduży stół – po drugiej, i na telewizor w kącie. Oprócz tego mamy skromną kuchnię wielkości kambuza na jachcie, z żółtym linoleum, na którym jest wzór płytek, i różową łazienkę w stylu lat siedemdziesiątych.
Mama miota się po całym mieszkaniu, przeżywając najwyraźniej absolutne załamanie nerwowe. Zawodzi, terkocząc po hiszpańsku niczym karabin maszynowy, opiera się o stolik, żeby nie upaść i nie zemdleć, aż wreszcie odpycha krzesło, gestem wyrażającym absolutne niedowierzanie. Przerażona, podbiega do okna i gwałtownie zaciąga zasłony; to już paranoja. Opada na kanapę, chowając twarz w poduszkę, a potem znowu wstaje i chodzi szybko po dywanie, który tak starannie odkurza trzy razy w tygodniu. Przestała nawet mówić do mnie. Jej tyrada zamieniła się w przepełniony paniką monolog, zwrócony ku niebiosom; domaga się odpowiedzi na pytanie, czym zasłużyła sobie na taką córkę – malcriada.
Znajomi, którzy twierdzą, że lubię dramatyzować, nigdy nie mieli do czynienia z moją matką.
– ¿¡Como es posible, Jimena, que me metas en tanto problema!? – krzyczy. – Qué te pasa, estas loca? ¿Qué cosas estas haciendo que la policía vino? ¡Qué has hecho, hija!
Zasypuje mnie gradem pytań, lecz są to pytania wyłącznie retoryczne. Nie chodzi tu o mnie, ale o to, żeby dać ujście złości, więc pozwalam jej się wyładować i czekam cierpliwie, aż skończy, nie odzywając się.
– No es posible que estés así. ¿Dime por favor qué has hecho, qué paso con la policía?
– Una fiesta – odpowiadam pokornie. – No fue nada.
– ¿¡Como que no era nada, que estabas, con drogas?! ¿¡O que?! ¿Por qué la policía vino? Por favor, nunca mas quiero ver esa policía en mi casa.
W jej głosie brzmi takie wzburzenie, że niemal czuję, jak rośnie jej ciśnienie.
– Dlaczego ty się ich tak boisz?
Mama ignoruje moje pytanie – po prostu odsuwa je od siebie zgrabnym ruchem; gdyby trzymała szczotkę, zmiotłaby je prosto do śmieci.
– Ya despues te voy a esplicar.
Nie, muszę wiedzieć, i to teraz. Robi z tego naprawdę wielką sprawę, a ja nie rozumiem, dlaczego.
– ¡Dime!
Mama wzdycha. Oddycha chyba pierwszy raz od chwili, kiedy gliniarze przyprowadzili mnie do domu.
– Hijita, es algo muy importante de lo que tengo que decir, y nunca te lo habia dicho antes, pero desgraciadamente estamos en este pais, ilegales.
Jesteśmy w tym kraju… nielegalnie?
Bohaterka telenoweli wydaje przeszywający okrzyk przerażenia. Co za ironia – mama właśnie ten moment wybrała, by odetchnąć, a ja nie mogę zaczerpnąć tchu. Zbombardowała mnie tą informacją tak subtelnie, że równie dobrze mogłaby mi włożyć do łóżka odrąbaną końską głowę.
– Co takiego?
– Asi no te lo queria decir, pero, ya, ahora sabes.
Potrząsam głową i ostatkiem sił siadam ciężko na kanapie.
– No se nada.
Mama siada obok mnie i zaczyna tłumaczyć, że nie mamy dokumentów, a wszystko, co do tej pory wiedziałam na temat naszej imigracji, to nieprawda, i choć słyszę każde słowo, nie potrafię zrozumieć sensu tego, co mówi. Na koniec matka ma dla mnie jeszcze jedną radę.
– Mira, no le digas a nadie.
– ¿Qué?
– No confies en nadie. Nadie puede saber. Y nada tiene que cambiar.
Jak mogę nikomu nie mówić? I jak ona może twierdzić, że nic się nie zmieniło? Lata kłamstw skondensowane w kilka minut prawdy. Nie potrafię znaleźć w tym żadnego sensu.
3
KŁÓTNIA Z MAMĄ DOBIEGŁA KOŃCA. Nie tylko dlatego, że nie ma już nic do powiedzenia; przede wszystkim dlatego, że matka, najwyraźniej wyczerpana wysiłkiem, jakim było ujawnienie prawdy o całym moim życiu, postanowiła ukoić nerwy swoim ulubionym zajęciem: wzięła się do odkurzania. Majstruje przy odkurzaczu desperacko, jak człowiek dotknięty udarem cieplnym przy klimatyzacji, a głośne wycie uniemożliwia nam jakąkolwiek rozmowę. Choć ustalone zasady zabraniają mi przebywać tak późno poza domem, nie zatrzymuje mnie, gdy podchodzę do drzwi.
Mieszkańcy dużych miast cierpią na niedobór cichych, ustronnych miejsc, gdzie mogliby się schronić, gdy potrzebują pomyśleć. Ja mam nasze podwórze.
Vitaly znowu tam siedzi, w tym samym miejscu, co zwykle. Wiedziałam, że tutaj będzie. Na mój widok na jego ustach pojawia się zarozumiały uśmieszek.
– Nie chcę mówić „A nie mówiłem”, ale ostrzegałem cię przecież, że ona zadzwoni po gliny.
Opadam na sąsiednie krzesło i wpatruję się w bezgwiezdne niebo.
– Mama chciała mnie zabić.
Czuję, że Vitaly patrzy na mnie. Kiedy na niego spoglądam, ma zmarszczone brwi.
– Co się dzieje? – pyta.
– Twoi rodzice znowu się kłócą, nie?
To dlatego Vitaly przychodzi tutaj. Właściwie mieszka na tym podwórzu. Widzę, jak jego szczęka napina się pod skórą, ale nie chwyta przynęty.
– Co się dzieje?
Wzdycham, drapiąc się po nodze, chociaż nic mnie nie swędzi. Jak to najlepiej wyrazić? Oglądam swoje paznokcie, szukając właściwych słów. Paznokcie są idealnie czyste, opiłowane, i drżą leciutko. Wkładam dłoń pod udo i patrzę na Vitaly’ego. On też mi nie pomaga, ale patrzy na mnie tak żarliwie, że nie potrafię odwrócić wzroku.
Wspominam słowa mamy. Nie mów o tym nikomu. Nie możesz nikomu powierzyć tej tajemnicy.
No cóż.
– Okazuje się, że jestem nielegalna.
Vitaly reaguje tak, jak się spodziewałam. Na jego twarz wypływa rumieniec; przez chwilę zastanawia się, czy dobrze usłyszał, a potem próbuje odnaleźć w moich słowach jakiś sens. Człowiek nie może być przecież nielegalny. Po chwili jednak spływa na niego zrozumienie.
Vitaly przyjechał do Ameryki jako dziecko, tak samo jak ja. Zawsze myślałam, że to nas łączy, ale teraz mam wrażenie, że otworzyła się pomiędzy nami przepaść.
Jego matka pracuje jako administratorka w szpitalu trzy przecznice stąd. Zarabia naprawdę nieźle, o wiele lepiej niż moja mama, która sprząta na czarno. Vitaly wrócił właśnie do domu z zagranicznej wycieczki, a ja nie leciałam samolotem od czasu, gdy znaleźliśmy się w Nowym Jorku.
Vitaly ma obywatelstwo, a ja nie.
Vitaly to Amerykanin rosyjskiego pochodzenia; o sobie myślałam zawsze, że jestem Amerykanką pochodzącą z Peru. Ale wszystko, co o sobie dotąd myślałam, okazało się kłamstwem. W najlepszym razie jestem Peruwianką mieszkającą w Nowym Jorku.
– Nielegalna?
– Właśnie – odpowiadam. – A nie mam nawet akcentu.
To miał być żart, ale żadne z nas się nie śmieje.
– Jak to?
Wzruszam ramionami i streszczam pokrótce to, co powiedziała mi mama.
– Przyjechałyśmy tu, kiedy miałam trzy lata. Legalnie. Tylko wygląda na to, że zostałyśmy, kiedy nasze wizy przestały być ważne. Więc wychodzi na to, że zostałyśmy tu nielegalnie? I nadal jesteśmy tu nielegalnie.
Jesteśmy nielegalne. To brzmi bardzo prosto, gdy mówię to głośno. Prostota tego faktu sprawia, że nagle rozumiem też wiele innych rzeczy. Na przykład, dlaczego nigdy nie odwiedzamy z mamą krewnych, którzy zostali w Peru. Zawsze dotąd sądziłam, że to przez ceny biletów i przez to, że mama nie miewa wolnych dni.
O tak wielu sprawach nie miałam pojęcia.
– A ty nic nie wiedziałaś? – pyta Vitaly.
Trafne pytanie, prawda? Czy rzeczywiście nie wiedziałam? Może coś mi świtało. Ta tajemniczość mamy; to, w jaki sposób ona i jej przyjaciółki mówią czasami o papeles. Wiedziałam tylko, że jesteśmy imigrantkami.
Potrząsam głową.
– Nie miałam pojęcia. Ale teraz… To wiele wyjaśnia.
Zawsze miałam poczucie, że mama i ja jesteśmy jakieś inne. Teraz rozumiem, skąd brało się to uczucie, że chowamy się przed światem. Myślałam, że mama jest paranoiczką, a teraz wiem, że miała powód, żeby się tak zachowywać. To uporczywe unikanie policji, rządowych instytucji. To, że nigdy nie znalazła lepszej pracy, nie kupiła samochodu. Strach, że zachoruję i będzie musiała oddać mnie do szpitala. Teraz rozumiem jasno, że nie był to strach o moje zdrowie. Obawiała się, że zażądają od nas dowodów tożsamości, ubezpieczenia, adresów i wszystkich innych dokumentów.
To wyjaśnia wszystko.
Pod przenikliwym spojrzeniem Vitaly’ego czuję się obnażona. Im dłużej siedzimy tutaj w milczeniu, z tym większym niepokojem zastanawiam się, co on myśli. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi; zadaję sobie pytanie, dlaczego w ogóle mu o tym powiedziałam. Jest imigrantem, jak ja, ale widzę w nim wyłącznie wielkie zdolności. Vitaly ma przed sobą całe życie – plany, uczelnię.
Uczelnię. Mam uczucie, jakby wspięcie się na ten szczebel znalazło się poza moim zasięgiem. Czy ja w ogóle mogę iść na uczelnię? Czy mogę zrobić cokolwiek? W twarzy Vitaly’ego szukam odpowiedzi na niezadane pytania, ale jaśnieje na niej wyłącznie nadzieja. Potężna i jasna jak latarnia.
Ja tymczasem tonę.
– Przykro mi – mówi Vitaly. Oprócz zdolności posiada też empatię. – Nie martw się, będzie dobrze.
– Nie, nie będzie. To nie fair.
Jest miły, współczuje mi, a ja czepiam się rozpaczliwie jego szczerości jak koła ratunkowego, ale po chwili znowu osuwam się w otchłań chaotycznych myśli. Nie będzie dobrze. Jestem tu nielegalnie. Ta myśl ciągnie mnie w dół, gdy uświadamiam sobie, jak fatalne jest moje położenie. I o ile gorsze może się stać.
Vitaly nawet nie wie, jak wiele pocieszenia niosą mi jego kolejne słowa.
– Można to naprawić – mówi. – Wszystko da się naprawić.
Oddycham głęboko i próbuję mu uwierzyć.
4
PRZEZ CAŁĄ NOC LEŻĘ W ŁÓŻKU, ZAWIESZONA pomiędzy snem i przerażającą bezsennością. Gdy na chwilę zasypiam, nic mi się nie śni, spadam w czarną otchłań jak zagubiony ognik. Tak będzie teraz wyglądał mój świat. Będę odtąd iść przez życie pozbawione celu, a marzenia pozostaną na zawsze poza moim zasięgiem.
Bez dokumentów praktycznie nie istnieję. Jestem tu nikim. Persona non grata. A jeśli jestem nikim, czym jest moje życie? Zawsze byłam osobą, która każdego ranka czuje podniecenie na myśl o możliwościach, które kryje w sobie kolejny dzień, ale dziś, gdy przez okno wpadają pierwsze promienie słońca, uświadamiam sobie, jak wiele z tych możliwości rozpłynęło się teraz, gdy wiem, kim – czym – naprawdę jestem.
Nie ma sensu przewracać się dalej po łóżku, więc gramolę się w kierunku toaletki, żeby przygotować się do wyjścia do szkoły. Mechanicznie wykonuję rutynowe czynności; wkładam nowy cukierkowo różowy dres marki Juicy. Kupiłam go specjalnie na pierwszy dzień szkoły; teraz czuję się w nim jak w tandetnym przebraniu. Przeczesuję palcami włosy, by wyrównać linię przedziałka. Ciepłe, brązowe pasma spływają z moich ramion; ujarzmiam luźne kosmyki, spryskując je lekko odżywką. Brak snu sprawił, że moja zwykle świeża cera stała się matowa i poszarzała, lecz temu zaradzi delikatny makijaż. Zwykle to koleżanki z klasy próbują bezskutecznie imitować odcień mojej skóry za pomocą samoopalacza Jergens, nie zawracam więc sobie głowy podkładem. Wystarczy kilka pociągnięć tuszem do rzęs i błyszczyk MAC-a. Już wyglądam trochę lepiej, próbuję więc dodatkowo wzmocnić ten efekt uśmiechem.
Pełne usta, różowe policzki i blask w oczach – zwykle nie potrzebuję nic więcej, teraz jednak spoglądam w lustro i mój uśmiech gaśnie.
Nie wyglądam jak nielegalna cudzoziemka.
No, ale jak właściwie wyglądają nielegalni cudzoziemcy? Nigdy dotąd nie zastanawiałam się zbytnio nad imigrantami, więc jak właściwie ich sobie dotąd wyobrażałam? Jako bezdomnych, mieszkających w kartonowych pudłach? Brudnych i spragnionych po przekroczeniu granicy? Jako dostawców pizzy na rowerach? Ludzi, którzy grzebią w śmietnikach w poszukiwaniu plastikowych butelek?
Nigdy dotąd nie wyobrażałam sobie, że nielegalna cudzoziemka mogłaby wyglądać jak dziewczyna, którą widzę w lustrze. Młoda. Popularna. O rewelacyjnych włosach.
Włącza się mój alarm i P!nk domaga się rozpoczęcia imprezy. Znowu patrzę w lustro z kolejnym wymuszonym uśmiechem. Nieważne, co dzieje się w moim życiu – nie ma mowy, żebym pierwszego dnia szkoły wyglądała jak zmęczone zombie.
– Te ves cansada – mówi mama, obrzucając mnie spojrzeniem znad blatu dwuosobowego kuchennego stolika.
No cóż, ja też ci mówię buenos dias, mamo. Nalewam sobie wielgachny kubas kawy z dzbanka i siadam. Codziennie rano mama zjada dwa tosty z masłem i wypija cafe con leche – jakimś cudem czerpie z tego posiłku dość energii, żeby posprzątać dwustumetrowe mieszkanie w centrum Brooklynu.
Kiedyś po prostu akceptowałam fakt, że mama zajmuje się sprzątaniem mieszkań, że nic lepszego nie jest w stanie znaleźć, bo nie mówi wystarczająco dobrze po angielsku lub brakuje jej czasu albo pieniędzy, żeby zdobyć inne kwalifikacje. Teraz jednak rozumiem, w czym rzecz. Mama sprząta domy, bo to stabilna praca, która przynosi gotówkę. Nigdy nie próbowała znaleźć niczego lepszego, ponieważ całkiem dosłownie nie może. Nawet gdyby perfekcyjnie mówiła po angielsku, gdyby miała milion dyplomów, status nielegalnej imigrantki uniemożliwi jej awans. I nie tylko – status decyduje o wszystkim. O tym, że zawsze ma się na baczności, nie podejmuje choćby najmniejszego ryzyka, zawsze rozładowuje sytuację, robi uniki, uchyla się od odpowiedzi na zbyt trudne pytania. W pracy mama zawsze godzi się na wszystko. Zawsze jest czujna w obecności innych, zawsze ugodowo uśmiechnięta; ten uśmiech błyszczy w jej oczach jak zasłona, za którą się ukrywa.
W domu mama potrafi mieć osobowość. Potrafi być zabawna. Uwielbia narzekać na swoich przełożonych. Sądziłam, że to dlatego, że jesteśmy tak blisko – że tylko mnie ufa na tyle, żeby pokazać mi swoją prawdziwą twarz. Teraz jednak widzę, jak podstępny jest nasz nielegalny status – ukształtował nawet to, co jest między nami. Nigdy nie była ze mną szczera. Kim byśmy były, gdybyśmy nie musiały się martwić, że wyrzucą nas z kraju?
Mama pozwoliła, żeby status przejął kontrolę nad całym jej życiem. Przycupnęła na marginesie społeczeństwa. Cicho. W ukryciu. Pewnie powinnam jej żałować, i siebie też. Ale buzuje we mnie tylko złość i gorycz.
A teraz żuje tost i nuci pod nosem, jak gdyby nic się nie stało. Przypuszczam, że to dlatego, że żyje z tą prawdą od lat, a ja znam ją dopiero od wczoraj. Mama przewraca kolejne strony „Hoy”, a ja spinam się, czekając, aż poruszy temat poprzedniego wieczoru. Tej chwili, gdy policjanci przyprowadzili mnie do domu, a ona krzyczała, płakała, po czym wyjawiła tajemnicę, która zmieniła moje życie na zawsze. Ona jednak przegląda nagłówki i mówi:
– Esa Niurka Marcos es una trome.
Niurka Marcos to etatowa gwiazda tabloidów zza południowej granicy; nie mam pojęcia, czy jest aktorką, piosenkarką, czy może prowadzi swój program telewizyjny, w każdym razie wiecznie jest uwikłana w jakieś skandale i obraża wszystkich na prawo i lewo. Prawdziwa legenda.
Ja jednak mam swój prywatny skandal, który mnie martwi. To nie do uwierzenia, że moja matka siedzi sobie jak gdyby nigdy nic i je śniadanie, jakby nie zrzuciła mi wczoraj na głowę bomby atomowej.
– ¿Hiciste tu cama? – pyta.
– ¡Me contaste que soy ilegál anoche!
Nigdy nie krzyczę na mamę, ale po prostu nie wierzę własnym uszom: pyta, czy pościeliłam łóżko. Ostrożnie stawia kubek na stole i rzuca mi spojrzenie pełne nagany.
– Solo porque te enteraste que eres indocumentada no significa que la vida para. Esa noticia no cambia nada.
– Cambia todo – odpalam. Ona jednak potrząsa tylko głową, upierając się przy swoim.
– Eres la misma niña hoy que fuiste ayer. La vida continua como normal.
Nie mieści mi się w głowie, jak ona może mówić coś takiego – to, że się dowiedziałam, że nie mamy dokumentów, niczego jej zdaniem nie zmienia, moje życie wygląda dziś tak samo jak wczoraj. Czuję, że kręci mi się w głowie, i właśnie wtedy mama mówi coś, co ostatecznie zwala mnie z nóg. Widzi chyba wypisany na mojej twarzy wielki znak zapytania, i ostatecznie przechodzi do sedna.
– Lo unico que cambia es que ahora saves que tienes que tener mas cuidado.
– W jaki sposób niby mam być ostrożniejsza?
– La polida – odpowiada, jakby to było absolutnie oczywiste. – Ay, como me asustaste anoche. Algo tan pequeño y nos pueden echar de aquí.
Znowu czuję, że ogarnia mnie strach. Martwiłam się tak bardzo wszystkim, czego nie będzie mi dane robić w przyszłości z powodu braku prawa pobytu, że nie pomyślałam o rzeczy najbardziej oczywistej: absolutnie wszystko, co robię, jest przestępstwem. Nawet to, że tu siedzę i piję kawę. Nie zastanowiłam się, co się stanie, jeśli zostanę złapana.
– Mogą nas wyrzucić – mówię. Mama ma rację. Pierwszy lepszy drobiazg, który postawi na mojej drodze policję, może zakończyć wszystko: kolejna skarga z powodu hałasów, przypadkowa kontrola na stacji metra, przejście przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Następna konfrontacja z policją może oznaczać, że pożegnam się na zawsze z Nowym Jorkiem.
5
W PEWNYM SENSIE ostatni rok liceum można traktować jako zamknięcie kolejnego etapu. Zakończenie szkoły. Koniec dzieciństwa. Ostatnie imprezy pod dachem (i na dachu) rodzinnego domu. Ale to także brama do tego, co ma się wydarzyć. Wszystko, co zrobisz teraz, decyduje o całej reszcie twojego życia.
Wczoraj byłam podekscytowana tą myślą. Teraz czuję jedynie strach. Na wszystkich kolejnych lekcjach siedzę niczym zombie. Zadaję sobie miliony pytań egzystencjalnych, wpadam w stupor, a potem znowu zadręczam się pytaniami bez odpowiedzi. Wciąż się zastanawiam, czy osoby, które mijam na szkolnych korytarzach, mają uregulowane prawo pobytu. Nie mogę chyba być jedyną, która nie ma, prawda?
Podczas lunchu Sof gada bez ustanku o mojej epickiej imprezie z okazji Dnia Niepodległości. Wszyscy, którzy siedzą z nami przy stoliku, byli na niej obecni, ale historia jest tak niesamowita, że nikt nie protestuje.
– No i tak właśnie wyłgałyśmy się przed policją – mówi Sof.
– Ty się wyłgałaś – mruczę po nosem. Sof jednak mnie słyszy. Milknie, gdy dociera do niej, że historia ma jeszcze jeden, nieznany jej dotąd punkt zwrotny.
– Hej, ale puścili cię z pouczeniem, no nie? – mówi. – Nic wielkiego.
Potakuję. Nic wielkiego/najgorszy wieczór mojego życia.
Luce zaczyna opowiadać o nieznajomym chłopaku z fajerwerkami, który próbował ją poderwać, Kenz przerywa jej i dowodzi, że owszem, poderwał ją, i natychmiast wybucha kłótnia. Sof ignoruje nasze przyjaciółki i przysuwa się do mnie.
– Co się dzisiaj z tobą dzieje?
– O co ci chodzi?
– Zachowujesz się dziwnie. I wyglądasz, jakbyś całą noc nie spała.
– Dzięki.
– Powiedz mi.
Wstrzymuję oddech i zastanawiam się gorączkowo, co powiedzieć. Z jakiegoś powodu informacja, którą tak swobodnie podzieliłam się z Vitalym na podwórku, więźnie mi w gardle. Wczoraj wieczorem rana była wciąż świeża i nie umiałam się powstrzymać. Teraz jednak miałam już dość czasu, żeby oswoić się z sytuacją, i wszystko przyschło. Grzebanie w tym jest dla mnie zbyt bolesne.
Przypominam sobie, co mówiła mama: mam nie zdradzać nikomu tej tajemnicy. Ktoś mógłby się dowiedzieć, odwrócić się ode mnie, a potem na mnie donieść.
Ale nie chodzi tylko o to.
Taka rewelacja sprawi, że wszyscy zaczną mnie oceniać. Każdy, kto się dowie, będzie na mnie odtąd patrzył inaczej.
Czy podejrzewam, że Sof mogłaby mnie wydać? Nie, oczywiście, że nie. Ale jeśli istnieje choć jeden procent prawdopodobieństwa, że moja najlepsza przyjaciółka osądzi mnie na tej podstawie, to nie chcę tego sprawdzać. To by mnie zniszczyło.
– Chyba po prostu się nie wyspałam. Nie mogłam się doczekać pierwszego dnia w szkole.
To małe kłamstwo przychodzi mi z łatwością i Sof je kupuje. Patrzy na Luce i Kenz, które wciąż się kłócą, i jęczy. Dzień jeszcze się dobrze nie zaczął, a już mamy dramat. Zgadzam się z nią. Biorę swoją tacę i wstaję, tłumacząc się niemrawo, że zapomniałam czegoś ze swojej szafki. Zatrzymuję się dopiero w kącie sali komputerowej przed ekranem z otwartą wyszukiwarką.
Myślę o tym, co powiedział Vitaly, jego słowa migoczą gdzieś z tyłu mojej głowy niczym małe okruchy nadziei. Wszystko da się naprawić.
Zaczynam pisać.
Jak mogę naprawić fakt, że jestem nielegalną imigrantką?
Strona wypełnia się tekstem; większość porad brzmi praktycznie tak samo. Prawnik.
Oczywiście.
6
IDĘ DO KANCELARII PRAWNEJ PROSTO PO szkole. Mieści się nad restauracją Pizza Hut – pomiędzy oknami drugiego i trzeciego piętra widzę niebieski szyld, informujący, że biuro zajmuje się prawem imigracyjnym. Zakładam, że mama nie próbowała dotąd drogi prawnej. Jestem pewna, że strach przed ważniakami w garniturach skutecznie ją do tego zniechęcił. Lubię jednak myśleć, że jestem odrobinę odważniejsza od niej.
Na lewo od pizzerii widnieją stalowe drzwi, podrapane, porysowane i pokryte napisami graffiti zrobionymi niezmywalnym markerem. Przy domofonie widnieją nazwy trzech firm; naciskam guzik przy etykietce z napisem „Prawnik”. Nikt nie pyta przez domofon, kim jestem ani czego chcę. Słyszę tylko brzęczyk sygnalizujący, że drzwi zostały otwarte. Popycham je i wchodzę do środka.
Nie mam pojęcia, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie małego, zagraconego biura u szczytu wąskich schodów; w środku siedzi młody, piegowaty chłopak, który próbuje właśnie wyczyścić swój zalany kawą krawat. Wygląda naprawdę bardzo młodo. Niewykluczone, że to pierwszy krawat w jego życiu, i proszę, już udało mu się go zniszczyć. Kiedy widzi mnie w drzwiach, daje spokój krawatowi.
– Eeee… Mam umówione spotkanie. Jimena Ramos.
Oglądam się do tyłu, żeby sprawdzić, czy nie minęłam przypadkiem pokoju sekretarki, ale nie – jest tylko to biuro; na drzwiach wisi kartka z napisem „Mec. Tom Yang”. Na biurku leży plakietka z tym samym napisem.
– Aha – mówi pan Yang. – Spodziewałem się Azjatki.
Widząc moje zdziwione spojrzenie dodaje:
– Większość osób, które do mnie przychodzą, to Azjaci.
Z jakiegoś powodu nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogą istnieć również Azjaci bez pozwolenia na pobyt. Teraz jednak uświadamiam sobie, że to głupie. Nowy Jork jest niewątpliwie pełen ludzi z całego świata, którzy nie mają papierów.
– Powinienem naprawdę powstrzymać się od spekulacji na temat twojej narodowości czy rasy.
– Jestem typową Peruwianką.
Twarz pana Yanga rozjaśnia się.
– Super, byłaś kiedyś na Machu Picchu?
Zaprzeczam, na co pan Yang kiwa głową.
– No jasne, że nie. Skoro tu jesteś, to pewnie nigdy nie byłaś tam, zgadza się? A może się mylę. Naprawdę powinienem więcej słuchać, a mniej mówić.
Oddycha głęboko i wskazuje mi krzesło po przeciwnej stronie biurka.
– Usiądź, proszę.
– Po pierwsze, chciałabym się upewnić, że to tylko porada – mówię. – Na pańskiej stronie internetowej jest informacja, że udziela pan porad bezpłatnie.
Pan Yang wygląda trochę jakby żałował tej decyzji, ale mimo to kiwa głową.
– Tak, porady są bezpłatne. A więc, co mogę dla ciebie zrobić?
– No więc… – zaczynam i zastanawiam się, jak to najlepiej ująć. – Jestem… wygląda na to, że jestem tu nielegalnie.
W duchu tłumaczę sobie, że prawnik jest jak lekarz, który widział już nie takie przypadki jak mój. Nie może mnie oceniać, a co ważniejsze, nie może mnie wsypać. Przynajmniej mam taką nadzieję. Pan Yang zachęca mnie gestem, żebym mówiła dalej, więc opowiadam mu, w jaki sposób trafiłam do kraju, od jak dawna tu jestem, i że właśnie dowiedziałam się o tym wszystkim. Wreszcie mówię:
– Chciałabym przestać być… nielegalna. Czy może mi pan pomóc?
Na jego twarzy pojawia się napięcie i wiem, że za chwilę mi odmówi, więc szybko odzywam się pierwsza, zanim zdąży to zrobić.
– Mogę zapłacić. Czasami opiekuję się dziećmi, mam oszczędności. Zresztą w tym roku i tak miałam zamiar iść do prawdziwej pracy. To znaczy, odkładałam to do tej pory, bo kto chciałby pracować i jednocześnie się uczyć, prawda? Ale teraz nie wiem nawet, czy mogę szukać pracy ze względu na moją sytuację. Jestem pewna, że moglibyśmy ustalić raty. Rosnące…
Macha rękami, przerywając mi w pół zdania.
– Nie to jest problemem – mówi wreszcie. – Dzieciaki w twojej sytuacji… no cóż, znajdujesz się jakby w ślepej uliczce.
Pochylam się do niego i słucham pilnie, jakbym miała przed sobą trudny egzamin i liczyła, że pan Yang podpowie mi, jak go przejść.
– Procedura uzyskania obywatelstwa trwa wiele lat, często nawet kilkadziesiąt – mówi.
– Będę czekać – odpowiadam. – Nie mam nic przeciwko temu. Proszę tylko powiedzieć mi, co mam zrobić, i będę czekać tyle, ile trzeba.
Pan Yang przygryza dolną wargę i patrzy na mnie jak na kolejną plamę na swoim krawacie.
– W tym właśnie problem, Jimeno. Osoby takie jak ty nie mają na co czekać.
Ostrożnie waży słowa, lecz ich treść i tak uderza mnie jak obuchem. Opadam na krzesło i czuję, jak krew odpływa mi z mózgu.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że nie istnieje dla ciebie ścieżka uzyskania obywatelstwa. Jeśli naprawdę chcesz je uzyskać, będziesz musiała wyjechać z kraju i złożyć wniosek dopiero, kiedy znajdziesz się w domu.
Potrząsam głową ze zdumieniem.
– Moim domem jest Nowy Jork.
Kąciki ust pana Yanga opadają.
– W Peru.
Daje mi chwilę na przyswojenie tych słów. Kiedy wyjeżdżałam z Peru, byłam tak mała, że prawie nic nie pamiętam z tamtego czasu. Mam jakieś przebłyski domu babci, w którym mieszkaliśmy. Niebieska kuchnia, kostki cukru wykradane z cukiernicy na środku kuchennego stołu.
To wszystko. To jest moje Peru.
– Więc mówi pan, że dzieci, które zostały tu przywiezione, kiedy były bardzo małe, nie mogą nic zrobić? Nie mogą dostać obywatelstwa. Grzęzną pomiędzy światami.
Mówię w trzeciej osobie, jakby chodziło mi o kogoś innego, ale powinnam mówić „my”. To ja. A pan Yang może jedynie skinąć głową ze współczuciem.
– W takim razie pojadę do Peru i złożę wniosek o obywatelstwo. – Przełykam ślinę, żeby zwalczyć suchość w ustach. – Jak długo to potrwa, zanim będę mogła wrócić do domu?
– No cóż, to zależy przede wszystkim od tego, w jaki sposób się tutaj znalazłaś. Przypuszczam, że około dziesięciu lat… ale jeśli dobrze rozumiem, zostaliście tutaj, kiedy wasze wizy straciły ważność, a to nieco zwiększa twoje szanse. Musisz jednak zrozumieć, że nie ma gwarancji, że w ogóle dostaniesz pozwolenie na powrót, zwłaszcza że obciąża cię fakt nielegalnego pobytu.
Mówi długo, nie przestaje mówić, ale ja słyszę przede wszystkim słowa „dziesięć lat”. Gdybym wyjechała z Ameryki teraz, żeby wrócić legalnie, wróciłabym do domu w wieku dwudziestu siedmiu lat. Byłabym dorosła. Podstarzała. Ta dekada od dwudziestki wzwyż miała być najlepszym okresem mojego życia. Miałam zamiar się bawić, popełniać błędy i uczyć się na nich, próbować wszystkiego, poznać siebie, dowiedzieć się, kim chcę zostać. Nie mogę spędzić tego cennego czasu w kraju, w którym nawet nie umiałabym się porozumieć.
– Nie wiem kompletnie nic o Peru – mówię.
– Aha.
– Nie mogę tam wrócić. Moje życie jest tutaj – mówię rzeczowo. – Moja mama jest tutaj.
Pan Yang także jest bardzo rzeczowy.
– Aha – powtarza.
To bezużyteczne słowo. Nic nie znaczy, nie ma w nim żadnej odpowiedzi. Muszę powstrzymać się z całej siły, żeby nie sięgnąć ponad zagraconym biurkiem, nie chwycić go za poplamiony krawat i nie potrząsnąć nim. Aha, co? Musi być jakieś wyjście!
– Słuchaj, sprawa nie jest beznadziejna – mówi dalej pan Yang. – Możesz poczekać. Członkowie Kongresu zaproponowali wprowadzenie ustawy DREAM; słyszałem, że to może przejść.
– Ustawa DREAM?
– Byłby to sposób, żeby otrzymać status, który ochroniłby cię przed deportacją.
Deportacja. To słowo wgryza się w mój mózg, wywołując natychmiast falę strachu. Znowu stoję w kuchni razem z mamą, dowiaduję się, że nie mam prawa pobytu i patrzę, jak moja przyszłość znika jak sen. Powinnam martwić się, że właśnie zaczynam ostatnią klasę liceum, a zamiast tego boję się, że mnie deportują. Ogarnia mnie panika.
– Chwileczkę – mówię – to chyba nieporozumienie… przyjazd tutaj to nie była moja decyzja.
Pan Yang kiwa głową, jakby uważał, że to ja czegoś nie rozumiem.
– Ja przecież… no, nie wyraziłam zgody na przestępstwo… to nie moja wina.
– Wiem – odpowiada pan Yang.
Jest miły i opanowany, to jednak sprawia tylko, że panika w moim mózgu rozpłomienia się jaskrawym blaskiem.
– Ale nie zgłosi pan tego, prawda? – Co za idiotka ze mnie, mówić o tym tak otwarcie. – Nie ma pan obowiązku skontaktować się z władzami?
Pan Yang wyrzuca ręce w górę tak gwałtownie, że omal nie zrzuca jednej ze stert dokumentów, zawalających biurko.
– Nie, Boże, nie. Ale posłuchaj: ustawa DREAM. Jeśli się uda, to po kolejnych wyborach, za rok albo dwa, wszystko może pójść w dobrym kierunku.
Za rok albo dwa. A więc nie mogę na razie nawet złożyć żadnego wniosku.
Myślałam, że życie przeleci mi przed oczami dopiero na chwilę przed śmiercią, a jednak dzieje się to teraz, w biurze świeżo upieczonego prawnika nad restauracją Pizza Hut. Próbuję skupić się na czymś, co pozwoli mi utrzymać się na krześle. Mój wzrok ląduje na plamie po kawie na krawacie pana Yanga. Nie ma szans, żeby plama zeszła. Ten krawat nadaje się do wyrzucenia.
– A więc to wszystko? – mówię wreszcie. – Moją jedyną nadzieją jest ustawa, która jeszcze nawet nie została przyjęta przez rząd, który mnie tu nie chce?
Pan Yang kiwa smutno głową, nagle jednak parska krótkim śmieszkiem.
– No, zawsze możesz jeszcze wyjść za mąż za obywatela USA.
Jego śmiech rozbrzmiewa w pogrążonym w ciszy pokoju. Wszystko nagle się zatrzymało, także myśli galopujące dotąd w mojej głowie. Pan Yang może mniemać, że powiedział dobry żart, ale dla mnie to nowa furtka. Potrzebuję, żeby to powtórzył, jak mantrę. Jak przepis prawa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki